fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA

Transkrypt

fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA
fragment
Z języka tureckiego przełożył
Piotr Kawulok
Predykcja,
czyli o metodach
znajdowania, dostrzegania
i odczytywania „tego,
co ukryte” w tej książce
Wiem, że to, co jest „tutaj” opowiadane, czy też to, co przeżywane
jest jako „pisanie” w tym „długim opowiadaniu”, które bardzo powoli dawało się spisywać, zaniepokoi niektórych ludzi. Takie samo
uczucie ogarniało i mnie w te zdające się nie mieć końca noce, kiedy
starałem się zrozumieć „moje pisanie”, oddalając się, na ile byłem
w stanie, od innych, od tych, którzy chcieli, bym owo „pisanie” zaakceptował. W czasie tych nocy usiłowałem upchnąć to, o czym mnie
informowano, w różne zakątki mojego życia… Źródeł tego uczucia
mogłem szukać bardzo daleko, w otrzymanym przeze mnie spadku, który czynił mnie mną, który nie zdołał uratować mnie przede
mną mimo wszystkich odkrytych zakamarków i intryg, i choć próbowałem dźwigać „moje pisanie” innym głosem, moim wewnętrznym głosem… Oczywiście powinienem był opowiedzieć o tym, jak
przeżywałem ów spadek „w moim języku”; powinienem był zobaczyć i pokazać – na tyle, na ile pozwalały moje zdolności, moje
„ograniczenia” – przedłużenie tego prawdopodobieństwa w moim
życiu, w mieście, w którym urodziłem się i żyłem. Wówczas, z siłą,
jaką dała mi ta wiara, mógłbym chodzić po spokojniejszym, bardziej
znajomym i bezpieczniejszym „brzegu”. Mógłbym opisać w języku
ów „brzeg” znanymi słowami, pozostając na wodach tożsamości,
jakiej oczekiwali ode mnie „inni”. Jednakże ta sytuacja, którą uznałem czy też mógłbym uznać za właściwą dla mnie, była tylko jedną
z możliwości, które przeżywałem, których pragnąłem się uchwycić. Jedną z możliwości, które przeżywałem, których pragnąłem się
uchwycić… Tymczasem w dniach, w których próbowałem pływać
po tych spokojnych wodach, wezwały mnie inne głosy. Lęk przed
pozostawianiem w jednym miejscu, przed poświęcaniem dla niego
całego życia, trochę dlatego, że nie umiałem do końca uwierzyć w tę
możliwość, sprowokował mnie do wyruszenia w inne miejsca, w owe
miejsca, gdzie nie mogłem długo się zatrzymać, długo żyć. Dlatego
pochłonęły mnie tamte marzenia. Dlatego kłamałem, nauczyłem się
13
żyć kłamstwami i zdradzałem tych, których kochałem. Dlatego nie
zwracając uwagi na swoją astmę, wypełniałem sobie płuca – tak jak
to widzę – dymem „nie tylko spalanego w piecu węgla”, lecz także
„wszystkiego, co dym wydziela”. Dlatego chciałem się żenić z piegowatą dziwką o piwnych oczach i włosach w kolorze miodu, która w tych moich mrocznych „szczeniackich” czasach uczyła mnie
z całą swoją szczodrością i uporem tych nieznanych mi mrocznych
obliczy seksu i która co jakiś czas wspominała, że chce wykładać
socjologię na uniwersytecie. Dlatego decydowałem się na czytanie
Spinozy w Jom Kippur. Dlatego myślałem o zostaniu alfonsem,
dlatego spróbowałem pracy copywritera. Dlatego nienawidziłem
„przyzwoitych” kobiet dumnych z tego, że umieją piec i robią dobre faszerowane papryki. Dlatego odczuwałem wstręt także wobec
kobiet, które mówiły o „wolności” albo odgrywały ją, ale nie ryzykując sparzenia sobie dłoni – jedynie mówiły o niej i ją odgrywały,
a w ostatecznym rozrachunku pozostawały wciąż przywiązane do
swoich domów i „spuścizny”, oraz wobec tych, które aby lepiej się
chronić czy też móc cały czas pokazywać komuś, że trzymają ten
świat w swoich rękach, usiłowały oprzeć pewne „rzeczy” na „naukowych” podstawach, jedynie je definiując i nie potrafiąc zdobyć się na
odwagę, by dotknąć, naprawdę dotknąć tych uczuć… Były to oczywiście przejawy mojej samotności, moje gry, to, czego w tamtych
latach nikomu nie mogłem powiedzieć. Jednak dziecko, które było
we mnie, owo dziecko przekonane, że zostało porzucone, próbujące cały czas pokazać się innym, potrzebowało takiego życia. Owo
dziecko przez lata chciało ode mnie tego człowieka. Owo dziecko
miało do tego prawo. Miało prawo do wszystkich tych „niegodziwości”… Było może jednym ze sposobów lepszego dostrzeżenia,
poznania tych rzeczy… Czy wobec tego tymi wysiłkami poznawczymi próbowałem ponownie podążać ku owej opowieści, którą –
jak wierzyłem i wciąż z tej wiary nie umiem zrezygnować – pewnego dnia miałem przeżyć, a raczej odnaleźć we własnym mroku?
Być może. W tej sytuacji muszę rzecz jasna raz jeszcze spytać się
o siebie w imię owej opowieści, którą próbowałem „zbudować”
14
w sobie, i nigdy nie zapominając o moich urazach, wątpliwościach,
zdradach. Moje ówczesne przeżycia nauczyły mnie też bowiem, że
powinienem milczeć, zakopać w sobie swój gniew i milczeć. Wszak
ja również urodziłem się w klimacie, w którym nie jest łatwo zakłócić czyjś spokój, ukazując mu lustro, czy wezwać kogoś do myślenia
z innej perspektywy. „Języki” tego klimatu były moim schronieniem.
„Języki” tego klimatu były też moją niewolą…
Tymczasem wtedy, gdy wyruszyłem w drogę, mimo wszystkiego, co przeżyłem, nie miałem na celu budzić w innych niepokoju
moim istnieniem i tym, co chciałem powiedzieć, o czym chciałem
przypomnieć. W owych dniach miałem baśń, którą też chciałem
„opowiedzieć”, tylko „opowiedzieć”. Była to baśń o przeżywaniu
pewnego „tekstu”, pewnej podróży w roli „skrzypka” w różnych
„krajach” świata. W końcu jak każdy Żyd byłem wędrowcem usiłującym urodzić, przeżyć i odnaleźć „swój kraj”. Jak każdy Żyd byłem
z perspektywy niektórych „bezpaństwowcem”… Jak każdy Żyd byłem „zwyczajny”, „nieufny i niegodny zaufania”, „niemy i obcy”…
Gdzie, kiedy i dla kogo zaczęła się wobec tego ta opowieść, ta opowieść, którą mógłbym nazwać „naszą opowieścią”? Gdzie, kiedy,
dla kogo? Czy ta opowieść także należała do tych, które chronimy,
by odkładać na później, przedłużać nadzieję, żyć, żyć wbrew „nim”,
pokazywać albo „żyć, opowiadając”, aby po długiej, zdającej się nie
mieć końca nocy urodzić zupełnie nowy poranek? Przeszłością jakiego języka, jakich słów była tak naprawdę przeszłość, którą opowiedzieliśmy, a co ważniejsze – sądziliśmy, że opowiedzieliśmy? To
wszystko trochę pytania, których zadanie wymaga swojego rodzaju odwagi, a których odpowiedzi mogą prowadzić do drobnych, cichych zbrodni, do zabicia pewnych rzeczy, rzeczy, których w żaden
sposób nie potrafimy nazwać. Nie na próżno myśleliśmy, że w tych
związkach wyczerpujemy się coraz bardziej z każdym mijającym
dniem, w każdym człowieku, zupełnie jak podróżnik tamtej miłości… Być może przez te wszystkie upływające lata związki te były
raczej naszą samotnością… Słowa, te słowa, nie były bowiem zawsze naszymi słowami. Słowa nie były zawsze naszymi słowami…
15
Owe słowa mogły stać się naszą nagością, naszym ponownym odkryciem siebie samych, ale byliśmy powoli i skrycie odrywani od
naszej „istoty” przez tych, którzy chcieli dawać nam tylko swoje słowa… Czy możemy teraz pytać się wzajemnie, co to były za słowa?
Czy możemy prosić się o nie, przypominać je sobie nawzajem? Czy
możemy na powrót stać się tymi słowami? Czy możemy na powrót
stać się tymi słowami? Czy możemy się stać nami?
Nasze przeżycia w tych związkach nie były oczywiście niczyim
„błędem”. Żadna chwila nie była wynikiem żadnej „błędnej” chwili.
W zasadzie nic nie było „błędne”. Nic nie było „błędne”… Nic nie
było „błędne” ani nic nie było „bezbłędne”… Istniały jedynie przeżycia i to, co chciano komuś poprzez potencjalne przeżycia pozostawić. To, co chciano komuś pozostawić poprzez przeżycia i potencjalne przeżycia… Albo… To, co chciano komuś „pokazać”, aby
uwierzyć, że się żyje, uwierzyć choćby na krótką chwilę…
Jeśli podejść do „tego, co jest opowiadane”, z tej perspektywy,
ta książka może być w tej sytuacji odczytywana na kilka sposobów.
Kto chce, może poprzestać na lekturze kilkustronicowego rozdziału Szpaki na początku książki, by ponownie zobaczyć to, co już wie.
Dokonujący tego „wyboru” będą się zaliczali do tych, którzy przeczytali i „zobaczyli” książkę. Taki wysiłek może okazać się wystarczający do zrozumienia innego, innych. W końcu bywało tak i wcześniej, i wcześniej na tym poprzestawano… Obrazy albo tylko to, co
widzialne, wystarczało już wcześniej innym… Kończenie w krótkim
czasie, a po skończeniu odkładanie na miejsce, w którego słuszność,
nienaruszalność się wierzyło, było jednym z tych znanych wyborów
ustawiających nas na owych pozycjach, naszych prawdziwych pozycjach… Reszta, czyli strony zawierające wciąż trwające we mnie
opowieści, jest zaś jedynie dla tych, których interesują „szczegóły”.
Jedynie dla tych, których interesują „szczegóły”… Dla tych, którzy
dzięki „szczegółom”, dzięki „utraconym językom” chcą podejść na
kilka kroków do kogoś innego… Kto chce, może też posuwać się
naprzód po tej książce od pierwszej do ostatniej strony, słuchając,
słysząc odgłos własnych kroków, albo „pomijać” różne rozdziały
16
czy stosować „inny” porządek lektury i wartości. Wiem, że ta „propozycja” nie jest „propozycją” nową. W innych klimatach, innych
„tekstach” i czasach już wcześniej chciano podążać za tym głosem;
wiem. Ja jednak, ryzykując uczynienie czy też przypomnienie mimo
wszystkich możliwych reiteracji takiej „propozycji”, myślę chyba najbardziej o owym dotyku „pisania”, który – czy tego chcę, czy nie chcę
– nadaje kierunek mojemu życiu. Wykazanie się odwagą zebrania,
połączenia „fragmentów” nigdy nie było proste. Ponownie spojrzenie na ten obraz w odpowiednim czasie i umieszczenie w tym obrazie siebie wymagało nie tyle zdolności, ile cierpliwości. Aby móc
zobaczyć, naprawdę zobaczyć ten obraz, trzeba było wysiłku, trudu
oddania siebie, „samodzielności”. Była to praca serca. Praca serca…
Jedynie praca serca… Zupełnie jak w tych związkach, które staraliśmy się żywić, chronić i których próbowaliśmy nie utracić… Zupełnie jak w tym związku, który staraliśmy się żywić, chronić i którego próbowaliśmy nie utracić, do którego wkroczyliśmy naszym
„prawdziwym” językiem i który wychowywał nas w nas, pokazywał
nam nas być może z najwłaściwszej perspektywy…
Nie mogę oczywiście wiedzieć, kogo, dokąd i jak zaprowadzą
te szczegóły. Nie ma potrzeby, bym raz jeszcze na tym etapie powtarzał, że kiedy człowiek podąża ku innemu albo idzie w innym
ze wszystkimi tymi dawnymi obrazami w sobie, przeżywa swoją
własną przygodę, tylko swoją własną przygodę. Tam, gdzie zbliżałem się do pewnych wskazówek, miałem bohatera opowieści próbującego przez zupełnie inne okno patrzeć na miasto, w którym się
urodził, którego morzem oddychał i którego za nic nie potrafił porzucić, a co ważniejsze – bohater ten zaryzykował długą wędrówkę
w poszukiwaniu „swojego języka”, „swojego autentycznego języka”.
Tajemnica „Kraju” kryła się w tej wędrówce, granice „Kraju” miały
zostać wytyczone tym „językiem”. „Kraj” był samym tym „językiem”,
horyzontem przez ten „język” otwieranym, marzeniami ofiarowanymi, obudzonymi przez ten „język”, uczuciem, które ten „język”
zrodził. Opowieść zaś była bardzo starą opowieścią. Na przykład
godzina występująca w niej była „używaną” godziną, „przeżytą” już
17
w innych miejscach, „śmierci” były „znanymi” śmierciami, książka
z tej opowieści była książką napisaną cierpliwie, by jednocześnie
ukryć się i nie ukryć. W książce był pewien człowiek znający tekst,
próbował on opowiedzieć, stworzyć, i tylko jeden „kraj”, w którym
mógł się schronić. Człowiek będący zarazem świadkiem, widzem
i bohaterem swoich opowieści… Innymi słowy człowiek pozostający, skazany na pozostawanie zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz
swoich opowieści… „Mury” były widziane także tam, „mury” także
wytyczyły, a co ważniejsze – ukazały granice „tego kraju”… Owe
„mury” nie były mi obce… Były moimi murami… Moimi murami… Murami, które chciałem na nowo odnaleźć „w moim języku”,
o których opowiedzeniu „w moim języku” marzyłem… Być może
ten niepokój dałoby się tak wytłumaczyć, być może tego lęku przed
postawieniem niewłaściwego kroku dałoby się szukać w historii tych
murów… Ów lęk ukryty był w tych murach… Nie było jednak moją
winą, że urodziłem się jako „obcy” na najbliższym „Zachodowi” półwyspie Stambułu. Nie było też moją winą, że przeżywałem Stambuł
jak baśń, ani to, że od czasu do czasu chciałem upodobnić się do
postaci z innych książek, do bohaterów opowiadań i sztuk z mojego
życia, którzy mnie ukształtowali, ani to, że pod wpływem dawnego
złudzenia, nie zdając sobie z tego sprawy, używałem słów „innych”,
ani też to, że znałem nadzieję nowej podróży, wyzwolenia… Mój
Stambuł był ostatecznie baśnią… Mój Stambuł był baśnią… Owa
baśń była moją opowieścią… Owa baśń była „ich” opowieścią… Owa
baśń była naszą opowieścią… Owa baśń była waszą opowieścią…
Owa baśń była opowieścią tych, którzy czuli się obco we własnym
mieście… Owa baśń była opowieścią o pragnieniu postrzegania
wód Bosforu jako matczynego łona, wbrew wszystkim życiom…
Owa baśń była opowieścią o lęku przed pochłonięciem przez jeden z tych prądów, przed zawleczeniem na inne morze po jednym
„błędnym” wymachu ręki podczas pływania, po jednym „błędnym”
ruchu wiosłem… Owa baśń była po prostu baśnią…
Szpaki
To było pewnego wieczoru… Uśmiechaliście się…
Nie pamiętam teraz gdzie, kiedy i jak po raz pierwszy ją spotkałem.
Nie pamiętam już też, jakich ludzi próbowaliśmy rodzić w oczekiwaniu na nowe dnie, nowe poranki… Tymczasem w naszej historii,
w naszych odmiennych historiach, które chcąc nie chcąc przynieśliśmy sobie nawzajem od innych, są niezliczone fotografie, o których wiem, że nigdy nie będę w stanie ich zapomnieć, których nigdy
nikomu nie będę mógł pokazać, które każdego dnia dają mi odrobinę więcej mnie. Fotografie te zawierały też nasze noce, to, czym
nie mogliśmy się dzielić, to, czego nie mogłem opowiedzieć nawet
najbliższym, a także moje nadzieje, które wbrew wszystkim moim
przeżyciom bez przerwy odnawiałem albo powtarzałem… Mieliśmy na przykład letnie noce patrzące z innego okna na to miasto,
w którym żyłem od lat. Byliśmy na balkonie. Zapach kwiatów dziwaczka mieścił w sobie samotność wielu dawnych ogrodów z mojego
życia. Zapragnąłem wówczas jeszcze raz dotknąć któregoś z owych
ogrodów. Moja matka schwyciła w garść świetlika. W tej ciemności,
w cieple tej dłoni owad nie przestawał świecić. Tam, w tym kącie były
też inne świetliki. Inne świetliki… Później próbowałem też dzielić
się z nią na tamtym balkonie czy w innym pomieszczeniu tamtego
domu moimi starymi piosenkami. Wiedziałem bowiem, że piosenki, te naprawdę przeżyte piosenki, nigdy nas nie opuszczą, nie będą
mogły nas opuścić. Wiedziałem, że niektóre z nich zostaną prędzej
czy później przeniesione, będą chciały być przeniesione do innych
czasów, dla innych czasów. W takich chwilach piosenki były nami,
naszym językiem, który utraciliśmy i którego za nic nie mogliśmy
odnaleźć. Były naszym językiem, którego za nic nie mogliśmy odnaleźć, albo naszymi złudzeniami, które starałem się opisać w innych opowieściach, w imię innych uraz. Zresztą dlatego zachowywaliśmy niektóre nasze przedmioty, upieraliśmy się przy chronieniu
21
ich; niektóre rzeczy częściowo z tego powodu były naszym garbem,
który dźwigaliśmy z niektórymi ukochanymi podczas niektórych
romansów, tych romansów żywionych jedynie marzeniami…
Chciałem też opowiedzieć, jak bardzo pokonany i porzucony
czułem się podczas tych nocy, podczas tych naszych spotkań, w naszym wzajemnym dotyku. Mogłem wówczas oczywiście ponownie
uchwycić się pióra i papieru, spróbować na nowo złapać się mojego „pisania”, „pisania”, którego – jak wierzyłem – miałem nigdy
nie porzucić. W chwilach gdy pozostawałem z nią sam na sam, zapominałem o innych, o wszystkich moich projektach, tęsknotach,
nadziejach na jutro, a co ważniejsze – o mojej prokrastynacji. To,
co z nią przeżywałem, było – jeśli można tak powiedzieć – płodną śmiercią. Płodną śmiercią… W tym bowiem, jak mnie dotykała,
jak pozwalała mi przeżywać tamte noce do samego końca z całym
moim egoizmem, całym moim rozumem i seksualnością, kryło się
także całe moje dzieciństwo. Całe moje dzieciństwo, tak… Całe
moje dzieciństwo i wszystkie moje dzieciństwa, które w dzieciństwie
straciłem… Teraz z tamtego domu, do którego chodziłem w owych
czasach, pamiętam najlepiej po latach piosenki, które chcę opowiedzieć, którymi chcę podzielić się z innymi…
Gdy sobie to wszystko przypominam, z trudem przychodzi mi
opowiadanie o tym, że wciąż pozostajemy przyjaciółmi, że nie potrafiłem w żaden sposób zdobyć się na rozstanie z nią. Nawet bowiem w momentach, w których próbowałem dzielić się z nią najbardziej wartościowymi fotografiami, słowami z mojego życia, nie
umiałem mówić dostatecznie dużo, nie byłem w stanie. Dlaczego
jednak żyłem tak z tymi moimi ścianami? Dlaczego, w imię jakich
nadziei? Czyżbym bał się przeżywać ją bardziej, do końca, ryzykując wszystkie potencjalności? Być może… Zresztą innych naszych
relacji nie umieliśmy odpowiednio udźwignąć z powodu tego samego strachu, ponieważ nie potrafiliśmy oddać się w całości tym,
których kochaliśmy… Inne nasze relacje, a także nasze pasje zabiliśmy, gdyż w pewnym momencie zaczynaliśmy zatajać siebie, woleliśmy się zatajać… Sądzę, że ona to wiedziała; wiedziała to, odkąd
22
po raz pierwszy się spotkaliśmy. Od pierwszych chwil, w których
się spotkaliśmy, w których próbowaliśmy być czy pozostać z sobą…
Ów czas był może czasem, w którym tamto dziecko szukało tamtego domu; w którym wraz z matką chciało utrzymać przy życiu
do końca świetlika trzymanego w garści, w cieple dłoni, przynajmniej świetlika…
W tamte noce dzieliliśmy swoją seksualność z wszystkimi
ludźmi, z tymi wszystkimi ludźmi odbierającymi nam rzeczy, których być może nigdy nie byliśmy w stanie nazwać… W tamte noce
spisaliśmy też nasze historie, których nie będziemy mogli umieścić
w żadnej książce… Ona to wiedziała… Wiedziała, dla kogo utrzymuję to przy życiu, że utrzymuję to przy życiu i będę starał się to
robić dla pewnego braku, który z każdym mijającym dniem pojmowałem lepiej czy też chciałem wierzyć, że pojmuję go lepiej… Być
może chciała mnie dla siebie, tylko dla siebie, właśnie dlatego że
to wszystko wiedziała… Dla siebie, tylko dla siebie… Abym mógł
być bardziej sobą albo bardziej u siebie…
Dlatego nigdy nie umiałem od niej odejść. Nigdy… Mimo
wszystkich moich nadziei, ludzi i murów… Niekiedy nocą patrzymy z okna, przy którym stoimy, na inne noce. Uśmiecham się, ja też
uczę się już z nią żyć… Wiem już, że nie zdołam oswobodzić się od
tamtych nocy ani od owych ranków wślizgującymi się do mojego
pokoju nieoczekiwanymi odgłosami, które uznałem już za zapomniane… Zaczynam już bowiem także rozumieć, z powodu jakich
trosk ludzie, którzy kochają się, raniąc się i kalecząc, którzy trwają
w miłości ze wszystkimi przeciwnościami i cierpieniami, nie mogą
się rozejść mimo wszystkich ucieczek, zdrad i opóźnionych radości…
Miała na imię… Dla mnie miała na imię „Hüzün”… Hüzün…
Smutek… To jedyne imię, które na razie umiałem znaleźć dla niej,
dla mnie, dla naszego trwającego lata bycia razem… Ona zataiła
bowiem przede mną inne imiona, tak samo jak uczyniła to z innymi czasami, uczuciami i domami, które mogła ofiarować naszym
przeżywanym razem dniom. Czuję to, potrafię to lepiej zrozumieć
po tych opóźnieniach spowodowanych moimi zdradami. Jednak23
że ten związek, jak wszystkie prawdziwe, prawidłowe związki, wymaga wysiłku, trudu zrozumienia. Dlatego będziemy wciąż trwać
razem, będziemy rodzić inne noce dla innych małych nadziei. Będziemy wciąż trwać razem… Czy tego chcemy, czy nie… Nie da
się w końcu zrozumieć morza, nie przeżywając go naprawdę. Nie
da się zrozumieć ani morza, ani dziwaczków, ani zapachu lip, nie
żyjąc z ryzykiem, prawdziwym ryzykiem stracenia ich. Kiedy o tym
myślę, mocniej wierzę, że gdy przyjdzie czas, będę mógł poznać jej
inne imiona… Może mi do tego wystarczyć nawet jedna fotografia… Zapewne jednak, aby się na niej znaleźć, nie będę mógł nigdy zapomnieć o niektórych innych zdjęciach… Wtedy ponownie
się uśmiechnę. Nikt nie będzie wtedy jednak umiał zrozumieć, do
kogo, po co uśmiecham się wśród tylu ludzi…
Kto wobec tego pozostał, u kogo i dla kogo?
Nadszedł wieczór… Kobieta spojrzała przez okno. Słuchała odgłosów
dochodzących z zewnątrz.
– Szpaki – powiedziała sama do siebie – szpaki są tu i w tym roku…
W głosach innych… Zupełnie jak my… Jak my…
Zachciało się jej płakać. Położyła głowę na ramieniu męża, który
do niej podszedł. Zamknęła oczy. Tego wieczoru, w tym ogrodzie, w ich
ogrodzie, mieli jeszcze raz napić się herbaty… Jeszcze raz byli w nieopowiedzianym opowiadaniu Czechowa. Tamten zegar jeszcze raz wybił tę samą godzinę…
Kto pozostał, u kogo i dla kogo?
Olga
Granice swojego kraju wytyczyła, trochę tego nie zauważając, w tym
swoim małym mieszkaniu w dzielnicy Şişli. Swój brylantowy naszyjnik „nosiła” ze wszystkimi wspomnieniami i tęsknotami, by móc
pozostać księżniczką tej baśni, w którą do końca wierzyła. W rzeczywistości była kobietą miłości, które nie mogły zostać odpowiednio przeżyte. Chciała wyjechać do Meksyku.
Madame Roza
Miała bezkresne morze rumianku i znajomość nigdy niezapomnianego greckiego, które pochodziły z jej dzieciństwa, z ziemi Tracji.
Były to klucze pozwalające jej wchodzić do wielu ukrytych, zakazanych pomieszczeń opowieści. Na życie patrzyła przede wszystkim
z wiarą w cnotę cierpliwości i empatii. Nikt nie chciał „dotykać” kwestii relacji, jaką nawiązała z tamtą modystką z ulicy Yüksekkaldırım.
Dla wszystkich w rodzinie była prawdziwą przystanią.
Madame Estreya
Swoją miłość wolała zrodzić i „utrzymywać przy życiu” z dala od
wszystkich bohaterów tej historii. Nikt nie był w stanie w pełni
dowiedzieć się, co przeżyła w tych innych stronach Stambułu. Do
rodziny wróciła ze swoim pozbawionym życia ciałem, gdy wszyscy
znikali, każdy na swój sposób. Jej spojrzenie przywoływało na myśl
głębię morza. Znaczenie owej głębi umiał uchwycić „jak należy”
tylko jeden człowiek.
Pan Muhittin
Z tymi samymi emocjami i irytacją kochał zarówno rzewne
utwory Selahattina Pınara, jak i polonezy Chopina. W opowieści
26
chciał jak gdyby zachować tożsamość bohatera, który nie zdołał
dośpiewać swojej piosenki do końca. Życie było dla niego „kiepskim żartem”.
Eva
Była córką bankiera z Rygi. W dniach, gdy postanowiła wyjść za
swojego trzeciego kuzyna, obciążyła własną córkę tajemnicą, której nie mogła zdradzić nikomu innemu. Zresztą jej miłościom barwę i znaczenie zawsze nadawały tajemnice. Gdy została zmuszona
do wyjazdu z Odessy do Aleksandrii, najbardziej smuciło ją to, że
rozstawała się z fortepianem.
Schwartz
Był jednym z „wybitnych” oficerów Armii Austro-Węgier. Do opowieści wszedł z „tożsamością” bohatera, który zagubił się w Stambule i utracił pamięć. Miał własny kraj, o którym nie potrafił opowiadać, lecz jedynie przedstawiał jego obraz. Nigdy nie zapomniał
posiadanego w tym kraju gospodarstwa.
Yasef
Ważne było dla niego zarówno „lizusostwo”, jak i znajomość wszystkich dowcipów świata. Wierzył, że nie ma żadnego powodu ufać
kobietom, a w ostatnich latach często powtarzał, iż żył dłużej niż
powinien. Czy miał świadomość, że swojemu synowi przekazał
umiejętności „tego komika”, przynajmniej „tego komika”?
Jinet
Urodziła się w środku wojny o wielu historiach, które długo można
by opowiadać. Uwierzyła, że dorastała najpierw w klasztorze w pobliżu Paryża, następnie w Stambule, a potem w Hajfie. W innej
wojnie straciła bardzo istotną część siebie. Gdy w „nieoczekiwanym
czasie” ujawniła się narratorowi w Wiedniu, pogrążona była w melancholii, której nie potrafiła ukryć. Tymczasem chciała się uśmiechać, zawsze chciała się uśmiechać.
27
Anriko
Starszej siostry najbardziej brakowało mu wtedy, gdy wpadał do tej
głębokiej studni.
Marsel Algrante
Był na ścieżce innego boga. Skończył liceum Galatasaray. Uwielbiał Woltera.
Arab Sedat
Przez całe życie z dumą nosił swoją „dubeltówkę” i przez lata jeździł po drogach Anatolii furgonetką, którą nazywał „Detektywem”,
i sprzedawał pachnidła. Trochę z tego powodu miał w sobie mapy
sekretnych dróg nieznanych nikomu i przez nikogo niewidzianych.
Posiadał wybitne zdolności naśladowcze. Owa niewielka miejscowość w pobliżu Stambułu była bardzo istotna nie tylko dla niego,
lecz także dla innej postaci na krótko „pojawiającej się” w niniejszej opowieści.
Henri Moskoviç
Był synem kupca, który zgromadził wielką fortunę w czasach Imperium. To, co przeżył z pewną wiedeńską hrabiną, której imienia
nie był w stanie poznać nikt, kto znalazł się w tej długiej opowieści,
było dla niego początkiem końca. Według pogłosek miał również
krótkie przygody sercowe z najbardziej znanymi piosenkarkami
i aktorkami swoich czasów. Ale prawdę mówiąc, miał tylko jedną
księżniczkę z baśni.
Wuj Kirkor
„Niechcący” „podsłuchał” wiele tajnych rozmów. Nieoczekiwany
wypadek kazał mu porzucić zajęcie „tokarza” i „pchnął” go w stronę
handlu. Był najbardziej zaufanym przyjacielem monsieur Jacques’a.
Za jego niezdolnością do poproszenia żony o zrobienie mu faszerowanych małży krył się bardzo znaczący powód.
28
Jülyet
Jej największym marzeniem było zagranie „Nory” na „tej scenie”.
Bunty wciąż próbowała przeżywać w swoich pięknych fotografiach.
Narratorowi chciała się zaprezentować z tożsamością silnej kobiety.
Tak naprawdę tańczyła wyłącznie do własnych piosenek. Płakała
tylko tego dnia, gdy chowała swoją córkę.
Pan Konsul Fahri
Jego dom w dzielnicy Salacak przypominał nieco „pustelnię”. W niektórych miejscach opowieści mówił, że uratował wielu tureckich
Żydów z obozów koncentracyjnych.
Ani
Swoje „niedostatki” próbowała zapomnieć przy pomocy wciąż nowych mężczyzn, od których z łatwością odchodziła. Opowieść za
bardzo na to nie pozwalała, ale z pewnością powinna była wynaleźć
inne sposoby na nawiązanie lepszego, cieplejszego i prawdziwszego
porozumienia z ojcem.
Rozi
W swoim milczeniu karmiła wielki bunt. Potrzebowała drobnego „dotyku”, by opowiedzieć o tej burzy, tak jak sobie tego życzyła.
Nikt nie był w stanie dowiedzieć się, czy doznała owego „dotyku”.
Berti
Do licznych podróży po świecie, które odbył w swoim życiu, dodał
długie spacery po Stambule. Bardzo lubił też kino. A także pokazywanie, że czyta gazetę „The Guardian”. Wielu jego „znajomych”
twierdziło, że „na próżno” studiował w Cambridge. Był zmuszony
wierzyć, że jest dobrym ojcem.
Nora
Stojąc w tym deszczu, który dzieliła z matką, opowiadała o niemożliwości powrotu. Udawała się do miejsca, o którym wszyscy marzy29
li, lecz wciąż „odkładali” podróż do niego. Czy to z tego powodu
narrator chciał komuś o niej „opowiedzieć”? Czy to z powodu owej
brakującej „rzeczy” nie umiał jej zapomnieć? Z wielkim prawdopodobieństwem pokaże to w innym czasie inna opowieść. Jeśli pomyśleć o „tej sztuce”, jej imię pasowało do jej czynów.
Pani İncilâ
Nauczyciele w konserwatorium widzieli w niej przyszłą Seyyan
Hanım. Ona jednak, ryzykując całą samotność i wszystkie błędy,
zdecydowała się wyjść za Hugona Fridmana i „zniknąć” w Londynie. Do dzielnicy Kanlıca wracała niemal każdego roku dla
tego, co pozostawiła w tej swojej starej nadmorskiej rezydencji,
aby nie stracić przyjemności picia rakı i jednoczesnego obserwowania morza.
Monsieur Robert
W tym małym pokoju hotelowym na ulicy Sıraselviler, dokąd „powrót” zaryzykował, znajdowały się fotografie człowieka, który przeżył „inne” życia, a zarazem „nie udało mu się” ich przeżyć. Nie przyszło mu zbyt łatwo zaakceptowanie tego, że „najprawdziwszy” dom
znalazł w niewielkim mieszkaniu pani İncili w Londynie. Ani tej
nocy w wielkim kasynie w Monte Carlo, kiedy podał ogień księżniczce Sorai. Nie było wiadomo, czy żył w czasie spisywania niniejszej opowieści.
Monsieur Tahar
Swoją elegancją, laską oraz ciemnymi okularami, które zakładał,
wychodząc na ulicę, przypominał raczej dawnego szpiega skazanego na życie w jakimś mieście, a nie emerytowanego dziennikarza.
Wierzył, że mistycyzm jest „poematem” podarowanym ludzkości
i jeszcze nie w pełni odkrytym. Gdyby przyjaciele z ostatnich lat
jego życia wiedzieli, co pozostawił w Casablance, mieście dzieciństwa i młodości, lepiej by go może rozumieli.
30
Monsieur Aldo
Czasem bywał arabskim katolikiem urodzonym w Bejrucie, czasami
Lewantyńczykiem z Izmiru, innymi razy „saloniczaninem”, to znów
aszkenazyjczykiem ze Stambułu. Według niektórych ostatnie lata
życia spędził w Barcelonie, a według innych – w Goa. Niektórzy
uważali, że umarł na kiłę, inni znów, że zasztyletował go syryjski
handlarz bronią. Pod takimi tożsamościami był znany. Oszustwa na
międzynarodową skalę przyniosły mu sławę. Podobno miał „znajomych” w każdym zakątku świata.
Lola
Dzięki temu, co zapewniło jej gruntowne wykształcenie muzyczne i teatralne, jakie otrzymała w Budapeszcie, wychodziła na zupełnie inne
sceny w kabaretach Soho. Koniec końców uratowanie się od „obozów
śmierci” miało swoją cenę. Czy owo przypadkowe spotkanie z monsieur Robertem pewnego wieczoru „rzeczywiście” odmieniło jej życie?
Carlo
Chełpił się, że „poza jidysz” zna jeszcze trzynaście języków. Uważał, że prawdziwe historie miłosne można przeżyć tylko na morzu.
Zapewne z tego przekonania któregoś dnia postanowił, że zostanie pilotem morskim na Bosforze. Gdy jednak decydował się na
pozostanie na morzu, chciał przekonać samego siebie, że czeka na
kogo innego i będzie musiał na tego kogoś czekać do samego końca.
Şükran
Marzyła, że z tego małego, ciemnego i „zatęchłego” mieszkania
w tamtej kamienicy przeniesie się w stronę „słońca”. Jej historia
mogłaby stać się tematem „zwyczajnego” doniesienia z jakiegoś
dziennika.
Hüsnü
Nie potrafił odnaleźć się w Stambule, gdyż był „przywiązany do
innych wartości”. Przyczyny jego poczucia beznadziei oraz tego, że
31
nie potrafił w najtrudniejszych czasach przytulić córki, moglibyśmy
znaleźć w jego wyobcowaniu z nocnych świateł miasta. Należało
mieć na uwadze, że do ostatnich dni opowieści nie wypuścił z palców papierosów Bafra, a co ważniejsze – że cały czas przechowywał tamtą gazetę. „To, co usłyszał”, kiedy wracał do siebie na wieś,
„nie zostawszy nawet właścicielem mieszkania”, wynikało z tej samej postawy.
Anita
Był pewien „krok”, który chciała ofiarować, o którym chciała opowiedzieć narratorowi. Ich spotkania nie były przypadkowe; stanowiły tak naprawdę „wymóg” opowieści. Aby jednak „ów krok” mógł
zostać uczyniony, należało choć trochę uwierzyć, że na zboczach
tamtych gór wyrastają inne kwiaty.
Eleni
Nie zasłużyła na uwięzienie w tamtym domu. Swoją reakcję postanowiła okazać, spacerując nago po pokojach, od których w żaden
sposób nie mogła się uwolnić. Mówiono, że gdy była młodą ponętną
dziewczyną, w jej życie wkroczył pewien śmiały oficer. „Odnalezienie” owego oficera mogłoby całkowicie odmienić bieg opowieści.
Tanaş
Kanapki, które przygotowywał w swoim lokalu w dzielnicy Perşembe Pazarı, na całe lata utrwaliły się w pamięci „świadków”, czyli
„tamtejszych” sprzedawców i rzemieślników. Sądzono, że żywi skrytą namiętność do córki.
Ceri
Wykonał wszystkie plany w celu skonstruowania wielkiej rakiety.
Mówiono, że poszedł na Harvard, gdzie pewnego dnia wstąpił do
„sekretnej organizacji”. Kiedy pisano tę opowieść, miejsce jego „pobytu” pozostawało nieznane.
32
Marcelina
Według niektórych była „prawdziwą kobietą”, a według innych –
„jedynie iluzją”. Mogliście na nią wpaść w dowolnym mieście świata
w najmniej oczekiwanym momencie.
Harun
Nigdy nie pojęto, dlaczego porzucił karierę gitarzysty, a potem kierownicze stanowisko w wielkiej firmie, by zająć się prowadzeniem
baru z klopsikami. Był jedną z „kluczowych” postaci opowieści, ale
z jakiegoś powodu postanowił za bardzo się nie ujawniać.
Jozef
Nikomu nie zdołał w pełni opowiedzieć o tym, kogo szukał w tamtym „bezkresnym białym kraju”. Czy kiedy w dorożce na „wyspie”
wracał w końcu ku „blaskowi” miasta, rozumiał już, że „wszystko
jest na swoim miejscu”?
Niko
Mówił, że w Salonikach ma kochankę, która czeka na niego cierpliwie. Gdyby nie był dobrym krawcem, nie nazywano by go „złodziejskim kamizelkarzem”. Kiedy na skutek „tej niepomyślnej decyzji” został „wygnany” ze Stambułu, przekazał „na przechowanie”
„oryginalne płyty HMV”, pozostałe z czasów monsieur Schurra
i braci Gesaryan, swojemu bliskiemu przyjacielowi, tak by kiedyś
móc po nie wrócić. Po kolekcji ślad jednak zaginął. Nigdy nie została też ustalona tożsamość owego przyjaciela.
Yorgo
Był kotem Nika. Mówiono, że dobrze zna grecki, a co ważniejsze,
pije rakı jak należy.
Ciotka Tilda
Marzeniami odnajdywanymi w kinach dzieliła się z niewieloma
osobami. Kiedy została zaproszona na tamto wesele, uwierzyła,
33
że przynajmniej na jedną noc stanie się piękna jak Merle Oberon.
Tkwił w niej jednak utajony pociąg do „przekraczania tamtej granicy”. Uwidoczniał się w jej przeżyciach zarówno w małżeństwie,
jak i we wszystkich jej niewłaściwych, zakazanych relacjach.
Mozes
Tradycja zmusiła go nie tylko, by został krawcem, lecz także by żył
w różnych miastach. Ów zegarmistrz z Odessy przekazał mu baśń,
która miała trwać przez lata, a co najważniejsze – także w innych
ludziach. Absurdem było to, że w Stambule, swoim ostatnim mieście, w dniach, kiedy wykonywał ostatnie szwy, zachorował na zapalenie płuc.
Enrico Weizman
Był hiszpańskim Żydem, komunistą zmuszonym schronić się we
Francji po wielkiej porażce w „wojnie domowej”. Gdyby nie wysłał
„tamtego listu” do monsieur Jacques’a, nie mógłby znaleźć się w tej
opowieści. W Stambule był dwa razy. Za drugim razem przyjechał
najprawdopodobniej po to, by podzielić się „innymi” momentami historii, które wcześniej w żaden sposób nie mogły zostać opowiedziane.
Rahel
W każdym znanym sobie miejscu czekała na Nesima, kochała go,
żyła nim, starała się go zrozumieć. Umiejętność patrzenia na życie
z uśmiechem nie wynikała jedynie z jej osobowości. Bardzo żałowała, że zostawiła w Stambule autystycznego brata, który „zgubił busolę życia”, ale wiedziała też doskonale, że nie będzie w stanie oderwać się od rodziny założonej w innym miejscu. Wszystko to miało
miejsce przed „obozami koncentracyjnymi”. Czy wiara w spuściznę
Eyüpa była możliwa również w „tamtych dniach”?
Pan Muammer
Na jego szyi nigdy nie brakowało muszki. Przez całe życie wierzył,
że praca przeszkadza w życiu. W czasach kiedy wprowadzono po34
datek od majątku, miał odegrać ważną, lecz niezauważoną przez
wielu ludzi rolę.
Madame Perla
Po tym jak straciła światło dnia, dostrzegła miejsca niewidziane
przez nikogo, dotknęła miejsc niedotykanych przez innych. Nie
mogła wybaczyć mężowi, że umarł, nie poinformowawszy jej o tym.
W ostatnich latach syn najchętniej wspominał jej piękno z wieczorów, kiedy wracali z dzielnicy Şehzadebaşı. W owe wieczory mieli
łódkę pływającą po Złotym Rogu.
Avram Efendi
Był mężczyzną umiejącym korzystać z życia, a zarazem właścicielem warsztatu naprawiającego stare dywany, wyobrażającym
sobie, że wszystko, czego się tknie, staje się dziełem sztuki. Dni,
w których przesiadywał ze starym bohaterem opowieści, monsieur
Moizem, w kawiarni Sarıadama, oczekując na „główną wygraną”
w loterii państwowej, nastąpiły wiele lat po owym pożarze. Czy
jego lęk przed nagłą śmiercią na ulicy wiązał się z tym, co „przeżył” podczas pożaru?
Mimiko
W swoich szklanych kulkach chciał ukryć osobny świat, więcej –
rozmaite światła. Gdyby był w stanie zjechać całą tamtą wyspę na
rowerze, wielu „znajomych” patrzyłoby na niego inaczej. Być może
z tego właśnie powodu posiłki jadane w owej restauracji na Tepebaşı
były jego „najprawdziwszymi” posiłkami.
Lena
Była jak żywcem wyjęta z kadrów tych wiadomych filmów. Paliła
papierosy przez długą lufkę, powtarzała, że życie zaczyna się dla
niej dopiero po północy.
35
Nesim
Podziw wobec języka niemieckiego nie uchronił go przed uwięzieniem w obozie koncentracyjnym. Pod pewnymi względami był
prawdziwym Turkiem osmańskim, który zawsze czuł przywiązanie
do Stambułu. Wierzył, że będzie mógł się uratować przed ową podróżą ku śmierci, chroniąc się w swojej tureckości w tamtym mieście na wybrzeżu Atlantyku. W tamtych jednak czasach należało
mieć pewne kwestie na uwadze bardziej niż kiedykolwiek indziej.
Monsieur Jacques
Był postawnym, wysokim człowiekiem kontrastów, który zdaniem
wielu innych ludzi znajdował w sobie miejsce zarówno dla prawdy, jak i dla fałszu. Gdyby nie on, ta historia nie mogłaby zostać
napisana. Gdyby nie on, nie dałoby się zaryzykować tych długich
rozważań. W listach pisanych do rodziców z Hiszpanii ukazał się
niektórym jako człowiek znający subtelności życia. Były dla niego
ważne zarówno baśnie, jak i – w ostatnich dniach życia – wyprawy
nad morze. Po mistrzowsku grał w bezika. Był głęboko przywiązany do uczuć, które budziły w nim róże stulistne. Już choćby dzięki
temu wszystkiemu mogliśmy lepiej zrozumieć, co czuł tego letniego wieczoru w owej restauracji w dzielnicy Kireçburnu, gdy przepływały przed nim tamte statki.
Baśnie i wspomnienia
Gwiazda Estrei
Z upływem lat człowiek uczył się nosić na różne sposoby ból bycia
porzuconym albo nieuniknionego porzucania. Z czasem umiał też
odkryć magię chowania się za pewnymi wyobrażeniami… Od czasu
do czasu, w chwilach samotności i braku możliwości powrotu potrafił także wyznać swojemu wewnętrznemu ja, co i gdzie pozostawił…
Swojemu wewnętrznemu ja… Nawet gdyby mimo wszystkich przypadków „rozmnożenia”, wszystkich związków, czuł się samotny; gdyby mimo posiadania wszystkich tych przestrzeni schronienia i ucieczki czuł się bezbronny; nawet gdyby mimo wszystkich ubrań czuł się
nagi… Zresztą aby móc z tymi ludźmi, w swoim czasie i w swojej
samotności przeżywać owe nieopowiadalne miejsca, o których wiedział, że nie zdoła do nich dotrzeć, upominając się, tak jak sobie tego
życzył, o prawdę, był trochę zmuszony wierzyć w istnienie tej drogi. Mówiąc zwyczajnymi, banalnymi, trochę pustymi już słowami:
była to reguła gry. Ponieważ „inni” już tam byli. Inni już tam byli…
Jak we wszystkich „znanych” opowieściach… Jak w pochodzących
z innych czasów, klimatów, ze światów innych uczuć miastach, których nie dało się przeżywać tak, jak się to sobie wymarzyło… Inni
tam byli… Nawet gdyby zmienili miejsce, przenieśli się gdzieś, stali
się dla człowieka niewidoczni, i tak tam pozostawali. Nawet gdyby
człowiek powędrował gdzie indziej, wyruszył na podbój innych krain, niosąc w sobie swoje wewnętrzne granice, oni pozostaliby przy
nim, nie porzuciliby go. Spektakl był waszym spektaklem, a scena
– sceną, do której każdy przygotowywał się w osobnym pomiesz­
czeniu, gdzie każdy wolał zachować swój pokój dla siebie, gdzie luster
chciano zwykle nie dostrzegać, gdzie widzowie byli także aktorami;
nie mogli uniknąć bycia nimi. Przygotowania były zawsze czynione
u kogoś, dla kogoś. Zawsze u kogoś, na dnie robione jak należy…
Na noce pomnażane czy raczej gromadzone na potrzeby spektakli…
39
Na weekendy, które przeżywaliście, dzieliliście z innymi, poprzestając na krótkich wypadach na łono natury, drobnych wycieczkach, małych spacerach. Dzięki cichej, znanej wszystkim umowie,
której jednak nikt nie odważyłby się zakwestionować na głos…
W owych bardzo dawnych dniach także najprawdopodobniej
żyło się podobnie. Co zresztą się zmieniło, co mogło się fundamentalnie, tak naprawdę zmienić? Mogliście pomyśleć o obrazach
zwycięstw, porażek, uraz, żalów czy rozstań, które powracały do was
od czasu do czasu wraz z różnymi śmierciami. Aby jednak lepiej
zrozumieć powód, dla którego monsieur Jacques tęsknił w tamtych
chwilach za Olgą bardziej niż za kimkolwiek innym i szukał jej bardziej niż kogokolwiek, należało oprócz próbowania wszystkich tych
możliwości umieć dotrzeć do granic opowieści dotyczącej oporu,
obrony i potwierdzenia tego, co zostało i mogło zostać przeżyte.
Zaryzykować dotarcie do granic albo posuwanie się w czyimś kierunku, choćby niepewnym krokiem… Z wahaniem i trochę
w strachu… Właśnie z tego powodu podczas tych długich samotnych nocy nie było mi łatwo jako gościowi, który został przyjęty
do ich życia jedynie do pewnego stopnia, jako aktorowi, poznać
w pełnym tego słowa znaczeniu, kogo wspominano w jaki sposób,
w jakich obrazach, zapachach i głosach, i połączyć jak należy części jednej całości zgodnie z życiem i wolą tych ludzi. Sam również
chciałem zapuścić się w te zaułki. Jednakże mimo wszystkich tych
wysiłków zmierzających do zrozumienia lub opowiedzenia, ludzie
mogli tam również stać się przeszkodami dla siebie, swoimi obserwatorami. Niektóre obrazy i uczucia zajmowały inny obszar owych
żywotów. Z czasem ja także miałem pojąć znaczenie tego obszaru.
Ja także… Po tym jak nauczyłem się iść naprzód w tych ludziach
mimo wszystkich swoich kroków w bok… W tej sytuacji pozostawało jedynie znać wskazówki, umieć je wychwycić, przeżywać
opowieści ukryte w nowych, nieoczekiwanych miejscach za nimi
albo za jakimiś detalami, a przynajmniej upadać, próbując udawać,
że się żyje, ryzykując chodzenie we śnie… Aby wykroczyć poza ten
spektakl, jaki chciano wystawić przed innymi, należało podążać tą
40
drogą; dało się to osiągnąć jedynie poprzez sceny, które ukazywano,
które dało się ukazać, oraz poprzez dialogi, które dało się usłyszeć.
O magii pewnych zbiegów okoliczności mówiłem już wcześniej
w innych opowieściach…
Ostatni raz spotkaliśmy się wszyscy razem dla madame Estrei w domu Jülyet. Madame umarła gdzie indziej, po innym życiu,
w sposób odpowiedni do drogi, jaką wybrała, przy „innych”, zachowując swoje ostatnie chwile dla siebie, tylko dla siebie. Nikt nie
odebrał jej odejścia jak innych znanych nam śmierci, nikt nie miał
odczuć jej braku w pełnym tego słowa znaczeniu. Od lat przecież
nie było jej w pobliżu… Przez całe lata wiodła przecież inne życie…
Mimo to po pogrzebie postanowiliśmy się spotkać na tej tradycyjnej stypie, którą powinniśmy dzielić „całą rodziną”, podczas której
od tak dawna podawano te same potrawy. Był to ostatni „obowiązek”. Tego uczucia nikt nie mógł nikomu odebrać. Nikt… nawet…
samo życie… Nawet samo życie, nawet owe życia, które pewnym
osobom zdawały się zdradą… Spotkanie to było przynajmniej okazją do przeżycia na nowo tych tajemnych, związanych z owymi
ludźmi chwil, które nosiliśmy w sobie dla nich, okazją do wciśnięcia ich w ten krótki czas. Można było przynajmniej urzeczywistnić
w tamtym czasie ową niewielką ucieczkę dla tego człowieka, z tym
człowiekiem. Trochę z tego powodu podczas stypy – jak to zawsze
bywa na podobnych przyjęciach – spotkaliśmy też nasze wspomnienia, nasze drobne żale i naszych wcześniejszych zmarłych. Także
naszych wcześniejszych zmarłych… Może życia nie zawsze należały do nas, ale zmarli zawsze byli nasi… Było tak również w trakcie ostatniej modlitwy w domu. Należało z szacunkiem pokłonić
się wspomnieniom o tych członkach rodziny, o których wiedziano
– czy raczej sądzono – że trafili do raju. Rabin wymieniał kolejno
imiona „owych zmarłych”, a zgromadzeni zgodnym chórem odpowiadali: „Jest w raju”. Od lat, od wieków tak się żyło, tak chciano
żyć, tak… Obrazy owych ludzi w tamtej chwili były waszymi obrazami, waszą prawdą, której nigdy nie mogliście nikomu zdradzić.
Mogliście rzecz jasna wrócić do swoich dni z tych miejsc, od tych
41
ludzi, których pozostawiliście w tyle, w innych czasach, a powrót
ten mogliście urzeczywistnić, nie dając odczuć innym dookoła, że
widzieliście owe miejsca. Te ograniczenia były wasze, lecz spektakl
należał do wszystkich…
Pogrzeb odbył się w niewielkiej synagodze na cmentarzu. Madame Estreya nie pozostawiła bowiem ani wystarczającej liczby ludzi, by wypełnić dużą synagogę, ani pieniędzy, które „wymagałyby”
pierwszorzędnej ceremonii. Wspominam ją teraz w kilku obrazach
z dawnych, bardzo dawnych lat. W całkowicie zatartych obrazach,
których wiele szczegółów uległo zapomnieniu. Dlatego nie umiem
wejść na tyle, na ile bym chciał, w jej opowieść, w tę długą opowieść,
którą – jak wierzę – pozostawiła nieznanym mi ludziom. Niektóre
jej elementy wydają się utracone, zagubione na wieczne zatracenie
w bardzo odległych miejscach. Tak jakby wiodące do niej drogi,
bramy były na zawsze niedostępne, jakby chciano trzymać je zamknięte. Zawsze była obca, była obcą wśród obcych, obcą skazaną, jeśli można tak powiedzieć, na swoją obcość, która od pewnego
momentu tej obcości pragnęła. Była obca… Tymczasem madame
Estreya była młodszą siostrą madame Rozy, drugą córką w rodzinie, córką, która postanowiła przeżywać życie od trudnej strony, była
z tego powodu zmuszona do poniesienia wielkich kosztów, i którą
znano, chciano znać w odległych miejscach, choć nigdy nie odrzucano jej jak ciotki Tildy. Mimo całego swojego piękna, mimo schronienia, które dawały, tradycje niosły ze sobą tyle okrucieństwa oraz
tyle zwyczajnej, bezgłośnej śmierci. Opowieść była przeznaczona
dla tych, którzy umieją poprzestać na kilku szczegółach, dla tych,
którym do życia wystarcza jedynie kilka zdań, oraz dla tych, którzy
postanawiają pozostać w tych rodzinach, tradycjach; co więcej, była
opowieścią, o której nie chce się za długo mówić, o której nie warto
mówić. Na tyle, na ile „zdołałem dostrzec”, ze swoimi błękitnymi
oczami, prawdopodobnie – jak chciałem wierzyć – odziedziczonymi
po dalekich krewnych z Tracji, madame Estreya była najpiękniejszą
kobietą w rodzinie. W latach nauki w liceum była podobno zainteresowaną muzyką introwertyczką. Uczyła się w high school, gdzie
42
wszystkie młode dziewczęta wychowywano, chciano wychować na
„ladies”. Uwielbiała Dickensa i w swoim bracie, monsieur Robercie,
dostrzegała obrazy z jego powieści, które czytała w szkole wciąż na
nowo. Pewnego dnia zakochała się w tak samo zamkniętym w sobie
jak ona młodzieńcu z liceum Galatasaray. W owych dniach oboje
byli jeszcze uczniami. Gdzie, jak, wskutek jakich zbiegów okoliczności madame Estreya poznała tego „wrażliwego chłopca”, który
wkroczył w jej późniejsze życie jako pan Muhittin, bliskość, jaką
odczuwał wobec piosenek Selahattina Pınara, czuł także do polonezów Chopina, i starał się nie ujawniać przed zbyt wieloma ludźmi swojej miłości do poezji. Dlaczego trwała w tej niebezpiecznej,
zakazanej relacji, podążając za różnymi tęsknotami i nadziejami ku
przyszłości innej niż jej zalecano? Czy ruszyła w tę stronę z powodu jakichś uczuć, czy dlatego że odczuwała jakiś brak? Nigdy nie
zdołałem i nigdy nie zdołam się tego dowiedzieć. Zdawało się, że
jest tu jakaś nieciągłość, jakiś okres, który ludzie przeżywający tamte dni chcieli zachować dla siebie, tylko dla siebie. Była to jedna
z kwestii, o których nie mówiono za często w rodzinie; odrzucono
ją gdzieś, a potem nie chciano już do niej wracać. Z tego jednak co
rozumiem, ich przeżycia stanowiły jedną z tych mocno wstrząsających historii miłosnych, których nieuchronność jest ostatecznie
akceptowana mimo wszystkich sprzeciwów i przeszkód; którą kochankowie przeżywają do samego końca, ryzykując wszelkie konsekwencje, a według niektórych – doprowadzając się nawzajem do
nieszczęścia, wyciągając poza społeczeństwo. Pobrali się, w jakimś
chyba stopniu zdając sobie sprawę, że ryzykują tym samym długi,
poważny konflikt nie tylko ze swoimi rodzinami, lecz także z samym życiem. Przez jakiś czas mieszkali w dzielnicy Feriköy. Później,
jakby kierowani pragnieniem sformalizowania swojego wygnania
spośród krewnych, przeprowadzili się w miejsce o wiele odleglejsze, do całkowicie im obcej okolicy Harem. Do owej dzielnicy, która
w tamtych czasach wszystkim swoim mieszkańcom wydawała się
pod wieloma względami odległa, bardzo odległa, i w której żaden
Żyd nie wyobrażał sobie życia. Z tego co udało mi się dowiedzieć,
43
wybór miejsca zamieszkania został podjęty w głównej mierze przez
madame Estreyę. Tak, wybór. Wybór dokonywany w imię życia,
w imię ustalenia swojego miejsca w życiu, wybór, który być może
mógł zostać podjęty tylko raz. Z tęsknotą za nową, całkowicie nową
przyszłością… Z tęsknotą za inną przyszłością, jaką miało się poznać, lecz zarazem po to, by opowiedzieć innym o jakimś buncie,
miłosnym przywiązaniu, o wezwaniu prawdziwej miłości, czyli innymi słowy – o stanowczej decyzji, by nie wracać… Aby móc nosić
ową decyzję ze wszystkimi rozczarowaniami, uczuciami porzucenia
i wysiłkami skierowanymi na poznanie siebie, jakie powodowała…
Przeprowadzka nie była też łatwa dla pana Muhittina. Przez całe
życie czuł się bowiem przynależny do owego „drugiego brzegu”
Stambułu. Owo przywiązanie, „przynależność”, udowadniał sobie,
przede wszystkim sobie, opowiadając o tym, jak mimo ograniczonych możliwości podczas wrześniowego pogromu udzielił w swoim domu schronienia przyjacielowi z lat dzieciństwa i młodości,
Apostolowi, wraz z rodziną; a także prowadząc za rękę wcześnie
rano na drugi dzień swojego sześcioletniego bratanka na Beyoğlu,
by pokazując mu konsekwencje wydarzeń i „zniszczenia”, jakich
dokonano, powiedzieć: „Oto coś, czego nie powinieneś oglądać już
nigdy w życiu!”. Tak, chciał to udowodnić przede wszystkim samemu sobie. Lata, całe lata po tym, jak zaryzykował tę miłość; kto wie,
być może trochę z nadzieją powrotu do owych straconych dni…
Tęsknoty, rozczarowania, drobne radości… Przeżywali tę miłość
w swoim małym świecie, dowiadując się odrobinę lepiej z każdym
dniem, co może im dać zakazana miłość albo co może im odebrać.
Odrobinę lepiej z każdym dniem… Wierząc, że kosztem wszystkiego, czemu musieli stawić czoło, zasłużyli na tę miłość… Wbrew
innym, wbrew tradycjom, wbrew bólowi życia, jakie za sobą pozostawili… Nie chowając się za innymi, za tradycjami, którym nie
uczynili zadość… Ich zdecydowanie wystarcza, by wyjaśnić, dlaczego przez długi czas nie mogli widywać się z rodzinami, woleli się z nimi nie widywać. Nie ma też wątpliwości, że aby pewne
uczucia i wybory życiowe zostały „należycie” zrozumiane, aby mogły
44
być umiesz­czone we właściwych ramach, musieli jeszcze cierpliwie
czekać. Kiedy minęły lata, bardzo długie lata, za odpowiednią sposobność uznali święta. Bojaźliwym krokiem ruszali w odwiedziny.
Próbowali zrozumieć i na nowo opowiedzieć sobie te coraz bardziej
już inne domy. Ale to wszystko, na tym poprzestali. Wypełnienie tej
pustki, która powstawała przez dziesiątki lat, ponowne połączenie
dróg, które się rozeszły, okazało się niemożliwe. Więzi, prawdziwe
więzi były już dawno zerwane…
Według pewnej pogłoski madame Estreya przeszła na islam.
Przyjęła imię Yıldız. Z czasem jednak okazało się, że za ową pogłoską stało pewne kłamstwo. Można było oczekiwać, że podejmie taki
wybór, by z większą łatwością sprostać pewnym trudnościom tego
ciężkiego życia w odległym miejscu. Co więcej, wybór ten mógłby
dać wskazówki kierujące w stronę innych prawd, których należało
szukać o wiele głębiej. Taką decyzję mogłaby jednak podjąć wyłącznie madame Estreya – podobnie jak miało to miejsce wtedy, kiedy
zaryzykowała wygnanie. Pan Muhittin, jakiego znałem, był bowiem
człowiekiem życzliwym i otwartym, umiał słuchać i nawet wobec
tych wydarzeń nie zażądałby od madame konwersji.
Gdy był już na emeryturze, od czasu do czasu przychodził do
„sklepu” zobaczyć się z monsieur Jacques’em. Było to w czasach, gdy
zamknął własny sklepik na bazarze w dzielnicy Kadıköy, spoglądający z oddali i „po wiejsku” na targ rybny na Galatasaray. Pamiętam
go właśnie z tamtych dni. O jego odwiedzinach nie miały chyba
pojęcia ani madame Roza, ani madame Estreya. Nie mam jednak
żadnych konkretnych dowodów na potwierdzenie tej tezy. Innymi słowy, możliwe, że mylę się i w tej obserwacji, że i tu wpadam
w pułapkę wyobrażenia, które nic dla nikogo nie znaczy. Najbardziej chcę chyba ponownie uwierzyć w coś nieprawdopodobnego.
Ponownie uwierzyć w coś nieprawdopodobnego, by otworzyć sobie drogę ku opowieści, której sekret pewnego dnia być może znów
będę pragnął odkryć… To nic złego, gdy pomyśleć o tym, co ryzykujemy w imię owych tęsknot, które odkładamy, wciąż odkładamy
na później, w imię owych dni, którym cały czas każemy czekać…
45
Ostatecznie wszystkim z nas było potrzebne przeżycie tego uczucia podążania za okruchami nadziei, tak byśmy mogli ujrzeć nowy
dzień, jeszcze jeden dzień…
Poza tym, pomijając już to wszystko, tamte chwile, o których
wiedzieliśmy, że są gdzieś ukryte, które wydawały się nam piękne,
nieskalane, nietknięte, bo jeszcze ich nie przeżyliśmy, miały swoją magię. Kto wie, być może opowieści nie kończyły się, nie mogły
zostać zakończone w jakimś stopniu i z tego powodu…
A jeśli chodzi o prawdy, o to, co umiałem dostrzec, o to, co
byłem w stanie przeżyć jako świadek… Pan Muhittin był zdeklarowanym zwolennikiem Republikańskiej Partii Ludowej. Z tego
powodu często nie zgadzał się w ocenie codziennych wydarzeń politycznych ze zdeklarowanym demokratą monsieur Jacques’em. Ich
dyskusje przeprowadzane w sklepie istniały trochę po to, by nadać
życiu nieco barwy i zignorować inne życia. Wszak znane wszystkim
i przez wszystkich omawiane oblicze tych codziennych wydarzeń
było tarczą, za którą ludzie chowali, taili swoje życia. Było jednak
jakieś miejsce, gdzie mimo wszystkich różnic spotykali się z uczuciem, którego nie byłem w stanie nazwać, zdefiniować. Myślę, że
dzielili ową przestrzeń w chwilach, gdy ukazywały się im na nowo
trudności życia. Z tego względu, dzięki istnieniu tego miejsca nie
potrzebowali zbyt wielu słów. Dlatego też być może łącząca ich miłość była głębokim uczuciem, które przeżywali, nie ujawniając się
z nim „zbytnio” na zewnątrz… W dni, w które odbywały się te nieczęste odwiedziny, zawsze chodzili na obiad do restauracji Borsa. Raz
czy dwa poszedłem z nimi. Monsieur Jacques opowiadał wówczas
o zmieniających się czasach i ludziach, o szpetniejącym Stambule.
Z każdym dniem stawali się odrobinę bardziej wyalienowani z tego
miasta, które zamieszkiwali. Pan Muhittin kilka razy podczas tych
obiadów powiedział, że życie to kiepski żart. Życie to kiepski żart…
Na pierwszy rzut oka fraza ta brzmiała jak słowa banalnej, łatwej
do strawienia piosenki. Kiedy jednak trochę pomyśleć, okazuje się,
że takie proste słowa są w stanie najlepiej streścić życie wielu ludzi.
Życie to kiepski żart… Monsieur Jacques’owi owo uczucie nie było
46
obce; nie mógłby zdystansować się do kogoś, kto doświadczał go
całym swoim istnieniem i umiał w sobie nosić. Jestem pewien, że
był taki czas, kiedy nie uznawał męża swojej siostry za „El Turco”,
tak jak wielu członków jego rodziny. Sądzę, że był to czas nadający
znaczenie temu miejscu, jedynie odczuwalny, taki, którego nie da
się nikomu opowiedzieć.
Z tego co zrozumiałem z owych zażartych sklepowych dyskusji,
madame Estreya również zaczęła opowiadać się za Partią Ludową.
Nie był to łatwy wybór dla Żydówki, która przeżyła „tamten okres”
– czas władzy İsmeta Paszy. Z drugiej strony miała tak wiele powodów, by przeciwstawiać się „tamtym życiom”, swojej rodzinie…
Pewnego dnia pod wieczór pan Muhittin umarł nagle, gdy grał
na oudzie i śpiewał jedną z piosenek Selahattina Pınara kobiecie,
z którą żył tyle lat. Umarł nagle, nie dokończywszy piosenki, opierając głowę na instrumencie i z delikatnym uśmiechem na ustach…
To musiał być zawał… To wszystko. Zdawało się, że żartował…
Był to najwyraźniej ostatni pokaz pana Muhittina, ostatni pokaz
ukazujący jego spojrzenie na życie, jego życiową postawę. Dlatego
pewnie nigdy nie zapomniałem jego słów: „Życie to kiepski żart”.
Do tego jeszcze nie dokończył piosenki. Ten widok, ta „chwila nieskończoności” tak dobrze pasowała do tego świata… Pogrzebem
zajął się monsieur Jacques. Moim zdaniem na ten szczegół warto
zwrócić uwagę…
Tak właśnie wyglądała historia Estrei i Muhittina. Nie mieli
dzieci. Czy stało się tak z jakiegoś konkretnego powodu? Czy był
to ich świadomy wybór? Możliwe. Według madame Rozy ów „wybór” miał powody, które dało się zrozumieć i których można było
bronić. Z kolei według monsieur Jacques’a było to jedno z pytań, na
które niełatwo znaleźć odpowiedź i na które nikt nie będzie chciał
odpowiedzieć. Wydawało się, że dzielił z panem Muhittinem ważny, bardzo ważny sekret w tej kwestii. Sekret, który mógł przynajmniej z jednej perspektywy objaśnić życie, jakie dwoje ludzi starało
się wieść w innym miejscu. Ów sekret należał do tych, które miały
trafić do grobu wraz ze zmarłymi…
47
Po śmierci pana Muhittina madame Estreya nie powróciła do
rodziny, a nawet nie spróbowała zwiększyć częstotliwości swoich
wizyt w tych domach, u tych ludzi, których porzuciła, musiała porzucić tyle lat wcześniej. Drzwi raz zamknięte, zamknięte pozostały.
Każdy miał już inne życie. Zresztą z tego co pamiętam, ona sama
umarła w ciągu dwóch lat. Nie każąc zbyt długo czekać na siebie
temu mężczyźnie, dla którego postanowiła zmienić swoje życie, nie
pozostając zmuszona żyć długo w samotności. O jej śmierci poinformował ktoś z sąsiadów. Sąsiedzi mają przecież niekiedy tego typu
role w takich opowieściach.
Czasami kiedy myślę o tym wszystkim, o tej historii, pytam samego siebie, dlaczego monsieur Robert i ciotka Tilda nie upomnieli
się o swoją starszą siostrę. Nie ulega wątpliwości, że w tych relacjach było wiele problemów, których szczegółów nie byłem w stanie
poznać. Chcę wobec tego do końca wierzyć w istnienie dni i nocy,
które nie dotarły do mnie i pozostały u innych. Jeśli jednak doszło
do jakiegoś zerwania, jeśli ktoś je zapoczątkował, ryzykując wszelkie
konsekwencje, by ustawić swoje życie na właściwych torach, w tej
opowieści musiała to być madame Estreya. Reszta była z punktu widzenia innych jedynie ucieczką, rezygnacją, rozpaczą. Ona bowiem
umiała zamykać drzwi jak należy. W innym wypadku nie dałoby
się znaleźć sensu możliwego do obronienia czy wartego obronienia
w imię dni przeżywanych podczas tego długiego wygnania.
Madame Estreya (na jej stypie pojawiliśmy się niejako z poczucia „obowiązku”) trwała w moim życiu właśnie w ten sposób:
jako kobieta, która wybrała dystans do pewnych miejsc i rzeczy albo
została do tego dystansu zmuszona, która wolała przeżyć i zabić
długą podróż w sobie, lecz mimo to „zyskała” samotność, której się
nie wstydziła i którą kochała, a co ważniejsze – którą nauczyła się
przeżywać, dźwigać ze wszystkimi konsekwencjami. Być może zdołam też dzięki temu wyjaśnić, dlaczego kiedy powróciła z miejsca,
które wybrała, do tego, które porzuciła, nie było już nikogo, kto by
się z nią pożegnał – a raczej z wyobrażeniem pozostawionym przez
jej ciało – odrywając kawałek jej bielizny (ten drobny rytuał zawsze
48
mnie fascynował). Tak, nie było już w domu nikogo z tamtych jej
krewnych. Madame Roza nie żyła, monsieur Robert był w Londynie, z którego już nigdy miał nie powrócić do Stambułu, a ciotka
Tilda nie zjawiła się mimo zaproszenia – twierdziła, że za siostrę
pomodli się samotnie w synagodze. Owa ostatnia modlitwa za jej
duszę, a nawet „kadisz” nigdy nie zostały odmówione. W tych dniach
umiałem już lepiej lub gorzej patrzeć na czas i cierpienie z odrobiną humoru. Nieodmówienie modlitwy oznaczało zatem, że ominął
mnie spektakl, którego oglądanie sprawiłoby mi przyjemność. Sytuacja różniła się nieco od wcześniejszych „zbiorowych” modlitw.
Ludzie modlili się tam wspólnie setki, tysiące razy, nie rozumiejąc
nigdy swoich słów, językiem niewypowiedzianie odległego dla nich
świata, tak jak ich nauczono, tak jak „należało”, dla zachowania porządku, aby pokazać, że wszystko przebiega poprawnie, lecz ostatecznie – pozostawali obcy samym sobie. Nigdy nie zapomniałem
tych chwil. Byłem pewny, że nie wiedzieli nawet, iż ta modlitwa nie
jest po hebrajsku, lecz stanowi wołanie dochodzące z owego dawnego babilońskiego wygnania. Nie mogę oczywiście ignorować wagi
tego poczucia bezpieczeństwa zrodzonego z samego bycia razem
podczas modlitwy odmawianej tak różnymi, innymi słowami ani
tego niewyrażalnego ciepła, które można jedynie przeżyć. W końcu
w takim miejscu jak to człowiek, chcąc nie chcąc, odczuwa swoją
inność, nie jest w stanie od niej uciec. Pomijając to wszystko, jeśliby zechcieć podążać w kierunku bardziej prywatnego świata, można by pomyśleć, że emocje odczuwane podczas tej modlitwy dałoby się łączyć z uczuciem powiązanym z rozstaniem, z ostatecznym
przypomnieniem.
Słowa nabrały znaczeń w innych światach poprzez rozmaite,
bardzo specyficzne skojarzenia… Modlitwa nieodmówiona dla madame Estrei była właśnie taką modlitwą. Kiedy pomyśleć o walce
o zrozumienie, którą podjęła się prowadzić przez całe życie, sytuacja ta idealnie do niej pasowała. Nawet po śmierci nie chciała pozostawać niezrozumiana przez innych. Jest to bez wątpienia
poetycka interpretacja tych wydarzeń; jedynie część roli, którą dla
49
madame znalazłem, którą jej przypisałem. Prawda była rzecz jasna
inna. Modlitwa nie została odmówiona, ponieważ aby tak się stało, musiałoby się zebrać co najmniej dziesięciu Żydów po bar micwie. My tymczasem podczas tego spotkania stanowiliśmy jedynie
ośmioosobową „rodzinę” złożoną z kobiet i mężczyzn. Rozumiecie, że znów było nas za mało, znów ktoś został w innym, niewłaściwym miejscu. Innymi słowy madame Estreya została porzucona
w każdym sensie. Nawet w swojej śmierci… Imię Estreya znaczyło
„gwiazda”. Dla wielu jednak jej gwiazda nigdy nie rozbłysła… Dla
wielu… Dla tych, którzy wybrali owe przymierza…
Rozumieć, próbować rozumieć… Ta fraza musiała mieć ogromne znaczenie także dla monsieur Jacques’a, który długo i ze szczegółami opowiadał mi nie tylko o wygnaniu babilońskim, lecz także o przeżywanych przez proroka Abrahama, proroka Salomona,
przez Józefa i Dawida przygodach, które noszę dziś w sobie niby
baśnie. Śmierć pozostawiała człowieka sam na sam z różnymi dojmującymi obliczami samotności. Monsieur Jacques zdawał się tego
dnia jakby pogrążony w samotności gdzieś daleko, bardzo daleko
poza tym spektaklem, w miejscu, do którego nie zdołałby dotrzeć
nikt. Ów jego stan dało się poznać po tym, że po zakończeniu tej
drobnej ceremonii wypełnionej modlitwami nie usiadł za stołem,
który przez lata tak długie, że starczyłoby ich na kilka żywotów,
nie zmienił się ani trochę – czy też nie powinien był się zmieniać
– tylko wziął talerz, na który Jülyet nałożyła mu kilka oliwek, kawałek sera, domowe herbatniki z anyżkiem oraz uwielbianą przez
niego (wiedziałem, że zachowa ją na koniec) „borekitę”, czyli ów
pasztecik mistrzowsko przyrządzany przez madame Rozę (doskonale umiała zwłaszcza uchwycić odpowiednią konsystencję ciasta),
który tak często przypominał mi porzucone gdzieś letnie poranki, a następnie usiadł w „swoim kącie” w salonie na jednym z tych
przykrytych pokrowcami foteli i prawie się nie odzywając, jadł, nie
zapomniawszy też o sączeniu rakı. Mogę go teraz ponownie umieścić na tym obrazie. Przed sobą miał tę inkrustowaną masą perłową
ławę, na którą odstawiał kieliszek, a którą po śmierci madame Rozy
50
podarował Bertiemu i Jülyet „na pamiątkę drobnego, ale niezapomnianego wydarzenia”. Przesuwał palcami po zdobieniach na blacie.
Wszystko, co zrodziły skojarzenia wywołane przez ten bakłażanowy
pasztecik i tę rakı, które spotkały się w tamtej chwili, wszystko, co
zrodziły wzory pokrywające stolik i pozostające na nim, lecz wysyłające człowieka w podróż w zupełnie inne miejsca, dawało wskazówki, że gdzie indziej są jakieś inne żywoty – „ich żywoty”. Umarły
i madame Roza, i Olga. Istniało więc już miejsce, w którym przeznaczone mu było pozostać, żyć do samego końca. Niewykluczone,
że było to miejsce, które po raz pierwszy od tak wielu lat należało
do niego. Czas po raz pierwszy był we właściwym punkcie, po raz
pierwszy się nie spieszył, nie oszukiwał, nie był opóźniony… Tylko
w ten sposób umiałem wytłumaczyć uśmiech, jaki malował się na
twarzy monsieur Jacques’a, gdy patrzył długo i z pewną dozą głębokiego smutku na trzymany w kieszeni stary zegarek na łańcuszku.
Znałem historię czy raczej historie kryjące się tam, w owym srebrnym zegarku. Tamtymi drogami podążali ludzie z innych klimatów,
wierzący w inne czasy… W tym obrazie, w detalach tego zegarka
spotykali się ludzie rozmawiający ze sobą całkowicie odmiennym
językiem. Uwierzyłem w owe detale. To zaś, czy uda mi się naprawdę wejść do tamtych pokoi, mógł pokazać tylko mój własny czas.
Mogłem zatrzymać się w jednym z tych pomieszczeń, chcieć zaszyć
się tam i przeżywać swoją ucieczkę. Była to bez wątpienia niebezpieczna droga. Jak miałem jednak inaczej poprosić siebie samego
o to, bym mógł się zobaczyć, kiedy patrzyłem na tamtych ludzi…
Zegarmistrz z Odessy
Moim pragnieniem jest podzielić się z kimś po raz nie wiem który
opowieścią o tym, że niektóre miłości nigdy się nie kończą, że pomimo rozstań kontynuują w milczeniu swoje trwanie ukryte gdzieś
w biegu życia, a niektóre słowa, obrazy i przedmioty z każdym dniem
51

Podobne dokumenty