Porażka ponad tryumfami
Transkrypt
Porażka ponad tryumfami
Porażka ponad tryumfami Recenzja filmu „Aleksander” (Oliver Stone, 2004) Autor: Borys Jagielski Przypuszczam, że gdyby nie negatywnie zabarwiony szum medialny, jaki powstał wokół najnowszej produkcji Olivera Stone'a, na „Aleksandra” do kina bym nie poszedł. Poszedłem, bo coś się tu nie zgadzało. Z jednej strony zarzuty dotyczące skandalicznie ukazanej seksualności Aleksandra Macedońskiego i poważnych niezgodności względem realiów historycznych; z drugiej: Oliver Stone, powszechnie uznany reżyser, mający na swoim koncie takie przeboje jak „Pluton”, „Urodzony czwartego lipca”, „JFK”, „Urodzeni mordercy”. Dysonans w mojej głowie wzmacniały ciągłe pojękiwania ze strony krytyków, że przecież Aleksander nie był wcale biseksualistą. Czyżby więc tylko chodziło o „niepoprawność polityczną”? Musiałem sam się przekonać i kilka dni po premierze powędrowałem do kina. W połowie projekcji przyszło olśnienie. Zrozumiałem, dlaczego recenzenci tak nisko ocenili „Aleksandra”, dlaczego na IMDB.com oceniono go na nędzne pięć i pół punktu na dziesięć możliwych (najgorsza nota ze wszystkich, jakie otrzymały filmy fabularne Stone'a z wyjątkiem kilku pierwszych, które w ogóle przeszły bez echa). Ludzie po prostu się zawiedli, ponieważ sądzili, że dane im będzie obejrzeć kolejny blockbuster w starym, dobrym, hollywoodzkim stylu, a trafili na produkcję znacznie bardziej ambitną. „Aleksander” nie jest kolejną rąbanką osadzoną w historycznych realiach; mamy tu do czynienia raptem z dwiema scenami bitewnymi, podczas gdy film trwa blisko trzy godziny. Tytuł nie kłamie – „Aleksander” to po prostu opowieść o Aleksandrze Macedońskim. Nie o bitwach, które stoczył, nie o epoce, w jakiej żył, nawet nie o jego życiu ukazanym od A do Z – gdyż szczegółów biograficznych tu niewiele – lecz o zwyczajnym człowieku o niezwyczajnych ambicjach. „Aleksander” jest próbą ukazania sylwetki największego wodza starożytności, a jednocześnie rozrachunkiem ze wszystkim, co nie pozwoliło legendarnemu królowi na zrealizowanie do końca swych ogromnych ambicji. Próbą udaną; rozrachunkiem budzącym zadumę. Aleksandra Macedońskiego faktycznie ukazano w filmie Stone'a jako biseksualistę. Wszelkie wątpliwości rozwiewa scena, w której król całuje przystojnego, hinduskiego tancerza w usta. Zarazem należy koniecznie mieć na uwadze to, że poglądy na seksualność przed ponad dwoma tysiącami lat różniły się w kolosalnym stopniu od dzisiejszych; że homoseksualizm, taki, jakim znamy go dziś, nie istniał w starożytności. Seksualne relacje pomiędzy osobami płci męskiej były uznawane za normalny i zdrowy element ludzkiej natury, ponieważ wierzono, że mężczyzn przyciąga piękno innych ludzi niezależnie od ich płci. Aleksandra nie przedstawiono więc w filmie jako sfeminizowanego, mówiącego piszczącym głosem geja. W filmie dość istotną rolę odgrywa natomiast jego miłość (raczej platoniczna) do wiernego przyjaciela, Hefajstiona, a także zainteresowanie, jakie budzą w nim młodzi, piękni mężczyźni (lecz bez popadania w erotyzm). Gdyby mimo wszystko tak naszkicowana sylwetka wielkiego wodza nadal wydawała się komuś bulwersującą, niech pamięta o tym, iż źródła historyczne nie są zgodne co do kwestii seksualności Aleksandra Wielkiego. I nawet jeżeli w rzeczywistości syn Filipa II był równie heteroseksualny, co Roman Giertych, to nadal uważam, że produkcja tylko zyskuje na tej odrobinie kontrowersji. Mnie wszechobecna polityczna poprawność już się znudziła. O co niby chodzi? Że filmowy Aleksander powinien wybawiać z opresji piękne księżniczki? Dajcie spokój. Nie twierdzę, że „Aleksander” w ogóle nie posiada słabych punktów. Wręcz przeciwnie, daleko mu do miana filmu rewelacyjnego. Przykro to mówić, ale największą chyba wadą stanowi sam Colin Farrell, odtwórca tytułowej roli. Trudno będzie w to uwierzyć wszystkim, którzy widzieli jego znakomitą kreację w filmie „Telefon” sprzed paru lat, lecz u Farrella, jakkolwiek dobrym aktorem nie byłby od strony czysto technicznej, w roli Aleksandra Wielkiego wychodzi na światło dzienne brak charyzmy. W pancerzu, w hełmie, siedzący w siodle i przemawiający przed bitwą donośnym głosem do swych żołnierzy, jest wystarczający przekonujący, ale „w cywilu” sprawia zazwyczaj wrażenie patetycznego, w najlepszym razie przesadnie melodramatycznego (notabene, wymuszona gra młodego Connora Paolo, który wcielił się w rolę 12-letniego Aleksandra, już w ogóle woła o pomstę do Zeusa; cieszmy się, że musimy go oglądać tylko w kilku sekwencjach). Zresztą Colina niefortunnie wybrano do tej roli także ze względu na jego pochodzenie - aktor jest rodowitym Irlandczykiem o fizjonomii mającej mało wspólnego z klasycznymi rysami. Na szczęście Farrell bardzo zły nie jest, a ponieważ znajduje się w kadrze niemalże bez przerwy, nietrudno się do niego po kilku scenach przyzwyczaić, a nawet go polubić. Pozostali aktorzy spisali się natomiast bardzo dobrze. Angelina Jolie znakomicie wcieliła się w rolę Olimpii, matki Aleksandra. Piękna, groźna, tajemnicza. Do końca filmu pozostaje kobietąenigmą. Nigdy nie dowiadujemy się, co tak naprawdę sądziła o synu; czy miała go za zarozumiałego bachora, w którym płynęło więcej Filipowej krwi niż jej własnej, czy może był jej najdroższym dzieckiem i rzeczywiście wiązała z nim wielkie nadzieje na przyszłość. Val Kilmer jako ojciec głównego bohatera, król Filip – rozpijaczony, rozłajdaczony, ale o stalowej woli jest przekonujący, a Anthony Hopkins, jak zawsze, zasługuje na wyróżnienie. Tego ostatniego widzimy zaledwie kilka razy, ponieważ przypadła mu rola Ptolemeusza, narratora całej opowieści. Za to sceneria, w jakiej występuje, należy do jednej z najpiękniejszych w całym filmie – ozdobiony marmurowymi posągami balkon Biblioteki Aleksandryjskiej z widokiem na latarnię morską na wyspie Faros (jeden z siedmiu cudów świata) sfilmowano kameralnie, lecz z ogromnym smakiem, który dodatkowo podkreśla spokojny, urzekający monolog Hopkinsa. Ptolemeusz (nie mylić z astronomem Klaudiuszem Ptolemeuszem!) to postać autentyczna; generał, który w młodości towarzyszył Aleksandrowi podczas wypraw na Bliski Wschód, a na starość osiadł w Egipcie jako władca, opiekun legendarnej biblioteki, słynny uczony i założyciel dynastii. Drugim obok Colina Farrella słabym punktem „Aleksandra” jest początkowo niezdecydowany ton filmu. Oglądając go, przez kilkadziesiąt pierwszych minut nie sposób zorientować się, z czym mamy do czynienia – z kolejnym blockbusterem, czy z filmem ambitniejszym. To właśnie spowodowało niezadowolenie wielu widzów. Ocenili oni „Aleksandra” jako przegadaną wersję „Troi”, podczas gdy w istocie jest to film zrealizowany z rozmachem, aczkolwiek mający bardzo niewiele wspólnego z kinem batalistycznym. Oliver Stone serwuje nam dwie bitwy: na pustyni pod Gaugamelą, gdzie Aleksander Macedoński ostatecznie rozgromił wojska perskie oraz w lesie w okolicach Indusu, gdzie żołnierzom wielkiego wodza przyszło zmierzyć się z budzącymi grozę słoniami bojowymi. Obie sekwencje sfilmowano poprawnie i spektakularnie (na uwagę zasługuje w szczegolności widok z lotu ptaka na pole bitwy pod Gaugamelą oraz starcie Aleksandra na ukochanym Bucefale z rozwścieczonym słoniem, podane w zwolnionym tempie nieco matriksowskie, ale ujdzie), lecz to wszystko widzieliśmy w kinie wcześniej. Serca filmu należy doszukiwać się nie w bitwach, lecz w postaci Aleksandra – nie w kreacji Colina Farrella jako takiej, ale w samym człowieku, który żył, oddychał i stąpał po ziemi prawie dwa i pół tysiąca lat temu. Hasła reklamowe czasem mówią prawdę. Największa legenda wszechczasów była faktem, nie mitem. Ileż prawdy jest w słowach filmowego Aleksandra, który nad rzeką Ganges krzyczy do swoich żołnierzy nakłaniajacych go do powrotu do ojczyczny: „Jeśli zawrócimy teraz, potomność nie zapamięta was jako walecznych żołnierzy, lecz jako ludzi, którzy zmusili do odwrotu tryumfalny pochód.” Aleksander Wielki przeszedł na wieki do historii jako ten, który podbił cały Bliski oraz Środkowy Wschód i wiemy, że mógłby osiągnąć o wiele więcej, gdyby nie niskie morale znużonego wojska. Jak piękna jest wizja, którą Aleksander roztacza przed umierającym Hefajstionem, mówiąc o przyszłych podbojach na Zachodzie i w Północnej Europie, skutkujących zjednoczeniem całego starożytnego świata. A my wiemy, że Aleksander Wielki umarł w wieku 32 lat i będziemy zastanawiać się, czego mógłby jeszcze dokonać, gdyby dane mu było żyć dłużej. I taki właśnie jest „Aleksander”. Najnowsze dzieło Olivera Stone'a to opowieść o kolosie, którego wielka wizja zjednoczonego i kwitnącego dobrobytem świata przegrała w starciu z maluczkimi ludźmi pożądającymi ulotnego bogactwa i władzy; o olbrzymie, którego zniszczyły i wypaliły własne ambicje, który odniósł porażkę przewyższającą tryumfy innych. Film jako dzieło kinematograficzne nigdy nie schodzi poniżej solidnego poziomu, jaki gwarantuje nazwisko Stone'a. Przepiękna muzyka Vangelisa stanowi doskonałą ilustrację dźwiękową i nadaje niektórym scenom jedyny w swoim rodzaju klimat. Zmysł estetyczny zaspokajają między innymi zapełniona zigguratami panorama Babilonu i samotna sylwetka Aleksandra wpatrzonego w ośnieżone, niedostępne góry. Jednak o każdym filmie prędzej czy później się zapomina. O Aleksandrze Wielkim ludzkość będzie pamiętać zawsze. I chociaż film „Aleksander” na miano przełomowego nie zasługuje, pomaga nam uświadomić sobie pewną prostą prawdę: Wszystkie etapy historii, nawet te najbardziej niezwykłe, tworzą ludzie z krwi i kości. Pomaga nam uświadomić sobie, że największa legenda wszechczasów była prawdziwa. OCENA: 7 / 10