Jan Małecki: Przemówienie na uroczystości odnowienia doktoratu

Transkrypt

Jan Małecki: Przemówienie na uroczystości odnowienia doktoratu
Jan Małecki: Przemówienie na uroczystości odnowienia doktoratu, 10 stycznia 2013
Wasze Magnificencje Panie Rektorze Uniwersytetu Jagiellońskiego, Panie Rektorze
Uniwersytetu Ekonomicznego, Wasza Eminencjo, Wysoki Senacie, przyjaciele, koledzy,
Szanowni Państwo!
Nie chciałbym powtarzać banalnych zwrotów, które – zazwyczaj w takich okolicznościach wygłaszane – mogą brzmieć nieszczerze. Nie mogę jednakże nie powiedzieć, że na
prawdę poczytuję sobie za wielki zaszczyt to uroczyste odnowienie po 50 latach mojego doktoratu oraz wyrazić głębokiej wdzięczności Panu Rektorowi i Senatowi Uniwersytetu Jagiellońskiego, mojej Almae Matris, za urządzenie tego jubileuszu i to w tak podniosłej formie:
uroczystego posiedzenia Senatu.
Szanowni Państwo! Odnowienie doktoratu skłania mnie do zastanowienia się nad
swoim postępowaniem w ciągu całego długiego życia, szczególnie zaś – nad wypełnieniem
przysięgi doktorskiej złożonej przed 50 laty. Nie moją sprawą jest ocenić, czy istotnie swoim
„życiem i obyczajami” nie przyniosłem uszczerbku godności doktora Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz czy z należytą starannością uprawiałem naukę i to nie „z chęci brudnego zysku i
nie dla zyskania próżnej chwały”. Wypada mi uwierzyć w to, co uprzejmie wyraził w laudacji
mój dzisiejszy promotor. Dziękuję mu za te miłe słowa, chociaż muszę przyznać, że w zawartych tam pochwałach jest bardzo dużo przesady.
Ze swej strony chciałbym podzielić się dwiema refleksjami, które się mi dziś nasuwają. Najpierw ta, że tzw. kariera naukowa zależy w dużej mierze od różnych okoliczności zewnętrznych. To, że stoję tu przed Państwem, w starej auli czcigodnej Akademii Krakowskiej,
wobec portretów tylu znakomitych tejże Akademii profesorów i protektorów, sam zawdzięczam splotowi wielu okoliczności, który nazwać można – jak kto woli – zbiegiem przypadków, szczęśliwym zrządzeniem losu albo łaską Bożą. I tak nie bez znaczenia był dla mnie
fakt, że moi rodzice, gdy byłem jeszcze dzieckiem, zdecydowali się zamieszkać w Krakowie,
by mi zapewnić w przyszłości dobre wykształcenie;
– że ukończyłem tu znakomitą szkołę powszechną, w której wysoki poziom nauczania rekompensował, przynajmniej po części, późniejszy brak regularnego wykształcenia na poziomie średnim (jak myślę, potwierdziłby tę opinię obecny tu ksiądz kardynał);
– że lata okupacji hitlerowskiej przeżyłem względnie spokojnie unikając szczęśliwie wielu
niebezpieczeństw i tragicznych losów będących udziałem tylu moich rówieśników, a nadto
mogłem korzystać z tajnego nauczania;
– że maturę zdawałem i odbywałem studia na Wydziale Humanistycznym UJ wedle programu
wypracowanego przed wojną i miałem jeszcze wielu znakomitych profesorów i nauczycieli
wywodzących się z tamtego czasu;
– w Wyższej Szkole Ekonomicznej trafiłem do Katedry Historii Gospodarczej, którą kierował
Stanisław Hoszowski, znakomity uczony z Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, uczeń
i kontynuator dzieła Franciszka Bujaka;
– niezwykła sytuacja w 1980 r. sprawiła, że wybrano mnie na stanowisko rektora Akademii
Ekonomicznej, a potem w okresie stanu wojennego mogłem je pełnić bez wstrząsów dzięki
roztropności i życzliwej pomocy zarówno moich współpracowników w zarządzaniu Uczelnią,
jak i przedstawicieli organizacji młodzieżowych (niektóre z tych osób są tu dziś obecne –
korzystam z okazji, by im za to podziękować).
Druga refleksja jest taka, że praca badawcza stanowi już sama w sobie nagrodę za jej
wykonywanie. Tak przynajmniej to odczuwam w odniesieniu do własnej działalności naukowej – cokolwiek by ona była warta. Dane mi było przecież uprawiać zawód, który mnie pociągał od wczesnej młodości, a polegający na odsłanianiu przeszłości na podstawie oryginalnych źródeł. (Już sam dostęp do nich robił na młodym badaczu ogromne wrażenie). Wypełnianie takich zadań dawało wiele satysfakcji. A jeśli udało się przy tym dokonać jakiegoś,
maleńkiego chociażby odkrycia (bo żadnych wielkich nie mam przecież w swoim dorobku),
albo wyprostowania jakiejś błędnej opinii – ileż to przynosiło radości! To jest właśnie ten
wielki przywilej dany tym, którzy mogą wykonywać zawód (żeby nie rzec: powołanie) uczonego, pracując (prawda, że czasem z wielkim trudem i poświęceniem) nad tym, co lubią, więcej – co jest ich życiową pasją. Użyłem tu świadomie dziś już zapominanego i trochę archaicznie brzmiącego słowa ‘uczony’, a nie stosowanego powszechnie ‘pracownik naukowy’
albo (jeszcze gorzej) ‘naukowiec’, co sugeruje po prostu zajęcie zarobkowe takie, jak każde
inne. Ja miałem to szczęście, że robiłem to, co lubię, że mogłem zaspakajać swoje zainteresowania: badać to, co mnie najbardziej w danym momencie ciekawiło, choćby to były bardzo
szczegółowe, mało istotne sprawy, a co owocowało czasem publikacją zaledwie drobniutkich
przyczynków.
Przy tym wszystkim muszę jednak przyznać, że tę satysfakcję badawczą zakłócały
budzące się niekiedy wątpliwości, jakie bywają udziałem tych, którzy uprawiają nauki nie
mające bezpośredniego zastosowania. Z jednej strony wiemy, że badania szczegółowe w takich dziedzinach jak historia są potrzebne, gdyż składają się, jak cegiełki, na całość naszej
wiedzy i dają podstawę do fundamentalnych ujęć syntetycznych. Z drugiej strony nieodparcie
nasuwają się skrupuły co do wartości, a nawet sensu tego, czemu poświęcamy swój czas, do
tego za publiczne pieniądze (co prawda, na ogół niewielkie). Przychodzą wówczas natrętne
myśli, co kogo może obchodzić – poza wąziutką grupą specjalistów – na przykład handel w
regionie krakowskim przed pięcioma wiekami (za badania nad tym właśnie przed 50 laty
przyznał mi Uniwersytet Jagielloński stopień doktora). Jak się to ma do różnych pożytecznych zajęć, którymi trudzą się inni – i to nie tylko tacy, jak ratujący życie ludzkie lekarze, ale
nawet prości rzemieślnicy? Takie myśli, z pewnością racjonalnie nieuzasadnione, nauczyły
mnie patrzeć z większą pokorą na swoje dokonania. Sprawiły także, że zacząłem sobie cenić
te własne działania, które są mniej efektowne, mniej dają zaszczytów, ale przecież przynoszą
bardziej widoczny pożytek społeczny.
Dlatego, patrząc z perspektywy wielu lat, cieszę się dzisiaj, że gdy skończyłem studia,
a wtedy właśnie wprowadzono dla absolwentów przymusowy przydział pracy, komisja wydziałowa wysłała mnie na Pomorze i znalazłem się jako nauczyciel w skromnej szkole zawodowej w Elblągu. Było to zaledwie pięć lat po wojnie i w sytuacji dramatycznego braku na
tych terenach kadry nauczycielskiej z wyższym wykształceniem (pamiętam, z jakim szacunkiem, niemalże czcią, patrzono na mój dyplom magistra Uniwersytetu Jagiellońskiego) mogłem dobrze wykorzystać przygotowanie dydaktyczne nabyte na Studium Pedagogicznym UJ
i – nawet w tamtym trudnym okresie stalinowskim – przekazywać rzetelną wiedzę swoim
uczennicom i jakoś kształtować ich umysły. Mogłem też, na miarę ówczesnych możliwości,
zająć się historią tego miasta na tzw. Ziemiach Odzyskanych i choć trochę przyczynić się do
związania z nim nowych mieszkańców, wyrwanych ze swoich środowisk a tu czujących się
obco, bo zupełnie nieświadomych polskiej przeszłości Elbląga, między innymi jako ważnego
portu dawnej Polski, siedziby pierwszego gimnazjum w granicach Rzeczypospolitej polskolitewskiej, czy ważnego etapy emigracji polistopadowej.
Cieszę się, że z czasem podjąłem pracę w ówczesnej Wyższej Szkole Ekonomicznej
(rezygnując z bardziej prestiżowego zatrudnienia w Instytucie Historii PAN) nie tylko dlatego, że w uczelni tej (dzisiejszym Uniwersytecie Ekonomicznym) przeszedłem wszystkie
szczeble kariery akademickiej oraz zostałem obdarzony najwyższą godnością: rektora. Cieszę
się i z tego, że wtedy, w 1958 r. do tej szkoły wyższej, spustoszonej kadrowo i naukowo w
okresie stalinowskim, mogłem – jako wychowanek Uniwersytetu Jagiellońskiego – w jakimś
stopniu wnieść, lub raczej przywrócić, wartości uniwersyteckiej dydaktyki i metod badawczych. W ciągu zaś blisko 40 lat pracy mogłem – jeszcze przed transformacją ustrojową 1989
r. – przekazywać młodzieży pogłębioną wiedzę historyczną, na przykład o rozwoju gospodarczym Drugiej Rzeczypospolitej, o procesach ekonomicznych w gospodarce rynkowej, a także
(w wykładach fakultatywnych) o pomijanych wówczas sprawach, takich jak problem mniejszości narodowych itp.
Cieszę się także, że w swoim czasie – rezygnując z zajmowania się ambitnymi tematami z zakresu historii powszechnej, czemu bym być może nie podołał, podjąłem badania nad
historią Krakowa – dużo łatwiejsze, choćby przez obfitość i dostępność źródeł. Dało mi to
możność udziału w przygotowaniu pierwszej tak obszernej syntezy dziejów naszego miasta,
ale także opracowania krótkiej, przeznaczonej „dla każdego” (jak głosi tytuł) książki na ten
temat, która cieszyła się i jeszcze nadal cieszy pewną popularnością (także w wersji angielskojęzycznej).
Rad jestem wreszcie z tego, że w latach starości, już niezdolny do poważniejszych badań, mogłem zaspokoić zainteresowanie miejscem obecnego zamieszkania i opublikować
naukową, ale w zamyśle dostępną dla szerszego kręgu czytelników, historię dwóch dawnych
wsi podkrakowskich leżących obecnie w granicach miasta. Wolno mi przypuszczać, że książeczka ta pod względem naukowym wpisuje się w dziedzinę modnej dziś mikrohistorii, a
także że spełnia jeszcze inne zadanie: pozwala mieszkańcom ze starych miejscowych rodzin
na poznanie życia swoich przodków, nowym zaś przybyszom ułatwia integrację z tymi pierwszymi i zakorzenienie w nowym miejscu.
Chciałbym, aby te moje osobiste refleksje przyjęli Państwo jako pochwałę tych sfer
działalności, które towarzyszyć mogą najpoważniejszym nawet badaniom naukowym: pochwałę dydaktyki, popularyzacji wiedzy oraz uprawianej nie po amatorsku, lecz fachowo,
historii regionalnej i lokalnej.
Spoglądając u schyłku życia na swoją przeszłość pragnę wierzyć, że udało mi się, zarówno w pracy badawczej historyka, jak i w przekazywaniu jej wyników, zachować godną
uczonego bezstronność i rzetelność. Ufam, że tym samym dotrzymałem obietnicy zawartej w
przysiędze doktorskiej: usilnego starania o to, „aby krzewiła się prawda”.
Zostałem za to sowicie nagrodzony nie tylko własną satysfakcją, o której mówiłem,
ale i wielkimi zaszczytami (może nie w pełni zasłużonymi), w tym powołaniem na członka
Polskiej Akademii Umiejętności, co sobie szczególnie wysoko cenię, a także tą dzisiejszą, tak
bardzo miłą uroczystością.
*
Jeszcze raz dziękuję serdecznie wszystkim, którzy zechcieli ją zorganizować, i
wszystkim – w tym licznej grupie kolegów z Uniwersytetu Ekonomicznego – którzy poświęcili czas, aby w tej uroczystości uczestniczyć okazując mi swoją życzliwość.