Listy Apacza

Transkrypt

Listy Apacza
16
nr 227 - MAJ 2016
ANDRZEJ KWIATEK
Listy Apacza
Apacz przekręcił się w zesz³ym miesi¹cu niedaleko st¹d, na ulicy Pi³czewskiego. [...]
Apacz by³ orygina³em, pomimo to nie darzono go sympati¹. [...]
Gdy się upi³, czyta³ swoje kiepskie wiersze i mini opowiadania, które nazywa³
„etiudami”. Ze dwa tygodnie przed œmierci¹, wrêczy³ mi swoj¹ spuœciznê na pami¹tkê. Zajrza³em do niej dopiero po pogrzebie. By³ to stos pożó³k³ych papierzysk zwieńczonych plikiem bia³ych kartek pokrytych drobnym i niezbyt czytelnym pismem. Uda³o mi siê dotychczas odczytaæ w pe³ni kilka owych etiud.
Przepisa³em je kursyw¹, ponumerowa³em zgodnie z czasem powstawania – chociaż tak naprawdê diabli wiedz¹ kiedy co pisa³ – i nazwa³em „Listami Apacza”.
A oto i one...
Najpierw kotlet (1972 r.)
Józio Pieczonka pochodził z Mogiły,
owej słynnej wsi, która musiała ustąpić Nowej Hucie. Po czterdziestce pracował jako kneflorz w jednej z jaworzniańskich upadówek. Żywił się w stołówce górniczego hotelu. Gdy podchodził z tacą do okienka, jego czarne
oczy zaczynały ciskać błyskawice pożądania w stronę pulchnych kucharek.
Nie odrywał od nich wzroku, co najwyżej przerzucał spojrzenie z jednej
na drugą, nawet wówczas, gdy wyciągał sztućce z pudełka i gdy odchodził z obiadem w głąb sali. Nierzadko
wpadał z tego powodu na ludzi. Siadał
za stołem i natychmiast pożerał kotlet
lub inne mięsiwo z talerza z drugim
daniem. Następnie, bez pośpiechu, zjadał surówkę i resztę – ziemniaki, ryż
albo kaszę. Dopiero na samym końcu,
już bardzo powoli, konsumował zupę
i wypijał wodnisty kompot.
Było aż nadto oczywiste, że błyskawiczne i zachłanne pochłanianie kotleta przez Józia pozostawało w ścisłym
związku z jego nieskrywaną żądzą.
Dźwięczący w uszach głos kucharek,
świeżutki, wyrazisty, dopiero co zarejestrowany w świadomości obraz ich
ponętnie spoconych ciał, zlewający się
ze smakiem smażonego mięsa w ustach – to była mieszanka wybuchowa
na miarę gustu Toma Jonesa. Nawet
nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać, dlaczego zaczyna obiad od kotleta.
Zapytałem jednak pewnego dnia bezwiednie.
Józio uœmiechnął się i odparł, iż nawyk ten wyniósł z wojska.
- Gonili nas jak jasna cholera. Nie było
czasu porządnie się wysmarkać, a co
dopiero zjeść czy się wypróżnić. Ledwie człowiek łyżkę podniósł do gęby,
już słyszał wrzask nad głową: Koniec
jedzenia! Powstań! W dwuszeregu
przed stołówką zbiórka!
Chłopaki w biegu upychali po kieszeniach chleb, kartofle, śledzie – co się
dało, ale na próżno, bo trepy robiły rewizję i wszystko wyrzucały. Człowiek
chodził wiecznie głodny, i nauczył się
wtedy: wpieprzaj szybko najpierw to,
co najbardziej kaloryczne. Jeżeli nie
zdążysz zjeść reszty, będzie ci mniej
żal. I tak mi zostało do dziś.
- A kiedy byłeś w wojsku? – zapytałem zaskoczony odpowiedzią.
- W czterdziestym dziewiątym wyszedłem. Policz sobie, dwadzieścia trzy
lata jak z bicza strzelił.
Ja bym nigdy...
Arcypoważnie brzmią słowa: „Ja sobie nie wyobrażam...”, „Nigdy bym się
na to nie...”, „Takie rzeczy nie mieszczą
się..” albo – czego naiwność wykazał
filozof – że „coś jest nieludzkie”.
Poszliśmy kiedyś w gości do pewne-
go górnika mieszkającego w długim
nieotynkowanym bloku z ciemnoczerwonej cegły. Okazało się, że już
w czasie wojny fedrował jako jeniec.
Pod administracją oświęcimskiego
obozu.
- A teraz zgadnijcie, gdzie były kilkuosobowe cele, w których nas zamykali
po morderczej szychcie? – zapytał z tajemniczym uśmieszkiem na ustach.
Widząc, że nie doczeka się właściwej
odpowiedzi, skierował swój kciuk ku
podłodze.
- W tym pokoju była moja cela. Sąsiednie zostały zaadaptowane na sypialnię
i kuchnię. Przedpokój jest kawałkiem
więziennego korytarza. Mieszkam tu
z rodziną już prawie trzydzieści lat...
Przerwał, bo nie mógł powstrzymać
śmiechu, widząc nasze osłupiałe miny.
Ze wspomnień przymusowego
robotnika rolnego (1986 r.)
Mnie wywieźli do Prus Wschodnich.
Był tam u bauera niejaki Albert. Kanalia jakich mało. Na dodatek miał obraz
Matki Boskiej Częstochowskiej w domu. Powiedział, że odziedziczył po
dziadku, tylko nie wie, co jest napisane
pod spodem. Odczytuję litery: „...módl
się za nami grzesznymi”. Polski obraz,
mówię. Nie macie pojęcia, jak się przestraszył. Spalił go jeszcze tego samego dnia. Nie było większego drania
z Hitlerjugend w okolicy. Na głowy
nam szczał z okienka w oborze, gówna świńskie kazał sprzątać gołymi rękami. Przy robocie stał nad nami i wychwalał niemiecką armię miażdżącą
Leningrad i Moskwę. Naśmiewał się
z Ruskich, którzy jakoby strzelają kartoflami z armat, w dodatku zgniłymi.
Zanim doleci taki kartofel do celu, rozlatuje się w powietrzu i tylko trochę
smrodu po nim pozostaje. Myśmy
wierzyli mu w swej bezsilności i bezradności, bo nasze wyobrażenia o Rosjanach były podobne.
Któregoś dnia pojechaliśmy wozem
„nach Alstein”. Albert był w dobrym
nastroju i pozwolił mi usiąść obok siebie na koźle. Na dworcu zobaczyliśmy
całe wagony fryców wracających ze
wschodu – pozaklejane gęby, białe
kikuty rąk i nóg, powykrzywiani na
wszystkie strony, zmarznięci, zsiniali,
wyschnięci na wiór. Podobno jechali
pianiści bez palców, kucharze bez nosów, malarze bez oczu, podtrzymywacze rasy bez genitaliów.
- Zdaje się – powiedziałem – że Ruscy
zaczęli strzelać świeżymi kartoflami.
Albert ryknął, zwalił mnie na ziemię i
zaczął kopać gdzie popadnie do utraty
tchu. A ja zamiast bólu czułem dziwną
moc, rozlewającą się po całym ciele
jak gorąca fala.
Od Rosjan, gdy przyszli, dostałem
pistolet za papierosy. Ja mu pokażę,
myślałem sobie, sciskając pistolet
w garści. Płot, pamiętam, był drewniany. Kopnąłem w płot. Nie czułem
bólu. Kopnąłem jeszcze raz i znów
natarłem całym ciałem. Czułem, że
jakieś gwoździe i drzazgi włażą mi
w brzuch, ale byłem jak w transie.
Przewróciłem się razem z płotem i
zaryłem nosem w redlinę. Klapnąłem
szczęką pełną piachu, podniosłem się i
pognałem ku domowi. Wpadłem zziajany do Alberta.
- Nieder auf Knie! – wrzasnąłem.
– Na kolana!
- Litości! – Albert objął moje nogi,
łkał i patrzył żałośnie, jakbym decydował o losach tego świata.
Załamałem się. Opadłem na krzesło
jak flak. On leżał i pochlipywał. Przywarł policzkiem do podłogi. Pamiętam, ubrudził sobie ten policzek, łzy
rozmazały brud i wyglądał jak umorusane dziecko, które pojęło nagle
ogrom zła będącego skutkiem jego
beztroskich zabaw. Ale nie wiedział
przecież wtedy, co naprawdę się wydarzyło tej wojny. Ja też nie wiedziałem. Może dlatego nie chciał ginąć,
a ja nie mogłem go zabić? Może gdybyśmy wiedzieli, byłoby na odwrót:
zabiłbym go i on by tego chciał.
myśl komputeryzowałem i matematyzowałem. Mówiąc krótko: „uwojenniałem” język, tworzyłem go i przysposabiałem do funkcjonowania na
wojnie. Wojna nie bawi się w subtelności, rozwlekłości, powolności i pełne brzmienia. Wojna domaga się szybkości i skrótu, lakoniczności (Spartanie! – oni byli pierwsi)) i jednoznaczności. Szyfr i kod są językami wojny.
Zapytajcie radiotelegrafistów. A esemesy? A reklamy? A... epigramy?
Obiecuję zwiększenie czujności od
dzisiaj. Nie chodzić na skróty, nie gonić za sekundami, nie nabierać się na
wyprzedaże, nie uczestniczyć w zbiorowym gwałcie na języku. Co to oznacza?
Na pewno nie sytuowanie się poza
szczękiem oręża, bo tego się nie da
uczynić, lecz przynajmniej jego zamianę do pewnego stopnia. Pytanie tylko
się rodzi: Czy nieskrócone brzmienie
nie upodobni się do kawaleryjskiego
ataku na czołgi? Już nas, dwudziestowiecznych czytelników, męczyła gadatliwość don Kichota i szekspirowskich bohaterów. Teraz sami padamy
ofiarą.
„Uni” (2011 r.)
- Niech pan wejdzie, panie Wacku –
zachęca gospodarz. – Prosze spocząć.
Czego się napijemy?
Pan Gacek okiem łypie, kieliszek
obraca w pulchnych palcach, drugą
ręką po butelkę siêga i mówi:
- No, kochani, po kielichu! Oby nam
się! Co to ja chciałem... Opowiadałem
już o naszej kukułce? Strzelali, dranie,
do ptaszyn malowanych. Nie zapomnę
ile radości sprawiały nam otwierające
się drzwiczki i ukazująca się w nich
kukułeczka. Pamiętam, wuj z Puław
przywiózł kiedyś ten zegar. Gwoździa
akurat pod ręką nie było, więc powiesiliśmy go na kowalskim hufnalu. Babka kręciła głową, matka niewidzialny
pył z szybki ścierał szmatką. Czekaliœmy wszyscy, kiedy godzina wybije.
Wybiła wreszcie i „kuku – kuku” zaśpiewał ptaszek. W drgającym świetle
lampy naftowej wyglądał jak żywy.
Brązowe drzwiczki błysnęły od wewnątrz czerwienią i bielą. W czasie
okupacji babka zakleiła barwy szarym
papierem. Gdy tylko front się zbliżył i
Niemcy wycofali się za Wisłę, odkleiła papier. Nie uwierzycie, ale tego samego dnia maleństwo zakukało o jeden raz więcej.
Heidegger mówi w jednym z wykładów o nieprzypadkowości tendencji do tworzenia skrótów językowych
w rodzaju „Uni” zamiast „Uniwersytet”. Sam się oddawałem z lubością
takiej kryptografii na co dzień, nie dostrzegając w niej niczego groźnego:
obejrzymy „tele”, napijemy się „herby”,
idę do “poko”, zjem „kolê” (kolację),
gdzie jest mój „para”? (parasol), ładna
dzisiaj „pogo” itp., itd. – młodzież mówi „spoko”, „nara”, „siema”.
Z duchem czasów jest tak, że proszony czy nie, wciska się niepostrzeżenie
w każdą szczelinę, w każdą dziurę,
w najmniej spodziewane miejsca.
Oczywiście, gdy jest proszony, przyjmowany jest z dobrodziejstwem inwentarza, z zachwytem i entuzjazmem,
gdy jednak proszony nie jest i wciśnie
się niezauważony, rani szczególnie
boleśnie.
Wmawiałem sobie wcześniej, że
opór stawiam, do Wielkiej Odmowy
się przyłączam, śliską ideologię demaskuję, tymczasem ulegałem bezwiednie naporowi nowego barbarzyństwa:
słowa skracałem, język obcinałem,
Pan Gacek i Pan Wacek (1974 r.)
Myślicie, że to już koniec historii?
Nie, jeszcze nie koniec. Przyszli Ruscy. Pamiętam, trzech ich było. Obdarte to było, brudne, śmierdzące i zarośnięte. Jeden miał skośne oczy i mongolskie powieki. Srać podzedł, za przeproszeniem, do ogrodu zamiast do
wygódki. Wrócił, sadowi się za stołem, pepeszę zdejmuje... i właśnie
w tej chwili wyskoczyła ona, jakby
chciała go powitać. Kałmuk poderwał
się, krzesło wywrócił i serią z pepeszy
uciszył pataszynę na zawsze. Podszedł
do ściany, popatrzył na szczątki zegara, cyferblat podniósł i dłuższą wskazówkę. Obejrzał ją ze wszystkich stron,
po czym wsadził między zęby i zaczął
pogryzać jak wykałaczkę. Cyferblatu
użył do wybierania kapusty. W jeden
dzień opróżnili pół beczki. Matka nawet się ucieszyła, bo zapchali bebechy i nie wyżarli kartofli-sadzeniaków
z kopca.
Gacek przerwał i ponownie napełnił kieliszki. Chciał coś jeszcze dodać,
lecz nic mu nie przychodziło do głowy, więc mruknął tylko:
- Szkoda, panie, gadać. Szkoda gadaæ.
Wówczas pan Wacek wyciągnął
swoje Sporty z kieszni oraz drewnianą
cygarniczkę. Wkręcił do niej papierosa. Buchnęły kłęby dymu.
- Mówisz pan, że tak kapustę żarli?
- Jak małpa kit - roześmiał się pan Gacek.
Pan Wacek wypuścił kilka kółek,
zmrużył oczy i rzekł:
- U nas w Białej żył niejaki Kutyła, suchy jak wiór i nieduży. Fornal Baryła
wziął go do majątku na swojego pomocnika. Kutyła, gdy powoził, nigdy
nie siadał na koźle. Jeździł na stojąco.
W jednej ręce trzymał lejce, w drugiej
bat, którym okładał konie i wywijał
jak kowboj lassem. Widzieliście na filmach starożytne rydwany pędzące do
ataku? Tak właśnie jeżdził Kutyła. Zostawiał za sobą tumany kurzu i pierzchające na wszystkie strony gęsi. Gdyby to widział rządca Górski, szalony
foryś dostałby konotatkę jak amen
w pacierzu. Baryła długo nie wytrzymał. Choć Kutyła był jego siostrzeńcem, popracował tylko do jesieni i wyleciał na zbity pysk. Ale miał szczęście, trafił bowiem do wojska i niezadługo wziął udział w wyprawie kijowskiej.
Na rogatkach Kijowa wdarł się z kolegami do sklepu rymarskiego. Podobno go zamurowało, gdy zobaczył w kącie stos batów paluszki lizać.