10:31, 25 lip 2012

Transkrypt

10:31, 25 lip 2012
Wigilia na rynku
Białe torebki foliowe leżały na chodniku naprzeciwko siebie. Choć otwarte ku sobie, milczały.
Nie wiedziały bowiem, jak rozpocząć rozmowę. Były zbyt zagubione, by zachowywać się w
sposób otwarty na drugą osobę.
Wiatr rzucił je na siebie, nieomal twarzą w twarz. Czuły się bardzo niezręcznie. Choć pełne
powietrza, nie miały w sobie tyle siły, by latać. By się uniosły w powietrze potrzebowały
podmuchu wiatru. Wiatr jednak ustał.
Co tu kryć, ich sytuacja była przykra, a - co więcej - wszyscy ją widzieli. Leżąc więc
naprzeciwko siebie, udawały, że są sobie obce i wcale się nawzajem nie widzą. Nie zdawały
sobie jednak sprawy z tego, jak są sobie bliskie i, co więcej, potrzebne. Gdyby umiały
przełamać nieśmiałość i wypowiedzieć choćby jedno słowo powitania, być może ich życie
stałoby się zupełnie inne.
Właśnie napotkali się wśród rzeczy, które zasłaniały im siebie nawzajem. Zdarzyła się
czarodziejska chwila i przedmioty się odsunęły, a oni byli naprzeciwko siebie. Nieodgadniony
przypadek skierował ich ku sobie. Jedyna w życiu szansa czekała bezwstydnie, by ją
wykorzystać. Oni jednak milczeli i nawet na siebie nie patrzyli. A przecież od ich porozumienia i
tak potrzebnego połączenia zależało szczęście i wspaniała odnowa życia. Byli jednak tak
daleko cofnięci, pomiędzy nimi, a bramą do świata zewnętrznego była jednak tak daleka droga,
że nie zdołali jej tak szybko przebyć.
Milczeli, nie potrafiąc pójść do przodu. Nie mieli również możliwości, aby się wyminąć. Być
może los da im jeszcze jedną szansę. Przypadek znowu zabierze się do roboty i odsunie na
bok przeszkody. Szczęście zacznie ich do siebie przygarniać. Czy jednak potrafią wyjść z głębi
własnych zwątpień i stanąć na progu nowego?
- Hej, buraki! - zabrzmiał głos z góry. - Co tak leżycie!?
Na drzewie wisiała zaczepiona o gałązkę różowa Torebka z Piekarni. Zapakowano w nią
wczoraj dwa pączki, a na jej ściankach pozostały białe smużki od lukru. Była piękna, pewna
siebie i bezczelna.
A dwie białe torby pochodziły ze zwykłych sklepów. W jedną zapakowano okrawki,
sprzedawane po obniżonej cenie. Pozostał w niej zapach szynki w ostatnim dniu przydatności
do spożycia. Druga była torbą, w której wynoszono śmieci.
Torebkę z Mięsnego rzucił na ziemię biedny człowiek, który wyjął otrzymane za darmo od
litościwej sprzedawczyni kilka skrawków szynki i od razu zjadł je za sklepem, popijając piwem.
Torebkę po Śmieciach zgubiła starsza kobieta, która nosiła kotom jedzenie i wykładała je przy
śmietniku. Była bardzo biedna i oszczędzała nawet torebki foliowe, dawane za darmo w
sklepach. Ze swojej renty jednakże kupowała kotom konserwy w puszkach.
W każdej z tych torebek pozostał głód, nigdy nie zaspokojony. Głód biednego człowieka, który
jada od przypadku i gotowane obiady pamięta z czasów, kiedy miał rodzinę. Żona wyjechała za
pracą na Zachód, dzieci dorosły i odeszły, a jego zakład sprywatyzowano. Został zredukowany.
Zbyt stary, by znaleźć pracę, został klientem opieki społecznej. Nędzarza wstydziła się rodzina i
nie pamiętała o nim nawet w Wigilię.
Stara kociara nie miała już nikogo, komu mogłaby podawać jedzenie. Chętnie gotowałaby
obiady komuś miłemu, kto chciałby usiąść przy jej stole. Zbyt jednak nieśmiała, by
zaproponować krzesełko w swojej kuchni komuś samotnemu jak ona. I również nie wierząca w
siebie i swoją wartość, by się spodziewać, że ktokolwiek się nią zainteresuje.
Obawiała się teraz, że czuć ją brzydko zapachem kotów i śmietnika. Pochylała się przecież
poza pojemnikiem, by postawić im plastykowe kubeczki po jogurcie. Wkładała do nich trochę
1/4
Wigilia na rynku
kociej konserwy oraz tłuste resztki z obiadu. Ocierała się płaszczem o metalowe kubły i być
może uszargała brzeg w śmieciach rzuconych na ziemię, gdyż się nie zmieściły w pojemnikach.
Miała na głowie szal, w którym spała, by nie zmarznąć w uszy i ochronić zatoki. Nie włączała
ogrzewania, gdyż rachunki za prąd przekraczałyby jej emeryturę. Wychodząc do śmietnika nie
zdjęła szala, bo wyskoczyła z domu tylko na chwilę. Nie wybierała się przecież do miasta. Po
cóż miałaby się przebierać, udając się tylko za budynek, w którym mieszkała? Teraz jednak
wobec tego mężczyzny, który się niespodziewanie przed nią zatrzymał, poczuła się skrępowana
swym niedbałym ubraniem i zawstydzona wyszarzałym szalem na głowie.
Mężczyzna obawiał się, że widziała, jak wychodził ze sklepu mięsnego na rogu tej krótkiej
uliczki. Już na progu wyjmował kawałki szynki i wkładał je w całości do ust. Pożerał chciwie i
popijał piwem, które trzymał w otwartej butelce w wewnętrznej kieszeni płaszcza. Wiedział
bardzo dobrze, jak obywatele patrzą na takich jak on. Picie piwa dyskredytowało go w oczach
wszystkich.
Przystanąwszy kiedyś za śmietnikiem, by się załatwić, usłyszał rozmowę toczoną po drugiej
stronie żelaznych pojemników. Musieli ją prowadzić chyba profesorowie co najmniej szkoły
średniej.
- Piwo, kolego, to jest to, co się pije - tu przerwa na pociągnięcie łyka. - Formacja słowotwórcza
identyczna jak łuczywo, czyli to, co się tli i paliwo, czy też kruszywo. Podstawowy napój
zaspokajający zapotrzebowanie organizmu w wodę, stosowany od tysięcy lat.
- Dostrzegam tu odrażającą hipokryzję - rzekł drugi. - Ludzi pijących piwo traktuje się z pogardą,
jednocześnie wydając miliony na popularyzację tego napoju.
- Toteż i my również nie możemy jawnie dopić tych puszek, gdyż strażnik miejski każe nam
napój wylać i zapłacić mandat za złamanie ustawy o wychowaniu w trzeźwości.
- Pijąc je, zatrzymawszy się przy śmietniku, staliśmy się menelami, czy jak kto woli żurami powiedział pierwszy profesor, najwyraźniej nauczyciel polskiego, o czym świadczyło
zamiłowanie do objaśniania słów.
- Dura lex sed lex - powiedział profesor od wychowania obywatelskiego. - Przestrzegajmy
prawa, choć ciężkie. A w tym wypadku nazwijmy je durnym.
- Na wsiaki wajennyj słuczaj - dopowiedział profesor językoznawca - odstawmy te puszki na
ocembrowanie śmietnika.
Usłyszał stuknięcie puszek o cegłę i oddalające się kroki. Wyjrzał za nimi. Nie byli wcale lepiej
ubrani od niego. Zabrał puszki, by zanieść je do skupu wraz z tymi, które miał w torbie.
Obawiał się więc, że kobieta widziała, jak wyciąga butelkę zza pazuchy i popija zimne okrawki.
"Na pewno uważa mnie za menela, czy żura" - powiedział do siebie, przypomniawszy sobie
określenia, które słyszał. - "Taka porządna kobieta, nie jakiś moher." - zauważył jej szal na
głowie.
Właśnie zawiał wiatr i Torba z Mięsnego pofrunął wysoko. "Taki mężczyzna omija takie jak ja" powiedziała do siebie kobieta w szalu. - "Mam życie i szanse za sobą".
Różowa Torebka z Piekarni dyndała się zaczepiona o gałązkę. Uważała, że ma życie przed
sobą i wiele szans. Wiatr okręcał ją naokoło gałęzi, lecz nie mogła się odczepić. Oglądała
miasto z wysoka. Z jednej strony domy, a z drugiej wielką niebieską równinę morza. Tak
chciałaby polecieć i zobaczyć wszystko z bliska. Rwała się do życia, czekała na wielką szansę i
na okazję, by zabłysnąć. Tymczasem była uwięziona i wszystko, co piękne i ciekawe omijało ją i
było dla innych.
Tymczasem leciał ku niej jakiś stary i cuchnący worek. Czuć było go czymś brzydkim. Wiatr ją
jednak okręcał tak szybko, że nawet nie miała możliwości, by wrzasnąć na niego - "Wynocha
2/4
Wigilia na rynku
stąd". Okręcała się i wyrywała, jednak była wciąż mocno zaczepiona o gałązkę. Taka niewielka
gałązka, sterczała jednak prosto do góry.
Stary worek tymczasem leciał ponad kamiennym ocembrowaniem śmietnika i lekko ominął
drzewo. Kiedy się okręcał, on swobodnie przeleciał ponad koroną drzewa i sunął ku domom
miasta, gdzie miałaby mnóstwo okazji, by zabłysnąć. Tam jednak poleciał on, ten stary,
śmierdzący worek. "Dlaczego los jest taki niesprawiedliwy?!" - krzyknęła z bólem. - "To przecież
mnie należy się wszystko od życia!"
Było to właśnie 23 grudnia i Miasto wystawiało stoły na rynku, by ugościć samotnych, biednych i
nieradzących sobie w życiu. Było to bardzo modne i na czasie i nawet angielska królowa
apelowała do swoich obywateli o pomoc dla wyrzuconych poza granice społeczne.
Kobieta w szalu bardzo się bała samotnych świąt. I choć stawiała pusty talerz dla
niespodziewanego gościa, nikt nie pukał do jej drzwi ani tego dnia, ani w inne. Tego roku
komercja wyjątkowo szalała, i to już od listopada. Telewizja, radio i wszystkie gazety mówiły
tylko o szczęśliwych rodzinach i prezentach. Ona jednakże nigdy nie dostała żadnego prezentu
pod choinkę. Tak więc już od listopada wyobrażała sobie siebie, jak siedzi przy pustym stole
naprzeciwko drzwi. Tak było co roku.
A ponieważ tyle mówiono o Wigiliach dla samotnych i potrzebujących, zastanawiała się, czy nie
pójść na rynek. Obawiała się jednak, że zostanie potraktowana jako nędzarka i ktoś jej wetknie
paczkę świąteczną, w której będzie paczka makaronu i butelka oleju. Nie chciała, by uznano jej
za nędzarkę. Chciała tylko być z ludźmi. Usłyszeć, jak rozmawiają, bo ona sama obawiała się
włączać do rozmów. Cóż może powiedzieć? Wahała się bardzo. Czuła ogromny wstyd przed
pokazaniem, że czegokolwiek potrzebuje od innych. Wahała się już ubrana i patrzyła na drzwi.
Mężczyzna również nie chciał, by go uznano za proszącego. Był głodny i bardzo chciałby się
nareszcie najeść do syta. Poza tym od dziesiątków lat nie jadał świątecznych potraw.
Otrzymywał od piekarza drożdżówki z poprzedniego dnia, a od sklepikarza mrożone pierogi.
Czasami dostawał suche bułki lub chleb. W swojej budzie na działkach nie miał elektryczności
ani też wody, nie mógł ugotować sobie gorącego posiłku.
Mimo to nie chciał, by ktoś zobaczył jego głód. Tego dnia jednak z okazji zbliżających się świąt
otrzymał z biura pomocy społecznej całe dwadzieścia złotych. Nie wydał tej sumy jednak na
jedzenie, lecz poszedł do lumpeksu na wyprzedaż i za złoty pięćdziesiąt kupił sobie nowe
spodnie. Całkiem dobre, nawet nieprzetarte na pośladkach. Za dwa złote kupił sobie czarny
płaszcz, a do tego dobrał biały szal, który kosztował tylko pięćdziesiąt groszy.
U zaprzyjaźnionej pani kupił cztery papierosy, a mijając sklepik pani Lucyny, znalazł puste
pudełko po papierosach Marlboro. Włożył do niego swoje cztery papierosy i pudełko wetknął do
kieszeni. Dopiero tak ubrany i wyposażony ruszył w stronę rynku.
Wiatr również rzucił torbę z Mięsnego przed sklepik, gdzie zawsze można było dostać piwo,
nawet w święta. Torba z Mięsnego zauważył turlającą się plastykową szklaneczkę, dodawaną
do wina owocowego. Ta zdobycz kultury była również rezultatem ustawy o przeciwdziałaniu
alkoholizmowi. Nie piło się wina z gwinta, ale kulturalnie i co najważniejsze, bezpiecznie. Bo
kiedy nadchodził strażnik miejski, polujący na facetów pijących alkohol, nie zauważał w ich ręku
butelki wina, ale szklankę. Musiałby więc wsadzić do niej nos i powąchać, sprawdzając, czy jest
tam herbata czy duże wino wu. A tego przecież żaden strażnik nie zrobi.
Obok szklanki leżało opakowanie od krawata, najwidoczniej chwalono się tutaj prezentami,
które przygotowano dla rodziny pod choinkę. Teraz nie było tu pijących, gdyż każdy zajmował
się przygotowaniem świąt. Zrozumiał, co działo się wcześniej. Rozpakowano prezenty,
chwalono się nimi i opijano, by się dobrze nosiły.
3/4
Wigilia na rynku
Pchnięty wiatrem odleciał ze smutkiem z tego miejsca, gdzie zawsze było wesoło i wszyscy
rozmawiali. Teraz jednak tylko wiatr roznosił puste opakowanie plastykowe, niepotrzebne jak i
on.
Kobieta w szalu postanowiła iść na rynek, ale nie zbliżać się do stołu i unikać wolontariuszy,
którzy rozdają paczki. Torba od Śmieci leciała ponad ogrodem, gdzie zrzucono olbrzymie głazy.
To tutaj wśród nich płakała z głodu mała kotka. Jej płacz słychać było dzień i noc. Stara kobieta
nie mogła się do niej dostać przez trzy dni, gdyż przerażone zwierzątko umykało przed jej ręką.
Wreszcie pomogła jej młoda panienka z piekarni.
I właśnie kociara ją spotkała. "Jak się czuje kotek?" - zapytała uprzejmie panienka z piekarni. I
zanim kobieta jej odpowiedziała, panienka zauważyła wiszącą na gałęzi torebkę z logo z jej
piekarni. "Wiatr ją zaniósł" - rzekła i odczepiwszy z gałęzi torebkę, złożyła ją starannie i podała
starszej pani.
- Z torebką dajemy dziesięć procent rabatu - zachęciła.
- Dziękuję - odpowiedziała starsza pani. - "Uznają mnie za nędzarkę", uświadomiła sobie. "Na
pewno nie będę zabiegać o te siedemnaście groszy obniżki na pączku" - i zaczęła się wahać w
swym postanowieniu pójścia na rynek na Wigilię dla samotnych, bezdomnych i ubogich.
Wiatr właśnie rzucił ponad jej głową Torebkę po Śmieciach. Starsza kobieta patrzyła ponad
siebie, już nieomal gotowa, by się cofnąć do domu.
- Wiem, że pani nie zależy na rabacie - powiedziała panienka z piekarni. - Szef nie pozwala, by
opakowania z naszym logo walały się po ziemi. Jesteśmy renomowaną firmą. Chciałam w taki
sposób zachęcić panią do przyjścia do piekarni.
- Dziękuję pani - powtórzyła kobieta. - Na pewno przyjdę.
I podążyła w stronę rynku, gdzie już stały zastawione stoły i kręciło się mnóstwo ludzi.
Kiedy stanęła na rogu najbliższego, właśnie był tam mężczyzna w czarnym płaszczu. Na stole
leżała nowa paczka papierosów Marlboro.
- Gorące pierogi - powiedziała wolontariuszka wkładając mu tackę do ręki.
Jadał je na co dzień. Były zawsze przeterminowane i te miały ten sam zapach.
- Może pani zechce? - zapytał, podając tackę kobiecie. - Moja żona robi świetne pierogi - dodał
tonem usprawiedliwienia.
Wyjęła z kieszeni ładną torebkę z piekarni i włożyła tackę z pierogami. - Dam moim kotom.
Może przemówią do mnie w Wigilię.
Zakręciła się na pięcie i zawstydzona odeszła pospiesznie. Trzymała w ręku torebkę z piekarni,
odwróciwszy ją logo na zewnątrz. W ciemności mogło się wydawać, że niosła pączki z drogiej,
renomowanej piekarni, gdyż było ją na to stać.
"Co ja powiedziałem, głupi?", wyrzucał sobie. Taka miła kobieta. Sama w Wigilię.
I wtedy zauważył torebkę z logo piekarni. Wiatr przyniósł właśnie starą Torbę z Mięsnego i
rzucił ją mężczyźnie w twarz. Kiedy ją zdjął, starszej pani już nie było na rynku. Obok niego na
stole stała torebka z pierogami z logo piekarni. Zastanawiał się, czy należy ją komuś odnieść.
4/4