Przemówienie prof. Jana Małeckiego PDF

Transkrypt

Przemówienie prof. Jana Małeckiego PDF
Jan M. Małecki
Przemówienie
w czasie jubileuszu 80. urodzin
Wasza Magnificencjo, szanowni Państwo!
Powiem szczerze, że nie lubię tego rodzaju uroczystości na swoją cześć – a
przeżywam w tej sali już trzecią taką. Wprowadzają mnie w zakłopotanie a nawet w
zażenowanie, zwłaszcza przy słuchaniu laudacji i innych pochwał pod moim adresem.
Chciałbym jednak wyznać bez żadnej przesady, że sprawili mi Państwo wielką radość.
Przyjemnie jest bowiem zobaczyć pod koniec życia, że się ma tyle przyjaznych i życzliwych
osób i że się zostawi po sobie jakiś ślad – nie tylko pod postacią książek i artykułów, które się
szybko dezaktualizują – ale i w ludzkich sercach. Miło mi też bardzo, że uroczystość ta
odbywa się w Akademii Ekonomicznej – w uczelni, do której przyszedłem przed 48 laty, ale
do której przyszedłem z zewnątrz, jako ktoś właściwie obcy, zatrudniony na stanowisku
asystenta przez profesora dopiero co przybyłego z Torunia, by zorganizować Katedrę Historii
Gospodarczej (Stanisława Hoszowskiego). Byłem bowiem związany i studiami, i
nabywanymi później stopniami naukowymi z Uniwersytetem Jagiellońskim. Do tego
przyszedłem bez należytego przygotowania, gdyż nie studiowałem nigdy ekonomii. Dlatego
też czułem się zrazu obco i musiało minąć trochę czasu, bym się tu zadomowił. Mimo to
uczelnia nasza nie tylko mnie zaakceptowała i umożliwiła zdobycie tytułów naukowych, ale
obdarzyła godnością najwyższą w administracji akademickiej oraz najwyższym honorowym
wyróżnieniem.
Dziękuję zatem bardzo serdecznie Panu Rektorowi i jego współpracownikom oraz
moim koleżankom i kolegom z Katedry Historii Gospodarczej za zorganizowanie tej
uroczystości, a wszystkim Państwu – za to, że poświęcili w dniu codziennych zajęć swój czas,
aby w niej uczestniczyć i wyrazić swoje wobec mnie uczucia. Dziękuję wszystkim
przemawiającym za pochwalne słowa, a zwłaszcza mojemu „laudatorowi”, prof. Jackowi
Puchli.
*
2
Jest zwyczajem, by przy takich, jak dziś, okazjach jubilat wygłosił dłuższe
przemówienie albo uczony wykład. Ja nie chciałbym w ten sposób nadużywać Państwa
cierpliwości. Proszę więc pozwolić, że podzielę się tylko dwiema refleksjami, które mi się
nasuwają po tym, co tu powiedziano.
Pierwsza z tych refleksji dotyczy mego własnego życia, ale – by tak rzec – na tle
historycznym. Jak Państwo słyszeli, urodziłem się w Sosnowcu, a było to bardzo dawno
(jestem przecież niemal rówieśnikiem naszej Akademii Ekonomicznej). W tamtym czasie
świeże jeszcze były wrażenia po odzyskaniu niepodległości. Moi rodzice przeżyli swoje
dzieciństwo i wczesną młodość jeszcze w Polsce zniewolonej. Pochodzili zaś oboje z
dawnego zaboru rosyjskiego, z tzw. Królestwa Kongresowego zwanego popularnie
Kongresówką, do którego należał też mój rodzinny Sosnowiec. W Kongresówce też
mieszkała cała moja rodzina, najbliżsi zaś – którzy opiekowali się mną po trosze po śmierci
matki – w samej Warszawie. Wcześnie jednak, gdy miałem ledwo trzy lata przeniosłem się z
rodzicami do Krakowa. Odtąd moje losy związane są z naszym miastem. Wychowany jednak
zostałem w tradycji „kongresowiackiej”, co przetrwało nawet w języku – do dziś nie
przyswoiłem sobie krakowskich regionalizmów.
W czasach mojego dzieciństwa trwał jeszcze silnie między dawną Kongresówką a
dawną Galicją, między Warszawą a Krakowem pewien antagonizm, wzajemna niechęć.
Przedsiębiorczy warszawiacy patrzyli z góry na krakowskich „centusiów”, lojalnych wobec
c.k. władzy, a przezorni krakowianie – z równą niechęcią na warszawskich cwaniaków i
nowobogackich. Z drugiej strony mieszkańcy Warszawy odnosili się z ukrywanym często
podziwem do królewskiego Krakowa i jego roztropnych mieszkańców, krakowianie zaś – do
bohaterskiej, powstańczej Warszawy. Te nastroje społeczne odbiły się z pewnością na mojej
wrażliwości, jak sądzę – także na wrażliwości naukowej. Odbiły się jednak pozytywnie: nie
rozdarciem, lecz miłością do obu miast i bardziej krytycznym, może też – jak bym sobie tego
życzył – bardziej obiektywnym spojrzeniem na niektóre sprawy. Co więcej, w takim właśnie
ukształtowaniu własnej osobowości widzę korzenie swego zainteresowania historią Krakowa
(o czym tak pięknie mówił prof. Purchla). Wielcy miłośnicy i badacze przeszłości naszego
miasta byli przeważnie tu urodzeni, wywodzili się z rodzin od pokoleń tu zadomowionych
(jak śp. Prof. Janina Bieniarzówna). Moja miłość do historii i zabytków Krakowa wywodzi
się z innego źródła: z zafascynowania niegdyś mieszkańców zaboru rosyjskiego królewskim
miastem, tą „skarbnicą pamiątek narodowych”, o których odwiedzeniu marzyło się i do
których się w miarę możliwości pielgrzymowało. Nie na darmo modne wówczas, choć nie
łatwe do zrealizowania, wycieczki do Krakowa nazywano pątnictwem narodowym.
3
I to właśnie mój ojciec, urodzony w małym mieście Kongresówki i wychowany w
szkołach rosyjskich z najwyższym szacunkiem, może nawet ze czcią odnosił się do
krakowskich pamiątek. I to właśnie on pierwszy prowadził mnie na Wawel, do krakowskich
kościołów i innych zabytków przeszłości. Jemu też w pierwszym rzędzie zawdzięczam to, że
jestem honorowany (jak dzisiaj przez prezydenta miasta odznaczeniem Honoris gratia) za
prace nad historią Krakowa.
*
Druga refleksja odnosić się będzie, w sposób nieco żartobliwy, do jednego z
problemów metody badań historycznych: wiarygodności źródła.
Gdy uczestniczę w podobnych do dzisiejszej uroczystościach, odczuwam jako
historyk niepokój, że wypowiedziane tu słowa – jeśli zostaną w jakiś sposób utrwalone –
mogą stać się w przyszłości źródłem historycznym, ale źródłem jakże jednostronnym –
podobnie jak mowy pogrzebowe, czy pośmiertne wspomnienia na łamach czasopism. Bo jak
de mortuis nil nisi bene, tak i z okazji jubileuszu godzi się tylko wychwalać jubilata.
Oczywiście już studentów historii uczy się krytycznego podejścia do źródła i oceniania jego
wiarygodności, ale przecież w praktyce nie zawsze jest to w pełni respektowane. (Słyszymy
dziś często, w związku z osławioną lustracją, że nie powinno się oceniać nikogo na podstawie
tylko „teczek” Służby Bezpieczeństwa. Tak z drugiej strony nie można by robić tego tylko na
podstawie mów pochwalnych). Może więc na uroczystości jubileuszowe winno powoływać
się kogoś na kształt advocatus diabli w procesach kanonizacyjnych, który by w imię prawdy
historycznej odkrywał także ciemne strony życia jubilata, jego wady, a co najmniej
sprowadzałby do właściwych rozmiarów pochwalne peany?
Oczywiście pozostawiam to w sferze żartu. Pozwólcie jednak Państwo, że sam teraz
wdam się w polemikę i przynajmniej – o ile mnie na to stać – sprostuje niektóre przywołane
tu fakty i wypowiedziane opinie.
Mój imponujący rzekomo dorobek naukowy nie jest wcale taki imponujący. Gdy
patrzę nań z perspektywy 80 lat życia i ponad 50 lat pracy badawczej, a zwłaszcza jeśli
porównam go z dorobkiem niektórych moich kolegów, widzę całe jego ubóstwo. Jeszcze
gorzej rzecz się ma z tzw. kształceniem młodej kadry: przez cały czas mej pracy po habilitacji
wypromowałem tylko dwoje doktorów.
Prof. Jacek Purchla wspomniał w laudacji o moim kilkakrotnym udziale w seminarium
„Religia – nauka – dzieje”, organizowanym w Castel Ganfolfo przez prof. Jerzego Janika.
Było dla mnie niezwykłym wyróżnieniem i wielkim zaszczytem wygłaszanie referatu przed
samym papieżem. Muszę jednak uściślić, że referaty te pisałem wspólnie z moim toruńskim
4
kolegą, a zapraszany do ich opracowania byłem nie tyle za względu na moją pozycję
naukową, co przyjaźń wyniku dawnej przyjaźni z organizatorem seminarium.
Chciałbym się wreszcie odnieść do sprawowania przeze mnie stanowiska rektora w
trudnych latach 1981-1984. Był to istotnie bardzo ważny, bodaj najważniejszy okres mego
życia. Nie jest jednak tylko moją zasługą, że uczelnia nasza przeszła przez te lata w miarę
spokojnie i bez ofiar. Wielką pomocą służyło mi wtedy wiele osób, a ogromnym wsparciem
stały się dla mnie wyważone sądy i rozważna postawa nie tylko prof. Janiny Bieniarzówny
jako przewodniczącej uczelnianej „Solidarności” i studentów z NZS-u, ale także pierwszego
sekretarza partii, dr. Jerzego Hausnera. Spośród wielu współpracowników i kolegów, którzy
mnie wówczas wspomagali, chciałbym jeszcze wymienić dwie osoby: pana Kazimierza
Gołdasa, który w dniu 13 grudnia 1981 r. wykazał od razu przytomność umysłu i wielką
zaradność umożliwiając zebranie się kolegium rektorskiego na nadzwyczajnym posiedzeniu,
przez zwiezienie nas wszystkich z domów do gabinetu rektorskiego, „nyską” (nb.
pomalowaną w sposób żywo przypominający pojazdy MO), którą kierował pan Jan
Pobożniak; a także pułkownika Edwarda Cyganika, kierownika studium wojskowego, który
zgłaszając się do mnie na początku stanu wojennego jako „komisarz wojskowy”
zadeklarował, ze nie będzie się do niczego mieszał, co najwyżej pomagał – i słowa dotrzymał.
Pełnienie funkcji rektora „solidarnościowego” w okresie stanu wojennego było oczywiście
frustrujące, wymagające podejmowania rozsądnych decyzji, wyczucia granic dopuszczalnego
kompromisu. Równocześnie jednak stwarzało w pewnym sensie sytuację komfortową: z
jednej strony byłem funkcjonariuszem państwowym z samochodem służbowym i przepustką
na godzinę milicyjną, z drugiej – człowiekiem „Solidarności”. Nie chciałem zaś kandydować
na drugą kadencję, gdyż jako osoba pozbawiona zdolności kierowniczych i organizatorskich,
nie nadawałem się na rektora w sytuacji bardziej unormowanej.
Spełniając w ten sposób, przynajmniej częściowo, obowiązek historyka: weryfikacji
źródła i spojrzenia na przeszłość z różnych stron, kończę – składając jeszcze raz wszystkim
Państwu bardzo serdeczne podziękowanie za zorganizowanie i udział w tej nadzwyczaj dla
mnie miłej, a nawet wzruszającej uroczystości.