No i proszę, od chwili wystąpienia pierwszego symptomu
Transkrypt
No i proszę, od chwili wystąpienia pierwszego symptomu
No i proszę, od chwili wystąpienia pierwszego symptomu postanowiłyśmy przeprowadzić w tej sprawie dochodzenie, aby się uleczyć. Co do mnie, jeżeli chodzi o tego typu obietnice – na przykład „w poniedziałek przechodzę na dietę” albo „po wakacjach zacznę się uczyć chińskiego” – to się już na nie nie nabieram. Nie zwlekając, rozpoczęłam kurację Beethovenem: kupiłam pudełko jego nagrań i tego samego dnia wzięłam się do słuchania. Było to po prostu nie do zniesienia. Na początku myślałam, że to kwestia mojego mieszkania. Gdy tylko zaczynał się jakiś utwór, dusiłam się, miałam ochotę wyjść, wymyślałam sobie niecierpiące zwłoki sprawunki albo rzucałam się do telefonu, ja, która nienawidzę tego urządzenia, gotowa dzwonić do kogokolwiek, chociażby do mojej synowej – to wiele mówi! – i uczepić się rozmowy. Ale poszłam za głosem rozsądku, zmusiłam się do siedzenia w ulubionym fotelu, tym, w którym zazwyczaj błyszczę, rozwiązując krzyżówki. Skutek: po kilku taktach Beethovena ziemia zaczynała się kołysać, ściany się przewracały, traciłam równowagę. Do ogłupienia. Tak się działo tylko przy Beethovenie; gdy włączałam inną muzykę, tango, piosenkę croonera o cukierkowym głosie, ściany się nie ruszały, regały stały stabilnie, sufit pozostawał na swoim miejscu; ale gdy tylko włączałam Beethovena, hop! – karuzela idzie w ruch, dziesięć w skali Beauforta! Doszłam do wniosku, że to mieszkanie ma alergię na Beethovena. Trudno! W parku niedaleko naszej kamienicy, w połowie porośniętym trawą, w połowie wybetonowanym, zbierają się nastolatki z dzielnicy Jurija Gagarina, z drugiej strony obwodnicy; w pobliżu północnego zjazdu z obwodnicy tańczą hip-hop. Podpytałam ich, gdzie kupują odtwarzacze, te wielkie chromowane urządzenia zasilane bateriami, zaopatrzyłam się w taki, podobny do buldoga, z głośnikami jak obwisła skóra twarzy, przyciskami jak oczy, nazwałam go Ralf i pojechałam do Paryża z Ralfem i Bee-thovenem. Słuchałam wszędzie. Nawet czekając na metro. Szybko jednak stwierdziłam, że wolę spokojniejsze okolice, parki, ulice wyłączone z ruchu, parkingi, miejsca gdzie mogłam odbierać pewne niuanse, zarówno pianissimo, jak i triple forte. Powiecie mi, że mogłam założyć słuchawki, słuchać dyskretnie; ale właśnie z dyskrecją nigdy nie było mi do twarzy; a poza tym to były działania polityczne, socjologiczne, dziennikarskie, jakkolwiek to nazwiecie – badałam innych, aby się przekonać, czy też stali się głusi na Bee-thovena. To, co zaobserwowałam, okazało się jeszcze gorsze: gdy siedziałam na ławce z Ralfem, który wyszczekiwał V Symfonię, wokół mnie powstawała pustka, ludzie zaczynali się bać, uciekali ile sił w nogach. Jasne, Ralf ma prezencję wielkiego brytana, i przyznam, że ja sama nie zawsze wyglądam ujmująco, ale żeby w miejscu publicznym siać takie spustoszenie… Nie, to Beethoven ich odrzucał. Pewnego dnia jakiś mężczyzna około czterdziestki – mógłby być moim synem – stanął nieruchomo, po czym łyknął cztery części symfonii. Po ostatnim akordzie zaczął czegoś szukać w kieszeni. – Gdzie jest pani pudełko? – Pudełko? – No, jakiś kapelusz? Coś, do czego mogę wrzucić pieniądze? – wypytywał, wyciągając monety. – Ja nie żebrzę. Słucham Beethovena, i tyle. Za darmo. – A… – Zresztą tym lepiej, że za darmo, bo wszyscy zwiewają. Pan to rozumie? – To normalne. Piękno jest nie do zniesienia. Wypowiedział to jak prawdę oczywistą. I ciągnął: – Jeżeli chce się spokojnie żyć, lepiej trzymać się z daleka od piękna; inaczej, przez kontrast, dostrzega się mizerność życia, jego zerową wartość. Słuchać Beethovena to jak założyć buty geniusza i zdać sobie sprawę, że mamy inny rozmiar. – Więc dlaczego się pan zatrzymał? – Z masochizmu. Nie lubię siebie, ale mam z tego pewną przyjemność. A pani, jak pani się udaje wytrzymywać Beethovena? – Nie udaje mi się. Dla mnie to też jest nie do zniesienia. Ale pamiętam czasy, kiedy ten hałas wydawał mi się wspaniały. – Nostalgia – wyszeptał, wycofując się. Nostalgia? Nie. Gniew. Niechęć. Nienawiść. Słuchanie muzyki czterdzieści, pięćdziesiąt lat po tym, gdy się ją usłyszało po raz pierwszy, to większe okrucieństwo niż przyglądanie się w lustrze sobie i swojemu zdjęciu z młodości: widać, w jakim stopniu człowiek się zmienił, ale wewnątrz. Stałam się starą kozą, zasuszoną, ale twardą: już nie drżałam przy dźwiękach Sonaty Księżycowej, nie płakałam przy Patetycznej, nie czułam uniesienia przy Symfonii Eroica, nie tańczyłam przy Pastoralnej; co do IX Symfonii i Hymnu do radości, który, jak mi się kiedyś wydawało, mógłby obudzić zmarłych, a paralityków postawić na nogi, nie mogłam w niej zobaczyć więcej niż harmider, szopkę, europejski slogan, okropny i groteskowy dźwiękowy cyrk. Tak, w miarę jak aplikowałam sobie Beethovena, moja wściekłość rosła. – Ej, staruszko, możesz ściszyć tę swoją kościelną muzykę? Młody hiphopowiec, w trzy razy za szerokiej koszulce i spodniach, które jakimś cudem trzymały się u dołu jego pośladków, wyrósł przed nami, gdy rozsiedliśmy się – Ralf, Beethoven i ja – na ławce w parku. – To nie jest muzyka kościelna, kretynie, to Fidelio. – Nie znam. – Siadaj i otwórz uszy. – Nie podoba ci się coś, no? – Dlaczego? Ubrudzisz się dobrą muzyką? Jak plwociną? Oplułam cię moim Beethovenem? Tak naprawdę boisz się, że ci się spodoba! – Ej, nie atakuj mnie! – Nieokrzesany ignorant, i w dodatku zadowolony z siebie! Na twoim grobie będzie napisane: „Strawił życie na ogłuszaniu się durną muzyką”. – A ty, co napiszą na twoim? „Nie znosiła młodości”? Uciekł, zanim zdążyłam mu odpowiedzieć. Źle postąpił, tak się spiesząc, jego zarzut mnie zatkał. Jakie będzie moje epitafium? Jaki był sens mojego życia? To dręczące pytania… Tego wieczoru, pijąc aperitif z koleżankami, wpatrywałam się w każdą z nich, wyobrażając sobie ich groby… Patrzyłam na Zoé, która wkładała sobie głęboko do ust ciastka i w myślach wypisałam na jej marmurowej płycie: „Spoczywa w pokoju, bo nie jest już głodna”. Patrzyłam na Candie, jej jasne jak u kurczaka włosy, przypieczoną skórę, obcisłe ubrania szyte na miarę, ciało przywodzące na myśl mężczyzn, których uwiodła, i tych, których zamierzała jeszcze podbić, i napisałam: „Wreszcie zimna”. Patrzyłam na Rachel, pełną pogardy snobkę, która w głębi duszy, pod milczącą maską, uważała, że ani rozmowa, ani ciastka, ani herbata nie są na odpowiednim poziomie, i napisałam: „Wreszcie sama”. – A ty? – Co ja? – Ty nic nie mówisz – drążyła Rachel. – Rzadko się zdarza, że nic nie mówisz. – Co się stało naszej wielkiej narodowej gębie? – zawołała Candie. – Ja zawsze mówiłam, że milcząca Kiki to martwa Kiki – stwierdziła Zoé. No i proszę, dzięki moim wspaniałym koleżankom dostałam odpowiedź: napisałam więc na swoim kamieniu nagrobnym: „Wreszcie milczy”.