Powódź z zupą w tle
Transkrypt
Powódź z zupą w tle
sąsiedzi Grzegorz Sobel Powódź z zupą w tle Prosta potrawa, zwana „zupą Rumforda”, przez wiele lat przypominała wrocławianom wielką powódź z 1804 r. Powodzie towarzyszyły Wrocławiowi od początków istnienia miasta, a pierwszy znany z kronik wysoki stan Odry pustoszący gród na Ostrowie Tumskim miał miejsce w 1179 r. (jeszcze przed lokacją miasta). Do 1526 r. woda przelewała się przez stolicę Śląska przeszło 25 razy – podobnie powodzie w czasach nowożytnych (1564, 1595, 1709, 1736, 1751, 1772, 1780, 1785 i późniejsze) pustoszyły miasto ,zalewając i burząc domy, niszcząc ogrody i zrywając mosty. Szczególnie dramatycznie zapisała się w śląskich kronikach i dziejach Wrocławia powódź z 1804 r., której pamięć przywoływała wrocławianom jeszcze sto lat później prosta zupa – zwana „zupą Rumforda” (Rumfordsche-Suppe, Rumfordsuppe) – którą przeszło pół roku po ustąpieniu wody, gdy brakowało tak podstawowych produktów żywnościowych, jak chleb i ziemniaki, władze sprzedawały w jadłodajni za drobną opłatą wszystkim potrzebującym pomocy, a na początku XX w. wiele wrocławianek przygotowywało ją na obiad, nie mogąc pozwolić sobie na nic innego. Ów specjał w wersji podstawowej można też było spotkać w kartach dań lokali gastronomicznych niższej kategorii, w których przy stołach gromadzili się robotnicy i bezrobotni. Jednak przygotowywana z większą finezją i dbałością trafiała często również do kart dań podczas oficjalnych spotkań (o czym na zakończenie). Długotrwałe i obfite opady na obszarze całego Śląska doprowadziły w połowie czerwca 1804 r. do wystąpienia z brzegów większości dużych rzek regionu. Wylały m.in. Nysa Kłodzka, Kwisa, Bystrzyca, Bóbr i Odra, niszcząc domy i gospodarstwa, zalewając pola uprawne, ogrody, łąki i pastwiska. Jak donosiła prasa, np. „Schlesische Zeitung”, ludzie ginęli w nurcie wezbranych rzek – w Żaganiu stan wody był wyższy o 14 łokci niż zwykle, a mieszkańcy Świdnicy powiadali, że „nikt nie pamięta takiej wody i takich zniszczeń”. Ucierpiały Kotlina Jeleniogórska i dorzecze Bobru, a władze powiatu dzierżoniowskiego donosiły o niewyobrażalnych stratach materialnych. W wielu okręgach ucierpieli szczególnie ogrodnicy i sadownicy. Gdy w połowie lipca wiele rzek wezbrało ponownie po kolejnych kilkudniowych opadach i podtopiło po raz kolejny wcześniej zalane pola, było już wiadomo, że plony zbóż i ziemniaków będą marne, a widmo głodu zajrzy niebawem do niejednego domostwa. Powódź oszczędziła Wrocław, nie powodując wielkich zniszczeń, podtopiła jedynie fragmenty miasta. Straty materialne nie były duże – ucierpiały np. łaźnie czy położone nad Odrą ogrody, 45 na niektórych ulicach woda wdarła się do piwnic. Wskutek zalania kawiarni na Kępie Mieszczańskiej członkowie działającego we Wrocławiu od 1771 r. towarzystwa kręglarskiego Dienstag-Kegler-Verein zostali zmuszeni do przeniesienia się na dzisiejszą ul. Rydygiera (dawna Mehlgasse). Jednak skutki powodzi w postaci postępującej szybko drożyzny artykułów żywnościowych i towarzyszące jej zjawisko spekulacji dotknęły wrocławian równie boleśnie jak mieszkańców innych miast. Jesienią 1804 r. pół korca zboża (około 37 litrów) kosztowało 2–3 razy więcej niż przed powodzią, osiągając cenę 16 talarów. Dopiero w sierpniu następnego roku ceny zboża w miarę się ustabilizowały. Dodatkowo wybuchła epidemia ospy wśród dzieci, która do końca 1804 r. zebrała żniwo 273 ofiar. Podjęto szczepienia ochronne, które dały pozytywne wyniki: – w następnym roku zmarło 73 dzieci. W pierwszych tygodniach po ustąpieniu wody zapanowała panika – ostatnia duża powódź nawiedziła miasto w 1785 r. Jak podają kroniki, wrocławianie ruszyli „szturmem” na piekarzy, bijąc się o coraz droższy chleb. Przebywający od końca maja u wód zdrojowych w Karlowych Warach minister dla Śląska Carl Georg von Hoym zwrócił się wobec widma głodu nad Odrą do króla Prus Fryderyka Wilhelma III z prośbą o pomoc finansową i żywnościową. Bawiący we Wrocławiu w ostatniej dekadzie sierpnia monarcha przyznał regionowi 78 tys. talarów w gotówce oraz przyobiecał zboże z królewskich magazynów w Królewcu i Gdańsku. Jednak do czasu mrozów i zamarznięcia rzek zboże nie nadeszło (do magazynów śląskich w Nowej Soli i Głogowie dotarło dopiero wiosną 1805 r.), co sprzyjało nasilaniu się zjawiska spekulacji, któremu towarzyszyły napięcia społeczne. Zawyżane przez spekulantów ceny pszenicy i żyta odbijały się na cenie mąki i chleba, który stawał się dla wielu nieosiągalny. Władze dość długo nie reagowały na zamęt cenowy i sytuację na rynku spodziewając się rychłego nadejścia zbóż z królewskich magazynów, co miało zapobiec ich brakom, jak i postępującej drożyźnie. Dopiero w październiku 1804 r. w obliczu coraz bardziej galopujących cen zboża zostały wydane rozporządzenia zakazujące – pod groźbą kary 6 miesięcy aresztu 46 – jego eksportu poza Śląsk (powódź nawiedziła też Czechy i Saksonię), jak i spekulowania nim. W reakcji na coraz większe niedostatki artykułów żywnościowych, zwłaszcza chleba, władze miasta zaczęły z początkiem jesieni wypiekać w garnizonowych piekarniach tani komiśniak (Commisbrodt) – nazywany przez wrocławian „krewnym pumpernikla” – i rozdawać go na ulicach. Jednak popyt na niego był czasami tak duży, że najpierw wprowadzono tygodniowe przydziały dla ludności, a następnie zaczęto wypiekać także chleb z mąki owsianej z dodatkiem otrębów. Wcześniej komiśniak kojarzył się mieszkańcom Wrocławia z pieczywem wiejskim, oferowanym podczas targów przez chłopów z domowego wypieku; był też uważany za pieczywo wojskowe, nadające się długo do spożycia. Wspomniane napięcia społeczne nasiliły się jesienią 1804 r. wraz ze wzrostem cen zboża. Po jednej stronie stała ludność miast, której widmo głodu zaglądało coraz bardziej w oczy, po drugiej byli posiadacze ziemscy i spekulanci trzymający zboże we własnych magazynach, czekający na okazję do zrobienia udanego interesu. Wrogie nastroje w żywym opisie oddał Johann Christian Sinapius w wydanym dwa lata po powodzi dziele Schlesien in merkantilischer, geographischer und statistischer Hinsicht, pisząc: Trudniący się wówczas lichwiarskim zbytem zboża bogaci posiadacze ziemscy, kantujący na co dzień młynarze i piekarze, bezduszni eksporterzy mieli pełną swobodę wszelkiego działania. Mogli nie patrząc na nic robić złote interesy. Mogli wydusić ostatni grosz z ubogich mieszkańców miast, uczciwych rzemieślników i fabrykantów. Tony złota w gotówce, które wcześniej ożywiały w miastach wszelkie gałęzie przemysłu, szły w coraz większych ilościach na wieś. Tam trafiały po części w brudne ręce posiadaczy, podczas gdy zubożali i zadłużeni mieszkańcy miast z wieloma kłopotami na głowie toczyli niekończącą się walkę o przetrwanie. (...) Gdy nędza osiągnęła na Śląsku punkt szczytowy, dopiero wówczas brak pieniędzy uderzył z całą siłą wskazując źródła kapitału pomnażającego skutki głodu. (...) Nic nie było bardziej widoczne, jak majątek chrześcijańskich i żydowskich lichwiarzy, podnoszących swe łby, by spojrzeć na pole walki. A zbierali żniwa, nigdzie nic nie zasiawszy; przejmowali majątek ubogich, wedle własnego uznania, nie zważając na płacz dzieci krzyczących o chleb”. I dodawał w innym miejscu: „Wiem, że te moje obrazy są jaskrawo przerysowane, lecz są przedstawione zgodnie z prawdą. W listopadzie 1804 r. „Schlesiche Zeitung” radziła, jak w prosty sposób przetworzyć ziemniaki „na szwajcarska manierę” jako zapas na zimę. Obrane i umyte bulwy (nazywane w artykule „Erdtoffeln”) należało zetrzeć, odcisnąć, masę rozdrobnić, rozłożyć cienką warstwą na blasze lub płótnie i wysuszyć na piecu. Uzyskany susz przechowywany w szczelnym pudełku w suchym miejscu miał być zdatny do spożycia przez kilka lat. Odciśnięty płyn radzono zebrać do naczynia, zalać wodą ze studni, odstawić na 2–3 dni, a następnie przecedzić na ścierce. Wysuszonej mąki ziemniaczanej polecano używać do wypieku ciast, zagęszczania sosów i budyniów. Z kolei członkowie Gesellschaft zur Beforderung der Naturkunde und Industrie Schlesiens opisywali w artykule zamieszczonym w grudniu 1804 r. w „Schlesische Provinzialblätter” dwa sposoby wypiekania chleba z ziemniaków z dodatkiem mąki żytniej lub jęczmiennej. Polecali także przerabianie zmarzniętych ziemniaków na mąkę ziemniaczaną. Jednak porady prasowe nie mogły uratować wrocławian i Ślązaków od głodu, gdy często brakowało na rynku podstawowych artykułów żywnościowych, a jeśli nawet były, to nie każdego było na nie stać. W odpowiedzi na szalejącą drożyznę władze miasta rozpoczęły od 10 grudnia 1804 r. sprzedaż w jadłodajni dla ubogich (Armen-Beköstigung-Anstalt) „zdrowego i pożywnego posiłku” po 2 grosze za porcję wielkości „kwarty śląskiej” (0,695 l). Owa ciepła strawa oferowana była od 11.30 i na początek przewidziano 250 porcji dziennie. Kto chciał skorzystać z pomocy miasta, musiał stawić się w jadłodajni z własnym naczyniem. W obwieszczeniu informowano o możliwości uruchomienia dodatkowych punktów jej sprzedaży w mieście w razie większego zapotrzebowania. Owa strawa była sławną już wówczas zupą Rumforda, której kariera miała swój początek w Bawarii. Wcześniej nieznana we Wrocławiu, od grudnia 1803 r. była – jak czytamy w „Schlesische Provinzialblätter” – rozdawana ubogim mieszkańcom Zielonej Góry za darmo dwa razy w tygodniu w liczbie 40 porcji. W tym samym czasie ratowała od głodu wielu mieszkańców Pragi. Twórcą cytowanej pożywnej zupy gotowanej w wersji podstawowej na kościach z dodatkiem kaszy, ziemniaków i grochu, doprawianej solą i octem winnym lub piwnym był Benjamin Thompson hrabia Rumford (USA). Urodzony w 1753 r. w North Woburn 15 km od Bostonu jako syn drobnego farmera rozpoczął w wieku 13 lat po ukończeniu szkoły wiejskiej naukę zawodu kupca, wykazując duże zainteresowanie matematyką i naukami przyrodniczymi. W wieku 16 lat zainteresował się zagadnieniami fizyki ciepła i w prymitywnych warunkach rozpoczął pierwsze eksperymenty. W następnych latach uczęszczał za namową przyjaciela Loammi Baldwina (późniejszego sławnego inżyniera) na wykłady poświęcone fizyce do profesora matematyki Johna Winthropa na pobliskim Harvard University w Cambrigde. W 1772 r. jego życie zmieniło gwałtownie kierunek, gdy poznał i po krótkiej znajomości poślubił starszą o 13 lat wdowę Sarah Walker Rolfe, córkę pastora. Młoda para przeniosła się do Portsmouth (New Hampshire), a dzięki ożenkowi podniósł się znacząco status społeczny Benjamina Thompsona. W wieku 20 lat, dzięki koneksjom żony, został mianowany majorem policji w New Hampshire, podjął służbę w angielskich władzach kolonialnych. W następnych latach zaangażował się w walki niepodległościowe. Stojąc po stronie Brytyjczyków, informował swoich zwierzchników o sytuacji uzbrojonych rebeliantów, za co w 1775 r. został postawiony przez nich przed sądem i oskarżony o szpiegostwo na rzecz Anglików. Oczyszczony z zarzutów, spieniężył majątek i w następnym roku wyjechał do Anglii na pokładzie statku wojennego, porzucając żonę i kilkumiesięczne dziecko. Otrzymane przed opuszczeniem brzegów Ameryki Północnej listy polecone od wojskowych zwierzchników pozwoliły mu w szybkim czasie podjąć pracę w ministerstwie do spraw kolonii Korony Brytyjskiej w randze sekretarza stanu (od 1880 r.). W Anglii Thompson zajął się także badaniami nad siłą wybuchu prochu strzelniczego oraz prędkością kul armatnich. Wyniki 47 swoich doświadczeń opublikował w „Philosophical Transactions” londyńskiego Royal Society, którego członkiem został w 1779 r. Pracował również nad rozwojem systemu komunikacji między statkami morskimi oraz złożył kilka propozycji poprawy ich siły ogniowej. W 1881 r. powrócił do Ameryki, gdzie organizował jednostkę kawalerii „King’s American Dragoons”. W 1782 r. został jej komendantem, a rok później zajął się umocnieniem fortu Huntington na wyspie Long Island. W 1883 r. powrócił nad Tamizę, jednak jego kariera wojskowa załamała się, nie dając widoków na awans. Rumford przeżył bardzo głęboko to osobiste niepowodzenie. Rok później wziął urlop i wyjechał na kontynent. Trafił do Wiednia. Jako doświadczony wojskowy nie miał problemu ze zdobyciem angażu w wojskach cesarza Józefa II w obliczu rychłego konfliktu z Turcją. Jednak krążąc po Wiedniu między licznymi dworami zwrócił na siebie uwagę księcia Maksymiliana, bratanka bawarskiego księcia-elektora Karla Theodora von der Pfalza. Ten zaproponował Rumfordowi przenosiny do Monachium. Nie zastanwiając się długo, Rumford przyjął propozycję. Przed przenosinami postanowił jednak powrócić do Londynu, by pożegnać się z królem Jerzym III, który nadał mu tytuł szlachecki. W Monachium został mianowany adiutantem i szambelanem dworu księcia Karla Theodora, który powierzył mu także reorganizację znajdującej się w kiepskim stanie armii. Zwykli żołnierze byli w niej źle opłacani, źle uzbrojeni, źle umundurowani, nadto źle wyżywieni. Rumford wprowadził w życie kilka zmian, niezwiązanych bezpośrednio ze szkoleniem wojskowym. Jedną z nich było zakładanie w garnizonach lub w ich pobliżu ogródow, w których żołnierze uprawiali warzywa, dzięki czemu poprawiło się zaopatrzenie w artykuły żywnościowe. Zmienił nie tylko umundurowanie, ale też wprowadził ocieplaną bieliznę. Miał też niemałe zasługi na obszarze reform socjalnych: przeciwdziałając powszechnemu żebractwu wśród byłych żołnierzy, zakładał przytułki dla tych, którzy popadli w ubóstwo, szkoły dla ich dzieci oraz domy pracy, w których uczyli się zawodu i wykonywali drobne prace zarobkowe. Udoskonalił ponadto piec kuchenny, 48 który zużywał o połowę mniej opału, co zostało wykorzystane szczególnie w kuchniach polowych. Wreszcie opatentował tanią pożywną zupę, zwaną odtąd od jego nazwiska Rumfordsche-Suppe (Rumfordsuppe), rodzaj gęstej potrawy jednogarnkowej (Eintopf) na bazie kaszy jęczmiennej lub jaglanej, o której cytowany już Sinapius pisał wszak, iż po powodzi 1804 r. odparła głód wśród tysięcy najuboższych warstw społecznych. Oryginalna zupa była przygotowywana z większą ilością ziemniaków, które po rozgotowaniu zmieniały zupę w breję. Bawarczycy byli w tym czasie jeszcze nieufni wobec ziemniaków i nie jedli ich chętnie. Rumford propagował z kolei ich znaczenie w kuchni, przekonując, że w niedalekiej przyszłości będą stanowić podstawę wyżywienia. W czasie, gdy opracował skład swojej potrawy, Bawaria wolna była od wojen i klęsk – z kolei gdy gotowano ją na Śląsku po powodzi 1804 r., ziemniaki były towarem deficytowym, stąd dodawano do zupy znacznie więcej grochu, rezygnując czasem z ziemniaków. W jednym z artykułów Rumford przekonywał, nie podając jednakże żadnych miarodajnych wyników badań określających wartości odżywcze, że kasze (jaglana lub jęczmienna) są najlepszą dostępną i tanią podstawą zdrowych i pożywnych zup. Pisał o tym: Wszystkie inne europejskie rodzaje zbóż i owoców strączkowych, którymi próbowałem je [kasze] zastąpić, dawały zawsze tylko połowiczny skutek, a posiłek był tylko w połowie tak pożywny. Dlatego kaszę można porównywać do ryżu sprowadzanego przez Wielką Brytanię! Potrzebuje wprawdzie długiego gotowania, ale dobrze rozgotowana zagęszcza dużą ilość zupy (...). Powstaje więc zupa, w której kasza stanowi jej najważniejszą, bogatą w substancje odżywcze część, której nic nie jest w stanie zastąpić. Jesienią 1804 r. na Śląsku dały się odczuć powszechnie nie tylko braki zboża, ale zwłaszcza jego bardzo wysokie ceny. Kontrolujący rynek spekulanci, wśród których nie brakowało posiadaczy ziemskich, oferowali drogie zboże z własnych magazynów lub też sprowadzane spoza Śląska. Do czasu, gdy wiosną 1805 r. nie nadeszło zboże z nadbałtyckich spichlerzy królewskich, władze śląskie niewiele robiły, by przeciwdziałać skutkom powodzi. W toczącej się dyskusji społecznej zapytywano, dlaczego spichlerze na Śląsku były puste, gdy nadeszła powódź. Przypominano, że w czasach Fryderyka Wielkiego były one pełne i gdy w 1772 r. rzeki zalały śląską ziemię, a ceny zbóż zaczęły szybować w górę, otwarto je, przeciwdziałając zręcznie spekulacji i wzrostowi cen. Jak zauważał Sinapius, po 1772 r. nadeszły długie urodzajne lata, które ukołysały Śląsk w błogim poczuciu bezpieczeństwa. W obliczu grożącego jesienią 1804 r. głodu wychwalano rządy Fryderyka Wielkiego, gdy bogactwo i bieda, obfitość i niedostatki, wielkość i przeciętność znajdowały się we względnej równowadze. Ministrowi Hoymowi zarzucano z kolei, że w tych trudnych dla Śląska chwilach nie przerwał swej kuracji u wód i nie wrócił do Wrocławia, by podjąć konieczne decyzje i przeciwdziałać skutkom powodzi. Sytuację gospodarczą na Śląsku jesienią 1804 r. pogarszał dodatkowo brak gotówki na rynku. Niepewność i obawy bankierów znalazły najpierw odzwierciedlenie we wzroście oprocentowania kredytów, a następnie w powstrzymaniu się od udzielania pożyczek. Ucierpiał zwłaszcza przemysł włókienniczy i tekstylny. Jak podaje dobrze zorientowany Sinapius, inwestowano w tym czasie rokrocznie ponad 8 mln talarów w tkactwo śląskie. Ograniczenie kredytowania bieżącej działalności tychże przedsiębiorstw postawiło pod znakiem zapytania ich dalsze funkcjonowanie. Jednak możliwości kredytowe bankierów wrocławskich pogorszyły się wraz z przejęciem steru finansów państwa przez Friedricha Karla von und zum Steina, który objął ministerstwo po śmierci Carla Augusta Struensee w październiku 1804 r. Stein podjął się reformy systemu podatkowego i celnego w Prusach, ustabilizowania finansów państwa, co ograniczyło znacząco dopływ gotówki do Wrocławia i możliwości kredytowania śląskiego tkactwa przez tutejszych bankierów. Jesień 1804 r. odsłoniła w pełni panującą biedę i braki żywności na całym Dolnym Śląsku. Ledwie policzono i ogarnięto szkody po powodzi, a już przyszło gromadzić z niczego zapasy na zimę. Ceny żywności rosły z tygodnia na tydzień, a w szczególnie złej sytuacji znalazła się ludność miast i miasteczek, która na niewiele mogła sobie pozwolić. Z pomocą przyszły władze i ludzie dobrej woli, a środkiem zaradczym stała się zupa Rumforda. Już w połowie października właściciel wsi Kwietniki (Blumanau) pod Jaworem von Eisenherd rozdawał tę pożywna zupę 2 razy w tygodniu mieszkańcom okolicy, by „wynagrodzić” swoim poddanym niedostatki żywności wywołane marnymi żniwami. Przygotowaniem zupy, którą doprawiano majerankiem, cebulą i czosnkiem, zajęła się miejscowa parafia. Jak donosiły „Schlesische Provinzialblätter”, widziano, jak dzielono duże porcje na 2 części zostawiając jedną na później lub dzieląc się z bliskimi. 22 października otwarto jadłodajnię oferującą zupę Rumforda (Rumfordsche Suppen-Anstalt) w Złotoryi, której kuchnię zorganizowano podobnie jak w Głogowie. Sprzedawano dziennie za 1 grosz od 200 do 250 porcji wielkości 1,5 kwarty śląskiej. Z końcem listopada działała już jadłodajnia w Szprotawie – rozdawano dziennie 60 porcji, a środki na przygotowanie zupy pochodziły z darowizn. Podobnie 2 razy w tygodniu rozdawano za darmo zupę Rumforda w Bolesławcu. Z początkiem stycznia 1805 r. rozpoczęto rozdawanie pożywnego posiłku w każdy piątek w jednym z wrocławskich sierocińców, a w każdą sobotę także na pl. Katedralnym na koszt diecezji. Ze źródeł prasowych wiadomo, że jadłodajnia oferująca za drobną opłatą zupę Rumforda działała od końca 1804 r. ponownie w Zielonej Górze. Nie można jednak wykluczyć, że takie instytucje funkcjonowały w większości miast Dolnego Śląska. Wiosną 1805 r. „Schlesische Provinzialblätter” polecały jako panaceum na niedostatki stołu kilka zup z ogólnie dostępnych produktów: pietruszkową, marchewkową, jarzynową, z białej kapusty, zupę kminkową z dodatkiem kaszy lub chleba, zupę ze śledzi oraz barszcz. W kolejnych dekadach XIX w. większe lub mniejsze powodzie nawiedzały stolicę Śląska wiele razy. Powódź 1844 r. „wybawiła” prowadzącego nad brzegiem Odry Ogród Zimowy (Wintergarten) Josepha Krolla z tarapatów finansowych. Prowadząc podobne założenie w Berlinie, które wzniósł na osobiste życzenie króla Fryderyka Wilhelma IV, sprzedał bez żalu wrocławskie établissement, które jeszcze 3–4 lata wcześniej było 49 fot. Z. Nowak / Ośrodek „Pamięć i Przyszłość” najpopularniejszym lokalem gastronomiczno-rozrywkowym we Wrocławiu. Woda wyrządzała wielokroć wiele szkód materialnych w mieście, lecz coraz rzadziej w tych trudnych chwilach brakowało żywności. Zupa Rumforda nie pojawia się więc w źródłach w związku z powodziami do końca XIX w., lecz jak już to było sygnalizowane, wrocławianie o niej nie zapomnieli. Co więcej, jak mało gdzie, zupa ta weszła na stałe do wrocławskiego menu. Przygotowywana w wielu wariantach z dodatkiem białej lub kiszonej kapusty, a nawet kalarepy, z mięsem, boczkiem lub słoniną, przyprawiana różnymi 50 ziołami, jak majeranek czy tymianek, była obecna w wielu kuchniach mieszczańskich we Wrocławiu. Trafiała na stoły zwłaszcza podczas uroczystych obiadów wydawanych z okazji spotkań czy zjazdów różnych związków i organizacji. I mimo że poziomem ingrediencji nie mogła się równać z wieloma szlachetniejszymi zupami, polecano ją stosunkowo często – nawet w czasie dominacji kuchni francuskiej na stołach gastronomii Wrocławia w ostatnich latach przed wybuchem pierwszej wojny światowej – gdyż była traktowana jako specjał typowo wrocławski z piękną historią w tle.