Powódź z zupą w tle

Transkrypt

Powódź z zupą w tle
sąsiedzi
Grzegorz Sobel
Powódź z zupą w tle
Prosta potrawa, zwana „zupą Rumforda”, przez wiele lat przypominała wrocławianom
wielką powódź z 1804 r.
Powodzie towarzyszyły Wrocławiowi od początków istnienia miasta, a pierwszy znany z kronik
wysoki stan Odry pustoszący gród na Ostrowie
Tumskim miał miejsce w 1179 r. (jeszcze przed
lokacją miasta).
Do 1526 r. woda przelewała się przez stolicę Śląska przeszło 25 razy – podobnie powodzie
w czasach nowożytnych (1564, 1595, 1709, 1736,
1751, 1772, 1780, 1785 i późniejsze) pustoszyły
miasto ,zalewając i burząc domy, niszcząc ogrody
i zrywając mosty. Szczególnie dramatycznie zapisała się w śląskich kronikach i dziejach Wrocławia powódź z 1804 r., której pamięć przywoływała
wrocławianom jeszcze sto lat później prosta zupa
– zwana „zupą Rumforda” (Rumfordsche-Suppe,
Rumfordsuppe) – którą przeszło pół roku po ustąpieniu wody, gdy brakowało tak podstawowych
produktów żywnościowych, jak chleb i ziemniaki,
władze sprzedawały w jadłodajni za drobną opłatą
wszystkim potrzebującym pomocy, a na początku
XX w. wiele wrocławianek przygotowywało ją na
obiad, nie mogąc pozwolić sobie na nic innego.
Ów specjał w wersji podstawowej można też było
spotkać w kartach dań lokali gastronomicznych
niższej kategorii, w których przy stołach gromadzili się robotnicy i bezrobotni. Jednak przygotowywana z większą finezją i dbałością trafiała
często również do kart dań podczas oficjalnych
spotkań (o czym na zakończenie).
Długotrwałe i obfite opady na obszarze całego
Śląska doprowadziły w połowie czerwca 1804 r.
do wystąpienia z brzegów większości dużych
rzek regionu. Wylały m.in. Nysa Kłodzka, Kwisa,
Bystrzyca, Bóbr i Odra, niszcząc domy i gospodarstwa, zalewając pola uprawne, ogrody, łąki
i pastwiska. Jak donosiła prasa, np. „Schlesische
Zeitung”, ludzie ginęli w nurcie wezbranych
rzek – w Żaganiu stan wody był wyższy o 14 łokci niż zwykle, a mieszkańcy Świdnicy powiadali,
że „nikt nie pamięta takiej wody i takich zniszczeń”. Ucierpiały Kotlina Jeleniogórska i dorzecze Bobru, a władze powiatu dzierżoniowskiego
donosiły o niewyobrażalnych stratach materialnych. W wielu okręgach ucierpieli szczególnie
ogrodnicy i sadownicy. Gdy w połowie lipca wiele
rzek wezbrało ponownie po kolejnych kilkudniowych opadach i podtopiło po raz kolejny wcześniej zalane pola, było już wiadomo, że plony zbóż
i ziemniaków będą marne, a widmo głodu zajrzy
niebawem do niejednego domostwa.
Powódź oszczędziła Wrocław, nie powodując
wielkich zniszczeń, podtopiła jedynie fragmenty
miasta. Straty materialne nie były duże – ucierpiały np. łaźnie czy położone nad Odrą ogrody,
45
na niektórych ulicach woda wdarła się do piwnic.
Wskutek zalania kawiarni na Kępie Mieszczańskiej członkowie działającego we Wrocławiu od
1771 r. towarzystwa kręglarskiego Dienstag-Kegler-Verein zostali zmuszeni do przeniesienia się na
dzisiejszą ul. Rydygiera (dawna Mehlgasse). Jednak skutki powodzi w postaci postępującej szybko drożyzny artykułów żywnościowych i towarzyszące jej zjawisko spekulacji dotknęły wrocławian
równie boleśnie jak mieszkańców innych miast.
Jesienią 1804 r. pół korca zboża (około 37 litrów)
kosztowało 2–3 razy więcej niż przed powodzią,
osiągając cenę 16 talarów. Dopiero w sierpniu
następnego roku ceny zboża w miarę się ustabilizowały. Dodatkowo wybuchła epidemia ospy
wśród dzieci, która do końca 1804 r. zebrała żniwo
273 ofiar. Podjęto szczepienia ochronne, które dały
pozytywne wyniki: – w następnym roku zmarło 73
dzieci. W pierwszych tygodniach po ustąpieniu
wody zapanowała panika – ostatnia duża powódź
nawiedziła miasto w 1785 r. Jak podają kroniki,
wrocławianie ruszyli „szturmem” na piekarzy,
bijąc się o coraz droższy chleb. Przebywający
od końca maja u wód zdrojowych w Karlowych
Warach minister dla Śląska Carl Georg von Hoym
zwrócił się wobec widma głodu nad Odrą do króla
Prus Fryderyka Wilhelma III z prośbą o pomoc
finansową i żywnościową. Bawiący we Wrocławiu
w ostatniej dekadzie sierpnia monarcha przyznał
regionowi 78 tys. talarów w gotówce oraz przyobiecał zboże z królewskich magazynów w Królewcu i Gdańsku.
Jednak do czasu mrozów i zamarznięcia rzek
zboże nie nadeszło (do magazynów śląskich
w Nowej Soli i Głogowie dotarło dopiero wiosną
1805 r.), co sprzyjało nasilaniu się zjawiska spekulacji, któremu towarzyszyły napięcia społeczne.
Zawyżane przez spekulantów ceny pszenicy i żyta
odbijały się na cenie mąki i chleba, który stawał się
dla wielu nieosiągalny. Władze dość długo nie reagowały na zamęt cenowy i sytuację na rynku spodziewając się rychłego nadejścia zbóż z królewskich magazynów, co miało zapobiec ich brakom,
jak i postępującej drożyźnie. Dopiero w październiku 1804 r. w obliczu coraz bardziej galopujących cen zboża zostały wydane rozporządzenia
zakazujące – pod groźbą kary 6 miesięcy aresztu
46
– jego eksportu poza Śląsk (powódź nawiedziła
też Czechy i Saksonię), jak i spekulowania nim.
W reakcji na coraz większe niedostatki artykułów
żywnościowych, zwłaszcza chleba, władze miasta
zaczęły z początkiem jesieni wypiekać w garnizonowych piekarniach tani komiśniak (Commisbrodt) – nazywany przez wrocławian „krewnym
pumpernikla” – i rozdawać go na ulicach. Jednak
popyt na niego był czasami tak duży, że najpierw
wprowadzono tygodniowe przydziały dla ludności, a następnie zaczęto wypiekać także chleb
z mąki owsianej z dodatkiem otrębów. Wcześniej
komiśniak kojarzył się mieszkańcom Wrocławia
z pieczywem wiejskim, oferowanym podczas targów przez chłopów z domowego wypieku; był też
uważany za pieczywo wojskowe, nadające się długo do spożycia.
Wspomniane napięcia społeczne nasiliły się
jesienią 1804 r. wraz ze wzrostem cen zboża. Po
jednej stronie stała ludność miast, której widmo
głodu zaglądało coraz bardziej w oczy, po drugiej
byli posiadacze ziemscy i spekulanci trzymający
zboże we własnych magazynach, czekający na
okazję do zrobienia udanego interesu. Wrogie
nastroje w żywym opisie oddał Johann Christian
Sinapius w wydanym dwa lata po powodzi dziele Schlesien in merkantilischer, geographischer und
statistischer Hinsicht, pisząc: Trudniący się wówczas
lichwiarskim zbytem zboża bogaci posiadacze ziemscy, kantujący na co dzień młynarze i piekarze, bezduszni eksporterzy mieli pełną swobodę wszelkiego
działania. Mogli nie patrząc na nic robić złote interesy. Mogli wydusić ostatni grosz z ubogich mieszkańców miast, uczciwych rzemieślników i fabrykantów. Tony złota w gotówce, które wcześniej ożywiały
w miastach wszelkie gałęzie przemysłu, szły w coraz
większych ilościach na wieś. Tam trafiały po części
w brudne ręce posiadaczy, podczas gdy zubożali
i zadłużeni mieszkańcy miast z wieloma kłopotami
na głowie toczyli niekończącą się walkę o przetrwanie. (...) Gdy nędza osiągnęła na Śląsku punkt szczytowy, dopiero wówczas brak pieniędzy uderzył z całą
siłą wskazując źródła kapitału pomnażającego skutki
głodu. (...) Nic nie było bardziej widoczne, jak majątek chrześcijańskich i żydowskich lichwiarzy, podnoszących swe łby, by spojrzeć na pole walki. A zbierali żniwa, nigdzie nic nie zasiawszy; przejmowali
majątek ubogich, wedle własnego uznania, nie zważając na płacz dzieci krzyczących o chleb”. I dodawał w innym miejscu: „Wiem, że te moje obrazy są
jaskrawo przerysowane, lecz są przedstawione zgodnie z prawdą.
W listopadzie 1804 r. „Schlesiche Zeitung”
radziła, jak w prosty sposób przetworzyć ziemniaki „na szwajcarska manierę” jako zapas na zimę.
Obrane i umyte bulwy (nazywane w artykule „Erdtoffeln”) należało zetrzeć, odcisnąć, masę rozdrobnić, rozłożyć cienką warstwą na blasze lub płótnie
i wysuszyć na piecu. Uzyskany susz przechowywany w szczelnym pudełku w suchym miejscu miał
być zdatny do spożycia przez kilka lat. Odciśnięty
płyn radzono zebrać do naczynia, zalać wodą ze
studni, odstawić na 2–3 dni, a następnie przecedzić
na ścierce. Wysuszonej mąki ziemniaczanej polecano używać do wypieku ciast, zagęszczania sosów
i budyniów. Z kolei członkowie Gesellschaft zur
Beforderung der Naturkunde und Industrie Schlesiens opisywali w artykule zamieszczonym w grudniu 1804 r. w „Schlesische Provinzialblätter” dwa
sposoby wypiekania chleba z ziemniaków z dodatkiem mąki żytniej lub jęczmiennej. Polecali także
przerabianie zmarzniętych ziemniaków na mąkę
ziemniaczaną. Jednak porady prasowe nie mogły
uratować wrocławian i Ślązaków od głodu, gdy często brakowało na rynku podstawowych artykułów
żywnościowych, a jeśli nawet były, to nie każdego
było na nie stać.
W odpowiedzi na szalejącą drożyznę władze
miasta rozpoczęły od 10 grudnia 1804 r. sprzedaż
w jadłodajni dla ubogich (Armen-Beköstigung-Anstalt) „zdrowego i pożywnego posiłku” po
2 grosze za porcję wielkości „kwarty śląskiej”
(0,695 l). Owa ciepła strawa oferowana była
od 11.30 i na początek przewidziano 250 porcji
dziennie. Kto chciał skorzystać z pomocy miasta,
musiał stawić się w jadłodajni z własnym naczyniem. W obwieszczeniu informowano o możliwości uruchomienia dodatkowych punktów jej
sprzedaży w mieście w razie większego zapotrzebowania. Owa strawa była sławną już wówczas
zupą Rumforda, której kariera miała swój początek w Bawarii. Wcześniej nieznana we Wrocławiu,
od grudnia 1803 r. była – jak czytamy w „Schlesische Provinzialblätter” – rozdawana ubogim
mieszkańcom Zielonej Góry za darmo dwa razy
w tygodniu w liczbie 40 porcji. W tym samym czasie ratowała od głodu wielu mieszkańców Pragi.
Twórcą cytowanej pożywnej zupy gotowanej w wersji podstawowej na kościach z dodatkiem kaszy, ziemniaków i grochu, doprawianej
solą i octem winnym lub piwnym był Benjamin
Thompson hrabia Rumford (USA). Urodzony
w 1753 r. w North Woburn 15 km od Bostonu jako
syn drobnego farmera rozpoczął w wieku 13 lat
po ukończeniu szkoły wiejskiej naukę zawodu
kupca, wykazując duże zainteresowanie matematyką i naukami przyrodniczymi. W wieku 16 lat
zainteresował się zagadnieniami fizyki ciepła
i w prymitywnych warunkach rozpoczął pierwsze
eksperymenty. W następnych latach uczęszczał za
namową przyjaciela Loammi Baldwina (późniejszego sławnego inżyniera) na wykłady poświęcone
fizyce do profesora matematyki Johna Winthropa
na pobliskim Harvard University w Cambrigde.
W 1772 r. jego życie zmieniło gwałtownie kierunek, gdy poznał i po krótkiej znajomości poślubił
starszą o 13 lat wdowę Sarah Walker Rolfe, córkę
pastora. Młoda para przeniosła się do Portsmouth (New Hampshire), a dzięki ożenkowi podniósł się znacząco status społeczny Benjamina
Thompsona. W wieku 20 lat, dzięki koneksjom
żony, został mianowany majorem policji w New
Hampshire, podjął służbę w angielskich władzach kolonialnych. W następnych latach zaangażował się w walki niepodległościowe. Stojąc
po stronie Brytyjczyków, informował swoich
zwierzchników o sytuacji uzbrojonych rebeliantów, za co w 1775 r. został postawiony przez nich
przed sądem i oskarżony o szpiegostwo na rzecz
Anglików. Oczyszczony z zarzutów, spieniężył
majątek i w następnym roku wyjechał do Anglii
na pokładzie statku wojennego, porzucając żonę
i kilkumiesięczne dziecko.
Otrzymane przed opuszczeniem brzegów
Ameryki Północnej listy polecone od wojskowych zwierzchników pozwoliły mu w szybkim
czasie podjąć pracę w ministerstwie do spraw
kolonii Korony Brytyjskiej w randze sekretarza
stanu (od 1880 r.). W Anglii Thompson zajął się
także badaniami nad siłą wybuchu prochu strzelniczego oraz prędkością kul armatnich. Wyniki
47
swoich doświadczeń opublikował w „Philosophical Transactions” londyńskiego Royal Society,
którego członkiem został w 1779 r. Pracował również nad rozwojem systemu komunikacji między
statkami morskimi oraz złożył kilka propozycji
poprawy ich siły ogniowej. W 1881 r. powrócił do
Ameryki, gdzie organizował jednostkę kawalerii
„King’s American Dragoons”. W 1782 r. został jej
komendantem, a rok później zajął się umocnieniem fortu Huntington na wyspie Long Island.
W 1883 r. powrócił nad Tamizę, jednak jego kariera wojskowa załamała się, nie dając widoków na
awans. Rumford przeżył bardzo głęboko to osobiste niepowodzenie. Rok później wziął urlop
i wyjechał na kontynent. Trafił do Wiednia. Jako
doświadczony wojskowy nie miał problemu ze
zdobyciem angażu w wojskach cesarza Józefa II
w obliczu rychłego konfliktu z Turcją. Jednak krążąc po Wiedniu między licznymi dworami zwrócił
na siebie uwagę księcia Maksymiliana, bratanka
bawarskiego księcia-elektora Karla Theodora von
der Pfalza. Ten zaproponował Rumfordowi przenosiny do Monachium. Nie zastanwiając się długo, Rumford przyjął propozycję. Przed przenosinami postanowił jednak powrócić do Londynu, by
pożegnać się z królem Jerzym III, który nadał mu
tytuł szlachecki.
W Monachium został mianowany adiutantem
i szambelanem dworu księcia Karla Theodora,
który powierzył mu także reorganizację znajdującej się w kiepskim stanie armii. Zwykli żołnierze byli w niej źle opłacani, źle uzbrojeni, źle
umundurowani, nadto źle wyżywieni. Rumford
wprowadził w życie kilka zmian, niezwiązanych
bezpośrednio ze szkoleniem wojskowym. Jedną
z nich było zakładanie w garnizonach lub w ich
pobliżu ogródow, w których żołnierze uprawiali
warzywa, dzięki czemu poprawiło się zaopatrzenie w artykuły żywnościowe. Zmienił nie tylko
umundurowanie, ale też wprowadził ocieplaną
bieliznę. Miał też niemałe zasługi na obszarze
reform socjalnych: przeciwdziałając powszechnemu żebractwu wśród byłych żołnierzy, zakładał przytułki dla tych, którzy popadli w ubóstwo,
szkoły dla ich dzieci oraz domy pracy, w których
uczyli się zawodu i wykonywali drobne prace
zarobkowe. Udoskonalił ponadto piec kuchenny,
48
który zużywał o połowę mniej opału, co zostało
wykorzystane szczególnie w kuchniach polowych.
Wreszcie opatentował tanią pożywną zupę, zwaną odtąd od jego nazwiska Rumfordsche-Suppe
(Rumfordsuppe), rodzaj gęstej potrawy jednogarnkowej (Eintopf) na bazie kaszy jęczmiennej
lub jaglanej, o której cytowany już Sinapius pisał
wszak, iż po powodzi 1804 r. odparła głód wśród
tysięcy najuboższych warstw społecznych. Oryginalna zupa była przygotowywana z większą ilością
ziemniaków, które po rozgotowaniu zmieniały
zupę w breję. Bawarczycy byli w tym czasie jeszcze nieufni wobec ziemniaków i nie jedli ich chętnie. Rumford propagował z kolei ich znaczenie
w kuchni, przekonując, że w niedalekiej przyszłości będą stanowić podstawę wyżywienia. W czasie, gdy opracował skład swojej potrawy, Bawaria
wolna była od wojen i klęsk – z kolei gdy gotowano ją na Śląsku po powodzi 1804 r., ziemniaki były towarem deficytowym, stąd dodawano do
zupy znacznie więcej grochu, rezygnując czasem
z ziemniaków.
W jednym z artykułów Rumford przekonywał, nie podając jednakże żadnych miarodajnych
wyników badań określających wartości odżywcze,
że kasze (jaglana lub jęczmienna) są najlepszą
dostępną i tanią podstawą zdrowych i pożywnych
zup. Pisał o tym: Wszystkie inne europejskie rodzaje
zbóż i owoców strączkowych, którymi próbowałem
je [kasze] zastąpić, dawały zawsze tylko połowiczny
skutek, a posiłek był tylko w połowie tak pożywny.
Dlatego kaszę można porównywać do ryżu sprowadzanego przez Wielką Brytanię! Potrzebuje wprawdzie długiego gotowania, ale dobrze rozgotowana
zagęszcza dużą ilość zupy (...). Powstaje więc zupa,
w której kasza stanowi jej najważniejszą, bogatą
w substancje odżywcze część, której nic nie jest w stanie zastąpić.
Jesienią 1804 r. na Śląsku dały się odczuć
powszechnie nie tylko braki zboża, ale zwłaszcza jego bardzo wysokie ceny. Kontrolujący rynek
spekulanci, wśród których nie brakowało posiadaczy ziemskich, oferowali drogie zboże z własnych magazynów lub też sprowadzane spoza
Śląska. Do czasu, gdy wiosną 1805 r. nie nadeszło
zboże z nadbałtyckich spichlerzy królewskich,
władze śląskie niewiele robiły, by przeciwdziałać
skutkom powodzi. W toczącej się dyskusji społecznej zapytywano, dlaczego spichlerze na Śląsku były puste, gdy nadeszła powódź. Przypominano, że w czasach Fryderyka Wielkiego były one
pełne i gdy w 1772 r. rzeki zalały śląską ziemię,
a ceny zbóż zaczęły szybować w górę, otwarto je,
przeciwdziałając zręcznie spekulacji i wzrostowi
cen. Jak zauważał Sinapius, po 1772 r. nadeszły
długie urodzajne lata, które ukołysały Śląsk w błogim poczuciu bezpieczeństwa. W obliczu grożącego jesienią 1804 r. głodu wychwalano rządy Fryderyka Wielkiego, gdy bogactwo i bieda, obfitość
i niedostatki, wielkość i przeciętność znajdowały się
we względnej równowadze. Ministrowi Hoymowi
zarzucano z kolei, że w tych trudnych dla Śląska
chwilach nie przerwał swej kuracji u wód i nie
wrócił do Wrocławia, by podjąć konieczne decyzje i przeciwdziałać skutkom powodzi. Sytuację
gospodarczą na Śląsku jesienią 1804 r. pogarszał
dodatkowo brak gotówki na rynku. Niepewność
i obawy bankierów znalazły najpierw odzwierciedlenie we wzroście oprocentowania kredytów,
a następnie w powstrzymaniu się od udzielania
pożyczek. Ucierpiał zwłaszcza przemysł włókienniczy i tekstylny. Jak podaje dobrze zorientowany
Sinapius, inwestowano w tym czasie rokrocznie
ponad 8 mln talarów w tkactwo śląskie. Ograniczenie kredytowania bieżącej działalności tychże
przedsiębiorstw postawiło pod znakiem zapytania
ich dalsze funkcjonowanie. Jednak możliwości
kredytowe bankierów wrocławskich pogorszyły
się wraz z przejęciem steru finansów państwa
przez Friedricha Karla von und zum Steina, który objął ministerstwo po śmierci Carla Augusta
Struensee w październiku 1804 r. Stein podjął się
reformy systemu podatkowego i celnego w Prusach, ustabilizowania finansów państwa, co ograniczyło znacząco dopływ gotówki do Wrocławia
i możliwości kredytowania śląskiego tkactwa
przez tutejszych bankierów.
Jesień 1804 r. odsłoniła w pełni panującą biedę
i braki żywności na całym Dolnym Śląsku. Ledwie policzono i ogarnięto szkody po powodzi,
a już przyszło gromadzić z niczego zapasy na
zimę. Ceny żywności rosły z tygodnia na tydzień,
a w szczególnie złej sytuacji znalazła się ludność
miast i miasteczek, która na niewiele mogła sobie
pozwolić. Z pomocą przyszły władze i ludzie
dobrej woli, a środkiem zaradczym stała się zupa
Rumforda. Już w połowie października właściciel wsi Kwietniki (Blumanau) pod Jaworem
von Eisenherd rozdawał tę pożywna zupę 2 razy
w tygodniu mieszkańcom okolicy, by „wynagrodzić” swoim poddanym niedostatki żywności
wywołane marnymi żniwami. Przygotowaniem
zupy, którą doprawiano majerankiem, cebulą
i czosnkiem, zajęła się miejscowa parafia. Jak
donosiły „Schlesische Provinzialblätter”, widziano, jak dzielono duże porcje na 2 części zostawiając jedną na później lub dzieląc się z bliskimi.
22 października otwarto jadłodajnię oferującą
zupę Rumforda (Rumfordsche Suppen-Anstalt)
w Złotoryi, której kuchnię zorganizowano podobnie jak w Głogowie. Sprzedawano dziennie za
1 grosz od 200 do 250 porcji wielkości 1,5 kwarty
śląskiej. Z końcem listopada działała już jadłodajnia w Szprotawie – rozdawano dziennie 60
porcji, a środki na przygotowanie zupy pochodziły z darowizn. Podobnie 2 razy w tygodniu
rozdawano za darmo zupę Rumforda w Bolesławcu. Z początkiem stycznia 1805 r. rozpoczęto
rozdawanie pożywnego posiłku w każdy piątek
w jednym z wrocławskich sierocińców, a w każdą
sobotę także na pl. Katedralnym na koszt diecezji. Ze źródeł prasowych wiadomo, że jadłodajnia
oferująca za drobną opłatą zupę Rumforda działała od końca 1804 r. ponownie w Zielonej Górze.
Nie można jednak wykluczyć, że takie instytucje
funkcjonowały w większości miast Dolnego Śląska. Wiosną 1805 r. „Schlesische Provinzialblätter” polecały jako panaceum na niedostatki stołu
kilka zup z ogólnie dostępnych produktów: pietruszkową, marchewkową, jarzynową, z białej
kapusty, zupę kminkową z dodatkiem kaszy lub
chleba, zupę ze śledzi oraz barszcz.
W kolejnych dekadach XIX w. większe lub
mniejsze powodzie nawiedzały stolicę Śląska
wiele razy. Powódź 1844 r. „wybawiła” prowadzącego nad brzegiem Odry Ogród Zimowy (Wintergarten) Josepha Krolla z tarapatów finansowych.
Prowadząc podobne założenie w Berlinie, które wzniósł na osobiste życzenie króla Fryderyka
Wilhelma IV, sprzedał bez żalu wrocławskie établissement, które jeszcze 3–4 lata wcześniej było
49
fot. Z. Nowak / Ośrodek „Pamięć i Przyszłość”
najpopularniejszym lokalem gastronomiczno-rozrywkowym we Wrocławiu.
Woda wyrządzała wielokroć wiele szkód
materialnych w mieście, lecz coraz rzadziej
w tych trudnych chwilach brakowało żywności.
Zupa Rumforda nie pojawia się więc w źródłach
w związku z powodziami do końca XIX w., lecz
jak już to było sygnalizowane, wrocławianie o niej
nie zapomnieli. Co więcej, jak mało gdzie, zupa ta
weszła na stałe do wrocławskiego menu. Przygotowywana w wielu wariantach z dodatkiem białej
lub kiszonej kapusty, a nawet kalarepy, z mięsem,
boczkiem lub słoniną, przyprawiana różnymi
50
ziołami, jak majeranek czy tymianek, była obecna
w wielu kuchniach mieszczańskich we Wrocławiu. Trafiała na stoły zwłaszcza podczas uroczystych obiadów wydawanych z okazji spotkań czy
zjazdów różnych związków i organizacji. I mimo
że poziomem ingrediencji nie mogła się równać
z wieloma szlachetniejszymi zupami, polecano
ją stosunkowo często – nawet w czasie dominacji
kuchni francuskiej na stołach gastronomii Wrocławia w ostatnich latach przed wybuchem pierwszej wojny światowej – gdyż była traktowana jako
specjał typowo wrocławski z piękną historią w tle.

Podobne dokumenty