Wolna Europa zaczęła nadawać 60 lat temu Praca w Monachium

Transkrypt

Wolna Europa zaczęła nadawać 60 lat temu Praca w Monachium
Strona 20
piątek - niedziela, 4 - 6 maja 2012
www.gazetagazeta.com
HISTORIA
Wolna Europa zaczęła nadawać 60 lat temu
Najbardziej "prestiżowy" był atak "Żołnierza Wolności"
Największym powodem do
zawodowej dumy redaktorów
było dostrzeżenie audycji czy komentarza RWE przez propagandę PRL-u i jej odpór. Najbardziej "prestiżowy" był atak "Żołnierza Wolności" - mówi w wywiadzie dla PAP wieloletni dziennikarz RWE red. Andrzej Świdlicki.
PAP: Czym była dla Pana Rozgłośnia Polska Radia Wolna Europa?
Andrzej Świdlicki: - Rozgłośnią
finansowaną przez Amerykanów, działającą na niemieckim
prawie pracy, napędzaną paliwem wschodnioeuropejskiej,
wolnościowej fantazji, w czasach,
gdy wydawało się, że komunizm
jest wieczny.
Funkcjonowała w cyklu budżetowym USA, ale zgodnie z
rytmem wydarzeń politycznych,
w krajach, do których nadawała.
Sama siebie traktowała, jak akuszerkę wolności słowa i jej substytut i ofiarnie pracowała, by
stać się niepotrzebną.
Dla mnie osobiście (pracowałem w latach 1981-94) RWE była
intelektualną przygodą i wyjątkowym doświadczeniem życiowym. To także miejsce, w którym
pracując można było nie tylko
Polskę poznać, ale także się jej
nauczyć i pośrednio wpływać na
to, co się w niej działo.
PAP: Co w historii RWE było najważniejsze?
A.Ś.:: Historia RWE jest ściśle
związana z historią PRL. Najgorszy dla niej okres to lata 70., gdy
po uznaniu przez NRF granicy
na Odrze i Nysie (1970), władze
PRL zaczęły naciskać na rząd
Niemiec, by wypowiedział gościnę stacji w Monachium. W
związku z procesem helsińskim
Warszawa i Moskwa argumentowały w Waszyngtonie, że rozgłośnia nie wpisuje się w proces odprężenia.
W tych latach były trudności
finansowe, nastąpiła też zmiana
warty - w mniejszym zakresie
ciężar programu brała na siebie
stara emigracja, a w większym
ludzie z PRL. Z końcem 1975 r.
odszedł Jan Nowak Jeziorański,
który stworzył legendę rozgłośni. Żaden z jego następców nie
miał równie silnej pozycji, jak on,
także wobec dyrekcji amerykańskiej.
W Polsce powstała opozycja
demokratyczna i zmieniły się metody propagandowego zwalczania rozgłośni. W mniejszym stopniu przestano odmalowywać
RWE, jako dźwignię wpływu
ziomków, rewizjonistów czy
sprzedajną agenturę amerykańskiego imperializmu, a w większym, jako "podżegacza" tzw. sił
antysocjalistycznych w Polsce.
Po 1976 r. zwalczanie RWE
stało się dla władz PRL elementem dyskredytowania nowo powstającej opozycji demokratycznej. Domniemane związki np.
KOR-u i RWE, były dla propagandy pretekstem do odmalowania opozycjonistów, jako grupy
sprzedajnej, nieautentycznej,
wręcz niepolskiej. Demokratyczna opozycja dla RWE oznaczała,
że Radio miało, komu kibicować,
ale z drugiej strony opozycja miała pod jego adresem oczekiwania, których Rozgłośnia z różnych względów nie mogła spełnić. Opozycja, w tym Solidarność
nie była monolitem, co dla RWE
oznaczało trudne niejednokrotne polityczne wybory.
Oprócz lat 1975-76 niewątpliwie ważny był początek RWE,
wówczas nazywającej się Głosem
Wolnej Polski, zwłaszcza taśmy
Józefa Światły "Za kulisami bezpieki i partii", które wymusiły
zamknięcie Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i utorowały drogę październikowej odwilży.
Z innego powodu ważną datą
był rok 1988, w którym zniesiono
zagłuszanie. Była to rewolucja
podobna do udźwiękowienia filmu niemego. Radio straciło smak
owocu zakazanego i nigdy już
potem nie było takie, jak kiedyś.
PAP: Jaka była atmosfera pracy
w RWE?
A.Ś.: Była schizofreniczna, ponieważ praca wymagała rozdwojenia jaźni. Fizycznie mieszkało
się w Monachium, a żyło na co
dzień bieżącymi sprawami Polski, z którą nie było, bo być nie
mogło, normalnych kontaktów
międzyludzkich ani zawodowych.
To poczucie wyobcowania z
miejsca pracy, nawet miasta, w
którym się mieszkało, częściowo
brało się także stąd, że pracując
w Radiu wszystkie sprawy od
bytowych, po pobytowe i administracyjne można było załatwić po
angielsku, bo wszyscy Niemcy
mówili tym językiem. Nie było
motywacji, żeby się uczyć niemieckiego, bo nie był potrzebny
do życia, choć z pewnością pomagał.
Sama praca była bardzo wymagająca. Nie kończyła się z
chwilą pójścia do domu, nieustannie trzeba było być w nurcie bieżących wydarzeń.
Odcięcie od Polski sprzyjało
Praca w Monachium była "naszą codzienną schizofrenią"
Praca w Monachium była, jak
to nazywałem, "naszą codzienną
schizofrenią" - mówi w wywiadzie dla PAP wieloletni pracownik Rozgłośni Polskiej Radia
Wolnej Europy red. Wiesław
Wawrzyniak.
PAP: W jaki sposób stał się Pan
dziennikarzem RWE?
W.W.: W latach siedemdziesiątych korzystając z możliwości
wakacyjnych paszportów dla studentów zostałem za granicą, najpierw w Berlinie Zachodnim,
gdzie poprosiłem o azyl polityczny, a następnie w Kanadzie - gdzie
dostałem stypendium na uniwersytecie Carleton w Ottawie. Tam
właśnie profesor Teresa Rakowska - Harmstone, której byłem
asystentem, zaproponowała mi
pracę w RWE w Monachium, o
której słyszała poprzez swoje
amerykańskie, waszyngtońskie
kontakty. I tak w 1978 roku wróciłem do Europy z którą się już w
zasadzie w myślach pożegnałem.
PAP: Jak wyglądała praca dziennikarska w Monachium, oddalonym o kilkaset kilometrów od
Polski, do której nie mogliście
przecież pojechać?
W.W.: To był rzeczywiście ewenement. Bo podczas gdy za granicą łatwiej pisać na tematy międzynarodowe - to jednak najważniejsze były tematy krajowe. Gdy
rozpoczynałem pracę w RWE byłem już sześć lat poza Polską.
Natomiast część znakomitych kolegów nigdy Polski powojennej,
komunistycznej nie znała, tacy
jak pisarz Tadeusz Nowakowski,
Zygmunt Jabłoński, Aleksandra
Stypułkowska czy Leszek Meyer. Mieli oni jednak ogromne
dziennikarskie doświadczenie,
znali po kilka języków i praca z
nimi była wielką przyjemnością
pozwalającą uczyć się od najlepszych.
Utrzymywanie kontaktu z
krajem ułatwiał nasłuch Polskiego Radia - mieliśmy do tego cały
dział tzw. monitoringu - i prenumerata polskiej prasy. Każdy
dziennikarz otrzymywał codziennie na biurko kilkudziesięciostronicowy nasłuch najważniejszych
audycji radiowych Polskiego Radia z dnia poprzedniego, kilkudziesięciostronicowy przegląd
polskiej prasy - z ostatnich dni i
ponad sto stron tzw. budgetu pliku doniesień najważniejszych
światowych agencji informacyjnych i wyciągów ze światowej
prasy - po angielsku, niemiecku i
francusku. To był materiał do
naszej pracy. Do tego dochodziły
analizy przygotowywane przez
doskonały angielskojęzyczny
dział researchu - czyli badań i
analiz oraz wsparcie ze strony
polskiego archiwum, gdzie można było sięgnąć do starszych
materiałów prasowych i do danych osobowych. Należy pamiętać, że o komputerach i internecie nikt wtedy jeszcze nie słyszał.
Choć trzeba przyznać, że zostaliśmy stosunkowo szybko skomputeryzowani i już w latach
osiemdziesiątych przesyłaliśmy
teksty i emaile w ramach wewnętrznej radiowej sieci.
Tym niemniej jednak praca w
Monachium była, jak to nazywałem, "naszą codzienną schizofrenią". Z jednej strony żyło się w
zachodnim społeczeństwie, z jego
codziennymi problemami, tam się
płaciło podatki, robiło zakupy,
wysyłało dzieci do szkoły i jeździło na wakacje - a z drugiej
strony żeby pisać wartościowe
komentarze trzeba było codziennie wczuwać się w sytuację społeczną i psychologiczną Polaków
walczących z wszystkimi trudnościami i przeszkodami, z szarą
codziennością komunistycznej
dyktatury. Ponadto dokuczał nam
brak kontaktu ze słuchaczem.
Oczywiście zdarzały się i były
kontakty indywidualne z wyjeżdżającymi na Zachód kolegami
czy z rodziną. Ale generalnie była
to sytuacja, w której komentarze
i audycje po nagraniu wrzucało
się na antenę - czyli "w czarną
dziurę", z której nie dochodził
zazwyczaj żaden dźwięk.
PAP: Kto wybierał tematy audycji i komentarzy, czy były one
narzucane przez Amerykanów?
W.W.: Tematy były ustalane na
codziennej konferencji redakcyjnej - około dziewiątej czy dziesiątej rano. Wcześniej propozycje
przygotowywało kierownictwo
redakcji, czyli dyrektor stacji, jego
zastępca i asystenci. Oni też proponowali kto jakim tematem ma
się zająć. Jednakże podczas ogólnej konferencji padały też indywidualne propozycje, czyniono
zamiany, zarówno co do tematów jak i autorów. Była też tak
zwana "lista zaleceń" - przygotowywana przez amerykańską dy-
rekcję Radio Free Europe - ale
ograniczała się ona do tematów
oczywistych i zazwyczaj międzynarodowych. Jak na przykład teraz wybory prezydenckie we
Francji. Nie była to też lista obowiązkowa - i na tyle oczywista, że
znaczną część proponowanych
tematów i tak by omówiono.
PAP: Czy w Wolnej Europie była
cenzura?
W.W.: Wszystkie idące na antenę programy, audycje i komentarze musiały mieć tzw. "OK" czyli akceptację i podpis osoby
do tego upoważnionej. Był to dyrektor RWE, zastępca, asystenci
i niekiedy starsi, doświadczeni
koledzy, specjaliści np. od literatury czy spraw zagranicznych.
Mieli oni też prawo czynienia poprawek, skreśleń bądź też odrzucenia komentarza. Jednakże w
zasadzie ograniczało się to do
tzw. "drugiego czytania" przez
starszego kolegę i poprawiania
oczywistych błędów. Zawsze
można też było na temat poprawek dyskutować. Gdy dochodziło do poważniejszych sporów,
bądź gdy ingerencje w tekst były
uznane za zbyt daleko idące - co
było bardzo rzadkie, ale się zdarzało - to autor zawsze mógł odmówić czytania i odbierał nazwisko. Wtedy spiker odczytywał komentarz jako tzw. redakcyjny.
PAP: Ingerencji ze strony Amerykanów nie było?
W.W.: Istniał oczywiście dział tłumaczy którzy codziennie streszczali na angielski najważniejsze
audycje polityczne z dnia poprzedniego. Była to więc swego
zżyciu się zespołu. Radio było
wielką rodziną w dodatku wielopokoleniową. Kolega Andrzej
Prusiński w okresie zamykania
Radia powiedział, że stracił swój
"Heimat", swoją małą ojczyznę. I
nie ma w tym przesady. Radio
było także rodziną w bardzo dosłownym sensie tego słowa. Zatrudniało mężów i żony.
PAP: Jacy tam byli ludzie?
A.Ś.: Jak wszędzie byli pasjonaci, centusie, ludzie przypadkowi,
talenty muzyczne i radiowe.
Wśród tych ostatnich niektóre
sprawdziły się jeszcze przed wojną np. Włada Majewska, Wiktor
Budzyński, Jan Markowski czy
Marian Hemar. Niektórzy mieli
za sobą piękną wojenną kartę np.
Tadeusz Chciuk-Celt, biały kurier, cichociemny, który z okupowanej Polski przez okupowaną
Europę dostał się do Anglii w
przebraniu węgierskiego księdza
na lewych papierach, co zajęło
mu rok, ponieważ po drodze
uwięziono go w hiszpańskim obozie koncentracyjnym Miranda de
Ebro. Stamtąd udało mu się uwolnić, ponieważ podał się za zmarłego Belga, gdy akurat ich zwalniano. Po wojnie był w Polsce
bliskim współpracownikiem Mikołajczyka i musiał drugi raz ratować się ucieczką na Zachód. W
radiu prowadził audycję dla wsi,
a będąc już na emeryturze zaczął
nawet komponować muzykę.
rodzaju kontrola po fakcie. Ale
też zrozumiale jest, że Amerykanie chcieli wiedzieć, co nadajemy. Był też tzw. "Political Guidelines"- czyli polityczny przewodnik, ale był on bardzo ogólnikowy. Jedyna rzecz na którą zwracano tam szczególną uwagę to
konieczność delikatnego traktowania problematyki radzieckiej.
W ciągu kilkunastu lat pracy
tylko dwukrotnie byłem świadkiem poważnych sporów z amerykańską dyrekcją. Pierwszy to
grudzień osiemdziesiątego pierwszego roku i masakra w kopalni
"Wujek". Gdy przyszły na ten temat pierwsze informacje z zachodnich agencji prasowych Amerykanie wstrzymali ich nadawanie. Czekali na potwierdzenie
z innych źródeł - a może obawiali
się, że natychmiastowe przekazanie tej informacji do kraju spowoduje rozszerzenie się starć.
Następnego dnia z grupą kilkunastu kolegów - w formie protestu i nacisku - udaliśmy się do
korytarza gdzie była amerykańska dyrekcja i zażądaliśmy rozmowy z jej przedstawicielem. Z
jednodniowym opóźnieniem informacja o "Wujku" pojawiła się
na antenie.
Drugi to afera wokół niedoszłej wizyty rzecznika rządu PRL
Jerzego Urbana w Monachium w
czasie stanu wojennego. W całej
swej hucpie Urban zaproponował - że może przyjechać do RWE
i wystąpić na naszej antenie tłumacząc nam nasze błędy i prostując rzekomą propagandę. Z
niewiadomych powodów dyrekcja amerykańska, a może rada
nadzorcza w Waszyngtonie uznały, że to doskonały pomysł i chcia-

Podobne dokumenty