Miecz Przeznaczenia
Transkrypt
Miecz Przeznaczenia
Annotation Król polskiej fantasy! Sapkowski zawładnie Waszą wyobraźnią i marzeniami. To nie jest cykl opowiadań, to cały świat! "Literacki fenomen lat dziewięćdziesiątych!" Nowe Książki Andrzej Sapkowski jest pisarzem formatu Tolkiena, choć odeń różnym, bo zdecydowan bliższym współczesności i obdarzony gorętszym słowiańskim temperamentem. Czytając Sapkowskiego jesteśmy zarazem gdzieś w świecie Tolkiena, na seansie przeinaczonego Disneya, w średniowieczu, u Sienkiewiczowskiego Zagłoby, na seminarium ekonomicznym, w krainie ponurych pogańskich obrzędów, w przemalowanej na baśniową scenerii czarnego kryminału. "Polityka" Andrzej Sapkowski GRANICA MOŻLIWOŚCI I II III IV V VI VII VIII OKRUCH LODU I II III IV V VI VII VIII IX WIECZNY OGIEC I II III IV TROCHĘ POŚWIĘCENIA I II III IV V VI VII VIII IX X MIECZ PRZEZNACZENIA I II III IV V VI VII VIII COŚ WIĘCEJ I II III IV V VI VII VIII IX Andrzej Sapkowski Miecz przeznaczenia GRANICA MOŻLIWOŚCI I — Nie wyjdzie stamtąd, mówię wam — powiedział pryszczaty, z przekonaniem kiwając głową. Już godzina i ćwierć, jak tam wlazł. Już po nim. Mieszczanie, stłoczeni wśród ruin, milczeli wpatrzeni w ziejący w rumowisku czarny otwór, zagruzowane wejście do podziemi. Grubas w żółtym kubraku przestąpił z nogi na nogę, chrząkną zdjął z głowy wymięty biret. — Poczekajmy jeszcze — powiedział, ocierając pot z rzadkich brwi. — Na co? — prychnął pryszczaty. - Tam, w lochach, siedzi bazyliszek, zapomnieliście, wójcie Kto tam wchodzi, ten już przepadł. Mało to ludzi tam poginęło? Na co tedy czekać? — Umawialiśmy się przecie — mruknął niepewnie grubas. - Jakże tak? — Z żywym się umawialiście, wójcie — rzekł towarzysz pryszczatego, olbrzym w skórzanym rzeźnickim fartuchu. - A nynie on martwy, pewne to jak słońce na niebie. Z góry było wiadomo, że n zgubę idzie, jak i inni. Przecie on nawet bez zwierciadła polazł, z mieczem tylko. A bez zwierciadł bazyliszka nie zabić, każdy to wie. — Zaoszczędziliście grosza, wójcie — dodał pryszczaty. - Bo i płacić za bazyliszka nie m komu. Idźcie tedy spokojnie do dom. A konia i dobytek czarownika my weźmiemy, żal dać przepada dobru. — Ano — powiedział rzeźnik. - Sielna klacz, a i juki nieźle wypchane. Zajrzyjmy, co w środku. — Jakże tak? Coście? — Milczcie, wójcie, i nie mieszajcie się, bo guza złapiecie — ostrzegł pryszczaty. — Sielna klacz — powtórzył rzeźnik. — Zostaw tego konia w spokoju, kochasiu. Rzeźnik odwrócił się wolno w stronę obceg przybysza, który wyszedł zza załomu muru, zza pleców ludzi, zgromadzonych dookoła wejścia d lochu. Obcy miał kędzierzawe, gęste, kasztanowate włosy, brunatną tunikę na watowanym kaftani wysokie, jeździeckie buty. I żadnej broni. — Odejdź od konia — powtórzył, uśmiechając się zjadliwie. - Jakże to? Cudzy koń, cudze juk cudza własność, a ty podnosisz na nie swoje kaprawe oczka, wyciągasz ku nim parszywą łapę? God się tak? Pryszczaty, powoli wsuwając rękę za pazuchę kurty, spojrzał na rzeźnika. Rzeźnik kiwnął głow skinął w stronę grupy, z której wyszło jeszcze dwu, krępych, krótko ostrzyżonych. Obaj mieli pałk takie, jakimi w rzeźni głuszy się zwierzęta. — Ktoście to niby — spytał pryszczaty, nie wyjmując ręki zza pazuchy — żeby nam prawię, c się godzi, a co nie? — Nic ci do tego, kochasiu. — Broni nie nosicie. — Prawda — obcy uśmiechnął się jeszcze zjadliwiej. - Nie noszę. — To niedobrze — pryszczaty wyjął rękę zza pazuchy, razem z długim nożem. - To bardz niedobrze, że nie nosicie. Rzeźnik też wyciągnął nóż, długi jak kordelas. Tamci dwaj postąpili do przodu, unosząc pałki. — Nie muszę nosić — rzekł obcy, nie ruszając się z miejsca. - Moja broń chodzi za mną. Zza ruin wyszły, stąpając miękkim, pewnym krokiem, dwie młode dziewczyny. Tłume natychmiast rozstąpił się, cofnął, przerzedził. Obie dziewczyny uśmiechały się, błyskając zębami, mrużąc oczy, od kącików, których biegły k uszom szerokie, sine pasy tatuażu. Mięśnie grały na mocnych udach widocznych spod rysich skó otaczających biodra, na nagich, krągłych ramionach powyżej rękawic z kolczej siatki. Sponad barków tez osłoniętych kolczugą, sterczały rękojeści szabel. Pryszczaty wolno, wolniutko zgiął kolana, upuścił nóż na ziemię. Z dziury w rumowisku rozległ się grzechot kamieni, chrobot, po czym z ciemności wynurzyły s dłonie wczepione w poszczerbiony skraj muru. Za dłońmi pojawiły się kolejno — głowa o białyc przyprószonych ceglanym miałem włosach, blada twarz, rękojeść miecza, wystająca znad ramieni Tłum zaszemrał. Białowłosy, garbiąc się, wytaszczył z dziury dziwaczny kształt, cudaczne cielsko, utytłane w py przesiąkniętym krwią. Dzierżąc stwora za długi, jaszczurczy ogon, rzucił go bez słowa pod no grubego wójta. Wójt odskoczył, potknął się o zwalony fragment muru, patrząc na zakrzywiony, pta dziób, błoniaste skrzydła i sierpowate szpony na pokrytych łuskami łapach. Na wydęte podgardl kiedyś karminowe, obecnie brudnorude. Na szkliste, wpadnięte oczy. — Oto bazyliszek — rzekł białowłosy, otrzepując spodnie z kurzu. - Zgodnie z umową. Mo dwieście lintarów, jeśli łaska. Uczciwych lintarów, mało oberżniętych. Sprawdzę, uprzedzam. Wójt drżącymi dłońmi wysupłał sakiewkę. Białowłosy rozejrzał się, na moment zatrzymał wzro na pryszczatym, na leżącym koło jego stopy nożu. Popatrzył na mężczyznę w brunatnej tunice, n dziewczyny w rysich skórach. — Jak zwykle — powiedział, wyjmując trzos z rozdygotanych rąk wójta. - Nadstawiam dla wa karku za mamy pieniądz, a wy tymczasem dobieracie się do moich rzeczy. Nigdy się, zaraza z wam nie zmienicie. — Nie ruszone — zamamrotał rzeźnik, cofając się. Tamci z pałkami już dawno wtopili się tłum. - Nie ruszone wasze rzeczy, panie. — Wielcem rad — białowłosy uśmiechnął się. Na widok tego uśmiechu, kwitnącego na blad twarzy jak pękająca rana, tłumek zaczął się szybko rozpraszać. - I dlatego, bratku, ty też nie będzies ruszony. Odejdź w pokoju. Ale odejdź prędko. Pryszczaty, tyłem, też chciał się wycofać. Pryszcze na jego pobielałej nagle twarzy uwydatnił się brzydko. — Ej, poczekaj — rzekł do niego człowiek w brunatnej tunice. - Zapomniałeś o czymś. — O czym… panie? — Wyjąłeś na mnie nóż. Wyższa z dziewcząt zakolebała się nagle na szeroko rozstawionych nogach, zakręciła w biodrac Szabla, wydobyta nie wiadomo kiedy, świsnęła ostro w powietrzu. Głowa pryszczatego wyleciała górę, łukiem, wpadła do ziejącego lochu. Ciało runęło sztywno i ciężko, jak zrąbany pień, pomiędz pokruszone cegły. Tłum wrzasnął jednym głosem. Druga z dziewczyn, z dłonią na rękojeści, zwinn obróciła się, zabezpieczając tył. Niepotrzebnie. Tłum, potykając się i przewracając na rozwalinach, c sił w nogach zmykał ku miastu. Na czele, w imponujących podskokach sadził wójt, zaledwie o kilk sążni wyprzedzając ogromnego rzeźnika. — Piękne uderzenie — skomentował zimno białowłosy, dłonią w czarnej rękawicy osłaniają oczy od słońca. - Piękne uderzenie zerrikańskiej szabli. Czoła chylę przed wprawą i urodą wolnyc wojowniczek. Jestem Geralt z Rivii. — A ja — nieznajomy w brunatnej tunice wskazał na wyblakły herb na przedzie ubior przedstawiający trzy czarne ptaki siedzące w równym rzędzie pośrodku jednolicie złotego pola. Jestem Borch, zwany Trzy Kawki. A to moje dziewczęta, Tea i Vea. Tak je nazywam, bo na ich prawdziwych imionach można sobie język odgryźć. Obie, jak słusznie się domyśliłeś, s Zerrikankami. — Dzięki nim, zdaje mi się, mam jeszcze konia i dobytek. Dziękuję wam, wojowniczki. Dzięku i wam, panie Borch. — Trzy Kawki. I daruj sobie tego pana. Czy coś cię zatrzymuje w tej mieścinie, Geralcie z Rivii — Wręcz przeciwnie. — Doskonale. Mam propozycję — niedaleko stąd, na rozstajach, przy drodze do portu rzeczneg jest oberża. Nazywa się "Pod Zadumanym Smokiem". Tamtejsza kuchnia nie ma sobie równych całej okolicy. Wybieram się tam właśnie z myślą o posiłku i noclegu. Byłoby mi miło, gdyby zechciał dotrzymać mi towarzystwa. — Borch — białowłosy odwrócił się od konia, spojrzał w jasne oczy nieznajomego — n chciałbym, żeby jakieś niejasności wkradły się pomiędzy nas. Jestem wiedźminem. — Domyśliłem się. A powiedziałeś to takim tonem, jakbyś mówił: "Jestem trędowaty". — Są tacy — rzekł Geralt wolno — którzy przedkładają kompanię trędowatych nad towarzystw wiedźmina. — Są i tacy — zaśmiał się Trzy Kawki — którzy przedkładają owce nad dziewczęta. Cóż, tylk im współczuć, jednym i drugim. Ponawiam propozycję. Geralt zdjął rękawicę, uścisnął wyciągniętą ku sobie dłoń. — Przyjmuję, ciesząc się z zawartej znajomości. — W drogę zatem, bom zgłodniał. II Oberżysta przetarł ścierką chropowate deski stołu, ukłonił się i uśmiechnął. Nie miał dwóc przednich zębów. — Taak… — Trzy Kawki popatrzył przez chwilę na okopcony sufit i baraszkujące pod nim pająki. - Najpierw… Najpierw piwo. Żeby dwa razy nie chodzić, cały antałek. A do piwa… Co możes zaproponować do piwa, kochasiu? — Ser? — zaryzykował oberżysta. — Nie — skrzywił się Borch. - Ser będzie na deser. Do piwa chcemy czegoś kwaśnego i ostrego — Służę — oberżysta uśmiechnął się jeszcze szerzej. Dwa przednie zęby nie były jedynym których nie miał. - Węgorzyki z czosnkiem w oliwie i w occie albo marynowane strączki zielon papryki… — W porządku. I to, i to. A potem zupa, taka, jaką kiedyś tu jadłem, pływały w niej różn muszle, rybki i inne smakowite śmieci. — Zupa flisacka? — Właśnie. A potem pieczeń z jagnięcia z cebulą. A potem kopę raków. Kopru wrzuć do garnka ile wlezie. A potem owczy ser i sałata. A potem się zobaczy. — Służę. Dla wszystkich, cztery razy, znaczy? Wyższa Zerrikanka przecząco pokręciła głow poklepała się znacząco w okolice talii, opiętej obcisłą, lnianą koszulą. — Zapomniałem. - Trzy Kawki mrugnął do Geralta. - Dziewczęta dbają o linię. Pan gospodarzu, baranina tylko dla nas dwóch. Piwo dawaj zaraz, razem z tymi węgorzykami. Z resz chwilę zaczekaj, żeby nie stygło. Nie przyszliśmy tu żreć, ale obyczajnie spędzać czas na rozmowach — Pojmuję — oberżysta skłonił się jeszcze raz. — Roztropność ważna rzecz w twoim fachu. Daj no rękę, kochasiu. Brzęknęły złote monety. Karczmarz rozdziawił gębę do granic możliwości. — To nie jest zadatek — zakomunikował Trzy Kawki. -To jest ekstra. A teraz pędź do kuchn dobry człowieku. W alkierzu było ciepło. Geralt rozpiął pas, ściągnął kaftan i zawinął rękawy koszuli. — Widzę — powiedział — że nie prześladuje cię brak gotówki. Żyjesz z przywilejów stan rycerskiego? — Częściowo — uśmiechnął się Trzy Kawki, nie wchodząc w szczegóły. Szybko uporali się z węgorzykami i ćwiartką antałka. Obie Zerrikanki też nie żałowały sob piwa, obie wnet poweselały wyraźnie. Szeptały coś do siebie. Vea, ta wyższa, wybuchnęła nagl gardłowym śmiechem. — Dziewczęta mówią wspólnym? — spytał cicho Geralt, zezując na nie kątem oka. — Słabo. I nie są gadatliwe. Co się chwali. Jak znajdujesz tę zupę, Geralt? — Mhm. — Napijmy się. — Mhm. — Geralt — Trzy Kawki odłożył łyżkę i czknął dystyngowanie — wróćmy na chwilę do nasz rozmowy z drogi. Zrozumiałem, że ty, wiedźmin, wędrujesz z końca świata na drugi jego koniec, a p drodze, jak się trafi jakiś potwór, zabijasz go. I z tego masz grosz. Na tym polega wiedźmiński fach? — Mniej więcej. — A zdarza się, że specjalnie cię gdzieś wzywają? Na, powiedzmy, specjalne zamówienie. Wted co, jedziesz i wykonujesz? — To zależy, kto wzywa i po co. — I za ile? — Też — wiedźmin wzruszył ramionami. - Wszystko drożeje, a żyć trzeba, jak mawiała jedn moja znajoma czarodziejka. — Dość wybiórcze podejście, bardzo praktyczne, powiedziałbym. A przecież u podstaw leż jakaś idea, Geralt. Konflikt sił Porządku z siłami Chaosu, jak mawiał pewien mój znajomy czarodzie Wyobrażałem sobie, że wypełniasz misję, bronisz ludzi przed Złem, zawsze i wszędzie. Be różnicowania. Stoisz po wyraźnie określonej stronie palisady. — Siły Porządku, siły Chaosu. Strasznie szumne słowa, Borch. Koniecznie chcesz mnie ustaw po którejś stronie palisady w konflikcie, który, jak się powszechnie uważa, jest wieczny, zaczął si grubo przed nami i będzie trwał, gdy nas już dawno nie będzie. Po czyjej stronie stoi kowal, któr podkuwa konie? Nasz oberżysta, który właśnie pędzi tu z saganem baraniny? Co, według ciebi określa granicę między Chaosem a Porządkiem? — Rzecz bardzo prosta — Trzy Kawki spojrzał mu prosto w oczy. - To, co reprezentuje Chao jest zagrożeniem, jest stroną agresywną. Porządek zaś, to strona zagrożona, potrzebująca obron Potrzebująca obrońcy. A, napijmy się. I bierzmy się za jagniątko. — Słusznie. Dbające o linię Zerrikanki miały przerwę w jedzeniu, którą wypełniły piciem w przyspieszony tempie. Vea, schylona nad ramieniem towarzyszki, coś znowu szeptała, muskając warkoczem bla stołu. Tea, ta niższa, zaśmiała się głośno, wesoło mrużąc wytatuowane powieki. — Tak — rzekł Borch ogryzając kość. - Kontynuujmy rozmowę, jeśli pozwolisz. Zrozumiałem że nie przepadasz za ustawianiem cię po stronie żadnej z Sił. Wykonujesz swój zawód. — Wykonuję. — Ale przed konfliktem Chaosu i Porządku nie uciekniesz. Choć użyłeś tego porównania, n jesteś kowalem. Widziałem, jak pracujesz. Wchodzisz do piwnicy w ruinach i wynosisz stamtą usieczonego bazyliszka. Jest, kochasiu, różnica pomiędzy podkuwaniem koni a zabijanie bazyliszków. Powiedziałeś, że jeśli zapłata jest godziwa, popędzisz na koniec świata i ukatrupis stwora, którego ci wskażą. Dajmy na to, srogi smok pustoszy… — Zły przykład — przerwał Geralt. - Widzisz, od razu kiełbasi ci się z tym Chaosem i z tym Porządkiem. Bo smoków, które bez wątpienia reprezentują Chaos, nie zabijam. — Jakże to? — Trzy Kawki oblizał palce. - A to dopiero! Przecież wśród wszystkich potworów smok jest chyba najwredniejszy, najokrutniejszy i najbardziej zajadły. Najbardziej wstrętny gad Napada na ludzi, ogniem zieje i porywa te, no, dziewice. Mało to opowieści się słyszało? Nie może być, żebyś ty, wiedźmin, nie miał paru smoków na rozkładzie. — Nie poluję na smoki — rzekł Geralt sucho. - Na widłogony, owszem. Na oszluzgi. Na latawc Ale nie na smoki właściwe, zielone, czarne i czerwone. Przyjmij to do wiadomości, po prostu. — Zaskoczyłeś mnie — powiedział Trzy Kawki. - No, dobra, przyjąłem do wiadomości. Doś zresztą na razie o smokach, widzę na horyzoncie coś czerwonego, niechybnie są to nasze rak Napijmy się! Z chrzęstem łamali zębami czerwone skorupki, wysysali białe mięso. Słona woda, szczypią dotkliwie, ściekała im aż na przeguby rąk. Borch nalewał piwo, skrobiąc już czerpakiem po dn antałka. Zerrikanki poweselały jeszcze bardziej, obie rozglądały się po karczmie, uśmiechając s złowieszczo, wiedźmin był pewien, ze szukają okazji do awantury. Trzy Kawki też musiał t zauważyć, bo nagle pogroził im trzymanym za ogon rakiem. Dziewczyny zachichotały, a Te złożywszy usta jak do pocałunku, puściła oczko — przy jej wytatuowanej twarzy sprawiło makabryczne wrażenie. — Dzikie są jak żbiki — mruknął Trzy Kawki do Geralta. - Trzeba na nie uważać. U nich kochasiu, szast-prast i nie wiadomo kiedy dookoła na podłodze pełno flaków. Ale warte są każdyc pieniędzy. Żebyś ty wiedział, co one potrafią… — Wiem — Geralt kiwnął głową. - Trudno o lepszą eskortę. Zerrikanki to urodzon wojowniczki, od dziecka szkolone do walki. — Nie o to mi idzie. - Borch wypluł na stół raczą łapę. - Miałem na myśli to, jakie są w łóżku. Geralt niespokojnie rzucił okiem na dziewczyny. Obie się uśmiechały. Vea błyskawicznym prawie niezauważalnym ruchem sięgnęła do półmiska. Patrząc na wiedźmina zmrużonymi oczami, trzaskiem rozgryzła skorupkę. Jej usta lśniły od słonej wody. Trzy Kawki beknął donośnie. — A zatem, Geralt — rzekł — nie polujesz na smoki, zielone i na inne kolorowe. Przyjąłem d wiadomości. A dlaczego, jeśli wolno spytać, tylko na te trzy kolory? — Cztery, jeśli chodzi o ścisłość. — Mówiłeś o trzech. — Ciekawią cię smoki, Borch. Jakiś specjalny powód? — Nie. Wyłącznie ciekawość. — Aha. A z tymi kolorami, to tak się przyjęło określać smoki właściwe. Chociaż nie jest t określenie precyzyjne. Smoki zielone, te najpopularniejsze, są raczej szarawe, jak zwykłe oszluzg Czerwone faktycznie są czerwonawe lub ceglaste. Wielkie smoki o kolorze ciemnobrunatnym przyję się nazywać czarnymi. Najrzadsze są smoki białe. nigdy takiego nie widziałem. Trzymają się n dalekiej Północy. Jakoby. — Ciekawe. A wiesz, o jakich smokach ja jeszcze słyszałem? — Wiem — Geralt łyknął piwa. - O tych samych, o których i ja słyszałem. O złotych. Nie m takich. — Na jakiej podstawie tak twierdzisz? Bo nigdy nie widziałeś? Białego podobno też nigdy n widziałeś. — Nie w tym rzecz. Za morzami, w Ofirze i Zangwebarze, są białe konie w czarne paski. Też ic nigdy nie widziałem, ale wiem, że istnieją. A złoty smok to stworzenie mityczne. Legendarne. Ja feniks, dajmy na to. Feniksów i złotych smoków nie ma. Vea, wsparta na łokciach, patrzyła na niego ciekawie. — Pewnie wiesz, co mówisz, jesteś wiedźminem — Borch naczerpał piwa z antałka. - A jedna myślę, ze każdy mit, każda legenda musi mieć jakieś korzenie. U tych korzeni coś leży. — Leży — potwierdził Geralt. - Najczęściej marzenie, pragnienie, tęsknota. Wiara, że nie m granic możliwości. A czasami przypadek. — Właśnie, przypadek. Może kiedyś był złoty smok, jednorazowa, niepowtarzalna mutacja? — Jeśli tak było, to spotkał go los wszystkich mutantów. - Wiedźmin odwrócił głowę. - Zbyt si różnił, żeby przetrwać. — Ha — rzekł Trzy Kawki — zaprzeczasz teraz prawom natury, Geralt. Mój znajomy czarodzie zwykł był mawiać, że w naturze każda istota ma swoją kontynuację i przetrwa, takim czy inny sposobem. Koniec jednego to początek drugiego, nie ma granic możliwości, przynajmniej natura n zna takich. — Wielkim optymistą był twój znajomy czarodziej. Jednego tylko nie wziął pod uwagę: błęd popełnionego przez naturę. Lub przez tych, którzy z nią igrali. Złoty smok i inne podobne m mutanty, o ile istniały, przetrwać nie mogły. Na przeszkodzie stanęła bowiem bardzo naturaln granica możliwości. — Jakaż to granica? — Mutanty — mięśnie na szczękach Geralta drgnęły silnie — mutanty są sterylne, Borch. Tylk w legendach może przetrwać to, co w naturze przetrwać nie może. Tylko legenda i mit nie zna granic możliwości. Trzy Kawki milczał. Geralt spojrzał na dziewczęta, na ich nagle spoważniałe twarze. Ve niespodziewanie pochyliła się w jego stronę, objęła za szyję twardym, umięśnionym ramieniem Poczuł na policzku jej usta, mokre od piwa. — Lubią cię — powiedział wolno Trzy Kawki. - Niech mnie poskręca, one cię lubią. — Co w tym dziwnego? — Wiedź-min uśmiechnął się smutno. — Nic. Ale to trzeba oblać. Gospodarzu! Drugi antałek! — Nie szalej. Najwyżej dzban. — Dwa dzbany! — ryknął Trzy Kawki. - Te a, muszę na chwilę wyjść. Zerrikanka wstała, podniosła szablę z ławy, powiodła po sali tęsknym spojrzeniem. Chocia poprzednio kilka par oczu, jak zauważył wiedźmin, rozbłyskiwało nieładnie na widok pękat sakiewki, nikt jakoś nie kwapił się wyjść za Borchem, zataczającym się lekko w stronę wyjścia n podwórze. Tea wzruszyła ramionami, udając się za pracodawcą. — Jak masz naprawdę na imię? - spytał Geralt tę, która pozostała przy stole, Vea błysnęł białymi zębami. Koszulę miała mocno rozsznurowaną, prawie do granic możliwości. Wiedźmin n wątpił, że to kolejna zaczepka wobec sali. — Alveaenerle. - Ładnie — Wiedźmin był pewien, że Zerrikanka zrobi buzię w ciup i mrugnie do niego. N pomylił się. — Vea? — Hm? — Dlaczego jeździcie z Borchem? Wy, wolne wojowniczki? Możesz odpowiedzieć? — Hm. — Hm, co? — On jest… — Zerrikanka, marszcząc czoło, szukała słów. - On jest… Naj… piękniejszy. Wiedźmin pokiwał głową. Kryteria, na podstawie których kobiety oceniały atrakcyjnoś mężczyzn, nie po raz pierwszy stanowiły dla niego zagadkę. Trzy Kawki wwalił się do alkierza, dopinając spodnie, głośno wydawał polecenia oberżyści Trzymająca się dwa kroki za nim Tea, udając znudzoną, rozglądała się po karczmie, a kupcy i flisac starannie unikali jej wzroku. Vea wysysała kolejnego raka, co i rusz rzucając wiedźminowi wymown spojrzenia. — Zamówiłem jeszcze po węgorzu, pieczonym tym razem — Trzy Kawki siadł ciężko, brzękają nie dopiętym pasem. - Namęczyłem się przy tych rakach i zgłodniałem jakby. I załatwiłem ci t nocleg, Geralt. Nie ma sensu, żebyś włóczył się po nocy. Jeszcze się zabawimy. Wasze zdrowie dziewczyny! — Vessekheal — powiedziała Vea, salutując mu kubkiem. Tea mrugnęła i przeciągnęła się, prz czym atrakcyjny biust, wbrew oczekiwaniom Geralta, nie rozsadził przodu jej koszuli. — Zabawimy się — Trzy Kawki przechylił się przez stół i klepnął Teę w tyłek. - Zabawimy si wiedźminie. Hej, gospodarzu! Sam tu! Oberżysta podbiegł żywo, wycierając ręce w fartuch. — Balia znajdzie się u ciebie? Taka do prania, solidna i duża? — Jak duża, panie? — Na cztery osoby. — Na… cztery… — Karczmarz otworzył usta. — Na cztery — potwierdził Trzy Kawki, dobywając z kieszeni wypchany trzos. — Znajdzie się — oberżysta oblizał wargi. - Świetnie — zaśmiał się Borch. - Każ ją zanieść na górę, do mojej izby i napełnić gorącą wod Duchem, kochasiu. I piwa też każ tam zanieść, ze trzy dzbanki. Zerrikanki zachichotały i równocześnie mrugnęły. — Którą wolisz? — spytał Trzy Kawki. - Hę? Geralt? Wiedźmin podrapał się w potylicę. — Wiem, że trudno wybrać — powiedział Trzy Kawki ze zrozumieniem. - Sam czasami mam kłopoty. Dobra, zastanowimy się w balii. Hej, dziewczęta! Pomóżcie mi wejść na schody! III Na moście była zapora. Drogę zagradzała długa, solidna belka, osadzona na drewnianych kozłac Przed nią i za nią stali halabardnicy w skórzanych, nabijanych guzami kurtach i kolczych kapturac Nad zaporą ospale powiewała purpurowa chorągiew ze znakiem srebrnego gryfa. — Co za czort? — zdziwił się Trzy Kawki, stępa podjeżdżając bliżej. - Nie ma przejazdu? — Glejt jest? — spytał najbliższy halabardnik, nie wyjmując z ust patyka, który żuł, n wiadomo, z głodu czy dla zabicia czasu. — Jaki glejt? Co to, mór? A może wojna? Z czyjego rozkazu drogę blokujecie? — Króla Niedamira, pana na Caingorn — strażnik przesunął patyk w przeciwległy kącik ust wskazał na chorągiew. - Bez glejtu w góry nie lza. — Idiotyzm jakiś — rzekł Geralt zmęczonym głosem. -To przecież nie Caingorn, ale Hołopolsk Dziedzina. To Hołopole, nie Caingorn ściąga myto z mostów na Braa. Co ma do tego Niedamir? — Nie mnie pytajcie — strażnik wypluł patyk. - Nie moja rzecz. - Mnie aby glejty sprawdza Chcecie, gadajcie z naszym dziesiętnikiem. — A gdzie on? — Tam, za mytnika sadybą, na słonku się grzeje — rzekł halabardnik, patrząc nie na Geralta, a na gołe uda Zerrikanek, leniwie przeciągających się na kułbakach. Za domkiem mytnika, na kupie wyschniętych bierwion, siedział strażnik, tylcem halabard rysując na piasku niewiastę, a raczej jej fragment, widziany z nietuzinkowej perspektywy. Obok nieg trącając delikatnie struny lutni, półleżał szczupły mężczyzna w nasuniętym na oczy fantazyjny kapelusiku w kolorze śliwki ozdobionym srebrną klamrą i długim, nerwowym czaplim piórem. Geralt znał ten kapelusik i to pióro, słynne od Buiny po Jarugę, znane po dworach, kasztelac zajazdach, oberżach i zamtuzach. Zwłaszcza zamtuzach. — Jaskier! — Wiedźmin Geralt! — spod odsuniętego kapelusika spojrzały wesołe, modre oczy. - A t dopiero! I ty tutaj? Glejtu przypadkiem nie masz? — Co wy wszyscy z tym glejtem? — wiedźmin zeskoczył z siodła. - Co się tu dzieje, Jaskie Chcieliśmy się przedostać na drugi brzeg Braa, ja i ten rycerz, Borch Trzy Kawki, i nasza eskorta. nie możemy, jak się okazuje. — Ja też nie mogę — Jaskier wstał, zdjął kapelusik, ukłonił się Zerrikankom z przesadn dwornością. - Mnie też nie chcą przepuścić na drugi brzeg. Mnie, Jaskra, najsłynniejszego minstrela poetę w promieniu tysiąca mil, nie przepuszcza ten tu dziesiętnik, chociaż też artysta, jak widzicie. — Nikogo bez glejtu nie przepuszczę — rzekł dziesiętnik ponuro, po czym uzupełnił sw rysunek o finalny detal, dziobiąc końcem drzewca w piasek. — No i obejdzie się — powiedział wiedźmin. - Pojedziemy lewym brzegiem. Do Hengfors tęd droga dłuższa, ale jak mus, to mus. — Do Hengfors? — zdziwił się bard. - To ty, Geralt, nie za Niedamirem jedziesz? Nie z smokiem? — Za jakim smokiem? — zainteresował się Trzy Kawki. — Nie wiecie? Naprawdę nie wiecie? No, to muszę wam o wszystkim opowiedzieć, panowie. Ja tak tu czekam, może będzie jechał ktoś z glejtem, kto mnie zna i pozwoli się przyłączyć. Siadajcie. — Zaraz — rzekł Trzy Kawki. - Słońce prawie na trzy ćwierci do zenitu, a mnie suszy ja cholera. Nie będziemy gadać o suchym pysku. Tea, Vea, zawróćcie rysią do miasteczka i kupci antałek. — Podobacie mi się, panie… — Borch, zwany Trzy Kawki. — Jaskier, zwany Niezrównanym. Przez niektóre dziewczęta. — Opowiadaj, Jaskier — zniecierpliwił się wiedźmin. - Nie będziemy tu sterczeć do wieczora. Bard objął palcami gryf lutni, ostro uderzył po strunach. — Jak wolicie, mową wiązaną czy normalnie? — Normalnie. — Proszę bardzo — Jaskier nie odłożył lutni. - Posłuchajcie zatem, szlachetni panowie, c wydarzyło się tydzień temu nie opodal miasta wolnego, zwanego Hołopolem. Otóż, świtem bladym ledwie co słonko wschodzące zaróżowiło wiszące nad łąkami całuny mgieł… — Miało być normalnie — przypomniał Geralt. ~— A nie jest? No, dobrze, dobrze. Rozumiem. Krótko, bez metafor. Na pastwiska pod Hołopolem przyleciał smok. — Eeee — rzekł wiedźmin. - Coś mi się to nie widzi prawdopodobnym. Od lat nikt nie widzi smoka w tych okolicach. Nie był to aby zwykły oszluzg? Zdarzają się oszluzgi prawie tak duże… — Nie obrażaj mnie, wiedźminie. Wiem, co mówię. Widziałem go. Trzeba trafu, że akuratni byłem w Hołopolu na jarmarku i widziałem wszystko na własne oczy. Ballada jest już gotowa, ale n chcieliście… — Opowiadaj. Duży był? — Ze trzy końskie długości. W kłębie nie wyższy niż koń, ale dużo grubszy. Szary jak piach. — Znaczy się, zielony. — Tak. Przyleciał niespodziewanie, wpadł prosto w stado owiec, rozgonił pasterzy, utłukł z tuzi zwierząt, cztery zeżarł i odleciał. — Odleciał… - Geralt pokiwał głową. - I koniec? — Nie. Bo następnego ranka przyleciał znowu, tym razem bliżej miasteczka. Spikował n gromadę bab piorących bieliznę na brzegu Braa. Ale wiały, człowieku! W życiu się tak nie uśmiałem Smok zaś zatoczył ze dwa koła nad Hołopolem i poleciał na pastwiska, tam znowu wziął się za owc Wtedy dopiero zaczął się rozgardiasz i zamęt, bo poprzednio mało kto wierzył pastuchom. Burmist zmobilizował milicję miejską i cechy, ale zanim się sformowali, plebs wziął sprawę w swoje ręce załatwił ją. — Jak? — Ciekawym, ludowym sposobem. Lokalny mistrz szewski, niejaki Kozojed, wymyślił sposó na gadzinę. Zabili owcę, napchali ją gęsto ciemierem, wilczymi jagodami, blekotem, siarką i szewsk smołą. Dla pewności, miejscowy aptekarz wlał do środka dwie kwarty swojej mikstury na czyraki, kapłan ze świątyni Kreve odprawił modły nad ścierwem. Potem ustawili spreparowaną owieczk pośrodku stada, podparłszy kołkiem. Nikt po prawdzie nie wierzył, że smoczysko da się skusić ty śmierdzącym na milę gównem, ale rzeczywistość przeszła nasze oczekiwania. Lekceważąc żywe beczące owieczki, gad połknął przynętę razem z kołkiem. — I co? Gadaiże, Jaskier. — A co ja robię innego? Przecie gadam. Słuchajcie, co było dalej. Nie minął czas, jak wprawnemu mężczyźnie zajmuje rozsznurowanie damskiego gorsetu, gdy smok nagle zaczął ryczeć puszczać dym, przodem i tyłem. Fikał kozły, próbował wzlatywać, potem oklapł i znieruchomia Dwójka ochotników wyruszyła, aby sprawdzić, czy struty gad dycha jeszcze. Byli nimi miejscow grabarz i miejscowy półgłówek, spłodzony przez upośledzoną córkę drwala i pododdział najemnyc pikinierów, który przeciągnął przez Hołopole jeszcze za czasów rokoszu wojewody Nurzyboba. — Ależ ty łżesz, Jaskier. — Nie łżę, tylko ubarwiam, a to jest różnica. — Niewielka. Opowiadaj, szkoda czasu. — A więc, jak mówiłem, grabarz i mężny idiota wyruszyli w charakterze szperaczy. Usypaliśm im potem mały, ale cieszący oko kurhanik. — Aha — powiedział Borch. - Znaczy się, smok jeszcze żył. — A jak — rzekł wesoło Jaskier. - Żył. Ale był tak słaby, że nie zeżarł ani grabarza, ani matołka tyle że zlizał krew. A potem, ku ogólnemu zmartwieniu, odleciał, wystartowawszy w niemałym trudzie. Co półtorasta łokci spadał z łoskotem, zrywał się znowu. Chwilami szedł, powłócząc tylnym nogami. Co śmielsi poszli za nim, utrzymując kontakt wzrokowy. I wiecie, co? — Mów, Jaskier. — Smok zapadł w wąwozy w Pustulskich Górach, w okolicach źródeł Braa i skrył się tamtejszych jaskiniach. — Teraz wszystko jest jasne — powiedział Geralt. - Smok prawdopodobnie był w tych jaskiniac od stuleci, pogrążony w letargu. Słyszałem o takich wypadkach. I tam też musi być jego skarbie Teraz wiem, czemu blokują most. Ktoś chce na tym skarbcu położyć łapę. A ten ktoś to Niedamir Caingom. — Dokładnie — potwierdził trubadur. - Całe Hołopole aż gotuje się zresztą z tego powodu, b uważa się tam, że smok i skarbiec należą do nich. Ale wahają się zadrzeć z Niedamirem. Niedamir t szczeniak, który jeszcze się nie zaczął golić, ale już zdążył udowodnić, że nie opłaca się z ni zadzierać. A na tym smoku zależy mu, jak diabli, dlatego tak prędko zareagował. — Zależy mu na skarbcu, chciałeś powiedzieć. — Właśnie że bardziej na smoku niż na skarbcu. Bo widzicie, Niedamir ostrzy sobie zęby n sąsiednie księstwo Malleore. Tam, po nagłym a dziwnym zgonie księcia została księżniczka, w wiek że się tak wyrażę, łożnicowvm. Wielmoże z Malleore niechętnie patrzą na Niedamira i innyc konkurentów, bo wiedzą, że nowy władca ostro ściągnie im wędzidło, nie to, co smarkata księżniczk Odgrzebali więc gdzieś starą i zakurzoną przepowiednię mówiącą, że mitra i ręka dziewuszki należ się temu, kto pokona smoka. Ponieważ smoka nikt nie widział tutaj od wieków, myśleli, że ma spokój. Niedamir oczywiście obśmiał się z legendy, wziąłby Malleore zbrojną ręką i tyle, ale gd gruchnęła wieść o hołopolskim smoku, zorientował się, że może pobić malleorską szlachtę ich własn bronią. Gdyby zjawił się tam, niosąc smoczy łeb, lud powitałby go jak monarchę zesłanego prze bogów, a wielmoże nie śmieliby nawet pisnąć. Dziwicie się więc, że pognał za smokiem jak kot pęcherzem? Zwłaszcza za takim, co ledwo nogami powłóczy? To dla niego czysta gratka, uśmiec losu, psiakrew. — A drogi zagrodził przed konkurencją. — No chyba. I przed Hołopolanami. Z tym, że po całej okolicy rozesłał konnych z glejtami. D tych, którzy mają tego smoka zabić, bo Niedamir nie pali się, żeby osobiście wejść do jaskini mieczem. Ściągnięto migiem co sławniejszych smokobójców. Większość chyba znasz, Geralt. — Możliwe. Kto przyjechał? — Eyck z Denesle, to raz. — Niech to… — wiedźmin zagwizdał cichutko. - Bogobojny i cnotliwy Eyck, rycerz bez skazy zmazy, we własnej osobie. — Znasz go, Geralt? — spytał Borch. - Rzeczywiście taki pies na smoki? — Nie tylko na smoki. Eyck radzi sobie z każdym potworem. Zabijał nawet mantikory i gryf Kilka smoków też załatwił, słyszałem o tym. Jest dobry. Ale psuje mi interesy, łobuz, bo nie bierz pieniędzy. Kto jeszcze, Jaskier? — Rębacze z Crinfrid. — No, to już po smoku. Nawet, jeśli ozdrowiał. Ta trójka to zgrana banda, walczą niezbyt czyst ale skutecznie. Wybili wszystkie oszluzgi i widłogony w Redanii, a przy okazji padły trzy smok czerwone i jeden czarny, a to już jest coś. To wszyscy? — Nie. Dołączyła jeszcze szóstka krasnoludów pod komendą Yarpena Zigrina. — Nie znam go. — Ale o smoku Ocviście z Kwarcowej Góry słyszałeś? — Słyszałem. I widziałem kamienie, pochodzące z jego skarbca. Były tam szafiry niespotykanej barwie i diamenty wielkie jak czereśnie. — No, to wiedz, że właśnie Yarpen Zigrin i jego krasno-ludy załatwiły Ocvista. Była o tym ułożona ballada, ale nędzna, bo nie moja. Jeśli nie słyszałeś, nie straciłeś. — To wszyscy? — Tak. Nie licząc ciebie. Twierdziłeś, ze nie wiesz o smoku, kto wie, może to i prawda. Ale tera już wiesz. I co? — I nic. Nie interesuje mnie ten smok. — Ha! Chytrze, Geralt. Bo i tak nie masz glejtu. — Nie interesuje mnie ten smok, powtarzam. A co z tobą, Jaskier? Co ciebie tak ciągnie w tamt stronę? — Normalnie — trubadur wzruszył ramionami. - Trzeba być blisko wydarzeń i atrakcji. O walc z tym smokiem będzie głośno. Pewnie, mógłbym ułożyć balladę na podstawie opowieści, ale inacz będzie brzmiała śpiewana przez kogoś, kto widział bój na własne oczy. — Bój? — zaśmiał się Trzy Kawki. - Chyba coś w rodzaju świniobicia albo ćwiartowan ścierwa. Słucham i z podziwu wyjść nie mogę. Sławni wojownicy, którzy pędzą tu, co koń wyskocz żeby dorznąć półzdechłego smoka otrutego przez jakiegoś chama. Śmiać się chce i rzygać. — Mylisz się — rzekł Geralt. - Jeżeli smok nie padł od trucizny na miejscu, to jego organiz zapewne już ją zwalczył i smok jest w pełni sił. Nie ma to zresztą wielkiego znaczenia. Rębacze Crinfrid i tak go zabiją, ale bez boju, jeśli chcesz wiedzieć, nie obędzie się. — Stawiasz więc na Rębaczy, Geralt? — Jasne. — Akurat — odezwał się milczący do tej chwili strażnik artysta. - Smoczysko to stwór magiczn i nie ubić go inaczej, jak czarami. Jeżeli ktoś da mu rady, to ta czarownica, która przejechała tęd wczoraj. — Kto? — Geralt przechylił głowę. — Czarodziejka — powtórzył strażnik. - Przecie mówię. — Imię podała? — Podała, alem zapomniał. Miała glejt. Młoda była, urodziwa, na swój sposób, ale te oczy… Wiecie sami, panie. Zimno się człekowi robi, gdy taka spojrzy. — Wiesz coś o tym, Jaskier? Kto to może być? — Nie — skrzywił się bard. - Młoda, urodziwa i te oczy. Tez mi wskazówka. Wszystkie takie s Żadna, którą znam, a znam wiele, nie wygląda na więcej niż dwadzieścia pięć, trzydzieści, a niektór słyszałem, pamiętają czasy, gdy bór szumiał tam, gdzie dzisiaj stoi Novigrad. W końcu, od czego s eliksiry z mandragory? A oczy sobie również mandragorą zakrapiają, żeby błyszczały. Jak to baby. — Ruda nie była? — spytał wiedźmin. — Nie, panie — rzekł dziesiętnik. - Czarniutka. — A koń, jakiej maści? Kasztan z białą gwiazdką? — Nie. Kary, jak ona. Ano, panowie, mówię wam, ona smoka ubije. Smok to robota dl czarodzieja. Ludzka moc przeciw niemu nie podoła. — Ciekawe, co by na to powiedział szewc Kozojed — zaśmiał się Jaskier. - Gdyby miał pod ręk coś mocniejszego niż ciemier i wilcza jagoda, smocza skóra suszyłaby się dziś na hołopolski ostrokole, ballada byłaby gotowa, a ja nie płowiałbym tu na słońcu… — Jak to się stało, że Niedamir nie wziął cię ze sobą? -spytał Geralt, koso spoglądając na poetę. Przecież byłeś w Hołopolu, gdy wyruszał. Czyżby król nie lubił artystów? Co sprawiło, że płowiejesz, zamiast przygrywa u królewskiego strzemienia? — Sprawiła to pewna młoda wdowa — rzekł ponuro Ja skier. - Cholera by to wzięł Zabradziażyłem, a na drugi dzień Niedamir i reszta byli już za rzeką. Wzięli ze sobą nawet teg Kozojeda i zwiadowców z hołopolskiej milicji, tylko o mnie zapomnieli. Tłumaczę to dziesiętnikow a on swoje… — Jest glejt, puszczam — rzekł beznamiętnie halabardnik, odlewając się na ścianę domk mytnika. - Nie mi glejtu, nie puszczam. Rozkaz taki… — O — przerwał mu Trzy Kawki. - Dziewczęta wracają z piwem. — I nie same — dodał Jaskier, wstając. - Patrzcie jak koń. Jak smok. Od strony brzozowego lasku nadjeżdżały cwałem Zerri kanki, flankując jeźdźca siedzącego n wielkim, bojowym niespokojnym ogierze. Wiedźmin wstał również. Jeździec nosił fioletowy, aksamitny kaftan ze srebrnym szamerunkiem i krótki płaszcz, obszyt sobolowym futrem. Wyprostowany w siodle, patrzył na nich dumnie, Geralt znał takie spojrzenia. nie przepadał za nimi. — Witam panów. Jestem Dorregaray — przedstawił się jeździec, zsiadając powoli i godnie. Mistrz Dorregarayl Czarnoksiężnik. — Mistrz Geralt. Wiedźmin. — Mistrz Jaskier. Poeta. — Borch, zwany Trzy Kawki. A moje dziewczęta, które tam oto wyciągają szpunt z antałka, ju poznałeś, panie Dorregaray. — Tak jest, w rzeczy samej — rzekł czarodziej bez uśmiechu. - Wymieniliśmy ukłony, ja piękne wojowniczki z Zerrikanii. — No, to na zdrowie. - Jaskier rozdał skórzane kubki) przyniesione przez Veę. - Napijcie się nami, panie czarodzieju. Panie Borch, dziesiętnikowi też dać? — Jasne. Chodź tu do nas, wojaku. — Sądzę — rzekł czarnoksiężnik, upiwszy mały, dystyngowany łyk — że pod zaporę na mośc sprowadza panów ten sam cel, co i mnie? — Jeśli macie na myśli smoka, panie Dorregaray — powiedział Jaskier — to tak jest, w sam rzeczy. Chcę tam być i ułożyć balladę. Niestety, ten tu dziesiętnik, człek widać bez ogłady, nie chc mnie przepuścić. Żąda glejtu. — Upraszam wybaczenia. - Halabardnik wypił swoje piwo, zamlaskał. - Mam przykazane po gardłem, nikogo bez glejtu nie puszczać. A podobno całe Hołopole już się zebrało z wozami i chc ruszyć w góry za smokiem. Mam nakazane… — Twój rozkaz, żołnierzu — zmarszczył brwi Dorregaray — tyczy się tedy motłochu, mogąceg zawadzać, dziewek, mogących szerzyć rozpustę i paskudną niemoc, złodziei, szumowin i hultajstw Ale nie mnie. — Nikogo bez glejtu nie przepuszczę — nasrożył się dziesiętnik. - Klnę się… — Nie klnij się — przerwał mu Trzy Kawki. - Lepiej się jeszcze napij. Tea, nalej temu mężnem wojakowi. I usiądźmy, panowie. Picie na stojąco, szybko i bez należytego namaszczenia nie przysto szlachcie. Usiedli na balach dookoła antałka. Halabardnik, świeżutko pasowany na szlachcica, kraśniał zadowolenia. — Pij, dzielny setniku — ponaglał Trzy Kawki. — Dziesiętnik aby jestem, nie setnik. - Halabardnik jeszcze bardziej pokraśniał. — Ale będziesz setnik, musowo. - Borch wyszczerzył zęby. - Chłop z ciebie łebski, migiem awansujesz. Dorregaray, odmawiając dolewki, odwrócił się w stronę Geralta. — W miasteczku jeszcze głośno o bazyliszku, mości wiedźminie, a ty już za smokiem s rozglądasz, jak widzę — powiedział cicho. - Ciekawe, aż tak potrzebna ci gotówka, czy też dla czyst przyjemności mordujesz stworzenia zagrożone wymarciem? — Dziwna ciekawość — odrzekł Geralt — ze strony kogoś, kto na łeb na szyję gna, by zdążyć n szlachtowanie smoka, by wybić mu zęby, tak przecież cenne przy wyrobie czarodziejskich leków eliksirów. Czy to prawda, mości czarodzieju, że te wybite żywemu smokowi są najlepsze? — Jesteś pewien, że po to tam jadę? — Jestem. Ale już cię ktoś wyprzedził, Dorregaray. Przed tobą już zdążyła przejechać twoj konfraterka z glejtem, którego ty nie masz. Czarnowłosa, o ile cię to interesuje. — Na karym koniu? — Podobno. — Yennefer — powiedział Dorregaray, zasępiony. Wiedźmin drgnął niezauważalnie dla nikogo Zapadła cisza, którą przerwało beknięcie przyszłego setnika. — Nikogo… bez glejtu… — Dwieście lintarów wystarczy? — Geralt spokojnie wyciągnął z kieszeni sakiewkę-otrzyman od grubego wójta. — Geralt — uśmiechnął się zagadkowo Trzy Kawki — więc jednak… — Przepraszam cię, Borch. Przykro mi, nie pojadę z wami do Hengfors. Może innym razem Może się jeszcze spotkamy. — Nic mnie nie ciągnie do Hengfors — rzekł wolno Trzy Kawki. - Nic a nic, Geralt. — Schowajcie ten mieszek, panie — rzekł groźnie przyszły setnik. - To zwykłe przekupstwo. An za trzysta nie przepuszczę. — A za pięćset? — Borch wyjął swoją sakiewkę. - Schowaj mieszek, Geralt. Ja zapłacę myto Zaczęło mnie to bawić. Pięćset, panie żołnierzu. Po sto od sztuki, licząc moje dziewczęta za jedn piękną sztukę. Co? — Ojej, jej, jej — zafrasował się przyszły setnik, chowając pod kurtę sakiewkę Borcha. - Co królowi powiem? — Powiesz mu — rzekł Dorregaray, prostując się i wyjmując zza pasa ozdobną różdżkę z słoniowej kości — strach cię obleciał, gdy popatrzyłeś. — Na co, panie? Czarodziej skinął różdżką, krzyknął zaklęcie. Sosna, rosnąca na nadrzecznej skarp eksplodowała ogniem, cała, w jednym momencie, od ziemi aż po wierzchołek pokryła się szalejącym płomieniami. — Na koń! - Jaskier, zrywając się, zarzucił lutnię na plecy. - Na koń, panowie! I panie! — Zaporę precz! — wrzasnął do halabardników bogaty dziesiętnik, mający wielkie szansę zosta setnikiem. Na moście, za zaporą, Vea ściągnęła wodze, koń zatańczył, zadudnił kopytami po balach Dziewczyna, miotając warkoczami, krzyknęła przeszywająco. — Słusznie, Vea! — odkrzyknął Trzy Kawki. - Dalej, waszmościowie, po komach! Pojedziem po zerrikańsku, z łomotem i świstem! IV — No i patrzcie — rzekł najstarszy z Rębaczy, Boholt, ogromny i zwalisty, niczym pień stareg dębu. - Niedamir nie przegnał was na cztery wiatry, proszę waszmości, chociaż pewien byłem, że ta właśnie zrobi. Cóż, nie nam, chudopachołkom, kwestionować królewskie decyzje. Zapraszamy d ogniska. Mośćcie sobie legowiska, chłopcy. A tak między nami, wiedźminie, to o czym z królem gadałeś? — O niczym — powiedział Geralt, wygodniej opierając plecy o podciągnięte w stronę ogn siodło. - Nawet do nas nie wyszedł z namiotu. Wysłał tylko tego swojego totumfackiego, jak m tam… — Gyllenstiern — podpowiedział Yarpen Zigrin, krępy, brodaty krasnolud, wtaczając w ogie olbrzymi, smolny karcz przytaszczony z zarośli. - Nadęty bubek. Wieprz opasły. Jakeśmy dołączyli, przyszedł, nos zadarł po same chmury, phu-phu, pamiętajcie, rzecze, krasnoludy, przy kim t komenda, komu tu posłuch należny, tu król Niedamir rozkazuje, a jego słowo to prawo i tak dale Stałem i słuchałem, i myślałem sobie, że każę go swoim chłopakom obalić na ziemię i obszczam m płaszcz. Alem poniechał, wiecie, znowu by hyr poszedł, że krasnoludy złośliwe, że agresywne, ż sukinsyny i że niemożliwa jest… jak to się nazywa, cholera… kołogzystencja, czy jak tam. I zara znowu byłby gdzieś pogrom, w jakimś miasteczku. Słuchałem tedy grzecznie, głową kiwałem. — Wychodzi na to, że pan Gyllenstiern nic innego nie umie — powiedział Geralt. - Bo i nam t samo powiedział, i tez przyszło nam kiwać głowami. — A po mojemu — odezwał się drugi z Rębaczy, układając derkę na kupie chrustu — źle si stało, że was Niedamir nie przegnał. Ludu ciągnie na tego smoka, aż strach. Całe mrowie. To już n wyprawa, a kondukt na żalnik. Ja tam w tłoku bić się nie lubię. — Daj spokój, Niszczuka — powiedział Boholt. - W kupie wędrować raźniej. Cóżeś to, nigdy n smoki nie chadzał? Zawsze za smokiem ćma ludu ciągnie, jarmark cały, istny zamtuz na kółkach. Al gdy się gad pokaże, to wiesz, kto w polu zostaje. My, nie kto inny. Boholt zamilkł na chwilę, pociągnął solidnie z wielkiego, oplecionego wikliną gąsiora, hałaśliw smarknął, od-kaszlnął. — Inna rzecz — ciągnął — że praktyka pokazuje, że nieraz dopiero po zabiciu smoka zaczyna s uciecha i rzeźba, i lecą głowy niby gruchy. Dopiero, gdy skarbiec się dzieli, myśliwi skaczą sobie d oczu. Co, Geralt? Hę? Mam rację? Wiedźminie, mówię do ciebie. — Znane mi są takie wypadki — potwierdził Geralt sucho. — Znane, powiadasz. Zapewne ze słyszenia, bo nie obiło mi się o uszy, byś kiedyś na smok polował. Jak długo żyję, nie słyszałem, by wiedźmin na smoki chodził. Tym dziwniejsze, żeś się t zjawił. — Prawda — wycedził Kennet, zwany Zdzieblarzem, najmłodszy z Rębaczy. - Dziwne to jest. my… — Zaczekaj, Zdzieblarz. Ja teraz mówię — przerwał mu Boholt. - Zresztą, długo gadać n zamierzam. Wiedźmin i tak już wie, o co mi idzie. Ja jego znam i on mnie zna, do tej pory w drog sobie nie właziliśmy i dalej chyba nie będziemy. No, bo zauważcie, chłopaki, że gdybym ja, d przykładu, wiedźminowi chciał w robocie przeszkadzać albo łup sprzed nosa zachachmęcić, przecież wiedźmin z miejsca by mnie swoją wiedźmińską brzytwą chlasnął i w prawie byłby. Mam rację? Nikt nie potwierdził ani też nie zaprzeczył. Nie wyglądało, by Boholtowi specjalnie zależało n jednym lub drugim. — Ano — ciągnął — w kupie wędrować raźniej, jakem rzekł. I wiedźmin może się w kompan przydać. Okolica dzika i odludna, niech tak wyskoczy na nas przeraża albo żyrytwa, albo strzyg może nam kłopotu narobić. A będzie Geralt w okolicy, nie będzie kłopotu, bo to jego specjalność. Al smok to nie jego specjalność. Prawda? Znowu nikt nie potwierdził i nikt nie zaprzeczył. — Pan Trzy Kawki — ciągnął Boholt, podając gąsiorek krasnoludowi — jest z Geraltem i to m wystarczy za rękojmię. To kto wam przeszkadza, Niszczuka, Zdzieblarz? Chyba nie Jaskier? — Jaskier — rzekł Yarpen Zigrin, podając bardowi gąsiorek — zawsze się przyplącze, gdzie si coś ciekawego dzieje i wszyscy wiedzą, że nie przeszkodzi, nie pomoże i marszu nie opóźni. Co jakby rzep na psim chwoście. Nie, chłopcy? "Chłopcy", brodate i kwadratowe krasnoludy, zarechotali, trzęsąc brodami. Jaskier odsun kapelusik na tył głowy i łyknął z gąsiorka. — Ooooch, zaraza — stęknął, łapiąc powietrze. - Aż głos odejmuje. Z czego to pędzone, z skorpionów? — Jedno mi się nie podoba, Geralt — powiedział Zdzieblarz, przejmując naczynie od minstrela. To, żeś tego czarownika tu przywiódł. Tu się już od czarowników gęsto robi. — Prawda — wpadł mu w słowo krasnolud. - Zdzieblarz słusznie prawi. Ten Dorregara potrzebny nam tu jak świniakowi siodło. Mamy już od niedawna naszą własną wiedźmę, szlachetn Yennefer, tfu, tfu. — Taak — rzekł Boholt, drapiąc się w byczy kark, z którego przed chwilą odpiął skórzaną obroż najeżoną stalowymi ćwiekami. - Czarowników to tu jest za dużo, proszę waszmości. Dokładnie dwoje za dużo. I za bardzo oni do naszego Niedamira przylgnęli. Popatrzcie tylko, my tu po gwiazdeczkami, dookoła ognia, a oni, proszę waszmości, w cieple, w królewskim namiocie knują ju chytre liszki, Niedamir, wiedźma, czarownik i Gyllenstiern. A Yennefer najgorsza. A powiedzieć wam, co oni knują? Jak nas wydudkać, ot co. — I sarninę żrą — wtrącił ponuro Zdzieblarz. - A my cośmy jedli? Świstaka! A świstak, pytam co jest? Szczur, nic innego. To co my jedli? Szczura! — Nic to — rzekł Niszczuka. - Niedługo smoczego ogona popróbujemy. Nie ma to jak smocz ogon, pieczony na węglach. — Yennefer — ciągnął Boholt — jest paskudna, złośliwa i pyskata baba. Nie to, co twoj dziewuszki, panie Borch. Te ciche są i miłe, o, popatrzcie, siadły koło koni, szable ostrzą, przechodziłem obok, zagadnąłem dowcipnie, uśmiechnęły się, wyszczerzyły ząbki. Tak, im ra jestem, nie to, co Yennefer, — ta knuje a knuje. Mówię wam, trzeba uważać, bo łajno będzie z nasze umowy. — Jakiej umowy, Boholt? — Co, Yarpen, powiemy wiedźminowi? — Nie widzę przeciwwskazań — rzekł krasnolud. — Gorzałki już nie ma — wtrącił Zdzieblarz, obracając gąsiorek dnem do góry. — To przynieś. Najmłodszy jesteś, proszę waszmości. A umowę, Geralt, to my umyśliliśmy, b my nie jesteśmy najemnicy ani żadne tam płatne pachołki, i nie będzie nas Niedamir na smok posyłał, rzucając parę sztuk złota pod nogi. Prawda jest taka, że my poradzimy sobie ze smokiem be Niedamira, a Niedamir bez nas sobie nie poradzi. A z tego jasno wynika, kto wart więcej i czyja dol większa być powinna. I postawiliśmy sprawę uczciwie — ci, którzy w ręczny bój pójdą i smok położą, biorą połowę skarbca. Niedamir, z racji na urodzenie i tytuł, bierze ćwierć, tak czy inaczej. reszta, o ile będzie pomagać, podzieli pozostałą ćwierć między siebie, po równo. Co o tym myślisz? — A co o tym Niedamir myśli? — Nie powiedział ani tak, ani nie. Ale lepiej niech się nie stawia, chłystek. Mówiłem, sam przeciw smokowi nie pójdzie, musi zdać się na fachowców, to znaczy na nas, Rębaczy, i na Yarpena jego chłopaków. My, nie kto inny, spotkamy smoka na długość miecza. Reszta, w tym i czarodzieje jeśli uczciwie dopomoże, podzieli między siebie ćwiartkę skarbca. — Oprócz czarodziejów, kogo wliczacie do tej reszty? — zaciekawił się Jaskier. — Na pewno nie grajków i wierszokletów — zarechotał Yarpen Zigrin. - Wliczamy tych, c popracują toporem, a nie lutnią. — Aha. - rzekł Trzy Kawki, patrząc w rozgwieżdżone niebo. - A czym popracuje szewc Kozojed jego hałastra? Yarpen Zigrin splunął w ognisko, mrucząc coś po krasnoludzku. — Milicja z Hołopola zna te zasrane góry i robi za przewodników — rzekł cicho Boholt — tote sprawiedliwie będzie dopuścić ich do podziału. Z szewcem jednak jest trochę inna sprawa. Widzici niedobrze będzie, jak chamstwo nabierze przekonania, że gdy się smok w okolicy pokaże, to zamia słać po zawodowców, można mu mimochodem trutkę zadać i dalej z dziewkami gzić się we zbożu. Ja się taki proceder rozpowszechni, to chyba na żebry przyjdzie nam pójść. Co? — Prawda — dodał Yarpen. - Dlatego, mówię wam, tego szewca coś niedobrego powinn przypadkowo spotkać, zanim, chędożony, do legendy trafi. — Ma spotkać, to i spotka — rzekł Niszczuka z przekonaniem. - Zostawcie to mnie. — A Jaskier — podchwycił krasnolud — rzyć mu w balladzie obrobi, na śmiech poda. Żeby m była hańba i srom, na wieki wieków. — O jednym zapomnieliście — powiedział Geralt. - Jest tu taki jeden, który może wa pomieszać szyki. Który na żadne podziały ani umowy nie pójdzie. Mówię o Eycku z Denesl Rozmawialiście z nim? — O czym? — zgrzytnął Boholt, drągiem poprawiając polana w ognisku. - Z Eyckiem, Geral nie pogadasz. On nie zna się na interesach. — Jak podjeżdżaliśmy pod wasz obóz — powiedział Trzy Kawki — spotkaliśmy go. Klęczał n kamieniach, w pełnej zbroi, i gapił się w niebo. — On tak cięgiem czyni — rzekł Zdzieblarz. - Medytuje, albo modły odprawia. Powiada, że ta trzeba, bo on od bogów ma rozkazano ludzi od złego ochraniać. — U nas, w Crinfrid — mruknął Boholt — trzyma się takich w obórce, na łańcuchu, i da kawałek węgla, wtedy oni na ścianach cudności malują. Ale dość tu będzie o bliźnich plotkować, interesach gadajmy. W krąg światła weszła bezszelestnie niewysoka, młoda kobieta o czarnych włosach opiętyc złotą siateczką, owinięta wełnianym płaszczem. — Co tu tak śmierdzi? — zapytał Yarpen Zigrin, udając, że jej nie widzi. - Nie siarka aby? — Nie — Boholt, patrząc w bok, demonstracyjnie pociągnął nosem. - To piżmo albo inn pachnidło. — Nie, to chyba… — krasnolud wykrzywił się. - Ach! Toż to wielmożna pani Yennefer Witamy, witamy. Czarodziejka powoli powiodła wzrokiem po zebranych, na chwilę zatrzymała na wiedźmin błyszczące oczy. Geralt uśmiechnął się lekko. — Pozwolicie się przysiąść? — Ależ oczywiście, dobrodziejko nasza — powiedział Boholt i czknął. - Siadajcie o tu, n kułbace. Rusz rzyć, Kennet, i podaj jaśnie czarodziejce kulbakę. — Panowie tu o interesach, jak słyszę — Yennefer usiadła, wyciągając przed siebie zgrabne nog w czarnych pończochach. - Beze mnie? — Nie śmieliśmy — rzekł Yarpen Zigrin — niepokoić tak ważnej osoby. — Ty, Yarpen — Yennefer zmrużyła oczy, obracając głowę w stronę krasnoluda — lepiej milcz Od pierwszego dnia ostentacyjnie traktujesz mnie jak powietrze, więc rób tak dalej, nie przeszkadz sobie. Bo mnie to również nie przeszkadza. — Co też wy, pani — Yarpen pokazał w uśmiechu nierówne zęby. - Niech mnie kleszcze oblezą jeśli nie traktuję was lepiej niż powietrze. Powietrze, dla przykładu, zdarza mi się zepsuć, na co wobe was nie ośmieliłbym się żadną miarą. Brodaci "chłopcy" zaryczeli gromkim śmiechem, ale ucichli natychmiast na widok sin poświaty, jaka nagle otoczyła czarodziejkę. — Jeszcze jedno słowo i z ciebie zostanie zepsute powietrze, Yarpen — powiedziała Yennefe głosem, w którym dźwięczał metal. - I czarna plama na trawie. — W rzeczy samej — Boholt chrząknął, rozładowując ciszę, jaka zapadła. - Milcz, Zigri Posłuchamy, co ma nam do powiedzenia pani Yennefer. Użaliła się dopiero co, że bez niej interesach mówimy. Z tego wnoszę, że ma dla nas jakąś propozycję. Posłuchajmy, proszę waszmośc co to za propozycja. Byle tylko nie proponowała nam, że sama, czarami, ukatrupi smoka. — A co? — Yennefer uniosła głowo. - Uważasz, że to niemożliwe, Boholt? — Może i możliwe. Ale dla nas nieopłacalne, bo pewnie zażądalibyście wówczas połow smoczego skarbca. — Co najmniej — rzekła zimno czarodziejka. — No, to sami widzicie, że to dla nas żaden interes. My, pani, jesteśmy biedni wojownicy, jeś łup nam koło nosa przejdzie, to głód w oczy zagląda. My szczawiem i lebiodą się żywimy… — Od święta tylko czasem świstak się trafi — wtrącił Yarpen Zigrin smutnym głosem. — …wodą kryniczną popijamy — Boholt golnął sobie z gąsiorka i otrząsnął się z lekka. - D nas, pani Yennefer, wyjścia nie ma. Albo łup, albo w zimie pod płotem zamarznąć. A gospody kosztują. — I piwo — dodał Niszczuka. — I dziewki wszeteczne — rozmarzył się Zdzieblarz. — Dlatego — Boholt popatrzył w niebo — sami, bez czarów i bez waszej pomocy, smok ubijemy. — Takiś pewien? Pamiętaj, że są granice możliwości, Boholt. — Może i są, nigdy nie spotkałem. Nie, pani. Powtarzam, sami smoka ubijemy, bez żadnyc czarów. — Zwłaszcza — dodał Yarpen Zigrin — że czary też pewnikiem mają swoje granice możliwośc których, przeciwnie do naszych, nie znamy. — Sam na to wpadłeś — spytała wolno Yennefer — czy ktoś ci to podpowiedział? Czy to ni obecność wiedźmina w tym zacnym gronie pozwala wam na takie zadufanie? — Nie — rzekł Boholt, patrząc na Geralta, który zdawał się drzemać, leniwie wyciągnięty n derce, z siodłem pod głową. - Wiedźmin nic do tego nie ma. Posłuchajcie, wielmożna Yennefe Złożyliśmy królowi propozycję, nie zaszczycił nas odpowiedzią. Myśmy cierpliwi, do ran zaczekamy. Jeśli król ugodę przybije, jedziemy dalej razem. Jeśli nie, my wracamy. — My też — warknął krasnolud. — Targów żadnych nie będzie — kontynuował Boholt. - Albo wóz, albo przewóz. Powtórzci sample content of Miecz Przeznaczenia Secrets of a Viscount (Gentlemen of Honor, Book 1) pdf Alexander Hamilton pdf, azw (kindle) click Testing and Securing Android Studio Applications pdf, azw (kindle), epub, doc, mobi Feelings of Fear book http://www.gateaerospaceforum.com/?library/The-Dead-Guy-Interviews--Conversationswith-45-of-the-Most-Accomplished--Notorious--and-Deceased-Personal-itie http://kamallubana.com/?library/Leo-Strauss--Man-of-Peace.pdf http://metromekanik.com/ebooks/Testing-and-Securing-Android-Studio-Applications.pdf http://kamallubana.com/?library/Long-Day-s-Journey-into-Night--2nd-Edition-.pdf Powered by TCPDF (www.tcpdf.org)