Przemówienie Karola Lesmana
Transkrypt
Przemówienie Karola Lesmana
1 Szanowny Panie Ministrze, Szanowny Panie Dyrektorze, Szanowny Panie Przedstawicielu Ambasady Królestwa Niderlandów, Szanowna Pani Wiceprezydent Miasta Krakowa, Dostojni Członkowie Jury, Podziwiani Koledzy, Kochani Przyjaciele, bardzo dziękuję członkom jury i Panu Grzegorzowi Gaudenowi z Instytutu Książki za przyznanie mi tej tak zaszczytnej nagrody. Bardzo dziękuję Profesorowi Jerzemu Kochowi, Pani Oldze Tokarczuk i Panu Pawłowi Huelle za ich serdeczne, miłe, wzruszające i wprawiające mnie nieco w zakłopotanie słowa. Proszę Państwa, czuję się trochę jak Tristan, który dostaje Nobla w dziedzinie Miłości, swojej miłości do Izoldy. Izolda stanowi tu okolicznościowy symbol tłumaczenia literatury polskiej na inne języki. Otrzymać nagrodę za wyznawanie i pielęgnowanie swojej wielkiej miłości, czy to nie jest podwójne szczęście?! Tak, jestem szczęśliwy, więcej niż podwójnie szczęśliwy i ogromnie się cieszę z tej nagrody. Czuję wielką wdzięczność względem wielu osób oraz instytucji, bez których moje przekłady pozostałyby czystymi, sennymi marzeniami, i które tym samym znacząco wpłynęły na to drugie szczęście, jakie mnie dzisiaj spotkało. Podziękować pragnę wszystkim niderlandzkim i belgijskim wydawcom, którzy chcieli i nadal chcą obejmować moją Izoldę i wszystkim korektorom, którzy uchronili mnie i nadal chronią przed klęskami translatorskimi i innymi wpadkami, które pozbawiłyby mnie odwagi i wręcz prawa wygłoszenia tych słów do Państwa. Spośród wydawców podziękować imiennie chciałbym Ericowi Visserowi z 2 wydawnictwa De Geus, założonego w moim rodzinnym mieście Bredzie, a w szczególności jego byłemu redaktorowi Adowi van Rijsewijckowi, którzy razem tak hojnie przyczynili do rozpowszechnienia polskiej literatury współczesnej na terenie Holandii, Belgii i nie tylko. Na wzgórzu w Ogrodzie Botanicznym przy Parku Łazienkowskim Julian Ochocki mówi do Wokulskiego, tuż po ich pierwszym spotkaniu: “Dużo czytałem, że szczęśliwy jest człowiek, który ma wielkie aspiracje. To kłamstwo.” Proszę Państwa, mnie tam wtedy nie było, ale ponieważ teraz jestem – wprawdzie nie w Parku Łazienkowskim, ale w Parku Decjusza, tu w Krakowie, gdzie dziewięć miesięcy temu zacząłem tłumaczyć Lalkę Bolesława Prusa – pozwalam sobie Panu, Panie Julianie, trochę także za Wokulskiego, bo on milczy, zaprzeczyć: „To nie kłamstwo, to prawda.” Moje aspiracje narodziły się czterdzieści lat temu w czasie lektury tej kochanej i wspaniałej powieści. Wtedy zrozumiałem, co chciałbym robić w życiu: umożliwiać swoim rodakom i innym mówiącym moim językiem przeżywania rozkoszy, jaką jest czytanie o przygodach, nie tylko miłosnych, Stasia Wokulskiego i postanowiłem zostać tłumaczem literatury polskiej. Ale ponieważ także w Holandii trudno się utrzymać z pracy tłumacza literatury, wymyśliłem, że zostanę listonoszem i jako student polonistyki, świeżo i bez wzajemności zakochany w Krakowiance, którą, mimo że nie miała na imię Izabela, wszyscy nazywali Lalką, widziałem swoją przyszłość następująco: do godziny piątej będę roznosić listy, szybko robić zakupy, gotować obiad, a wieczorem tłumaczyć Lalkę. 3 Nie bardzo zadowolony z tej zarobkowej perspektywy był jedynie mój ojciec. Nie po to 29 października 1944 roku rano wsiadł na wojskowy motocykl, żeby na czele Dywizji Generała Maczka wjechać do wyzwolonej Bredy, gdzie na rogu ulicy Królowej Emmy moja przyszła mama z czerwono-białą chorągiewką w ręku witała polskich wyzwolicieli, ale przede wszystkim naturalnie mojego przyszłego tatę. Nie muszę chyba się na ten temat dalej rozwodzić i tłumaczyć, że w tym szczególnym, ale i w najbardziej zasadniczym znaczeniu tego słowa, nie stałbym tutaj przed Państwem, gdyby nie ten dzień i to ich spotkanie. I dziś chciałem Wam, Rodzicom, chociaż pośmiertnie, podziękować za to wszystko i Tobie, Ojcze, zadedykuję tę nagrodę. Nigdy nie zostałem listonoszem, ale także nie od razu, jak się okazuje, przystąpiłem do przekładania Lalki. To, że nie zostałem listonoszem, innymi słowy, że nigdy zarobkowo nie musiałem roznosić listów, zawdzięczam het Nederlands Letterenfonds, czyli Niderlandzkiemu Funduszowi Literatury oraz het Amsterdamse Fonds voor de Kunst, czyli Amsterdamskiemu Funduszowi Sztuki, którym dziękuję za wsparcie finansowe przez wszystkie te lata. W równej mierze chciałem podziękować Instytutowi Książki i jego miłym kolegom i koleżankom, bo bez nich nie tylko mój osobisty dorobek byłby znacznie skromniejszy, ale i wizerunek polskiej literatury w moim i sąsiednim kraju przedstawiałby się o wiele ubożej. Proszę Państwa, a może było coś na rzeczy z tą moją niedoszłą posadą na poczcie i nie do końca zdając sobie z tego sprawę, cały czas byłem i 4 jestem, pod pewnym względem, listonoszem: w końcu doręczam niderlandzkim i belgijskim czytelnikom napisane, w prozie lub wierszem, osobiste przekazy moich ulubionych pisarzy, tylko zanim do skrzynki czytelnika wrzucę list, zawierający ten lub ów osobliwy przekaz, najpierw dokładnie rozklejam kopertę, nad parą z malutkiego czajniczka, wyjmuję list i świadom, że listonoszowi nie wolno tego robić, lecz mając na usprawiedliwienie, że robię to sumiennie i wiernie, najlepiej niezauważalnie przepisuję treść listu w zrozumiałym dla adresata języku, wkładam list z powrotem do koperty, zaklejam i wrzucam do skrzynki. Bardzo chciałem podziękować swoim pisarzom za napisanie tych pięknych listów, które po prostu proszą się o otwieranie i wierne, przepraszam za zuchwałe porównanie, przepisanie i które z taką radością zanosiłem i będę zanosić do ich odbiorców. Nie wolno mi w tych wyrazach podziękowania zapomnieć o moich wykładowcach polonistyki, zarówno tych, którzy na początku lat siedemdziesiątych i moich studiów gościnnie przyjeżdżali do Amsterdamu z Instytutu Badań Literackich w Warszawie, jak i tych, z którymi konsultowałem się w Krakowie na Uniwersytecie Jagiellońskim, wśród nich specjalnie wymienić chciałem profesora Michała Głowińskiego, od którego po raz pierwszy uszłyszałem to dziwne przezwisko Witkacy i który dał nam, studentom do tłumaczenia trzy wiersze także nieznanej mi wtedy Poetki, oraz nieodżałowanego profesora Jana Błońskiego, który zawsze mnie bardzo wspierał w moich poszukiwaniach nowych nazwisk i tytułów i służył mądrą i twórczą radą. Wiele zawdzięczam w tej dziedzinie także Pani Profesor Teresie Walas i 5 w moim dziewięcioletnim, nie zawsze różami usłanym romansie ze Stanisławem Ignacym Witkiewiczem, witkacologom z profesorem Januszem Deglerem z Wrocławia na czele, którzy okazywali mi bezcenną pomoc. Wreszcie chcę podziękować Krakowowi, bo tutaj albo akurat rozpoczynam swój aktualny przekład albo akurat nad nim pracuję albo akurat go kończę. Krakowowi dziękuję za jego, a korci mnie, żeby powiedzieć jej, lecz surowe reguły polskiej gramatyki mi na to nie pozwalają, sprzyjającą mojej pracy tłumacza atmosferę, w której – i nie wiem, jak to się dzieje – naprawdę znajduję lepsze rozwiązania problemów przekładowych i gdzie zaległości w pracy i zakłócenia w moich schematach nagle zaczynają maleć i w końcu znikać. Moim krakowskim przyjaciołom dziękuję za ich gościnność i wsparcie, nie tylko materialne i duchowe, ale przede wszystkim za to, że stworzyliście i tworzycie dla mnie idealne, a mianowicie twórcze i owocne, miejsce do pracy. I na koniec, można powiedzieć na samym ogonie, jeszcze jedno słowo wdzięczności dla Ogonowiczów, moich krakowskich przyjaciółkarciarzy, polonistów i jednej slawistki, za to, że w przerwie ogona, gry której nauczyła nas pani Wisława Szymborska, zawsze udaje się Wam rozwiać jakąś aktualnie dręczącą mnie translatorską wątpliwość. Dziękuję...