Całe moje życie w cieniu "Wujka"
Transkrypt
Całe moje życie w cieniu "Wujka"
Całe moje życie w cieniu "Wujka" Utworzono: czwartek, 17 czerwca 1999 Całe moje życie w cieniu "Wujka" Rozmowa z AGNIESZKĄ GZIK-PAWLAK, córką Kazimierza Gzika, górnika poległego pod kopalnią "Wujek" 16 grudnia 1981 roku - Pamięta pani swojego ojca? - Tak, pamiętam. Kiedy zginął byłam w piątej klasie szkoły podstawowej. Pamiętam kilkugodzinne spacery w parku na Zadolu, podczas których ojciec opowiadał o roślinkach i ptaszkach. Sam był wychowany na wsi pod Częstochową, kochał przyrodę i potrafił o niej opowiadać. Mimo że pracował ciężko w oddziale wydobywczym, miał dla mnie dużo czasu. Robiliśmy wspólnie mebelki dla lalek, tata wcześniej był stolarzem. Pamiętam nasze ostatnie wczasy w Kołobrzegu. Uwielbiał muzykę, szczególnie "Trubadurów", uczył mnie tańczyć przy ich piosenkach. Byłam jego oczkiem w głowie. - Jak wyglądał dzień, w którym zginął pani ojciec? - Strajk rozpoczęła zmiana ranna, w poniedziałek 14 grudnia. Głównym powodem było aresztowanie Jana Ludwiczaka. Ojciec był na tej porannej zmianie i został ze strajkującymi. My z mamą czekałyśmy na niego w domu. 15 grudnia poszłyśmy do kopalni, zaniosłyśmy tacie jedzenie i coś ciepłego do ubrania. - Rozmawiała pani wtedy z tatą? - Rozmawiałam, ale nie pamiętam o czym. Wiem, że czekałyśmy około 20 minut nim go znaleźli, bo przecież tam były tysiące ludzi. Dzień przed tragedią część uciekła przez płot. Pamiętam, że powiedział do mamy, żeby mnie zabrała, bo nie wiadomo, co się wydarzy za chwilę. To było już po pacyfikacji kopalni "Manifest Lipcowy", wiedzieli, że do ludzi strzelano, spodziewali się ataku, ale nie tak zmasowanego. - Czy pani mama próbowała wpłynąć na tatę, żeby wrócił do domu? - Nie, była przekonana, że tak trzeba; w domu była przygotowana apteczka. Czekałyśmy obie do rana, wspólnie z sąsiadami, których syn też strajkował. Słychać było strzały, mieszkamy tylko 6 kilometrów od kopalni. Wieczorem ktoś przyszedł ze związku i powiedział, że już jest po akcji i strajkujący będą wracać do domu. Obiad czekał na piecu, mama kazała zostawić garnek na malutkim gazie i tak siedziałyśmy do następnego dnia rano. W końcu mamusia pojechała z sąsiadem do kopalni, ja zostałam w domu, żeby ktoś był na miejscu, gdy tata wróci. W dziale BHP mieli już wykaz wszystkich zabitych i rannych. - Nikt z kopalni nie przyszedł wam o tym powiedzieć? - Nie było takiej możliwości, trwały aresztowania, kopalnia była otoczona kordonem ZOMO. - Miałyście problem z organizacją pogrzebu? - Wszystkim zajęła się kopalnia, ale narzucono nam termin, ciała nie pozwolono wprowadzić do kościoła. Ksiądz Dekiel odprawił skrócone nabożeństwo w kapliczce na cmentarzu. Mama kazała otworzyć trumnę, bo wcześniej milicja porwała ciało taty z kostnicy w Ligocie; pielęgniarki, które nie chciały się na to zgodzić, zostały pobite. W całych Piotrowicach nie mogłyśmy kupić kwiatów, władze wydały zakaz sprzedaży kwiatów na pogrzeby ofiar spod "Wujka". Wstrzymano też telegramy wysłane do rodziny. Pogrzeb był obstawiony przez milicję, drogę zamknięto, żeby przyszło jak najmniej osób. - Zdawała sobie pani sprawę z tego, co się stało? - Tak, w domu dużo się rozmawiało o polityce, przychodzili do nas związkowcy. Wiedziałam, że władza ludowa zabiła mojego tatę i wiedziałam, że było to niesłuszne. W radiu i telewizji używano szkalujących sformułowań, ja je ciągle pamiętam. W szkole miałam taryfę ulgową, przez parę miesięcy mnie nie pytano. Czułam poparcie nauczycielek, ale do szkoły chodził za mną tajniak, ciągle ten sam. Nie wiem, czym im mogła zagrozić 11-letnia dziewczynka. - Czekała pani na proces? - Kiedy zapadła decyzja, że proces może się odbyć, miałam dużo nadziei, że winni zostaną ukarani. Byłam na kilku rozprawach, ale jak zobaczyłam, co się na nich dzieje, przestałam chodzić. Członkowie plutonu specjalnego siedzą rozparci i śmieją się nam w twarz, odgrażają się świadkom. Bali się podczas pierwszego procesu, spuszczali głowy, teraz są już pewni, że nie ma woli skazania. Nie wierzę, że ten trzeci proces doprowadzi do osądzenia winnych, a nam chodzi przecież o uznanie winy, nie o skazanie. - Wyciągnęliście państwo rękę do dawnych prześladowców publikując Apel spod Krzyża. Ze strony członków plutonu nie było żadnego odzewu. - Twierdzą, że to nie jest do nich skierowane. A my przecież napisaliśmy do rodaków, ludzi dobrej woli. - Jak pani odebrała postawę generała Jaruzelskiego po opublikowaniu państwa apelu? - Nadal jestem w stanie się z nim spotkać i rozmawiać. Na razie te rozmowy nam nie wyszły. Generał po nieudanym programie Tomasza Lisa, w którym wystąpiliśmy wspólnie, a do którego zaproszono też Jana Rokitę, napisał list otwarty skierowany do mnie i do pana Wartaka. Proponuje spotkanie i dalszą rozmowę. Choć apel nie był skierowany bezpośrednio do niego, zareagował i to szanuję. - Czy po apelu pojawiały się głosy, że nie należy przebaczać? - Były takie głosy, ale pojedyncze. Przeważnie ludzie podchodzili na ulicy i mówili, żeby tak trzymać, że nie można pogłębiać tej przepaści. - Tragedia w kopalni "Wujek" zdeterminowała całe pani życie. - Całe moje życie upływa w cieniu "Wujka", z kopalnią wiążą się moje zainteresowania historią, działalność w Społecznym Komitecie Pamięci o Poległych, działalność związkowa. Przyjaźnię się z córkami poległych górników: Kasią Kopczak i Magdą Wilk, wszystkie trzy posługujemy się nazwiskami naszych ojców. W ubiegłym roku wzięłyśmy udział w filmie dokumentalnym Wojciecha Sarnowicza "Listy nie wysłane". Opowiadałyśmy w nim o naszym obecnym życiu i o tym, co chciałybyśmy przekazać dziś naszym ojcom. - Uważa pani swojego ojca za bohatera? - Mój ojciec był zwyczajnym człowiekiem, nie był wybitnym działaczem związkowym, w kopalni pracował zaledwie 4 lata, ale uważam, że górnicy z "Wujka" są bohaterami, nie zostawili swoich kolegów, choć może nie do końca zdawali sobie sprawę z tego, co się może zdarzyć. Naszą rolą jest natomiast podtrzymywać pamięć o tamtych wydarzeniach, bo jeśli my tego nie zrobimy, to nie zrobi tego nikt inny. Rozmawiała: ANNA ZYCH