Chcesz przeczytać więcej

Transkrypt

Chcesz przeczytać więcej
T A T R Y 2016-08-16
Wyruszamy na tegoroczną wyprawę w Tatry. Skład jedno auto ja, Grażka, Łucja, Monika i
Wojtek. Następni to Marta z Arkiem, osobno Grześ i Dorota. Kwaterę jak zwykle mamy na
Stachoniach u Trebuniów. My od Katowic jedziemy nie autostradą i omijamy Zakopiankę, a
to ze względu na Światowe Dni Młodzieży jakie odbywają się w Krakowie. Bez problemów w
godzinach popołudniowych docieramy na kwaterę. Pierwsi byli Marta z Arkiem. Gdy wszyscy
przyjechali, wspólnie idziemy do knajpeczki na posiłek i piwko. Tam Wojtek przedstawia plan
taktyczny na kolejne dni. Pozostali też przedstawiają plany np. jak my to znaczy ja, Łucja i
Wojtek będziemy zdobywać Gerlacha. Z uwagi na nie przewidywalność pogody, a prognozy
są złe na jutro zaplanowaną mamy Czerwoną Ławkę 2 340 m n.p.m. - drugi najważniejszy
cel w czasie tego wyjazdu w Tatry.
Wstajemy około 5.00; śniadanko i zgodnie z planem o 6.15 ruszamy dwoma samochodami
do Starego Smokowca, aby zdążyć na pierwszy kurs kolejki o 7.30. Jednak łapiemy się na
drugi o 7.45. Pogodę mamy ładną i słoneczną. W dobrych nastrojach ruszamy na trasę naszej
wędrówki, lekko w dół, a następnie w górę. Nasz pierwszy punkt to Schronisko Teryego.
Szlak prowadzący w dół wiedzie nas do wodospadów które też są bardzo ładne. Klasycznie
przy nich pamiątkowe zdjęcia i dalej w drogę. Jest ona kamienista i robi się stroma. Grażka
wystraszona odległością i stromizną chce się wycofać. Motywuję ją, by o tym nie myślała
tylko skupiła się na dojściu do schroniska. Jak na złość bardzo powoli się ono zbliża. W końcu
docieramy na miejsce. Robimy przerwę, pamiątkowe zdjęcia z guroholickim banerem.
Jakoś udaje nam się namówić Grażkę do dalszej drogi. W zasadzie nie ma wyjścia, ponieważ
nie wracamy tą samą drogą. Ruszamy. Pierwsze łańcuchy spokojnie przechodzimy. Krótkie
podejście w górę i takie same zejście na dół. Z góry widzimy przełęcz na którą mamy wejść.
Jest stroma i w górnym odcinku około 200 m łańcuchów. Dojście do linii łańcuchów nie jest
trudne, łatwa ścieżka z wieloma zakosami i nie odczuwa się stromości podejścia. Na
podejściu po łańcuchach jest wielu turystów i robią się kolejki. Zwolniliśmy tempo i tracimy
na chwilę z oczu „naszych”.
Zaczyna kropić drobny deszcz i robi się ślisko. Nie poddajemy się! Pniemy się odważnie do
góry, mimo, że momentami wydaje się, że nie ma możliwości dalszego wejścia. Jadnak po
krótkiej analizie terenu ruszamy. Tak wygląda podejście do samej przełęczy, czyli Czerwonej
Ławki. Na przełęczy pełno ludzi, miejsca mało, pogoda brzydka pochmurnie i siąpi. Nawet nie
staramy się zrobić pamiątkowego zdjęcia, tylko chcemy zejść na dół do Schroniska Zbójnicka
Chata.
Tam się mamy wszyscy spotkać gdybyśmy po trasie się rozdzielili. Naprawdę podziwiam
Grażkę, jak sobie dała radę z podejściem. Spoglądam na nie z góry i widzę prawie pionową
ścianę na którą się wspięliśmy. Zejście nie jest łatwiejsze ze względu na to, że jest mokro i
skały są śliskie. Pierwszy odcinek to skała z klemami, bardzo oddalonymi od siebie, był
trudno. Dalsze odcinki to też skały bez ubezpieczeń i niektóre miejsca
wykorzystaniem piątego punktu podparcia.
pokonujemy z
Wreszcie wychodzimy ze stromizny i żółtym szlakiem idziemy do Schroniska do którego jest
jeszcze bardzo daleko. Zejście jest kamieniste i trzeba bardzo uważać aby się nie wywrócić.
Pogoda nadal brzydka i nie ma żadnych widoków. Szlak nie cały czas prowadzi w dół, są też
krótkie podejścia. Droga bardzo nam się dłuży. Jednak w końcu docieramy do Schroniska i
tutaj okazuje się ,że nie mamy za dużego spóźnienia. Pozostali przyszli około 10 minut przed
nami. W nagrodę wypijamy po piwku, mały posiłek i w drogę. Do parkingu mamy około
trzech godzin, a jest już późno. Zejście jest bardzo malownicze , trawersujemy zbocze
kamienistą wąską ścieżką. Następnie wchodzimy w linię lasu i tak aż do górnej stacji kolejki i
dalej w dół na parking. Na parkingu jesteśmy około 20.00. Myśleliśmy, że nam pójdzie
szybciej. Teraz powrót na kwaterę do Zakopanego, gdzie docieramy po 21.00. Wszyscy są
bardzo zmęczeni ale zadowoleni z przejścia. Na drugi dzień odpoczywamy.
25.07 wstajemy późno około godz. 9.00 i umawiamy się, że dla rozruchu robimy małe
przejście, przez Rusinowa Polanę na Gęsią Szyję. Pogoda jest pochmurna. Jest parno, a to nie
wróży nic dobrego. Spokojnie dochodzimy na Polanę, która jak zwykle jest zapełniona
turystami. Zjadamy gorące oscypki i tu zaczyna padać drobny deszcz który przeradza się w
ulewę. Chowamy się pod dach bacówki i chcemy to przeczekać. Pada około pół godziny.
Rezygnujemy z wejścia na Gęsią Szyję, idziemy zwiedzić Wiktorówkę. Do wewnątrz nie udaje
nam się wejść gdyż jest msza. Oglądamy ją z zewnątrz i przeglądamy tablice nieżyjących ludzi
gór, które są umocowane na ścianie przed kaplicą. Wiele z tych nazwisk jest nam znanych.
Na tym kończymy nasza wycieczkę ,wracamy na kwaterę, gdzie planujemy uczcić nasz
wczorajszy sukces. Co też czynimy i już planujemy następny dzień. Na jutro dzielimy się na
trzy grupy. Oczywiście jedna Gerlachowska , Marta z Arkiem zdobywają Świnicę ,a reszta
idzie do Murowańca i tam sobie coś zaplanują. Wszystko zależy od pogody. Miło spędzamy
wieczór, dzieląc się wrażeniami z wczorajszego przejścia.
26.07 Marta z Arkiem wyruszyli pierwsi około 7.00, druga ekipa Doroty o 8.15, my się nie
spieszymy mamy czas, gdyż na Słowację będziemy jechać po południu . Dzisiaj pogoda jest
ładna, ale na jutro prognozy są różne i tego się boimy. Po śniadanku idziemy do sklepu,
potem pakujemy się i około 14.00 jedziemy. W drodze Wojtek otrzymuje informację
telefoniczną, że z przewodnikiem spotykamy się jutro o godz. 5.15 przed Domem Śląskim.
Około godziny 16.00 dojeżdżamy do miejscowości Tatrzańska Polana, z której mamy udać się
do Schroniska. Parking na który pozostawiamy nasz samochód jest dla nas bezpłatny. Ale już
wjazd busem do góry kosztuje 6 euro od osoby. Troszkę szkoda nam pieniędzy, mamy czas i
dla rozruchu postanawiamy iść pieszo. Początkowo szlak nie jest widowiskowy ale
kamienisty, stromy i wiodący przez las .W połowie drogi rezygnujemy z niego i wybieramy
łatwiejszą drogę idziemy asfaltem tą którą jeżdżą busy. Tutaj też nie ma żadnych widoków.
Dopiero po dojściu do schroniska a właściwie hotelu możemy podziwiać góry. Do Domu
Śląskiego dochodzimy w czasie około 2 godzin. Budynek to faktycznie dwu piętrowy
murowany hotel w ogóle nie przypominający schroniska. Wewnątrz w recepcji obsługa w
białych koszulach i czarnych spodniach. Tak samo w restauracji, gdzie można wejść tylko jak
się ma wykupione wyżywienie. My kupujemy tylko po piwku i siadamy w holu na super
ławach z poduchami i podziwiamy to wszystko. Zakwaterowanie mamy w pokoju
wieloosobowym z piętrowymi łóżkami, są naprawdę super. Pijąc piwko spoglądamy przez
okno i widzimy jak na hotel nachodzą chmury i zaczyna padać, a nawet lać. Co nas bardzo
martwi, ale trudno nich się dzieje wola nieba. Co ma być to będzie. Około 22 postanawiamy
iść spać, robimy do termosów herbatkę, gdyż rano wrzątek jest dopiero o 8.00. Co do
pozostawienia rzeczy zbędnych do wspinaczki to możemy je zostawić w ubikacji przy
recepcji, co nas troszkę zbulwersowało. Postanowiliśmy spytać o to jutro przewodnika.
Budziki nastawiamy na 4.00 i idziemy spać. Łóżka są bardzo wygodne, te u Trybuniowej się
chowają. Jeszcze spoglądamy za okno, a tam dalej pada.
27.07 wstajemy parę minut po 4.00, skromne śniadanko, ale z ciepłą herbatka z termosów. O
5.00 wychodzimy ze Schroniska. Na zewnątrz nie pada, na niebie są chmury. Jest jeszcze
wcześnie i wszystko może się zmienić. O 5.05 przyjeżdża nasz przewodnik Słowak Iwan Zila,
młody facet. Na pierwszy rzut oka wzbudza zaufanie co potwierdza to pierwsza z nim
rozmowa. Bez problemów zabiera na przechowanie nasze zbędne rzeczy. Przydziela kaski i
uprzęże. O 5.15 ruszamy. Na początku idziemy zielonym szlakiem do wodospadu, przy
którym skręcamy w lewo i podchodzimy po skały. Na skręcie przechodząc przez strumień,
mały wypadek Wojtek poślizgnął się. Troszkę się zmoczył i przez to jako ostatni dociera pod
skały. Tutaj zakładamy uprzęże i kaski i przewodnik wiąże nas liną. Pierwszy on potem
Wojtek, Łucja i ja ostatni. Zaczynamy wspinaczkę po skałach. Nigdzie nie ma żadnych
oznaczeń szlaku. Zdajemy się tylko na przewodnika tylko on wie gdzie iść. Mi osobiście idzie
się bardzo dobrze i podoba mi się wspinaczka. Jednak jak zerknę w górę na grań na którą
mamy się dostać to przeraża mnie, że jest tak daleko. Przewodnik dopinguje nas do
szybszego wspinania. Obawia się załamania pogody i wtedy mogą być kłopoty ze wspinaczką.
Staramy się go nie zawieść i pniemy się możliwie jak najszybciej w górę. Pogoda nie jest zła
nawet chwilami przebłyskuje słońce i mamy piękne widoki. Pociesza nas, że po wejściu na
grań będzie łatwiej. Wreszcie grań. Byłem przekonany, że będziemy nią szli. Nic podobnego,
schodzimy na drugą stronę troszkę w dół i trawersujemy wspinaczkowo skałę. Jest pięknie
przepaściście i niebezpiecznie. Tak wspinając się pokonujemy skałę i w pewnym momencie
przewodnik pokazuje na szczyt na wprost . To Gerlach 2654m i tam mamy wejść. Wydaje
nam się że jest daleko i dużo trzeba się wspiąć w górę. Dzielimy się tymi obawami z
przewodnikiem, ale on twierdzi, że w godzinę powinniśmy być na szczycie. Pewnie wie co
mówi. Myślałem, że już cały czas będziemy szli w górę a tu nagle schodzimy w dół. Przy
zejściu ja prowadzę. Troszkę mnie to przeraża, ale podejmuję wyzwanie i idzie mi to dobrze.
Koniec zejścia. Wreszcie w górę i teraz role się zmieniają prowadzi Iwan. Tak jak mówił po
godzinie jesteśmy na szczycie. Przy samy podejściu, kilka metrów bardzo eksponowanego
trawersu. Wreszcie weszliśmy. Wszyscy bardzo zadowoleni. Składamy sobie gratulacje. Na
szczycie jesteśmy około godz. 9.00. Szybko robimy zdjęcia krótka chwila na posiłek i
będziemy schodzić w dół. Przewodnik nas pogania gdyż chce w ładnej pogodzie pokonać
najtrudniejsze odcinki zejścia. Pogoda jest słoneczna i nam by się chciało jeszcze posiedzieć
na szczycie ale jak każe to schodzimy. Oczywiście pamiątkowe zdjęcie z banerem
guroholickim. Na zejściu ja prowadzę a kieruje mną z góry Iwan. Zejście też jest bardzo
ekspozycyjne i bez jego rad było by bardzo ciężko zejść. Mimo to w pewnym momencie
brakuje mi oparcia na nogę i troszkę zjeżdżam tyłkiem po skale. Naciągam linę łączącą mnie z
Łucją. O mało nie osiwiała ze strachu że lecimy. Wszystko dobrze się skończyło.
Najtrudniejszy moment to tak zwane drabiny. Byłem przekonany, że faktycznie będziemy
schodzić po drabinach, a tu kilka przewieszonych klem, bardzo oddalonych od siebie. Bardzo
trzeba było się nagimnastykować aby zejść i nie tylko ja miałem problemy. Całe zejście po
skałach jest bardzo trudne, ale za to bardzo widowiskowe. Gdzie można stanąć tam
podziwiamy w całej okazałości Kończysty Wierch, Mały Kociołek, Batyżowiecki Szczyt a w
dole nasz pośredni cel Batyżowieckiej Jezioro. Do którego mamy zejść. Wreszcie wychodzimy
ze skał. Rozwiązujemy się z liny i idziemy samodzielnie na dół przez rumowisko skalne po
którym zejdziemy do linii jeziora. Przewodnik ma nas jeszcze sprowadzić po tych skałach i na
ścieżce rozstajemy się. Na sałakach patrzymy co on robi? Ściąga buty, zakłada klapki i w nich
bardzo sprawnie schodzi na dół. Lepiej mu idzie niż nam w butach, tylko podziwiać. Na dole
miło żegnamy się i już sami idziemy do Domu Śląskiego. Od jeziora prowadzi nas szlak
czerwony. Niestety przewodnik miał rację chmurzy się i jak już dochodzimy do celu zaczyna
padać. Dobrze mówił że popołudniu będzie padać. Całe wejście i zejście zajęło na 8 godzin,
co nie jest złym czasem. Po drodze widzieliśmy wspinających się kilka grup i nawet jedną
wyprzedziliśmy. Na szczycie byliśmy sami. W Schronisku wypijamy po kufelku kofoli.
Odbieramy rzeczy, które czekały na nas w rzeczonym kibelku. Jak się okazało to wszyscy tam
pozostawiają zbędne bagaże. Na dół do samochodu postanawiamy zjechać busem. Nie chce
nam się już iść i jakoś nie szkoda nam tych pięciu euro, jakie trzeba zapłacić za zjazd w dół .
W Zakopanem w sklepie kupujemy jeszcze po szampanie, aby uczcić sukces. Zbieramy
gratulacje i po gorącej kąpieli świętujemy. Bardzo dumni opowiadamy jak było, pomijając
oczywiście, nasze słabości. Z tego co się odwiedziliśmy to Marta z Arkiem zdobyli Świnicę
unikając deszczu, a grupę Doroty w Murowańcu złapał deszcz i za wiele nie zdziałali.
28.07 dzisiaj też ekipy się rozdzielają. Część chce jeszcze pochodzić po wyższych górach, a ja
Grażka, Wojtek i Monika robimy sobie lekkie przejście. Pogoda zapowiada się brzydka i nie
chcemy pchać się w wysokie góry. Idziemy na Nosala 1206m, gdzie przy zejściu łapie nas
deszcz. Wracamy na kwaterę, pozostali też nic nie zwojowali nie pozwolił im na to deszcz. Za
to nazbierali dużo pięknych prawdziwków i na kolację mamy pyszny sos grzybkowy. Który nie
chwaląc się ja ugotowałem.
29.07 to ostatni dzień naszego chodzenie po górach i też tak jak wczoraj rozdzielamy się . My
lajtowo idziemy w tatrzańskie doliny. Chcemy przejść szlak od Kir do Murowanicy na Dolnych
Reglach, co nam się udaje. Busem jedziemy do Kir i z stamtąd idziemy na szlak. Na początku
tłumy turystów jednak oni idą na Kościeliską. My odbijamy w lewo na Przysłop Miętusi
1187m. Początek szlaku to rwący strumień i ciężko omijać płynącą wodę. To wszystko z
wczorajszej nocy tak tutaj lało. Dzisiaj jest piękna pogoda, świeci słońce i jest ciepło. Szlak nie
jest taki łatwy są w nim też strome podejścia, ale w sumie więcej schodzimy. W Zakopanem
robimy zakupy, oczywiście prezenty dla rodzinki, a zwłaszcza dla dzieci. Na kwaterze ogólne
pakowanie gdyż jutro rano wyjeżdżamy.
30.07 to dzień powrotu tak jak przyjechaliśmy tak też wracamy czyli każdy osobno. Wszyscy
szczęśliwie docierają do domów. Tak kończymy tegoroczny pobyt w Tatrach. Plan wykonany.
Mimo złych prognoz pogodowych weszliśmy na Gerlacha i wszyscy przeszli szlak na
Czerwoną Ławkę.