Preludium do kariery melomana
Transkrypt
Preludium do kariery melomana
Preludium do kariery melomana Młodziutki, kilkuletni Roberto Benzi w filmie Preludium sławy. Rola tzw. cudownego dziecka. Treść: Roberto dostał się w łapy muzycznego geszefciarza, który reżyserował występy małego dyrygenta, robił z nich sensacyjne widowiska z muzyką zepchniętą na daleki plan; wszystko w celu zrobienia kasy. Pewnego razu Roberto podsłuchał rozmowę, w której brał udział profesor muzyki. Zapytano go: – Czy wybiera się pan na dzisiejszy koncert? – Nie – odrzekł profesor – nie lubię tresowanych małp. Epitet „tresowana małpa” odnosił się do Roberta. Chłopaczyna zbuntował się, nie chciał być tresowaną małpą. Zawiązał się spisek między młodocianym kapelmistrzem a instrumentalistami. Postanowili wykonać jakiś wartościowy utwór, prawdziwą muzykę, wbrew temu, co przewidywał program ułożony pod kątem gustów niewybrednej publiczki. Przychodzi wieczór i oto rozbrzmiewają Preludia, poemat symfoniczny Franciszka Liszta. Jest to punkt kulminacyjny filmu. Muzycy grają jak w transie, publiczność słucha zafascynowana, wśród niej – profesor muzyki, który się jednak zjawił, i ów cyniczny, łasy na zyski impresario. Nowy wyraz maluje się na tych obu twarzach. Profesor wyzbył się uprzedzenia wobec cudownych dzieci, które niekoniecznie muszą się upodabniać do tresowanych małp, a impresario po raz pierwszy zaczął słuchać muzyki bezinteresownie, przeżywać ją, on, który dotychczas przeliczał dźwięki na dźwięczącą monetę. Dla samego Roberta Benzi film nie stał się czymś w rodzaju preludium, czyli wstępem do sławy. Owszem, wybił się, ale wszechświatowej sławy nie zdobył. Zaznał nawet niesławy: skrytykowano go bardzo po pewnym incydencie w operze paryskiej. Maestro nie zapanował nad nerwami. Zirytowało go, że instrumentaliści zupełnie nie zważają na ruchy pałeczki, forsują wbrew jego wskazówkom zbyt szybkie tempo. Respektowali jego władzę dyrygencką, gdy nosił krótkie spodenki, a teraz oto pozwalają sobie na lekceważenie. Więc odłożył batutę i w trakcie przedstawienia opuścił swoje podium. Ignorujecie mnie, to grajcie sobie sami. Ale dla mnie, czternastoletniego widza, obejrzenie filmu i wysłuchanie rozbrzmiewającej w nim muzyki – było rodzajem preludium, o tak. Niedługo potem wpadły mi w ucho płynące z głośnika radiowego Lisztowskie Preludia i przykuły moją uwagę. O ile w kinie gapiłem się słuchając, o tyle teraz bez reszty zaangażowany był mój słuch, niepotrzebne mi były wzrokowe dodatki. I tak się zaczęło. Coraz częściej nastawiałem uszu na dźwięki płynące z ojcowskiego radia. Liszt, Chopin, Beethoven... Zwłaszcza nasz kompozytor. W każdą niedzielę o szesnastej dwadzieścia można mnie było widzieć warującego przy głośniku: podekscytowany czekałem na kolejną cotygodniową porcję etiud, nokturnów, ballad.