ROZDZIAŁ III
Transkrypt
ROZDZIAŁ III
ROZDZIAŁ III M ój pobyt u pani Heli: 6 grudnia 1942 – 19 sierpnia 1943. Pierwsze wrażenie było zupełnie miłe, akurat postawiono na środku pokoju piecyk żelazny, w pokoju było bardzo ciepło, wszyscy byli zarumienieni. Przywitałem się z matką, której nie widziałem od czasu akcji otwockiej, nie zwróciłem wtedy uwagi, że matka unika mojego wzroku; poznałem Genię, przywitałem się z panią Helą. Wacław był również obecny. Zjedliśmy kolację, a spać to się położyłem na podłodze. Genia również sypiała na podłodze, na podłużnej poduszce dla małego dziecka. Nazajutrz z rana, jak pozostaliśmy sami w pokoju, mogłem się zorientować co do wartości naszej meliny. Podaję plan pokoju. Druga ściana jest szczytowa, to znaczy, że przy niej rozpoczyna się nowy dom, tak że z tej strony nic w ogóle nie słychać. Trzecia ściana łączy się z korytarzem i komórkami. Sąsiedzi mogą ewentualnie usłyszeć, co się dzieje w naszym pokoju, ale nigdy nie są w stanie bezpośrednio sprawdzić, czy mieszkanie pani Heli jest zamknięte na kłódkę, czy też jest ona akurat obecna. Zresztą, praktyka późniejsza wykazała, że są wiecznie pijani. Czwarta ściana jest wspólna ze sklepem, gdzie się mieści skład węgla. Widocznie duże zapasy węgla leżą oparte o tę ścianę, bo też nic nie słyszymy, co się dzieje w tym sklepie. Pierwsza ściana wychodzi na ulicę. Okno wystawowe od przeszło dwóch lat jest stale zamknięte na okiennice, tak samo jak drzwi szklane, które pani Hela również zamyka na okiennice, odchodząc z rana. 202 Okiennice drzwiowe są również drewniane, na górze są wyżłobione dwa podłużne otwory, przez które światło pada do pokoju. Inna rzecz, że w pokoju jest zaledwie widnawo i to od godziny dziewiątej rano do drugiej po południu. Później, jak dni się zrobiły dłuższe, to i w pokoju było dłużej widno. Ale i oczy przyzwyczaiły się do półmroku. Wszystko, co się działo na ulicy, o czym ludzie mówili, doskonale słyszeliśmy, odwrotnie zaś – nic prawie nie słychać było na ulicy z tego, co się dzieje w pokoju. Widocznie hałas z pokoju rozprzestrzeniał się na całej ulicy i hałas uliczny zagłuszał zupełnie nasze odgłosy. Koło kuchni jest kran z wodą bieżącą. Piwnicy w pokoju nie ma, tak że faktycznie nie ma gdzie się skryć, ale okazało się to zupełnie zbyteczne. W wypadku, jak ktoś przychodził do pani Heli, dozorca czy też jakaś kuma, myśmy się kryli za szafą. Dozorca przesiedział jakiś kwadrans i nawet mu na myśl nie przychodziło, że tu ktoś może być schowany. Pani Hela, jak przychodzi, szeroko otwiera drzwi i zostawia je przez pewien czas otwarte, żeby każdy z ulicy mógł zobaczyć, co się dzieje u niej w pokoju, my zaś w najlepsze siedzimy za szafą. Jak na melinę, ten pokój nadawał się wspaniale, po prostu dlatego, że nikomu nie przyszła nawet do głowy myśl, że tam może być ktoś ukryty. Jeszcze jeden wielki plus – to, że się wychodzi bezpośrednio na ulicę z pominięciem bramy, tak że dozorca nigdy nie może zauważyć, czy ktoś wchodzi do pani Heli, czy też nie, zwłaszcza zimową porą, kiedy przy wyjściu i wejściu było zupełnie ciemno. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności jest fakt, że nawet vis-à-vis nas nie ma domu, tylko duży skład drewna z pracującą przez cały dzień krajzegą. Ojciec mój dwa razy w tygodniu wychodził na miasto, wychodził z rana o szóstej razem z panią Helą, a przychodził o siódmej. On też zakupywał nam jedzenie. Jedyny minus mieszkania to brak ubikacji, trzeba korzystać z zakrytego kubła, który stoi pod zlewem. Raz na tydzień pani Hela opróżnia go. Oczywiście, nie należy do przyjemności załatwianie się w jednym pokoju, nawet za kotarą, ale na to już żadnej rady nie ma. Inny plus mieszkania to nieobecność przez cały dzień pani Heli. Jak by nie było, nie jesteśmy skrępowani, można się umyć, wyprać 203 sobie drobnostki, nie ma tej ciężkiej atmosfery wzajemnego skrępowania. Mieszkanie to miało jednak jeden poważny minus. O tym, że tu jest ukryta Genia, wiedziała moc ludzi. Wiedziało Piekiełko, wiedzieli Żydzi legionowscy w getcie warszawskim. Toteż spodziewaliśmy się, że jak w Warszawie zrobi się „gorąco”, to inni Żydzi będą w kolejce obrywać klamkę u drzwi pani Heli, aby ich wpuściła. Ale za bardzo naiwni byliśmy tak sądząc. Nie wpadło nam do głowy, że w Warszawie będzie tak „gorąco”, że z tego ciepła spalą się dosłownie wszyscy Żydzi i prawie nikt się nie uratuje.171 Na ogół melina jest dobra, niespecjalnie droga i jako taka zdała egzamin; najlepszy dowód, że Genia siedzi tu już prawie dziesięć miesięcy. O charakterach naszych gospodarzy i o ich stosunku do nas będę jeszcze kolejno pisać. Po kilku dniach wstawiliśmy łóżko za szafę, gdzie spałem ja wraz z ojcem, matka spała na tapczanie, Genia zaś nadal na swojej poduszce dziecięcej na podłodze, koło piecyka żelaznego. Po upływie tygodnia wybrałem się z ojcem do Magistra, opuściliśmy pokój o piątej wieczorem, pojechaliśmy tramwajem do jego mieszkania, gdzie go też spotkaliśmy. Poznałem ojca z Magistrem, powiedziałem, że ja się więcej z nim komunikować nie będę, ale proszę go, żeby życzliwość, którą mnie dotychczas darzył, przelał na ojca, który też ma prawo dysponować wszelkimi moimi rzeczami, które znajdują się w posiadaniu Magistra. Wyjątek uczyniłem tylko dla kuponu brązowego materiału na zimowe damskie palto oraz poszewki brązowej, które zostawiłem do dyspozycji Janka, żeby mu je dali, jak się zgłosi po swoje rzeczy. Tak samo wyłączyłem biały komplet ślubny mej żony, składający się z sukni jedwabnej białej, płaszcza białego, pantofli, torebki i rękawiczek 171 Uwaga na marginesie rękopisu: „patrz [na] ostatnią stronę”. Tam znajduje się dopisek: „Inny plus mieszkania był ten, że przez okienko widzieliśmy tylko niebo, czyste czy też zachmurzone, ale zawsze niebo. Nie widzieliśmy zaś życia ulicy, nie widzieliśmy małych dzieci bawiących się ani też kobiet spacerujących. Życie nasze późniejsze pokazało, że ta drobnostka na pozór najlepiej wpływała na nasze samopoczucie. Nie widzieliśmy cudzych dzieci, toteż nie mieliśmy wciąż przed oczyma naszych dzieci i ból nasz był cokolwiek mniejszy”. 204 białych. Ten komplet przeznaczyłem jako prezent dla siostry Magistra – nie dlatego, żeby pozyskać jej względy czy też pośrednio Magistra, ale po prostu dlatego, że czułem, iż popełnię świętokradztwo, sprzedając ślubny komplet mej żony. Przechowywać go również nie mogłem, wiedząc, że i tak mam małe szanse przeżycia wojny. Więc jedyną osobą, która miała moralne prawo noszenia tegoż przecudnego kompletu, była siostra Magistra, która w swoim czasie chciała przecież przyjąć córeczkę moją do siebie. Zostawiłem również papiery aryjskie Janka. Potem pożegnaliśmy Magistra. Chciałem zostawić również adres nasz dla Janka, żeby się z nami skomunikował, jak wyjdzie z getta, ale na to ojciec w żaden sposób się nie zgodził. W ogóle był wściekły na mnie, czemu oddaję kupon brązowy Jankowi. Zbyłem go opryskliwymi słowami, nie mając bynajmniej zamiaru opowiadać mu, że tym samym zrzucam z siebie ciężar, który przygniatał me sumienie przez trzy miesiące. Magister przyjął nas nad wyraz serdecznie, tym niemniej wyszedłem strasznie złamany duchowo z jego domu. Mieszka on w małym rodzinnym pałacyku, w czasie naszej obecności w drugim pokoju grał ktoś na pianinie. Miłe tony pianina rozstroiły mnie zupełnie nerwowo. Odczuła to nawet siostra jego, która, wyprowadzając nas z domu, usprawiedliwiła się za fakt, że pianino gra, że ona rozumie, jak to na nas musi działać, po czym pożegnała nas, życząc nam, żeby się Bóg nadal nami opiekował. W istocie to nie było pianino, które mnie tak rozstroiło, ale obraz domu, o mury którego obijała się wojna, ale nie przekraczała ich. Widziałem Aluśkę, jak leciała beztrosko pomiędzy licznymi pokojami, bawiąc się i przewracając każdą napotkaną rzecz. Nie zazdrościłem im spokojnego domu, ale nie mogłem sobie wybaczyć, że wskutek mojej lekkomyślności i opieszałości moja córeczka również nie znajdowała się między tymi szlachetnymi ludźmi, za tymi spokojnymi i bezpiecznymi murami. Jeśli sądzonym jest mi żyć, to jednocześnie wiecznie będę miał pokutę, że tak bliską ratunku była moja córeczka, a przeze mnie zginęła, a pośrednio przez nią również moja żona. Przez długi czas w ogóle nie mogłem się uspokoić, ale i po dziś dzień prześladuje mnie obraz 205 córeczki wychowanej w tak szlachetnej atmosferze rodzinnej, jaka panuje u Magistra. Jeszcze jedna rzecz, która mnie prześladowała, to był fakt, że moje angielskie garnitury i palto zimowe uratowały się i nadal są do mojej dyspozycji. Ojciec był na mnie zły, że tak mało rzeczy uratowałem, ja zaś byłem na siebie zły, że w ogóle coś uratowałem. Wyobrażałem sobie, że gdybym przed akcją nie żałował sprzedać palta czy garnituru, to za sumę osiągniętą mogłem wyrobić żonie Kennkartę polską i tym samym ją uratować nawet z Umschlagplatzu. Toteż goniłem ojca, żeby czym prędzej sprzedał te dwa garnitury i palto. Garnitury kupił dr R., przyjaciel Magistra, za sumę 5000 złotych, palto zaś odkupił Michalski od ojca za sumę 3000 złotych. W ogóle ojciec skomunikował się znowu z Michalskim, który wszelkie winy zrzucił na swego bratanka, ojciec mu wierzył, bo i musiał. Raz, że musiał z kimś utrzymywać kontakt, po drugie, jak wychodził na cały dzień, to nie miał gdzie się podziać. Tak, to wchodził i przesiadywał w sklepie Michalskiego, który kupił również inne drobiazgi u ojca razem za około 5000 złotych, której to sumy nie wręczył od razu ojcu, ale spłacił częściowo. Odetchnąłem, jak te rzeczy zostały sprzedane, tak ich nienawidziłem i nie chciałem ich więcej posiadać. Nasz budżet miesięczny w mieszkaniu pani Heli wynosił przeszło 3000 złotych, na to posiadaliśmy gotówkę 10.000 złotych oraz następne 10.000 złotych osiągnięte ze sprzedaży moich rzeczy oraz pozostałe drobiazgi, które znajdowały się u Magistra. Obliczyliśmy, że jak się kompletnie wysprzedamy, to może będziemy mieć na rok życia. Na razie trzeba było się postarać ściągnąć resztę posiadanych rzeczy z Otwocka do Warszawy. U doktora Mierosławskiego znajdowały się kołnierz futrzany matki oraz wydra ojca, u Alchimowicza znajdowały się moje drobiazgi futrzane oraz ojca spód futrzany, u braci X była jeszcze moja mała walizka, a u gospodyni mojej Głazkowej plecak z drobnostkami z obozu. Ponieważ ojciec mógł jechać do Otwocka tylko zimową porą, kiedy 206 wieczory są długie i ciemne, postanowił to wszystko sprowadzić do Warszawy. Doktora Mierosławskiego ojciec odwiedził może z dziesięć razy. Z początku usłyszał odpowiedź, że te rzeczy zabrał przez pomyłkę inny Żyd, dr Kokonko, który tam również miał przechowywane swoje rzeczy. Później, po wielkich prośbach, dostał ojciec zaledwie kołnierz futrzany matki, a wydry jak nie ma, tak nie ma. Ojciec na próżno tłumaczy doktorowi, że dla niego wydra oznacza możność przeżycia jednego miesiąca wraz z pozostałą rodziną. Doktor Mierosławski na to wszystko macha ręką, on sprzedał wydrę za 1500 złotych (prawdopodobnie tę ojcowską) i w ogóle mówi ojcu, żeby więcej do niego nie przychodził, bo jego dom znajduje się pod obserwacją policji. Doktorze Mierosławski! Wszak Ty zaliczasz się do najwyższej hierarchii społecznej w Otwocku; czymże się moralnie różnisz od Franciszka, woźnego z gimnazjum? Z was dwóch większy szacunek mam przed Franciszkiem. Ten przynajmniej zaryzykował głową i zrabował rzeczy wartości około 400.000 złotych. Ty zaś, wielki pan, lekarz miejski, nasz tyloletni sąsiad – z Twoją córką razem dostałem maturę – połakomiłeś się na rzecz wartości 3000 złotych, którą wniesiono Tobie do mieszkania i zaufano Twojej uczciwości. Trochę inaczej przedstawiała się sprawa z Alchimowiczem. Ten zwrócił ojcu moje drobnostki futrzane z gestem wielkiego pana, który się nie łakomi na cudze rzeczy. Wprawdzie ojca nie wpuścił przez próg swego mieszkania, ale rzeczy zwrócił, wprawdzie w ciemności, zawinięte w jasiek tak, jak mu w swoim czasie wręczyłem. Jak ojciec przyniósł je, okazało się, że wprawdzie wszystko jest w porządku, ale brak jednej rzeczy, tej najdroższej, to jest spodu popielicowego. Doradziłem ojcu, żeby mu nawet nie powiedział, że czegoś brakuje, bo ten wielki pan obrazi się i w ogóle nie będzie chciał, nawet przez próg mieszkania. Tylko udając, że wszystko jest w porządku, niech ojciec zażąda swego spodu futrzanego, który również był w posiadaniu Alchimowicza, co też ojciec następnym razem uczynił. Alchimowicz bynajmniej nie zaprzeczył, że posiada ojca spód, ale go zwróci dopiero na wiosnę, bo przez zimę żona go nosi, a wszak u niego 207 „nie ma przechowalni”. I na to verbum dictum nie było rady, chociaż Alchimowicz doskonale wiedział, że ojciec na wiosnę nie odważy się przyjechać do Otwocka. Otworzyłem szeroko oczy, jak mi ojciec o tym wszystkim opowiadał. Przypomniałem sobie moją naiwność, jak prosiłem komornika, żeby sam po pewnym czasie odniósł moje rzeczy Magistrowi. Nie mogłem zrozumieć, co się stało z człowiekiem, który w swoim czasie miał na przechowaniu rzeczy wartości około 100.000 złotych według ceny przedwojennej, a teraz łasi się na przywłaszczenie rzeczy wartości kilku tysięcy złotych. W jaki sposób człowiek ten może powiedzieć ojcu, że u niego „nie ma przechowalni” w momencie, kiedy wszystkie meble znajdujące się u niego w mieszkaniu są albo moje, albo ojca – i który w swoim czasie prosił, żeby mu je dać na przechowanie. Czyż dwa lata mogą tak zmienić dojrzałego człowieka, kapitana wojsk polskich, komornika S[ądu] G[rodzkiego]? Nie chodzi mi w tej chwili o stratę dość drobnej sumy, ale przecież ja bym temu człowiekowi i miliony zaufał i nawet teraz muszę się uszczypnąć, żeby uprzytomnić sobie, że faktycznie tak postąpił. Zawsze się uważałem za znawcę dusz ludzkich, jeszcze jedno złudzenie, które przeszło. Widocznie dusza ludzka inaczej reaguje w obecności człowieka żyjącego i inaczej, jak ma do czynienia z żywymi trupami. Wtedy posyła się pobożną modlitwę, żeby żywy trup zmienił się w prawdziwego trupa i przestał „porządnym ludziom” zawracać głowę. U braci X przynajmniej nie było żadnego zawodu. Przez ten czas odwiedzał ich Janek, wyjął z mojej walizki trochę potrzebnych mu drobnostek, jak prześcieradło, powleczenie, koszule, kalesony. Zabrał od pani magister Julii walizkę ze swoimi rzeczami, które miał u niej ulokowane jeszcze przed akcją. Wszystko razem przepakował w jedną walizeczkę, którą na jego prośbę Magister zabrał od braci X i zawiózł do siebie do mieszkania. Ojciec zapakował pozostałe rzeczy, odebrał również plecak od mojej gospodyni, wszystko zawiązał razem i poszedł na stację do pociągu elektrycznego. Niestety, pociąg się spóźnił o przeszło godzinę. Przez ten czas siedział ojciec na stacji i nie mógł zrozumieć, jak jego, znanego obywatela otwockiego, nikt nie poznaje. Przeszedł nawet mój 208 były kolega szkolny, który przez długi czas mieszkał w naszej willi i również ojca nie poznał. Szczęśliwie zajechał ojciec do Warszawy, było już po godzinie policyjnej, szczęśliwie dostał się na naszą ulicę, już miał zamiar pukać do naszego pokoju, gdy dwóch żołnierzy niemieckich zatrzymało go i zaprowadzili do wnęki w sąsiednim domu. Nie była to „sztrajfa” nocna, ale po prostu dwóch żołnierzy rabuśników, którzy mieli zamiar zrabować trochę pieniędzy. Ojciec, nie mając innej rady, poszedł z nimi z bijącym sercem, czy nie odkryją, że mają przed sobą Żyda, wtedy śmierć gotowa. Sprawdzili Kennkartę ojca, na widok przepustki nocnej, wydanej przez kolej spóźnionym pasażerom machnęli ręką, że to „drek”172, przerzucili wszystkie rzeczy ojca, dokładnie go zrewidowali ze wszystkich stron. Szybko skradli mu posiadane 300 złotych, ojciec udał, że nie widzi, jak biorą, no i zwędzili mu nowe rękawiczki reniferowe w taki elegancki sposób, że nawet nie zauważył tego w momencie, gdy brali. Jakoś szczęśliwie ta cała historia przeszła. Raz, że nie zaprowadzili go na wachę, po drugie, że nie poznali, że mają Żyda przed sobą, nie zauważyli „Longinesa”, którego nosił na ręku, no i w ogóle, że nie zabrali wszystkich rzeczy. Taka już jest natura Żyda, że za każdym razem dziękuje Bogu, że jeszcze gorzej nie było. Ale strachu najadł się ojciec do syta. Janek opuścił getto na kilka dni, zlikwidował swe sprawy w Otwocku, złożył podanie w Zarządzie Miejskim o Kennkartę, przespał się u Magistra, gdzie też skorzystał z dobrodziejstwa wanny i prawdopodobnie wynajął pokój gdzieś na Pradze. Z nami nie mógł się w żaden sposób skomunikować, a to z winy ojca, który otoczył nasz adres taką tajemnicą. Ponieważ z getta można było się łatwo wydostać, wrócił tam na razie do swoich kolegów, do tego całego środowiska, które tworzyło „milieu favorable”173 do normalnego życia. Według ojca to karty 172Właśc. Dreck. Niem: gówno. 173 Franc.: dobre środowisko. 209 ciągnęły Janka do getta, według mnie był to brak ciepła rodzinnego. Ojciec skorzystał z pewnej okazji, żeby odseparować się od Janka, pomimo że Janek tyle dla niego i dla matki zrobił dobrego po akcji. Cóż więc dziwnego, że Janek na razie wrócił do getta, gdzie również był Michał i inni koledzy. Mnie się dni na razie wlokły w niemożliwy sposób. O godzinie drugiej po południu szedłem już do łóżka, gdzie leżałem do dziewiątej rano. Oczywiście, że spać przez cały czas nie spałem, tylko rozmyślałem wciąż, a wszystko na jeden temat: jak łatwo mogła się żona uratować z dzieckiem. Po fakcie układałem sobie tysiąc możliwych kombinacji, jedną lepszą od drugiej. To wszystko napełniało mnie strasznym żalem, poczuciem własnej winy. Nie ma, zresztą, gorszej rzeczy dla człowieka, jak zostawić go samego z jego myślami. Aczkolwiek w pokoju nie byłem sam jeden, faktycznie byłem sam. Genia przez cały dzień szydełkowała, zresztą, choć była to dość dobra dziewczyna, była jednak zupełnie niewykształcona. Choć miała swoisty rozum do postępowania w życiu, ale nie był to rozum nadający się do jakiejś dyskusji, dzielenia się z innymi myślami swoimi. Matka najwyraźniej w świecie unikała mnie, bała się po prostu spojrzeć mi w oczy. Nie mogłem tego w żaden sposób zrozumieć. Aczkolwiek nigdy jej specjalnie nie kochałem, to jednak takich stosunków między nami nie było. Później sprawa się wyjaśniła. Cierpiała ona również na bezsenność, toteż doradziłem jej, że może wziąć na noc jeden proszek weronalu, a zaśnie. Aż podskoczyła: czy wciąż mam zamiar ją otruć? Okazało się, że po dziś dzień nie mogła zapomnieć, że ja po akcji otwockiej zaproponowałem jej truciznę. Patrzy na mnie jak na niebezpiecznego truciciela. Obawa, żeby nie zostać otrutą przez własnego syna, urosła do manii, której wybić jej z głowy i tak by nie można było. Obawami swoimi podzieliła się z mężem, który w to również uwierzył, dlatego też bał się zdradzić mi adres, a nuż mu naślę żandarmerię. Z tej samej przyczyny bał się podać adres swój Jankowi. Za dumny byłem, żeby ich przekonywać, że zawsze działałem tylko pod wpływem dobrej woli, że ja, gdybym dożył do ich wieku i potrzebował obawiać się, że rodzony syn naśle na mnie żandarmerię, tobym 210 już dalej nie walczył, nie warto już w takim wypadku w ogóle żyć. Toteż nadal nie dyskutowałem z nimi na ten temat i po dziś dzień ojciec boi się zdradzić przede mną obecny swój adres, aczkolwiek siedzę tutaj zamknięty wraz z matką. Nie wiem, czy ktoś mi w to wszystko uwierzy, że piszę szczerą prawdę, a nie pozwalam bujać w obłokach mej fantazji, takie to jest wszystko dzikie, po prostu makabryczne. Ale ostatecznie Rok Pański 1942 wykazał, że wszystko jest możliwe na tym padole płaczu. Matki własnoręcznie truły małe dzieci, żeby płaczem nie zdradziły kryjówek żydowskich przed Niemcami, synowie truli rodziców swoich, których w żaden sposób nie mogli ratować. Wszystko stało się możliwe w tym roku, cóż więc dziwnego, że i moim rodzicom weszło do głowy, że koniecznie chcę ich otruć, a to z zazdrości, że oni żyją, a moja żona z córką nie żyją. Fakt, że mimo wszystko ja matkę uratowałem, wysyłając ją do Kołbieli, posyłając jej pieniądze, dając ojcu rzeczy, pieniądze, teraz zaś postawiłem do ich dyspozycji moje rzeczy i tym samym skróciłem sobie możliwość przeżycia wojny w wypadku, o ile wojna przeciągnie się i nam zabraknie pieniędzy na przeżycie jej – to wszystko nie miało dla nich żadnego znaczenia. W swoim czasie duże ofiary materialne ponosili dla mnie, odwdzięczałem się im tym samym w czasie wojny, więc też przyjmowali jako zupełnie naturalne to, że dzielę się moimi pieniędzmi. Ale faktu, że proponowałem matce użycie trucizny, nawet w sytuacji bez wyjścia, tego faktu nie mogła zapomnieć ani mi tego wybaczyć. W ogóle coraz większa przepaść dzieliła mnie od ojca. Już nie chodziło mi o sam fakt, że bał się zdradzić mi swój adres, ale nastawienie jego do tragedii żydowskiej w ogóle i naszej w szczególe uniemożliwiało wszelkie porozumienie między nami. Nie mogłem słuchać, jak człowiek, a w dodatku Żyd, twierdzi, że wymordowanie narodu żydowskiego nastąpiło wskutek grzechów popełnionych przez Żydów wobec Boga i że ten cały kataklizm został z góry przepowiedziany przez proroków żydowskich i zgodny jest z wolą Bożą. On sam powinien robić wszystko, co jest w jego mocy, żeby uratować się, ale ludzi, którzy zginęli, nie trzeba żałować. 211