WACŁAW ŚWIEŻAWSKI „Jastrząb”

Transkrypt

WACŁAW ŚWIEŻAWSKI „Jastrząb”
WACŁAW ŚWIEŻAWSKI
„Jastrząb”
1
ZANIM PADŁY STRZAŁY
Słońce stało już w zenicie, gdy Antek Paleń, który ocknął się pierwszy z
krótkiego snu, zaczął budzić swych kolegów. Było ich pięciu, wyciągniętych na
puszystej trawie, w cieniu zagajnika kipiącego gęstą, świeżą zielenią. Obok
nich leżały karabiny z rozłożonymi zamkami i ten widok najbardziej go
zirytował.
— Wstawaj, człowieku — szarpnął za ramię Józka Sęka. — I wy też —
zwrócił się do dwóch stryjecznych braci, spoglądających sennym jeszcze
wzrokiem na sprawcę nagłej pobudki. Głos Antka docierał do nich z trudem,
nie mogli w pierwszej chwili zrozumieć, o co mu chodzi.
— Co się stało? — zapytał wreszcie Janek Paleń, mrużąc oczy w
jaskrawych promieniach czerwcowego słońca.
Antek zmarszczył brwi, niefrasobliwość krewniaka wytrąciła go trochę z
równowagi.
— Dosyć tego dobrego! — wypalił ostrym tonem. — Albo nauczycie się
dyscypliny, albo nas szkopy zgarną do policyjnej budy i obudzicie się dopiero
w areszcie. Do czego to podobne! Przerwaliście czyszczenie broni ;i śpicie w
najlepsze, zapominając o wszystkim. I do tego jeszcze te karabiny. Jak można
zostawiać rozłożoną broń? Kto was tego nauczył? A gdyby tak teraz, w tej
chwili, wyskoczyli zza drzew Niemcy, to co wówczas? Zamek pod pachę i w
nogi, tak?
Nie odpowiedzieli mu od razu. Słuchali, zerkając mimochodem na sąsiednie
krzewy skąpane w słońcu, bujnie rozrośnięte i szeleszczące na wietrze.
Pierwszy odezwał się Józek.
— Przecież ty także...
— Co także? Chciałeś powiedzieć, że spałem razem z wami? Tak, nie
zaprzeczam, ale visa mam w porządku. Zobacz — podsunął mu na dłoni
pistolet. — Mógłbym z niego kropnąć w każdej chwili, a wy? Mam ci pokazać,
jak wygląda twój karabin?
2
— Nie, nie potrzeba. Sam widzę. Ale w razie czego, nie byłoby tak źle —
próbował tłumaczyć Józek. — Mamy przecież wartownika...
Antek spojrzał na mego z wyrzutem.
— Przede wszystkim musisz polegać na sobie, to samo dotyczy
pozostałych. I mnie też — podkreślił z naciskiem. — Musimy stanowić zwartą
grupę. Złóż szybko broń i ściągnij natychmiast z posterunku Irzyckiego.
Gdybyś zauważył coś podejrzanego, zaalarmuj nas. Jeśli nie, wracajcie obaj.
Porozmawiamy wreszcie o ważnych sprawach, które nas wszystkich dotyczą.
Zrozumiałeś?
— Tak jest! — Józkowi udzielił się służbowy ton. — Zaraz tu będziemy.
Antek usiadł pod rozłożystym świerkiem i bacznie lustrował dwóch
chłopców, którzy w błyskawicznym tempie doprowadzali do porządku swe
karabiny. Ślizgowe, czterotaktowe zamki mause-sów trzaskały napiętymi
iglicami. Załadowali broń, przestawili skrzydełka bezpieczników i — czekali.
Coś ważnego musiało za chwilę nastąpić. Wiedzeli, że Antek nie rzuca słów na
wiatr. Cieszył się wśród nich dużym autorytetem, ufali mu nie od dzisiaj.
Pochodził przecież z rodziny Paleniów, związanej jeszcze przed wojną z
ruchem lewicowym. Sam miał już kontakt z organizacją, która działała w
konspiracji. Parę razy pokazywał im ulotki i gazetki wydawane przez kogoś w
podziemiu. Czytali z zapartym tchem, wchkr.iali każde zdanie, każde słowo...
Antek wprowadzał ich krok po kroku w inny świat, wyjaśniał, przekonywał,
sypał przykładami. Musiał dużo czytać, bo jego wiedza nie ograniczała się tylko
do pospolitych spraw związanych z rodzinną wsią. Ale nie tylko pod tym
względem Antek imponował im swą dojrzałością i postawą. Było przecież
wielu takich, którzy potrafili ciekawie mówić. Antek jako jeden z pierwszych
zdecydował się na krok, który świadczył także o jego odwadze. Wszystko
zaczęło się wczesną wiosną 1942 roku, gdy we wsiach Lubelszczyzny okupant
ponownie przystąpił do przymusowego wywożenia młodzieży w głąb Rzeszy,
do pracy w przemyśle zbrojeniowym i rolnictwie. Akcja prowadzona była z całą
brutalnością. Nie pomagały żadne zaświadczenia lekarskie, radne prośby.
Niekiedy tylko skutkowała sowita łapówka, wypłacona urzędnikowi z
Arbeitsamtu lub komendantowi gminnego posterunku policji, ale któż z
biednych chłopów Lubelszczyzny mógł sobie pozwolić na taki luksus? Nie
Oylo wreszcie żadnej gwarancji, czy nawet łapówka uratuje kandydata na
przymusowy wyjazd od kolejnej akcji.
I wtedy właśnie, gdy w wielu rodzinach opłakiwano zabranych przemocą
synów, Antek powiedział stanowczo „nie". Zbuntował się i mimo nakazu
odmówił wyjazdu. Wiedział dobrze, czym to grozi, ale nie zmienił swej decyzji.
Pozostał na miejscu, zacznł się ukrywać. Pociągnął swym przykładem kilku
3
innych kolegów. Szybko doszli do porozumienia i od tej pory rozpoczęło się ich
nowe życie, ryzykowne, peine niewygód, często głodu i chłodu, tor-sownych
wędrówek i trosk. Początkowo tylko się ukrywali, ale Antek nie myślał
wyłącznie o ratowaniu głowy. Odrzucał taką myśl. Dopomógł mu w tym brat,
dawny członek KPP, związany z aktywistami lewicy już od pierwszych
miesięcy okupacji. Starszy brat zastępował mu ojca, który zmarł przed
wybuchem wojny. Dzięki niemu Antek dowiedział się o istnieniu zalążkowej
konspiracyjnej organizacji w Rzeczycy i innych wsiach. W kolportowanych
tajnie gazetkach pisano o potrzebie zbrojnej walki z hitlerowcami. Hasło było
jasne, zachęcające do czynu. Antek otwarcie przedstawił przed kolegami swój
plan, wiedział zresztą, że oni też myślą podobnie.
Tak oto powstała pięcioosobowa grupa zdecydowanych na wszystko
chłopaków. Nie składali przysięgi, nie mieli jeszcze wyraźnie określonego
programu działania, ale w ich rękach znalazła się broń. I to było najważniejsze.
Każdy wiedział, że prędzej czy później, a w grę wchodziły nie lata lecz
tygodnie, skierują lufy przeciwko wrogowi. Samorzutnie powstała grupa uznała
Antka swoim dowódcą. Zdobył on sobie tyle szacunku i uznania, że nikt nie
kwestionował jego czołowej roli w grupie. Antek właściwie docenił postawę
kolegów, którzy mu zaufali. Starał się na każdym kroku postępować tak, aby
mogli w pełni na nim polegać. Wskazówek udzielał mu brat. Od niego uczył się
elementarnych zasad konspiracji, działania w trudnych warunkach okupacji, poczucia dyscypliny i odpowiedzialności za podejmowane decyzje.
Gdy więc Józek Sęk wrócił z wartownikiem, Antek postanowił omówić
kilka spraw zasadniczych, które miały zmienić oblicze luźno do tej pory
związanej grupy. Czas był najwyższy, rozpoczynała się pełnia lata — najlepsza
pora do aktywnych wystąpień przeciwko okupantowi.
— No, chłopaki — zaczął przyjacielskim tonem — dość już obijania się
po wiejskich kątach, oborach i stodołach, dość zjadania darmowego chleba,
którego nasi chłopi i tak mają za mało, by starczyło dla własnych dzieci i na
kontyngent...
Przyglądali mu się z zainteresowaniem. Dotychczas nie przemawiał do
nich w ten sposób, nie poruszał tego tematu nawet wówczas, gdy zastanawiali
się wspólnie, u kogo spędzić kolejną noc.
— Wyrwaliśmy się z rąk szwabów nie po to, by siedzieć z założonymi
rękami — ciągnął dalej Antek. — Wojna potrwa jeszcze długo. Musimy
włączyć się do niej i rozpocząć walkę z wrogiem. Ktoś z was może powiedzieć:
cóż my, pięciu chłopaków, zdołamy zrobić? Wytłuką nas, zanim oddamy
pierwszy strzał. Ja jednak myślę, że tak nie jest. Będziemy działać podjazdowe,
skrycie, bęaziemy nęicac okupanta xam, gazie on się tego najmniej spodziewa. Nie damy
się zaskoczyć, przeciwnie, sami będziemy zaskakiwać. Naszym
sprzymierzeńcem będzie las. Kto zna lepiej o*d nas te strony? Wróg? Bzdura.
Oni czują się dobrze na otwartej przestrzeni, gdy mają przewagę. Tu, w lasach
lipskich, janowskich, biłgorajskich, będą bezradni. Naszym sprzymierzeńcem
będzie też noc. Kto zorientuje się w ciemnościach, że jest nas tylko pięciu?
Zanim ochłoną i zorganizują jakiś pościg, my już pryśniemy daleko...
Słuchali go z coraz większą uwagą. To, co mówił, miało swój sens. Znać
było, że Antek przygotował z bratem odpowiednie argumenty. Niby o
4
wszystkim wiedzieli, ale dopiero teraz, gdy nazwał pewne rzeczy po imieniu,
dostrzegli sporo nowego.
— Dobrze gadasz, Antek — wtrącił jego stryjeczny brat Janek. — Jak
tłuc, to tłuc. My też tak myślimy, tylko powiedz czym? Ty masz visa, my
wygrzebane ze strychów karabiny. Przecież tego nie starczy, amunicji mam parę
sztuk. Czort wie, czy jeszcze jest dobra...
— Ja swoją kozikiem skrobałem ze rdzy — dodał Józef Jrzyc-ki, który
przed chwilą wrócił z posterunku.
— Wiem, widziałem — przyznał flegmatycznie Antek. — Dlatego też od
broni trzeba będzie zacząć. Porozmawiamy z chłopami i leśnikami. W
trzydziestym dziewiątym pochowali trochę porzuconej broni i amunicji. Po co
ma się marnować w ziemi, skoro my jej potrzebujemy. Gdy i tego nie starczy,
zdobędziemy broń na wrogu. Ma jej pod dostatkiem...
— Ech, gdyby tak automat — westchnął Sęk. — Oglądałem kiedyś u
jednego żandarma, oczy mi się zaświeciły, takie cacko. Palnąć w łeb szwaba,
pomyślałem sobie, i zabrać mu pukawkę.
— Poczekaj, będzie i automat — uspokoił go Antek. — Coś się zrobi,
rozejrzymy się. Poza bronią trzeba będzie wystarać się o jakieś mundury i
porządne buty. Nasze łachy już świecą dziurami, a nie możemy wyglądać jak
dziady. Jak cię widzą, tak cię piszą. Znacie to przecież. U znajomych
znajdziemy wojskowe mundury z września. Od razu poczujemy się lepiej,
zobaczycie. Gdyby były z tym poważniejsze kłopoty, dobierzemy się do
szwabów. Mają do diabła i trochę ekwipunku. Przyda się wszystko: kurtki,
.spodnie, płaszcze, saperki, pasy, koce; kieszeni też nie będziemy obrywać
nabojami, potrzebne będą jakieś chlebaki czy torby. Z czegoś trzeba jeść i pić, a
więc pomyślimy o menażkach i manierkach. Z żywnością też mogą być kłopoty,
zorganizujem więc jakiś zapas przechowywany na biwaku. Proponuję parę
konserw jako żelazną porcję. Szwabom tego nie brakuje, wożą żarcie w pociągach, mają magazyny...
Janek Paleń pokręcił głową z niedowierzaniem.
— Chcesz z nas zrobić wojsko, co?
— I tak, i nie. Wyposażenie w miarę możliwości będzie wojskowe,
dyscyplina i porządek też, ale działać będziemy po partyzancku. Prawdę
mówiąc, nikt z nas nie zna jeszcze zasad takiego działania. Będziemy się tego
uczyć, wszyscy. Zaczniemy od prostych akcji, potem, gdy będzie nas więcej,
przejdziemy do poważniejszej roboty. Swoją drogą jakiś wojskowy fachowiec
też by się przydał, porozmawiam z bratem. Może znajdzie coś z podręczników.
Wolałbym nie uczyć się tylko na własnych błędach.
W pewnej chwili Antek wstał i po krótkiej pauzie, jakby zastanawiając się,
co chce powiedzieć, zwrócił się ponownie do kolegów:
— Połóżcie karabiny przede mną i ustawcie się w szeregu na wysokości
tej brzózki. Tak, dobrze, a teraz uwaga — mówił powoli, czując na sobie
zaciekawiony wzrok czterech chłopców. — Ta broń musi być w pewnych
rękach, gotowych do walki i ofiary własnej krwi. Czeka nas trudny okres. Mogę
wam tylko obiecać, że nie będzie łatwo. Kto więc nie czuje sdę na siłach, niech
tej broni nie podnosi. Ochotników i tak znajdziemy dużo, znacznie więcej niż
5
broni. Damy ją tym, którzy rzeczywiście będą na to zasługiwać. Zastanówcie
się dobrze.
Stali w bezruchu, spoglądając na karabiny, na Antka i na siebie. Było coś
uroczystego w tej prostej ceremonii, nie spodziewali się takich słów od kolegi
znanego jeszcze z lat dzieciństwa. Antek urósł w ich oczach, zmężniał,
zaimponował im postawą godną dowódcy, który poważnie traktuje swój mały
oddział.
— Znasz nas przecież, myśmy się już zastanowili na wiosnę — odezwał
się jako pierwszy Janek Paleń, podchodząc do leżących karabinów. Za nim
kolejno występowali z szeregu inni. Ostrożnie podnosili broń i chociaż była im
dobrze znana, na ich twarzach malowało się z trudem maskowane wzruszenie.
— Pamiętajcie, koledzy — głos Antka zabrzmiał innym tonem —
żołnierz przyjmując broń, składa jednocześnie przysięgę na wierność ojczyźnie.
To bardzo ważny moment w życiu każdego z nas. Od tej chwili nie jesteśmy
tylko przyjaciółmi, stajemy się obrońcami naszej ziemi, żołnierzami Polski
Walczącej. Będę od was i od siebie wymagał wiele. Rozkaz jest rozkazem, nie
możecie się od niego uchylać, choćby nawet życiu zagrażało
niebezpieczeństwo. Takie są prawa naszej walki. Zrozumieliście?
— Tak — padła zgodna odpowiedź.
Wykorzystując chwilę podniosłego nastroju, Antek przeszedł do ostatniej,
bardzo istotnej sprawy. Zaproponował, by usiedli. Tylko akt wręczenia broni i
przysięgi musiał odbyć się na stojąco.
—
Wiecie, co to jest tajemnica? •— zagadnął. Uśmiechnęli się: też
pytanie! Każde dziecko może odpowiedzieć, a oni są już przecież żołnierzami.
— W takim razie powiem wam od razu, o co mi chodzi. W naszych
warunkach właściwie wszystko jest tajemnicą: skład oddziału — zaznaczył
wyraźnie oddziału — uzbrojenie, miejsce postoju, kierunek przemarszu,
planowana akcja, tajemnicę stanowią także nasze nazwiska...
— Jak to nazwiska? — zdziwił się Józek Sęk. — Pierwszy raz słyszę. Czy
ty nie przesadzasz?
Chłopcy z malowniczej wsi Lipa nie zrozumieli Antka.
— Otóż właśnie, był czas, że i ja o tym nie wiedziałem. Brat wyjaśnił mi
jednak zagadkę. Konspiracja, czyli działalność znana tylko zaprzysiężonym, jak
wy teraz, wymaga, by jak najmniej osób wiedziało o tym, kto wchodzi w skład
danej grupy czy oddziału. Ludzie ci powinni się znać nie z nazwisk, lecz z
pseudonimów. Na przykład w razie aresztowania któregoś z członków, a jest
okupacja i musimy się z tym liczyć, wróg nie wydusi z niego żadnych nazwisk.
W ten sposób można uchronić innych kolegów i ich rodziny przed
niebezpieczeństwem. Sam pseudonim, który można zmienić, nic przecież nie
mówi. Dlatego i wy także musicie występować od dzisiaj pod przybranymi
dowolnie nazwiskami. I tylko tak, chciałbym wszystkich uprzedzić, będziemy
się do siebie zwracać. O prawdziwych nazwiskach zapomnijcie, do końca
okupacji jest jeszcze daleko. No, to słucham, kto pierwszy? Może ty, Janek?
Stryjeczny brat Antka zawahał się. Ktoś zaproponował, b y obrał sobie
pseudonim „Sokół", bo ma bystre oczy i jak nikt potrafi dojrzeć zwierzynę na
tle leśnego poszycia, ptaka na najwyższej gałęzi, a nawet jaszczurkę lub żmiję w
7
gęstej trawie. Ktoś inny wspomniał o „Orle", bo Janek miał garbaty nos jak orli
dziób. W końcu on sam rozstrzygnął spór.
— Niech już będzie „Sokół", podoba mi się.
Z drugim bratem stryjecznym nie było kłopotu. Umiał naśladować głos
czarnego ptaszyska i postanowił zostać „Krukiem". Antek Paleń odwołał się do
gustu kolegów. Uznali, że ma w sobie coś z drapieżnego ptaka, jest ruchliwy,
szybki, odważny, smukły,, zupełnie jak młody jastrząb. Nie oponował, zgodził
się. Od tej chwili został więc „Jastrzębiem".
— Same ptaki — zadumał się Sęk. — Nie na mój kaliber...
— Co się martwisz — pocieszył go „Kruk". — Wyglądasz, jak pniak
stuletniego dębu, ziemia drży pod tobą.
— No to jak? „Ciężki"? — Jakoś głupio...
— Nie, dlaczego. Może by lepiej „Gruby", akurat do ciebie pasuje.
Zgoda?
— Niech będzie, jeśli wam się podoba. Mnie tam wszystko jedno —
mruknął Józek Sęk i klepnął się potężną łapa w pierś,, aż zadudniło.
Irzycki skrobał się po głowie. Z racji ciemnej cery koledzy od dziecka
mówili mu, że wygląda jak Murzyn. Nadarzała się okazja do podtrzymania tego
przezwiska, ale Józek stanowczo zaprotestował.
— Odczepcie się ode mnie, kto to widział Murzyna w lubelskich lasach.
Co ludzie powiedzą, że jakiś afrykaniec tu się zaplątał. Nie zgadzam się. Może
będzie lepiej „Czarny"?
— W porządku, od ciebie wszystko zależy — skwitował krótko
„Jastrząb". — Jeszcze raz powtarzam —- dodał po chwili: — od tej pory
obowiązują tylko pseudonimy. Jeśli ktoś zwróci się do mnie po imieniu, nie
odpowiem. Wbijcie to sobie raz na zawsze w głowę. Zrozumieliście „Sokół",
„Kruk", „Grubv" i „Czarny"?
— Tak jest, komendancie — krzyknął najdalej siedzący Janek.. „Jastrząb"
podniósł się, odszedł kilka kroków i nagłe podał:
komendę:
— Powstań! W szeregu zbiórka!
Zerwali się błyskawicznie. Uroczysty chrzest zrobił swoje. Rozpierała ich
duma, że stanęli u progu nowego życia, że mimo okupacji mają broń, słyszą
wojskowy język, że czeka ich Wielka Niewiadoma.
— Zapamiętajcie dobrze — powiedział stanowczym głosem „Jastrząb".
— Jest czerwiec 1942 roku, może kiedyś ta data będzie ważna. Od dzisiaj
jesteśmy pierwszym oddziałem partyzanckim w lasach lipskich na południowej
Lubelszczyźnie. Pierwszym — zaakcentował — a to zobowiązuje. Nikt z was
nie może działać na własną rękę. Za samowolę będziemy karać. Od dzisiaj
musicie się podporządkować surowej dyscyplinie, za zdradę tajemnicy grozi
kula w łeb! Macie jakieś pytania?
Nikt nie zabrał głosu; o co tu pytać, skoro wszystko jest jasne. Do dzisiaj
nie czuli się jeszcze zwartą grupą. Łączyły ich bardziej więzy koleżeńskie niż
świadomość dobrowolnie podjętego obowiązku. Teraz doszedł do głosu nowy
element: solidarność w obliczu czekających ich zadań.
— „Gruby", wystąp!
Józek Sęk zrobił trzy kroki i zamarł w bezruchu.
7
— Powierzam ci funkcję kwatermistrza. Jest już dobrze po południu,
wszystkim kiszki zagrały marsza. Zastanów się co
i gdzie zjemy na obiad. Tylko ostrożnie, żebyś nie wpadł po drodze.
— W porządku, zrobi się — zameldował „Gruby".
— Nocujemy u „ciotki" w Bani, kwaterę zorganizowałem — informował
„Jastrząb". — Spać będziemy w stodole na zmianę. Jeden stale musi czuwać z
bronią gotową do strzału. W razie czego, rąbać na pewniaka i odskok do lasu.
Tu nas nie znajdą. Jutro skoro świt spotykamy sdę w tym samym zagajniku.
Już chcieli się rozejść, ale „Jastrząb" zatrzymał ich ruchem
ręki.
— Stop, to jeszcze nie wszystko. Co się stało, nogi was zabolały? „Sokół"
— zwrócił się wprost do Janka Palenia — zadanie dla ciebie. Pójdziesz zaraz po
obiedzie do Lipy, oczywiście bez broni, i przeprowadzisz tam wywiad. Chcę
znać ostatnie wiadomości: co słychać wśród ludności, co robią szkopy i
granatowi? Rozejrzyj się, pogadaj z ludźmi i wracaj jutro rano. Będziemy tutaj
czekać. Gdybyś czuł jakieś niebezpieczeństwo, pryskaj od razu w las.
Znajdziemy cię, bądź spokojny. A teraz — zakończył „Jastrząb" — możemy
sobie odpocząć. Koniec zbiórki. Idź, „Gruby". O żołądek trzeba dbać...
PIERWSZA AKCJA
Poranna toaleta w lodowatej wodzie leśnego potoku postawiła ich od razu
na nogi. Rozebrani do pasa nie zważali na chłód. Słońce dopiero zaczynało swą
wędrówkę po nieboskłonie. Tak byli zajęci szorowaniem twarzy i piersi, że nikt
nie zauważył skradającego się bezszelestnie „Sokoła". Gdy wreszcie stanął
przed nimi, omal nie rozbiegli się w popłochu. Wyrósł dosłownie jak spod
ziemi.
— Ładne rzeczy — skarcił ich „Sokół". — Używacie sobie jak za
dobrych czasów. Na kilometr was słychać...
— Mów lepiej, czegoś się dowiedział, i nie wygłupiaj się z takimi
uwagami do starszych ludzi, gołowąsie! — ofuknął go „Gruby".
— Spokój! — syknął groźnie „Jastrząb" zły na siebie za popełnioną
nieostrożność. Wczoraj tyle im mówił o dyscyplinie i
JO
8
porządku, a tu masz: tak się zagalopowali do potoku, ze nikt nie pamiętał o
posterunku na ścieżce do zagajnika. Owszem, wartownik był wyznaczony, ale
on także chciał się umyć. Nie można do tego dopuścić w przyszłości, bo licho
nie śpi.
„Sokół" dostrzegł zmieszanie na twarzy „Jastrzębia". Zorientował się od
razu, co zaszło. Było mu nawet nieprzyjemnie, że skrycie podszedł do zajętych
toaletą kolegów. Próbował się u-sprawiedliwić, ale „Jastrząb" machnął
niecierpliwie ręką.
— Daj spokój, to był mój błąd. Nie ma o czym gadać. „Czarny", bierz
karabin i zmykaj stąd! Później sobie porozmawiamy o obowiązkach
wartownika. A ty — położył „Sokołowi" dłoń na ramieniu — siadaj i mów, co
ustaliłeś. Są jakieś nowości?
— Są, i kiepskie — szepnął zatroskany „Sokół".
— No, śmiało. Wal od razu, co cię tak speszyło — nalegał Antek. —
Przestraszyłeś się? Czego?
— Ściemniło się już dobrze, kiedy doszedłem do Lipy — zaczął
niepewnie Janek. — Z daleka usłyszałem ujadanie psów i krzyki. Jasna sprawa,
pomyślałem, na pewno Niemcy. I tak faktycznie było. Na skraju wsi i pomiędzy
damami zauważyłem kilka samochodów z przygaszonymi światłami.
Widziałem biegających ludzi, jakiś ruch, światła ręcznych latarek. Nic z tego,
bracie, powiedziałem sobie, do wsi nie pójdziesz, bo i po co? Zawróciłem i
zataczając lasem półkole skierowałem się do Paramy. Po drodze spotkałem
Edka Płowasia, był przybity i rozgoryczony. Od niego dowiedziałem się, że
zaraz po południu Niemcy w poszukiwaniu broni splądrowali całą wieś.
Niczego nie znaleźli. Zabrali jednak jego ojca, starego Płowasia, Erbetowskiego
i jeszcze dwóch innych chłopów. Zrabowali na dodatek kilka worków zboża,
trochę drobiu i jeszcze za dnia odjechali w kierunku Lipy. Chyba też w
poszukiwaniu ukrytej broni, nie wiem.
„Jastrząb" poruszył się niecierpliwie. Wiadomości istotnie były bardzo złe.
Nie spodziewał się takiego ciosu.
— Od listonosza wracającego z Łysakowa dowiedziałem się, że
zatrzymani przebywają w areszcie w Zaklikowie. Za kilka dni mają ich
podobno odwieźć do Lublina na dalsze śledztwo —• dodał „Sokół".
Psiakrew, zaklął w duchu „Jastrząb". I co teraz robić? Nie mógł się
pogodzić z myślą, że Niemcy zamknęli Jana Płowasia. Ten człowiek należał już
właściwie do jego oddziału. Dał im dwa karabiny z amunicją, obiecał rozejrzeć
się za nową bronią. W najbliższych dniach zamierzał na stałe dołączyć się do
leśnej grupy. Chciał tylko pomóc żonie i dzieciom w pilnych pracach gospodarczych: przygotowaniu ziemniaków do sadzenia, zmieleniu zboża,
fi
uporządkowaniu zagrody. Znali go i cenili ludzie z całej wsi. On pierwszy
zaczął zbierać z pobojowisk wrześniowych broń i amunicję, wierząc, że
przejdzie ona w ręce godnych następców. Był gorącym patriotą, człowiekiem
uczciwym i energicznym. Jak mu pomóc? — zastanawiał się „Jastrząb". —
Przecież nie można dopuścić do tego, by Płowaś został wywieziony do Lublina.
Stamtąd już nie ma odwrotu. W „najlepszym" wypadku trafi na Majdanek.
— Planujesz coś? — zainteresował się „Sokół".
— Co tu można planować, człowieku — westchnął ponuro Antek. — Łeb
mi pęka, jak sobie pomyślę o tym wszystkim. Areszt w Zaklikowie, powiadasz.
To bardzo ważne. Znam tę budę, na oko nic takiego. Granatem można wywalić
drzewo, ale tam muszą być silne posterunki. Czekaj — coś go nagle tknęło — a
gdyby tak... Już wiem. Mam punkt zaczepienia. Wyjdzie, nie wyjdzie, ale
spróbować można, dopóki Płowaś siedzi w Zaklikowie...
Jeszcze tego dnia wieczorem „Jastrząb" wysłał „Grubego" z
kategorycznym poleceniem, by odszukał i sprowadził do ich obozu brata,
Władysława Palenia, który od kilku miesięcy występował pod pseudonimem
„Stary". Sam nie chciał podejmować w tej sprawie decyzji, nie chciał też
narażać niepotrzebnie swoich ludzi w zbyt pochopnie zorganizowanej akcji.
„Stary" zjawił się o świcie następnego dnia. Wiedział już, po co go
wezwano. Rozmowa z „Jastrzębiem" była krótka.
— Zgadzam się z tobą, że uwolnienie Płowasia i innych aresztowanych
będzie miało duże znaczenie — powiedział. — Okupant jest rozzuchwalony,
pewny siebie. Dotychczas na naszym terenie nie było żadnych akcji
partyzanckich. Wróg myśli, że zdołał całkowicie sterroryzować ludność i
zmusić ją do posłuszeństwa. Warto mu wybić z głowy to przekonanie. Akcja
odbije się na pewno szerokim echem wśród mieszkańców Zaklikowa, pokrzepi
ich. To wszystko jest prawda, ale nie możemy działać na ślepo...
— Właśnie dlatego ciebie tutaj sprowadziłem — podchwycił „Jastrząb".
— Liczę na twoją pomoc. Chłopaków mam pewnych, ale brak im jeszcze
doświadczenia. Sam rozumiesz, jak to jest: niby sprawa łatwa, gdy jednak
dojdzie do konkretów, mogą jeszcze nawalić, a wtedy klapa.
— Jasne. Przecież pierwszy raz wybieracie się na taką robotę.
— Co proponujesz?
— Po pierwsze, zachowaj na razie plan w tajemnicy. Po drugie, ja zajmę
się wywiadem w Zaklikowie. Trzeba sprawdzić, jakie są możliwości dojścia do
aresztu i kto go pilnuje. Mam swoich ludzi, pomogą mi. Po trzecie, przygotujcie
broń i sprawną amunicję. Granaty masz? Dobrze, przyda się kilka sztuk. Na
razie tyle. Czekaj na mnie i na własną rękę nie rób nic.
*
*
*
23 czerwca 1942 roku spotkali się we trójkę: „Jastrząb", „Stary" i
„Gruby". Punkt zbiórki znajdował się w lesie w pobliżu Zaklikowa. Czekali na
zapadnięcie zmroku, w porze dziennej nie mogli poruszać się z bronią.
„Jastrząb" miał pistolet i dwa granaty, pozostali karabiny i też po dwa
„zaczepne" w gładkich skorupkach.
Informacje „Starego" były ścisłe i wyczerpujące. Areszt, niewielki
murowany budynek o zakratowanych oknach, znajdował się w pobliżu
posterunku policji granatowej. Zamykano go z zewnątrz na kłódkę i metalowe
zasuwy. Klucznik, prawdopodobnie uzbrojony, mieszkał we własnym domu po
przeciwległej stronie. Nazywał się Gonelik. O jego postawie trudno było coś
powiedzieć. Wykonywał polecenia komendanta posterunku, do aresztowanych
odnosił się obojętnie. Granatowi czuli się tak pewnie, że na noc nie wystawili
wartownika przed aresztem. Kto zresztą, jak przypuszczali, mógłby się odważyć
na otwarcie drzwi, skoro policjanci byli tak blisko. W Zaklikowie znajdował się
ponadto posterunek żandarmerii niemieckiej w składzie piętnastu ludzi oraz, jak
na złość w tym czasie, szkoła policyjna, licząca około stu kursantów.
Kwaterowali oni w budynku oddalonym około 800 metrów od aresztu w
kierunku zachodnim.
— Wchodzimy w paszczę wilka — powiedział wprost „Stary". —
Całkowita przewaga jest po ich stronie. Nasz jedyny atut to zaskoczenie. O
niczym przecież nie wiedzą. Strzelać będziemy w ostateczności. Gdyby doszło
do wymiany ognia, nie czekać ani sekundy. Natychmiast wiać do lasu.
Pamiętajcie, każdy musi trzymać nerwy w garści...
Około północy, gdy omówili już wszystkie szczegóły, „Jastrząb" dał znak.
Księżyc skrył się za chmurami, panowała zupełna ciemność. Głębokiej ciszy
nie mącił żaden szmer, chrzęściło tylko igliwie pod butami i jakiś ptak zerwał
się do lotu z poruszonej gałęzi, tłukąc pospiesznie skrzydłami.
Już są na skraju lasu. Przed nimi czterysta metrów otwartej przestrzeni do
aresztu, z tej odległości widać jego proste kontury. Obok kilka domów,
ukrytych między drzewami, wtopionych w czerń. Żadnego światła, żadnego
ruchu, spokój. Wprost wierzyć -się nie chce.
— Rozchodzimy się! — poleca szeptem „Jastrząb".
„Gruby" skręca w lewo. Ma zająć stanowisko naprzeciw posterunku
policji. Gdyby któryś z granatowych wybrał się w nocy do aresztu, strzałem
zaalarmuje „Jastrzębia". Tylko tym może mu pomóc. Granaty to ostateczność...
„Stary"skrada się na szosę od strony toru kolejowego. Zadanie podobne:
obserwować i ostrzegać. Szosą może jechać wojskowy samochód, może
przechodzić patrol żandarmerii.
Pora na „Jastrzębia", gdy tamci dochodzą do swych stanowisk, on rusza
przed siebie. Musi mieć rezerwę czasu, by nie zepsuć pośpiechem całego planu.
Podniszczony letni płaszcz ukrywa jego oficerski mundur z doskonałego sukna.
Włożył go specjalnie po to, aby wywołać większe wrażenie na aresztowanych.
Buty z cholewami, pas, poprzeczka i vis w nowym futerale podkreślają jego
wojskową sylwetkę. W roli tej czuje się świetnie.
Do aresztu pozostało już kilkanaście metrów. „Jastrząb" zwalnia, rzut oka
na posterunek. Nikogo nie widać, zza przesłoniętego okna sączy się smuga
światła. Czuwają, a może po prostu śpią? Moment wahania i cichy gwizd
spomiędzy drzew. To „Gruby" sygnalizuje — droga wolna. Skręca i w paru
susach, sprężyście jak lampart, doskakuje do znajdującego się obok domu
klucznika. Już chce zastukać w okno, gdy nagle przytłumiony warkot silnika
zatrzymuje go w miejscu.
— Cholera, tego jeszcze brakowało — klnie ponuro.
Staje za pniem drzewa i czujnie obserwuje szosę. Żandarmeria? Wojsko?
Tam ulokował się „Stary". On będzie widział dokładniej, kropnie z karabinu w
razie potrzeby...
Szum przybliża się, rośnie i — ucieka na drugi koniec drogi. „Jastrząb"
oddycha z ulgą. Nic groźnego, po prostu przejeżdżający samochód. Też pomysł
z tą żandarmerią — uśmiecha się teraz, by dodać sobie otuchy. Ale dziwny
skurcz w okolicach serca pozostał, jakiś młot rozkołysał się pod czaszką.
Jeszcze raz podchodzi do ciemnego okna. Stuka energicznie, ściskając w
prawej dłoni odbezpieczony pistolet. Jeśli w tej chwili ktoś wyjdzie z
posterunku, może być kiepsko. Twardo śpi ten Go-nelik, psiakrew! Znowu
tłucze w szybę, tym razem mocniej.
Coś zaskrzypiało w izbie, doleciał szmer odsuwanego krzesła, poruszyła
się firanka. Czyjaś głowa wyrosła na prostokątnym tle.
— Otwieraj! — „Jastrząb" nie poznaje swego głosu. Głowa odskoczyła w
tył jak rażona prądem.
Jeden tęgi zamach łokciem i roztrzaskane szkło sypie się na podłogę.
Szybciej! Odbicie, nogi na parapet, ręce przed siebie. „Jastrząb" błyskawicznie
ląduje na środku izby.
— Nie ruszaj się! Gdzie masz broń!
Klucznik wytrzeszcza oczy, z trudem łapie powietrze, ledwie utrzymuje
się na drżących nogach. Nic nie słyszy, nic nie rozumie. Jest
sparaliżowany z przestrachu.
— Pytam, gdzie masz broń?
— Rany boskie, panie — bełkocze nieprzytomnie — żadnej broni, niech
trupem padnę...
„Jastrząb" rozchyla płaszcz.
— Klucze od aresztu.
— Są klucze, panie kapitanie, są, o tutaj... — jąkał się, z niedowierzaniem
spoglądając na oficerski mundur tajemniczego przybysza.
— Gonelik, ostrzegam, bez głupich żartów. Włóż coś na siebie, weź
klucze i otwórz areszt. Tylko szybko!
Po minuciie wyszli z izby. „Jastrząb" czuje przyspieszony łomot w
skroniach. Klucznik idzie przed nim na sztywnych nogach, nie ogląda się, kiwa
tylko głową, gdy padają słowa:
— Gdybyś próbował podnosić alarm, palnę w łeb! Tamci ci nie pomogą,
posterunek jest okrążony. Możemy rozwalić wszystkich!
Drżącymi rękami otwiera drzwi. Zgrzytają stare zawiasy. W środku
osiemnastu aresztowanych, podnoszą się z gołych desek, cofają w głąb
mrocznej celi. Są zaskoczeni nieoczekiwanym wejściem klucznika i obcego
mężczyzny. O tej porze, w środku nocy, można się spodziewać tylko Niemców.
A więc to już koniec, zaraz wyjdą na dwór, staną w świetle reflektorów,
popędzani kolbami runą do wnętrza więziennego wozu... Gaśnie ostatnia iskierka nadziei, z Lublina już nie wrócą. Każdemu grozi kara: za u-krywanie synów,
za uchylanie się od dostaw kontyngentowych, «a przechowywanie broni...
Czemu jednak klucznik wierci się tak niespokojnie, dlaczego ten wysoki
mężczyzna w wojskowych butach i rozpiętym płaszczu trzyma za jego plecami
pistolet? Co to wszystko znaczy? Nie słyszą wrzasków na dworze, nie widzą
policjantów, noc za ©kratowanym oknem nie mruga żadnym blaskiem.
— Ludzie, jesteście wolni, uciekajcie do lasu! — wyrzuca jednym tchem
„Jastrząb".
Piorunujące wrażenie ścina krew w żyłach. Przez moment stoją jak
kamienne posągi, nie mogą uczynić najmniejszego ruchu. Dopiero gdy
„Jastrząb" dochodzi do pierwszego z brzegu, ktoś nagle rzuca mu się na szyję i
zdławionym głosem krzyczy:
— Jezus, Maria, polskie wojsko! Za mną wiara! — I na oślep zrywa się
do skoku. Nie dostrzega drzwi, wpada na ścianę, zatacza się odbity mocnym
ciosem. Łapią go pod ramiona, ciągną w skłębionym tłumie. Przerażony
Gonelik próbuje się wycofać, ale
„Jastrząb" lufą pistoletu wpycha go w kąt celi. Sam staje w drzwiach i ostrą
komendą przywołuje wszystkich do zachowania spokoju. Poskutkowało.
Wybiegają pojedynczo w krótkich odstępach. Pierwszy... drugi... trzeci...
Jest Płowaś! Wymieniają uścisk dłoni.
— Będę czekał w Modrzewinie, jutro o szóstej wieczorem — szepcze
„Jastrząb".
— Przyjdę...
Szesnasty..., siedemnasty..., osiemnasty. Koniec, wszyscy. Pod ścianą
dygocze klucznik, sam podnosi ręce, gdy „Jastrząb" jednym zdaniem uprzedza
go o konsekwencjach przedwczesnego alarmu.
— Siedź cicho, bo możemy jutro wrócić, a wtedy... Gonelik wije się jak
piskorz, nie patrzy na mówiącego, przez
gardło przechodzi mu tylko głuchy bełkot.
Szczęk zamykanych drzwi kończy udaną akcję. Rzucony z rozmachem
pęk ciężkich kluczy grzęźnie w koronie starego drzewa. „Jastrząb" przed
odwrotem czujnym wzrokiem obmacuje posterunek. Bez zmian, absoluny
spokój. Na pewno śpią. No, nie chciałbym być jutro w waszej skórze — myśli.
Gwizd z tyłu — to „Stary" opuszcza stanowisko. Zadanie wykonane,
można wracać. „Jastrząb" odpowiada mu w podobny sposób. Wyczuwają się na
odległość mimo ciemności. „Gruby" zwinął już krarnik. Pierwszy zorientował
się, że wszystko poszło bez zgrzytów. Chwytał w biegu ocalonych i
podpowiadał im kierunek ucieczki.
Spotkali się w komplecie w punkcie wyjściowym na skraju lasu. Byli
bardzo ciekawi, co powie „Jastrząb" po pomyślnym zakończeniu ryzykownej
akcji, pierwszej od czasu utworzenia oddziału. Spodziewali się wielkich słów,
ale on wzruszył jedynie ramionami i niechętnie mruknął: — Spociłem się,
psiakrew...
*
*
*
Nazajutrz w Zaklikowie rozpętała się burza. Wyciągnięty z aresztu
Gonelik zbaraniał do reszty. Granatowi niewiele mogli z niego wydobyć. Plótł
coś o kapitanie w polskim mundurze, o otoczeniu posterunku przez liczny
oddział, o przygotowywaniu kolejnego zamachu na okupacyjny „ład".
Żandarmi miotali się w bezsilnej wściekłości. Spóźniony pościg nie dał żadnego
rezultatu. Aresztowani wsiąkli jak kamień w wodę. Zbiegów szukano tylko w
domach, do lasu Niemcy nie odważyli się wkroczyć. Co najważniejsze, wróg
nie zastosował żadnych represji wobec ludności.
Był zaskoczony, zdezorientowany i — śmiało też trzeba powiedzieć —
przestraszony. Zuchwała akcja dała mu wiele do myślenia. Zdawało się, że w
tym zaścianku nikt nie ośmieli się wystąpić przeciwko bezprawiu. Już sam fakt
pozostawiania aresztu na noc bez wartownika świadczył o wyjątkowym tupecie
policjantów. Ten lekceważący stosunek do ludności kosztował ich drogo:
spadły na ich głowy surowe kary, komendanta zdjęto ze stanowiska. Musiał
opuścić Zaklików, żegnany kpinami mieszkańców. Ludzie podnieśli głowy,
nabrali nowej otuchy. Zaczęli wierzyć, że w pobliżu jest ktoś, kto stanie w ich
obronie, kto pomoże w ciężkiej chwili. Przypływ świeżej nadziei krzepił serca,
zachęcał do wytrwania.
Szerokim nurtem popłynęła plotka. W poufnych rozmowach kolportowano
wręcz fantastyczne wiadomości. Trzyosobowa grupa urosła do rozmiarów
wielkiego oddziału. Ktoś „naocznie" widział polskich oficerów na koniach w
otoczeniu żołnierzy, ktoś inny mówił o taborach, karabinach maszynowych, o
kilku umundurowanych kompaniach, świetnie uzbrojonych i wyekwipowanych.
Celowały w tym zwłaszcza wiejskie kobiety. Niemcy nie dawali wiary tym
plotkom, ale na wszelki wypadek zatrudnili wszystkich niemal kursantów ze
szkoły policyjnej przy dokonywaniu skrupulatnych oględzin. Podejrzane ślady
były zabezpieczone, robiono wiele zdjęć i szkiców, przesłuchano mnóstwo
osób. Słowem, Zaklików na kilka dni stał się ośrodkiem powszechnego
zainteresowania w całej okolicy.
*
*
*
— Drugi dzień i nic, co o tym myślisz, „Gruby"?
Józek Sęk nie miał ochoty do rozmowy. Od wczoraj „Jastrząb" ciągle
powtarzał to pytanie. Ryzykował przecież głową w celu uratowania Płowasia, a
tymczasem on mimo obietnicy nie zgłaszał się na umówione miejsce. Czyżby
znowu spotkało go jakieś nieszczęście?
Po akcji „Jastrząb" musiał zachować ostrożność, miał ograniczoną
swobodę ruchów. Niemcy i granatowi bez przerwy patrolowali okolicę,
legitymowali każdego, kto wydał im się podejrzany. Nawet w nocy wyjeżdżały
z Zaklikowa motocykle, penetrując drogi, skrzyżowania i leśne przejścia. Raz
po raz w różnych miejscach rozlegały się strzały. Wsie żyły w ciągłym
napięciu.
Krótkie spotkanie ze „Starym" nie wyjaśniło zagadki. On też :nie mógł
sobie pozwolić na samotne wędrówki. Liczył się z tym, że może być
obserwowany. O Płowasiu wiedział niewiele. Jedno tylko było pewne: nie było
go w domu. Żandarmi kilkakrotnie przeprowadzali tam rewizję, przetrząsali
każdy kąt. Sąsiadów uprzedzono, że za udzielenie jakiejkolwiek pomocy
zbiegowi grozi kara więzienia. Dom Płowasia był przez całą dobę
obserwowany. Policjanci nie kryli się nawet, swą obecnością chcieli zastraszyć
mieszkańców.
— No, powiedz coś — nalegał „Jastrząb", nie odchodząc ani na krok od
„Grubego". — Gdzie on może być?
— Zapytaj wróżki — odburknął Sęk. — Skąd mogę wiedzieć. A ty nie
bądź w takiej gorącej wodzie kąpany. Dowódca musi być opanowany...
Opanowany, dobre sobie! Nie po to dobraliśmy się do aresztu, by teraz
czekać z dnia na dzień na Płowasia. Gdyby ponownie wpadł... Nie, nie myśleć o
tym. Odrzucić precz złe przeczucia. Płowaś na pewno jest w bezpiecznym
miejscu, czeka tylko na dogodny moment, by wyrwać się do lasu. Może dotrze
do nich dzisiaj?
Późnym wieczorem wyruszyli z Malińca w kierunku Modrze-winy.
Przysłowie mówi, że do trzech razy sztuka. „Jastrząb" kroczył pierwszy, za nim
w odległości paru metrów szedł „Gruby", dźwigając na plecach karabin. W
powietrzu wisiała wilgoć po ulewnym deszczu. Strącane krople spływały z
gałęzi na ich twarze. Las oddychał pełną piersią, sycił ich nozdrza gęstym
aromatem żywicy, bawił wzrok plątaniną konarów. Dzikie krzewy strzegły
dostępu do jego wnętrza.
Szli na wyczucie sobie tylko znanymi ścieżkami. W pewnej chwili
„Jastrząb" zrównał się z „Grubym" i szepnął mu do ucha:
— Zaraz będziemy na miejscu. Ściągnij z grzbietu karabin i osłaniaj mnie
z tyłu...
— Czego się boisz? Zasadzki?
— Rób, co ci każę! Ja odpowiadam za wszystko. — „Gruby"
wymamrotał coś pod nosem z dezaprobatą, nie podzielał obaw kolegi.
Zarepetował jednak broń i ruszył śladem „Jastrzębia", skacząc tak od drzewa do
drzewa. Las w tym miejscu był rzadki, na mijanych polankach księżyc
wymalował smugi cienia.
Obaj rozglądają się uważnie, przeszukują wzrokiem każdy krzak. Nikogo
nie widać. Dochodzą już do ostatnich drzew, gdy nagle...
— Stój, kto idzie?! — rozległ się jak cięcie biczem czyjś ostry
głos.
Instynktownie runęli w zarośla. „Gruby" omal nie nacisnął na spust z
wrażenia.
— Ręce do góry, zbliżyć się do mnie! — padło znów z cienia.
Teraz dopiero „Jastrząb" rozpoznał znajomy głos.
— Wolnego, panie Płowaś, dlaczego tak groźnie? — rzucił w t.ronę
ukrytego za drzewem mężczyzny.
Jeszcze moment i obaj padają sobie w objęcia. Ofiara i jej wybawca.
Płowaś gorąco dziękował „Jastrzębiowi" za wyratowanie go z opresji.
— Nie mogłem przyjść od razu na umówione miejsce — tłumaczył się. —
Obawiałem się, że może dojść do wsypy. Jeden z aresztowanych, gdy
wybiegliśmy na dwór, wypytywał o ciebie. Prawdopodobnie słyszał, co do mnie
mówiłeś w drzwiach. To jakiś ciemny typ, nie z naszych stron. Opowiadał o
sobie niestworzone rzeczy, a przy okazji nagabywał innych: chciał wiedzieć, za
co siedzą...
— Człowieku, to i takie kwiatki mogą być? — dziwił się szczerze „Jastrząb".
— A ja myślałem... Płowaś poklepał go po ramieniu.
— Żle myślałeś, chłopie. Oni są przebiegli, kuci na cztery kopyta. Potrafią
działać podstępnie. Jeszcze się przekonasz, młody jesteś.
„Jastrząb" zastanowił się przez moment i jakby na swoje usprawiedliwienie,
bo uwaga Płowasia drasnęła jego ambicję, powiedział:
— Właściwie to ja też obawiałem się zasadzki. Na wszelki wypadek
zorganizowałem sobie obstawę. „Gruby"! — rzucił półgłosem, odwracając
głowę. — Chodź tutaj!
Zza drzewa wychyliła sę krzepka sylwetka Sęka. Podszedł do
rozmawiających i ścisnął wyciągniętą dłoń Płowasia.
— Niech cię kule biją, masz łapę jak obcęgi — syknął przybysz. — To
ładnie, chłopaki, że jest was dwóch — zwrócił się do „Jastrzębia". —
Ostrożność nigdy nie zawadzi. Ja też nie chciałbym być gorszy, nie wybrałem
się do was sam.
Zagwizdał dwa razy i w tym momencie, ku zdumieniu Antka, wyszedł z
ukrycia wysoki młodzieniec z karabinem. Był to Edek, syn Płowasia, ten sam,
który poinformował „Sokoła" o okolicznościach aresztowania ojca.
— No i co teraz powiecie? — triumfował starszy Płowaś.
„Jastrząb" nie wiedział, jak mu dziękować. Nie spodziewał się, że tej nocy
jego maleńki oddział powiększy się o dwóch odważnych, godnych zaufania i
uzbrojonych ludzi. Co więcej, Płowaś był podoficerem Wojska Polskiego, znał
dobrze broń, doskonale strzelał, orientował się w zasadach taktyki, musztry
bojowej, terenoznawstwa, pamiętał regulaminy, był zdyscyplinowany i tego
samego wymagał od syna. Obaj stanowili zgraną parę. Jego postawę najlepiej
charakteryzowała wypowiedź przed wymarszem do Malińca:
— Będę pomagał tobie i twoim chłopakom, Antek, ale ty jesteś dowódcą.
Pamiętaj o tym.
*
*
*
Od tej pory życie w oddziale „Jastrzębia" potoczyło się wartkim nurtem.
Nikt nie narzekał na brak zajęć. Jan Płowaś — „Luby" wziął chłopców do
ostrego galopu. Dał im przedsmak prawdziwego wojska. Nie oszczędzał
nikogo, nawet syna, sam natomiast czuł się jak ryba w wodzie w swej nowej
roli instruktora. Odmło-dniał, nabrał sił, stał się bardziej rozmowny. „Teraz dopiero poczułem się wolnym człowiekiem" — powiedział kiedyś przy ognisku.
Od czasu jego przyjścia w oddziale wiele się zmieniło.
Najpierw uregulowano ważny problem wyżywienia ludzi. Był to okres,
kiedy nikomu ^ się nie przelewało. Chłopcy korzystali z gościnności
mieszkańców Malińca, Bani i kilku innych okolicznych wiosek, biednych i od
lat cierpiących na niedostatek wszystkiego. Jedli nieregularnie, od przypadku do
przypadku, zawsze w pośpiechu, wsłuchani w szczekanie psów, które
najszybciej reagowały w razie pojawienia się kogoś obcego. „Luby" w porozumieniu z „Jastrzębiem" zorganizował własną kuchnię polową w oddziale.
„Gruby" wytrzasnął skądś pojemny kocioł. W ustronnym miejscu wbijało się w
ziemię dwa kołki, ustawiało na nich żerdź, zawieszało kocioł i — kuchnia
gotowa. Do ognia szły szyszki, smolaki, suche gałązki. Z zawartością kotła było
różnie. Biwak wybierano w takim miejscu, by nie brakowało wody, o resztę
musieli się troszczyć sami. Najczęściej gotowano ziemniaki lub kaszę, od
wielkiego dzwonu trafiał się jakiś kawałek mięsa. W każdym razie oddział na
ogół nie głodował, „Gruby" spisywał się bez zarzutu. Niekiedy nawet trzy razy
dziennie menażki dymiły aromatem gorącej zupy, zjadanej z ogromnym
apetytem. Na deser były wspomnienia. „Luby" najczęściej przypominał
chłopcom chwile spędzone w areszcie, zwłaszcza ten moment, kiedy w środku
nocy nieoczekiwanie do celi wszedł Gonelik prowadzony przez „Jastrzębia".
Zdawało mu się, że już wszystko jest stracone, że nie zobaczy nigdy swych
najbliższych, a tymczasem wbrew tym ponurym myślom niespodziewanie
przyszło ocalenie i dla niego, i dla wielu innych chłopców. Słuchali go z
zapartym tchem i nie przerywali nawet wówczas, gdy stosownie do chwili
zmieniał temat.
— Worek kartofli i sól musisz mieć zawsze w zapasie — tłumaczył
„Luby" kucharzowi, dobrodusznie uśmiechniętemu „Grubemu", który kpił
trochę z siebie. — Na każdym biwaku trzeba zorganizować spiżarnię...
— Co to znaczy „na każdym"? — dziwił się Józek.
— Zobaczysz, pokażę ci.
Pokazał nie tylko jemu. Dotychczas oddział kwaterował w zasadzie w
jednym rejonie. „Luby" nie zgodził się z tym. Razem z „Jastrzębiem"
spenetrował pobliską okolicę i obaj wybrali kilka odległych miejsc, nadających
się do urządzenia biwaku pod gołym niebem.' „Luby" przypomniał sobie
wojskowe czasy, gdy tak właśnie spędzał noce na manewrach. Stawiał od razu
wysokie wymagania: woda w pobliżu, skryte dojście, wzniesienie górujące nad
sąsiednim terenem, gęste korony drzew, żeby z powietrza nikt nie dostrzegł
biwaku, sucha podściółka. „Po ścieżkach chodzić nie wolno — uprzedzał
kategorycznie. — W obrębie miejsca postoju poruszamy się wyłącznie tropem
zwierzyny, między drzewami, na dziko. Unikać piasku, ślad pozostanie nawet
po deszczu".
Chłopcy kręcili głowami z uznaniem. To było ciekawe, całkiem nowe.
Nikt im o tym wcześniej nie mówił. Musieli przyznać, że „Luby" nie
zmarnował czasu w wojsku, nauczył się sporo.
Potem przyszła kolej na broń i wyszkolenie strzeleckie.
„Luby" pewnego dnia zebrał wokół siebie chłopców i dokładnie
wytłumaczył im działanie karabinu mauser wzór 98, bo akurat ten typ mieli w
oddziale. Słuchali z zainteresowaniem, mimo że każdy „znał się już na tym".
— A teraz coś bardziej praktycznego — zakończył swój improwizowany
wykład. — „Sokół", wyobraź sobie, że za tymi oto drzewami — wskazał dłonią
zagajnik na skraju polany — ukryli się Niemcy i prują do ciebie z automatów.
Pokaż nam, co wtedy zrobisz, a wy dobrze patrzcie. Jesteś gotów? No, to jazda!
„Sokół" zerwał się z miejsca, przebiegł parę metrów i runął za krzakiem.
Podniósł głowę, rozchylił gałązki i zarepetował karabin. Chłopcy bacznie
obserwowali każdy jego ruch.
— I co powiecie? — zwrócił się „Luby" do kolegów. — Postąpił
prawidłowo?
— Chyba tak — zauważył nieśmiało „Czarny".
„Luby" nie był jednak zadowolony. W paru zdaniach wytknął zauważone
błędy.
— W biegu musisz być, chłopie, pochylony. Niech ci głowa jak
najbardziej ciąży do ziemi, ale patrz przed siebie, ciągle przed siebie. Gdy
walisz galopem, repetuj też karabin, oczywiście na wy-czucie, bez zaglądania w
zamek. Jeśli już upadniesz na ziemię, natychmiast odsuń się w bok w lewo lub
prawo, a nie w tył. Pamiętaj, że w to miejsce rąbnie szkop. Tym metrem w bok
możesz ocalić własną głowę...
„Sokół" jeszcze leżał, gdy „Luby" w otoczeniu chłopców zbliżył się do
niego i podpowiedział nową sytuację:
— Niemcy walą na ciebie, rzucaj granatem! Po
chwili:
— Pękła sprężyna podajnika w karabinie, rozbierz zamek! To już
przypominało prawdziwą walkę. „Kruk" szeroko otworzył oczy, słuchał jak urzeczony, „Luby" spokojnym głosem tłumaczył.
— Nie spuszczaj wzroku z nieprzyjaciela. Zawleczkę w tej pozycji trzeba
wyrwać zębami. Przed wyrzutem granatu zmień położenie ciała, leżąc bokiem
będziesz miał większy rozmach. Gdy już kropniesz, twarz do ziemi, rączki pod
siebie. Po co masz oberwać jakimś odłamkiem. Z tej odległości drobne odpryski
metalu układają się płaskim promieniem tuż nad ziemią. O większe odłamki
możesz się nie martwić, pójdą wachlarzem w górę. A teraz zamek — „Luby"
pochylił się nad „Sokołem". — O bracie, nie tak. Gdzie się gapisz, zapomniałeś,
kogo masz przed sobą? Zamek trzeba rozkładać na ślepo. Jeśli tylko nawaliła
sprężyna, a to się zdarza bardzo rzadko, możesz ładować karabin pojedynczymi
nabojami...
I tak było codziennie. Od ósmej do dwunastej trwały zajęcia na różnych
polankach w głębi lasu. Parę razy przeprowadzono nawet ostre strzelanie w
miejscach oddalonych od wsi. „Luby" nie zadowolił się celnym dziurawieniem
puszki po konserwie z pozycji leżącej. Zalecał strzelanie zza drzewa bez
podpórki, w biegu, z półobrotu, z biodra...
„Jastrząb" kontrolował postępy chłopców, był szczerze ucieszony
surowymi wymaganiami swego instruktora. Oddział krzepł w oczach,
dojrzewał. Wiedzieli już, co to znaczy dyscyplina i porządek. Nie stanowiły dla
nich tajemnicy zacięcia karabinu i pistoletu, poznali praktycznie zasady
pełnienia warty, organizowania zasadzek, wystawiania czujek, skrytego
poruszania się, mylenia śladów i samej walki w lesie, wśród zabudowań i w
terenie otwartym. Po pozornie mało znaczących oznakach — szczekaniu psów,
krążeniu spłoszonych ptaków, odorze spalin, nagłym bezruchu we wsiach —
nauczyli się wykrywać obecność Niemców lub granatowych. Wyczuwali wroga
nieomal instynktownie, ale znajomość tych drobnych szczegółów była bardzo
pomocna w wielu sytuacjach.
Każdego dnia około południa „Jastrząb" przerywał zajęcia. Zmęczeni
chłopcy zasiadali przy ognisku z pustymi menażkami. Pałeczkę przejmował
„Gruby", z powagą celebrując sprawiedliwy podział przygotowanej strawy.
Parujący kocioł zupy znikał przy repecie.
Po południu rozpoczynało się czyszczenie broni. Z braku pakuł używano
skrawków szmat, w cenie był rzepakowy olej, którym od biedy można było
konserwować nadżarte rdzą lufy i zamki. „Luby" kręcił nosem, przyzwyczajony
do posługiwania się płynem wrzecionowym i oliwą przedniego gatunku, ale w
tym przypadku musiał skapitulować. Las to nie koszary z dobrze zaopatrzonym
magazynem szefa kompanii i zbrojmistrza.
Wieczorem oddział osiągał „gotowość bojową" — jak mówił „Luby". Nie
wszyscy mogli sobie pozwolić na sen w prowizorycznie zbudowanym szałasie
lub po prostu pod drzewem. Dwóch na zmianę pełniło wartę. „Jastrząb"
osobiście kontrolował posterunek o różnych porach nocy. Dwóch lub trzech
wyruszało w teren do sąsiednich wsi, by porozmawiać z chłopami na temat
aktualnej sytuacji. Głównym punktem zainteresowań były poczynania
okupanta. „Jastrząb" chciał wiedzieć, co się dzieje w okolicy. Notował skrzętnie
wszystkie informacje o działalności niemieckich władz administracyjnych,
żandarmerii i policji granatowej.
Do większych akcji oddział nie był jeszcze w pełni przygotowany.
Chłopcy nie siedzieli jednak bezczynnie w lesie. Intensywnie prowadzono
wywiad, parę razy, wykorzystując nieuwagę stróża nocnego, „przeszukano"
niemiecki magazyn artykułów żywnościowych w Potoku. Dzięki tym śmiałym
wypadom „Gruby" wzbogacił swą „spiżarnię" o kilka worków przedniej mąki,
cukier i tłuszcz. Większość zdobytej żywności przekazano okolicznym
mieszkańcom, zwłaszcza tym, którzy chętnie pomagali partyzantom. Posiłki od
tej pory stały się bardziej kaloryczne i urozmaicone. Pewnego dnia zupełnie
przypadkowo spotkali niemieckiego leśnika w głębi boru. Szkop na ich widok
sam podniósł ręce. Puścili go wolno, ale arsenał oddziału powiększył się o
jedną strzelbę myśliwską z nabojami, a do partyzanckiego depozytu trafił złoty
zegarek i kilka tysięcy złotych.
Broń była nadal ich głównym problemem. „Luby" powiedział pewnej
nocy „Jastrzębiowi", że bez jednego przynajmniej pistoletu maszynowego lub
erkaemu nie ma co myśleć o walce z wrogiem.
— Naszymi karabinami możemy go najwyżej postraszyć — tłumaczył. —
Gdyby jednak zmusił nas do obrony w miejscu, wtedy... Sam wiesz, co
mogłoby być wtedy. Dawniej w wojsku stosowaliśmy ogień salwowy. Dobrze
wyszkolony pluton mógł narobić porządnego bigosu, ale nawet te salwy,
wywalane co kilka sekund, nie zastąpiły erkaemu. Seria od razu rzuca ludzi na
ziemię, robi wrażenie. Tnie jak nożem.
Nie można było „Lubemu" odmówić racji. Myśl o zdobyciu erkaemu
dokuczała „Jastrzębiowi" od tej nocy jak bolesna zadra na zdrowym ciele. Nie
spodziewał się, że i tym razem z pomocą przyjdzie brat...
ZEGAREK ZMIENIA WŁAŚCICIELA
Wiadomość była detonująca, spadła niczym grom z jasnego nieba. „Stary"
donosił, że we wsi Rzeczyca Długa, oddalonej o-koło 10 kilometrów od leśnego
biwaku „Jastrzębia" i leżącej na skraju lasów janowskich, jeden z gospodarzy,
Jan Moskal, przechowuje polską broń i amunicję zebraną z pobojowisk 1939
roku. „Podobno ukrył też ręczny karabin maszynowy, co o tym myślisz"? —
zapytał Antka.
„Jastrząb" aż podskoczył z radości. Jeszcze tego dnia wieczorem — nie
mogąc się doczekać, kiedy wreszcie słońce skryje się za wysmukłymi koronami
drzew — wysłał „Lubego" z dwoma chłopakami do Rzeczycy Długiej. Polecił
im skontaktować się z Moskalem i przyprowadzić go do obozu. Zasadniczą
rozmowę z przybyłym chciał zarezerwować dla siebie. Wierzył, że zdoła
przekonać Moskala i oczyma wyobraźni widział już cenną zdobycz w swych
rękach.
Wbrew tym nadziejom sprawa przybrała początkowo inny obrót.
Obudzony w środku nocy Moskal — nie znając tajemniczych gości i
podejrzewając, że są prowokatorami na usługach Niemców — nie chciał się do
niczego przyznać. Milczał jak grób, gdy zabierano go na oczach płaczącej żony
i dzieci. Nie ufał zapewnieniom, że nic mu się nie stanie, że rano wróci do
domu. Twarde życie nauczyło go ostrożności. Za przechowywanie broni groziła
kara śmierci jemu i rodzinie. Niemcy mogli nawet spalić wioskę, nie chciał być
sprawcą takiego nieszczęścia. Zwyczajnie, po chłopsku zaciął się i po drodze
nie wydusili z niego ani jednego słowa. Dziwił się tylko ogromnie, że prowadzą
go nie na posterunek żandarmerii, lecz w głąb lasu zagubionymi w mroku
ścieżkami. Nikt go nie popędzał kolbami, nikt nie wrzeszczał i nie groził.
Przeciwnie: częstowano go papierosami, proponowano odpoczynek w połowię
drogi. Ech, wy psubraty — huczało w głowie — w uprzejmość chcecie się
zabawić. Usiądź grzecznie pod drzewem, a my ci łeb rozwalimy. Niedoczekanie
wasze!
„Jastrząb" miał nie lada orzech do zgryzienia.
— Jesteś wśród swoich, człowieku, nie bój się — perswadował
spokojnym głosem, gdy Moskal z ponurą miną stanął przed jego obliczem. —
Wiemy dobrze, że ukryłeś broń. To piękny czyn z twojej strony, obywatelski i
godny pochwały. Dzięki takim ludziom wróg na naszej ziemi nie zazna
spokoju...
— Nic nie schowałem, o niczym nie wiem — wyrąbał zdecydowanie
Moskal.
— Tak możesz odpowiadać Niemcom, a nie nam. Jesteśmy polskimi
partyzantami, walczymy w obronie takich jak ty, uczciwych, prostych chłopów,
mieszkańców naszych rodzinnych wiosek. Wrośliśmy w tę ziemię od pokoleń,
oddamy za nią łzy i krew. Nie pozwolimy jej grabić bezkarnie...
— O niczym nie wiem, puśćcie mnie, w domu czekają dzieci.
— Człowieku, zastanów się, co mówisz — „Jastrząb" zaczął już tracić
cierpliwość. — Za kogo nas bierzesz? Czy tak postępują hitlerowcy? Nie
zostałeś aresztowany, przyszedłeś do Polaków, którzy myślą tak jak ty. Ukryta
przez ciebie broń marnuje się w ziemi. My jej potrzebujemy, oddasz ją w dobre
ręce. Daję słowo honoru. Wrócisz na pewno do domu. Włos ci z głowy nie spadnie...
— Czego chcecie ode mnie? — Moskal nie panował już nad sobą. Na
czoło wystąpiły mu kropelki potu. Łkał przytłumionym głosem. — Żona...
dzieci... Co ja wam zrobiłem? Dlaczego mnie męczycie? Dlaczego?...
Do przykrej rozmowy włączył się „Luby". Przekonywał, o-biecywał,
nalegał. Wszystko na nic. Moskal uparcie trwał przy swoim. Nie wierzył, bał
się, bezradnie rozglądał się wokoło, jakby przeczuwając, że za chwilę padnie
decydujący cios. Sceneria leśnej polany, dzikiej i tonącej w mroku, podsuwała
mu najgorsze myśli. Był przekonany, że zaczną go torturować, że zginie w męczarniach i nędzny grób zabierze na zawsze tajemnicę jego śmierci.
Próbował „Czarny" i „Kruk", próbowali po kolei wszyscy przełamać
zawzięty opór tego chłopa, mocnego w raz powziętym postanowieniu. Był jak
kropla wody podobny do tysięcy innych chłopów lubelskiej ziemi,
zahartowanych od najmłodszych lat surowymi przeciwnościami losu,
dźwigających ciężar nielekkiego życia, gotowych pazurami walczyć o kawałek
chleba dla własnej rodziny. Prosty człowiek, a ile w nim niekłamanej godności,
ile dumy, że urodził się Polakiem i obcym nie wyda nic, choćby go nożami
dźgali. W tym właśnie tkwił cały dramat: brał ich — Polaków z krwi i kości jak
on — za podstępnie maskujących się zdrajców.
„Jastrząb" przemierzał polanę dużymi krokami. Nie tak wyobrażał sobie
rozmowę z Moskalem. Odczuwał jakąś gorycz, srogi zawód, coś rozsadzało mu
piersi i oblewało twarz płonącym rumieńcem. Był zły na siebie i jednocześnie
żal mu było człowieka, który z jego rozkazu opuścił dom, szedł w nieznane
piętnaście kilometrów po mrocznym lesie prowadzony przez obcych ludzi i oto
teraz stoi wśród nich, sam i bezbronny, czekając na finał dręczącej rozmowy.
W pewnej chwili podszedł do Moskala i podał mu papierosa.
— Masz, zapal sobie — powiedział półgłosem, a gdy ten odmówił,
zwrócił się do stojących obok kolegów: — No cóż, chłopaki, pomyliłem się.
Myślałem, że trafiliśmy na uczciwego człowieka, który nam pomoże. Wielu
ludzi chętnie pomaga partyzantom, prowadzimy przecież walkę w ich interesie.
Moskal, jak widać, nie należy do nich. Myśli tylko o sobie. O niczym nie chce
wiedzieć. Szkoda, że nie mógł porozmawiać z kimś, kto uratował się w Zaklikowie...
W tym momencie milczący mężczyzna drgnął i innym wzrokiem spojrzał
na „Jastrzębia". Coś w nim zaczęło pękać, nerwowo zaciskał dłonie, jego
oddech stał się szybszy.
— Ale Moskala te sprawy nie interesują — ciągnął Antek.
— On chce mieć spokój. Bierze nas za jakichś zdrajców, a jaką my możemy
mieć gwarancję, co on sam zrobi, gdy go puścimy?
— Pójdzie do szwabów i wsypie nas! — wtrącił groźnym głosem
„Gruby", mrugając porozumiewawczo do „Jastrzębia".
— Szkoda gadać, chłopaki. Znam się na takich. Jazda, masz tu łopatę i kop
grób! — syknął na Moskala. — No, szybko! Na co czekasz? Myślałeś, że z
nami tak łatwo ci pójdzie? Mamy dobry sposób na takich, co czekają tylko,
żeby nas sprzedać wrogowi.
— Ja miałbym was zdradzić?! — wykrzyknął zdumiony Moskal.
— A skąd mamy wiedzieć, że nie? — rzucił „Jastrząb".
— Puśćcie mnie, to się przekonacie. Przyniosę wam ten przeklęty
karabin...
„Jastrząb" był pewny wygranej. Znał dobrze tych upartych leśnych
chłopów, sam przecież z nich wyrósł. Wiedział instynktownie, kiedy kłamią, a
kiedy mówią prawdę. Moskal ochłonął, uwierzył, że ma przed sobą
prawdziwych partyzantów. Słyszał wiele o odbiciu więźniów w Zaklikowie.
Dobrze, możesz iść. Przekonamy się, czy jesteś swój chłop...
Poszedł sam. Prosił, by nikt mu nie towarzyszył. Obawiał się, że po drodze
spotka kogoś znajomego i będzie się musiał tłumaczyć, z kim urządza sobie
spacery po lesie. Miał przyjść jutro wieczorem.
Nazajutrz po kolacji, gdy słońce chyliło się już ku zachodowi, „Jastrząb"
na wszelki wypadek zarządził zmianę miejsca postoju oddziału. Na starym
biwaku pozostał tylko „Gruby", reszta przeniosła się o kilka kilometrów w
stronę Kochan. „Czarny" i „Sokół" wyszli na spotkanie Moskala, zachowując
dla zasady ostrożność. Nie było raczej obaw, że on sam rozmyśli się, ale nie
można było wykluczyć, że za Moskalem pójdzie ktoś niepowołany.
Na szczęście tym razem wszystko poszło dobrze. Chłop miał też głowę na
karku. Ryzykował rozważnie. Do lasu wybrał się sam. Karabin owinął w
szmaty i włożył między dwie deski spięte rzemykiem. Gdyby go nawet ktoś
spotkał, nie zwróciłby na siebie uwagi. Deski mógł nieść każdy, zwłaszcza w
lesie.
Gdy doprowadzono go do „Jastrzębia", westchnął z ulgą.
— Z czystym sumieniem oddaję wam broń — powiedział, a po chwili
wahania dodał: — O tamtym wczorajszym zapomnijcie, panie... Naprawdę nie
wiedziałem, kim jesteście. Różni się teraz kręcą. Kto nakarmi moje dzieci, jeśli
głupio stracę głowę...
„Jastrząb" uścisnął go serdecznie. Rozpromieniony Moskal stał się
bohaterem dnia. Sam rozłożył deski i spomiędzy szmat wyłuskał naoliwiony i
połyskujący czystą oksydą erkaem. Chłopcy nie mogli wzroku od niego
oderwać. Najwięcej do powiedzenia miał „Luby", jeszcze raz udowodnił, co to
znaczy dobra wojskowa szkoła.
— Ręczny karabin maszynowy browning wzór 28 — recytował bez
zajęknienia. — Kaliber 7,9 milimetra, ciężar około 8 kilogramów, magazynek
pudełkowy o pojemności 15 naboi, broń o działaniu samoczynnym na zasadzie
odprowadzania gazów prochowych, szybkostrzelność praktyczna 250 strzałów
na minutę, skuteczność ognia seriami krótkimi do 600 metrów, cele duże i głębokie można zwalczać do 1200 metrów. Produkcja polska, broń tego typu
znajdowała się już na szczeblu drużyny strzeleckiej lub sekcji w kawalerii...
— O rany, panie — Moskal aż usta otworzył ze zdumienia. — I wy to
wszystko spamiętacie, ot tak zwyczajnie z głowy. Wierzyć się nie chce.
— A zwyczajnie, zwyczajnie, ojczulku — roześmiał się „Luby". — Było
się kiedyś w wojsku, a dla żołnierza broń to święta rzecz. Musi ją znać i
szanować, wtedy go nie zawiedzie, choćby w najtrudniejszych chwilach.
„Jastrząb" polecił „Grubemu", by rozpalił ognisko. W kotle pozostało
jeszcze trochę kaszy z niemieckim konserwowym gulaszem. Od razu znalazła
się menażka dla Moskala. „Gruby" nie żałował porcji, dla honorowego gościa
zgarnął największe kawałki mięsa. Największą niespodziankę sprawił mu
jednak „Jastrząb".
— A to dla waszych dzieci — powiedział, wręczając Moskalowi pokaźny
worek przedniej mąki, parę puszek wieprzowiny i kawał wędzonego boczku. —
Kiedyś to było niemieckie, a teraz jest nasze. Wam osobiście należy się
cenniejsza nagroda, proszę, bierzcie — wcisnął mu w dłoń tysiąc złotych i złoty
zegarek, odebrany parę dni temu leśnikowi z hitlerowską odznaką w klapie.
Moskal oniemiał z wrażenia. Nie wiedział, jak ma dziękować. Wahał się
nawet, czy wypada mu przyjąć cenny prezent. Żywność i pieniądze to jeszcze
pół biedy, ale zegarek, i to w dodatku złoty, lśniący jak klejnot w świetle
ogniska. Nie, o czymś takim nawet nie marzył.
— No, jak tam, Moskal — zachęcił go „Luby" — czy jeszcze nam nie
wierzycie?
Chłop zaprzeczył ruchem głowy, był wytrącony z równowagi. Oglądał
zegarek, chował go do kieszeni i znowu wyciągał, jakby nie dowierzając, że stał
się właścicielem takiego skarbu. Rzucał ukradkiem spojrzenia na siedzących
przy ognisku, sprawiając wrażenie człowieka, który mimo wszystko nie jest
pewien, czy przypadkiem nie śni. Dopiero gdy ocknął się na dobre, dotarły do
niego słowa „Jastrzębia", bacznie obserwującego niepewne ruchy Moskala.
Antek nabrał zaufania do niego, podobał mu się w gruncie rzeczy ten chłop.
— Może chcecie już nas pożegnać? — zapytał. — Nie mamy już do was
żadnych spraw. W domu żona, dzieciaki, mogą się niecierpliwić. Nie
chcielibyśmy was zatrzymywać...
Moskal zerwał się jak oparzony.
— Co wy, panie — gwałtownie zaprzeczył. — Przecież nic im się nie
stanie. Mogę skoczyć do chałupy i przynieść wam ten drugi karabin. Wczoraj
zgłupiałem, słowo daję. Z was to porządni ludzie, biednemu nie poskąpicie.
„Jastrząb" spodziewał się takiej właśnie odpowiedzi. Trafił dobrze. Szczera
dusza z tego Moskala — pomyślał. — Wali prosto z mostu. Teraz zrobi
wszystko, o co go proproszę.
— Na dzisiaj starczy, człowieku. Wiemy, że macie więcej broni,
przechowujcie ją troskliwie. Jak nam będzie potrzebna, to się zgłosimy.
Poznacie nas chyba, prawda? I jeszcze jedna sprawa, bardzo ważna.
Zaciekawiony Moskal cały zamienił się w słuch.
— W imieniu oddziału serdecznie wam dziękuję za obywatelską postawę.
Musicie jednak dać nam słowo, że nikomu w żadnych okolicznościach nie
powiecie o tym, co tutaj widzieliście. Kamień w wodę, jasne?
— Panie, ja? Za kogo mnie macie? Choćby gorącym żelazem przypalali,
nic nie pisnę. Swoich miałbym wydawać tej swołoczy? Jakże tak można. Prosty
chłop jestem, ale honor mam. Nie bójcie się. Z dziada pradziada tak było w
rodzinie, własnym dzieciom też to przekażę. Strzelajcie tylko celnie z tej
pukawki, niech psubraty wiedzą, że w dobre poszła ręce.
Rozstali się jak przyjaciele. Moskal parę razy oglądał się i machał im
dłonią. Potem wchłonęła go czerń lasu. Tej nocy do późna płonęło podsycane
suchymi gałązkami ognisko. Nie mogli nacieszyć się nowym erkaemem.
„Luby" rozłożył go na części, sprawdził działanie sprężyny zamka, ryglowanie i
ładowanie.
— Broń sprawna — zawyrokował po dokładnych oględzinach — ale
jutro trzeba będzie zdjąć czop z prowadnicy gazów i przeczyścić kanalik. Jest
zalany smarem i mogą być zacięcia. Rozumiecie?
Niestety, nie zrozumieli. Wtedy jeszcze erkaem był dla nich zagadką.
Odkryli jego tajniki dopiero po kilku dniach, gdy oddział zupełnie
niespodziewanie powiększył się o dwóch nowych żołnierzy...
SMAK BOJOWEJ PRZYJAŹNI
Tego dnia stary Kozłowski z Malińca wybrał się rankiem do lasu na wyrąb
drzewa. W chacie brakowało opału, cały zapas równo pociętych i rozłupanych
pniaków poszedł z dymem. Trzeba było rozejrzeć się za jakąś powaloną sosną,
bo jak tu żyć bez ognia w kuchni. Znał tutejsze lasy jak własną kieszeń, toteż od
razu trafił na właściwą ścieżkę. Tak był zajęty oglądaniem drzew, że gdy gdzieś
z gąszczy wyszło dwóch młodych mężczyzn w podniszczonych mundurkach
obcego kroju, obleciał go dziwny strach. Zatrzymał się zdumiony, ważąc w
ręku dobrze wyostrzoną siekierę. Napotkani nie mieli jednak złych zamiarów.
Podeszli do
niego i jeden z nich, średniego wzrostu o płowych włosach i twarzy spalonej
słońcem, po prostu ukłonił się.
— Zdrastwujtie, towariszcz chaziain — usłyszał Kozłowski.
— Dzień dobry — odpowiedział, nie spuszczając z nich wzroku. Ciągle
jeszcze nie wiedział, z kim rozmawia i co robią ci ludzie w głębi puszczy o tak
wczesnej porze.
— Kakoje eto liesa? — zapytał ten drugi, smagły, szczupły o bystrym
spojrzeniu czarnych jak węgiel oczu. — Kak daleko do rieki Bug?
— A wy kto? — nastroszył się stary.
Zawahali się na moment. Przez stężałe twarze przemknął cień nieufności.
Kozłowski bezwiednie cofnął się o krok.
— Sołdaty Krasnoj Armii, panimajesz? W plen nas wziali... Coś do niego
zaczęło docierać. Odezwały się w nim jakieś
wspomnienia sprzed wielu lat, gdy służył w carskim wojsku. Trochę rozumiał,
trochę pamiętał. Plen to znaczy niewola. Zaraz, zaraz, przecież te mundury... I
nagle Kozłowski rąbnął się pięścią w czoło. Że też tak kompletnie człowiek
może zbaranieć! Skoczył do nich z wyciągniętą dłonią. Jasna sprawa: jeńcy.
Mało to ludzie mówią o transportach jeńców jadących przez Lubelszczyznę na
zachód, mało było ucieczek...
— Witajcie, witajcie — mówił pospiesznie, jakby chciał tymi słowami i
serdecznym gestem rozchmurzyć ich napięte twarze. — Ja staryj cziełowiek —
wtrącał dawno zapamiętane wyrazy — trochę się bałem. Ot, idzie dwóch, a ja
sam. Teraz wsio poniatno. Priwiet dru... dru...
— Druzja, wot charaszo — podchwycił blondyn. — Nas tol-ko dwoje, a u
tiebia wot smotri, kakoje orużije — roześmiał się szczerze i poklepał trzon
potężnej siekiery. — Imiejetie szto po-kuszat?
Kozłowski wydobył z kieszeni pajdę razowca. Złamał sprawiedliwie na
dwie części i podał Rosjanom. Zjedli łapczywie; widać było, że potworny głód
męczył ich od wielu dni. Żałował, że nie może ich poczęstować niczym więcej.
We trójkę weszli w gąszcz. Stary wytłumaczył im dokładnie, gdzie się
znajdują. Odradził dalszej wędrówki w kierunku Bugu.
— Za daleko, sami nie dacie rady. Mundury was zdradzą — mówił
dobierając z trudem słowa. — Ludzie w tych stronach dobrzy, pomogą, ale nie
brakuje Niemców. Ci strzelają od razu, a wy jesteście bez broni. Lepiej
poczekajcie tu do wieczora, a ja się rozejrzę i porozmawiam, z kim trzeba.
Jedzenie przyniosę, o, patrzcie — ruchami rąk pokazał, jaki bochen chleba im
podrzuci.
Ta obietnica poskutkowała. Zgodzili się poczekać na Kozłowskiego, ale
bardzo ich interesowało, z kim stary będzie rozmawiał na ich temat. Uspokoił
ich. Powiedział, że we wsi Maliniec, skąd właśnie przyszedł, jest wielu takich,
którzy także się ukrywają przed hitlerowcami.
— Mamy tu swoją organizację — tłumaczył. — Pomyślimy, pomożemy.
Nie martwcie się. Nic złego was nie spotka ze strony tutejszych ludzi. Mamy
jednego wroga, poniatno?
Od tej chwili pękły do ostatka lody. Uwierzyli, że bez pomocy
mieszkańców miejscowych wiosek sami nie zdziałają wiele. Przed
pożegnaniem przedstawili się: Lejtenant Rodion Doftanow i starszyna Nikołaj
Leszczenko. Sterany życiem Kozłowski z szacunkiem schylił głowę, nie
przypuszczając, że po tylu latach on, zwykły żołnierz carskiego wojska, będzie
mógł powitać na okupowanej przez wroga ziemi lubelskiej, mimo całej grozy
sytuacji., oficera i podoficera nowej legendarnej armii, która jako pierwsza w tej
okrutnej wojnie zgruchotała kręgosłup Wehrmachtu pod Moskwą.
Niestety, tego dnia Kozłowski z przyczyn od siebie niezależnych nie
zdołał nawiązać kontaktu z Władysławem Paleniem, chociaż na jego pomoc i
radę liczył najbardziej. Brat „Jastrzębia" był częstym gościem Kozłowskiego.
Ukrywał się i wiedział, że w tym domu zawsze znajdzie dach, strawę i słowa
otuchy. Krzepili się nadzieją nawzajem. Władysław wnosił do monotonnego
życia Kozłowskiego świeży powiew, czytał konspiracyjne gazetki, opowiadał o
walce :z okupantem, niekiedy wspomniał, że nawet w pobliskich lasach działają
już partyzanci. I tego człowieka właśnie zabrakło w dniu, kiedy Kozłowski
dokonał ważnego odkrycia.
Rad nierad wybrał się wieczorem do lasu z kobiałką. Na skrzyżowaniu
dróg, w gęstym mroku drzew, zatrzymał się — tu mieli się spotkać. Nie czekał
długo. Po kilku minutach cicho-wynurzył się z krzaków niższy Leszczenko.
Upewniwszy się, że Kozłowski jest sam, jak rano uzgodnili, krótkim gwizdem
wywołał z ciemności Doftanowa.
Kozłowski zaproponował, by przeszli w bardziej niewidoczne miejsce.
Sam przejął rolę przewodnika. Doprowadził ich do grobli odwadniającego
rowu, tam znaleźli znakomitą kryjówkę. Można było bez żadnych obaw „ruszyć
do natarcia", jak powiedział Doftanow, gdy Kozłowski rozwinął tobołek. Czego
tam nie było: bochen chleba, gotowane jajka, kawał białego sera, sól...
— Nu, pajechali, rebiata — ucieszył się Leszczenko, wbijając zdrowe
zęby w ćwiartkę aromatycznego razowca.
Zjedli suty posiłek w rekordowym tempie. Kozłowski, który
w latach pierwszej wojny także głodował, ze wzruszeniem patrzył na tych
dwóch młodych, dobrze zbudowanych młodzieńców, przedwcześnie wessanych
w tragedię nowej wojny z całą jej tymczasowością, brudem, krwią, brakiem
snu, pożywienia i słów matczynej pociechy, kojącej rozterki synów i córek w
chwilach największego zwątpienia.
— A tiepier zakurim — powiedział, gdy podziękowali mu za wspannałą
kolację. — Machorka, znacie ją. Mocna, aż w gardle drapie.
— Niczewo, znajem...
Zaciągali się grubymi skrętami, płosząc kłębami dymu roje komarów,
które natrętnie dobierały się do twarzy i rąk. Kozłowski powiedział im, że już
podjął odpowiednie starania i chyba jutro, najdalej pojutrze wyruszą w
bezpieczne miejsce. Tę noc będą musieli spędzić jeszcze w lesie.
Doftanow nie miał słów wdzięczności. Po tylu dniach tułaczki,
potwornego głodu i niepewności nareszcie znaleźli swój „przylądek ostatniej
nadziei". Życzliwość i ojcowska troska Kozłowskiego zupełnie ich rozbroiła.
Gotowi byli pójść za nim wszędzie.
Dopiero następnego dnia rozstrzygnęły się losy jeńców.
Znalazł się Władysław Paleń. Natychmiast zrozumiał, o co chodzi. Polecił
sprowadzić Rosjan do wsi, dostarczyć im cywilne ubrania i ukryć w
bezpiecznym miejscu na kilka dni. O resztę miał się sam zatroszczyć.
Kozłowski nie zadawał zbędnych pytań. Domyślał się tylko, że Rosjanie
wkrótce wyruszą „gdzieś dalej"...
*
*
*
— A to ciekawe — „Sokół" zacierał dłonie z wrażenia. — Jeńcy,
powiadasz, Rosjanie. No, no, nie spodziewałem się takiej bomby...
Inni też nie mogli usiedzieć spokojnie. Nigdy dotychczas nie zetknęli się
bezpośrednio z żołnierzami Armii Radzieckiej, o której tak było głośno od
czasu bitwy pod Moskwą. Chcieli w końcu na własne oczy zobaczyć
prawdziwych Rosjan, uścisnąć im dłonie, pogratulować z całego serca z okazji
udanej ucieczki. W prasie PPR wielokrotnie pisano już o transportach jeńców,
wzywano ludność do udzielania im pomocy. Dla chłopców „Jastrzębia" —
biwakujących w głębi lasów — były to sprawy bliskie i jednocześnie odległe.
Owszem, słyszeli o ucieczkach, opowiadano im o trupach żołnierzy, bezlitośnie
zabijanych przez hitlerowców w pobliżu torów kolejowych. Sami jednak nie
natrafili nigdy na ślad ucieczek, chociaż było ich przeoież wiele. I oto teraz
czeka ich pierwsze spotkanie z jeńcami.
— Już powinni być — niecierpliwił się „Jastrząb". — Musimy ich godnie
przywitać.
— Wiem, spokojna głowa — „Gruby" nie pozwolił mu dokończyć. —
Jestem kwatermistrzem czy nie? A swoją robotę znam. Krupnik na kościach już
kipi, kartofle ze słoniną można podawać. Mam jeszcze coś w zapasie, zobacz —
wyszperał z worka butelkę z dosyć mętnym płynem i podsunął „Jastrzębiowi"
pod sam nos. — No i co?
— Bimber? Skąd?
— Wytrzasnąłem, cóż w tym dziwnego. Handel wymienny, rozumiesz?
— Zabroniłem picia w oddziale, zapomniałeś? — „Jastrząb" zmarszczył
brwi.
— W takim dniu? Człowieku, co oni powiedzą, przecież to swoi ludzie.
Po jednym nie zaszkodzi, szybciej się dogadamy...
— Ale tylko po jednym, uprzedzam!
— Dobra, dobra, mała butelka i tyle krzyku — „Gruby" tym razem nie
przejął się ostrzeżeniem dowódcy.
Nadejście jeńców przerwało rozmowę. Prowadził ich „Luby". Szli pewnie,
ciekawie rozglądając się po lesie. „Jastrząb" chciał jak najlepiej zaprezentować
swój oddział. Przygotował sobie „wystąpienie oficjalne", zamierzał poderwać
chłopców „na baczność", przedstawić ich, zaprosić Rosjan do wspólnego
obiadu.
Stało się inaczej. Jeńcy sami narzucili ton. Swym zachowaniem od razu
podbili serca chłopców. Padły słowa proste, szczere, żołnierskie. Mocne uściski
dłoni zastąpiły sztywny ceremoniał powitania. „Gruby" promieniał. Trącił
Antka w bok.
— Na co czekasz? Rozlej bimber do żywicówek, a ja przygotuję obiad.
Przecież widzisz, że to chłopaki na medal...
„Jastrząb" zapomniał o przestrodze. Sam wzniósł pierwszy toast.
— Za zdrowie naszych towarzyszy radzieckich — powiedział.
— Wasze zdarowie, druzja — odrzekł Doftanow.
Potem poszły w ruch pełne miski i menażki. Posiłek smakował wszystkim.
Rozgadali się na dobre. Z braku słów trzeba było porozumiewać się trochę na
migi, trochę językiem słowiańskim — dziwną mieszanką wyrazów polskich,
rosyjskich i ukraińskich. Najważniejsze, że rozumieli się i w tych sprawach
najprostszych, codziennych, i tych ważnych, dotyczących wspólnej walki z
wrogiem.
Doftanow opowiedział o swych frontowych przejściach. Słuchali go z
niesłabnącym zainteresowaniem. Woroneż, natarcie pułku, kontruderzenie
Niemców, wymuszony odwrót, kocioł... Odczuli powiew prawdziwego pola
bitwy, krwawych zmagań, Cie,żkich strat. A potem rzecz najgorsza dla
żołnierza: niewola. Monotonny ciąg koszmarnych dni, straszliwy głód,
poniżenie na każdym kroku i zimne noce pod gołym niebem. Śmierć ścinała
ludzi z nóg, ginęli dziesiątkami. Żadnej nadziel, żadnej pomocy z zewnątrz. W
promieniu wielu kilometrów od obozu wsie zamienione w pogorzeliska, kikuty
spalonych drzew, trupy ludzi i zwierząt, ziemia zmielona na popiół. Chciało się
wyć z bólu i rozpaczy. Wreszcie transport, długi sznur bydlęcych wagonów,
wypełnionych do granic możliwości jeńcami. Jazda na zachód w ślimaczym
tempie bez pożywienia i kropli wody. Gdy wjechali na Lubelszczyznę,
postanowili spróbować. Słyszeli już o udanych ucieczkach, wiedzieli, że
miejscowa ludność odnosi się serdecznie do jeńców, pomaga im. Zachętę
stanowiły też ciągnące się kilometrami lasy. Zaryzykowali, powiodło się.
Uwierzyli, że będą żyć.
— Wot i wsio — zakończył Doftanow, sięgając po podanego papierosa.
— Tiepier wmiestie budiem bit Giermańca. Za pabiedu, druzja — podniósł
kubek i wychylił ostatni łyk bimbru.
„Jastrząb" był bardzo zadowolony z przybycia Rosjan. Cieszył go nie
tylko sam fakt powiększenia oddziału. Ważne było również wojskowe
wyszkolenie radzieckich towarzyszy, ich osobista odwaga, hart i gotowość do
dalszej walki, którą znali lepiej od nich wszystkich. Lejtenant Doftanow od razu
zainteresował się uzbrojeniem oddziału. Okiem fachowca obejrzał karabiny i
jedyny erkaem, ważył w dłoni granaty, długo sortował naboje, odkładając te,
które miały ślady rdzy na spłonkach. Widać było, że zna się na tych sprawach
doskonale.
— Niemnogo u was orużija — powiedział trochę zatroskanym głosem.
Przekonali go, że na razie powinno starczyć. Sporo broni ukrywają jeszcze
chłopi, gotowi pomóc w każdej chwili. O resztę zatroszczą się już wspólnie.
Okupant jest przecież dobrze u-zhrojony...
„Luby" podchwycił tę myśl.
— Słuchaj — zwrócił się wprost do „Jastrzębia". — Mamy już oddział
skompletowany. Warto wciągnąć Rosjan do roboty i zorganizować jakąś akcję.
Niech zobaczą, jak to wygląda w partyzantce. Ich bojowe doświadczenie przyda
się na pewno.
— Dobrze, zastanowię się...
*
*
*
Wyprzedzając bieg wydarzeń warto przypomnieć, że w drugiej połowie
czerwca 1942 roku z obozu jenieckiego w Poniatowie w powiecie puławskim
uciekło czternastu Rosjan. Grupą dowodził oficer Floty Czarnomorskiej
„Kazik" (nazwisko nieznane). Brawurowa ucieczka nastąpiła późnym
wieczorem, gdy jeńcy wracali do obozu z robót melioracyjnych. Zlikwidowano
dwóch strażników eskortujących oddział, zabrano im broń. Grupa skierowała
się do lasu i nieoczekiwanie natrafiła na ludzi „Jastrzębia". Przez okres miesiąca
przebywali razem. „Jastrząb" nie skąpił im niczego, przekazał najlepszą broń,
dzielił się żywnością. Kierując się apelem konspiracyjnej prasy PPR usilnie
nalegał, by pozostali w oddziale i wspólnie, ramię przy ramieniu, walczyli z
wrogiem. Niestety, nie chcieli wyrazić zgody na tę propozycję. Z końcem lipca
wyruszyli na wschód, zamierzając — jak mówił „Kazik" — dotrzeć do swoich,
bliżej frontu. Losy tej grupy po odejściu nie są znane.
GRANATOWI TRACĄ TUPET
Decyzja zrodziła się w ciągu kilku dni. Propozycję zgłosił „Stary", który
od pewnego czasu był okiem i uchem oddziału „Jastrzębia". Znał świetnie teren,
miał kontakty, dużo wiedział. On też pierwszy zwrócił uwagę na posterunek
policji granatowej w gminie Kosin.
— Skończona swołocz — tłumaczył bratu. — Biją chłopów, grożą, oddają
w ręce żandarmów. Powód zawsze znajdą: kontyngent nie oddany w porę,
uchylanie się od robót szarwarkowych, ukrywanie dzieci przed przymusowym
wyjazdem do Rzeszy... Nie pomaga nic, ani prośba, ani łapówka, ani łzy. Dusze
diabłu sprzedali.
— Ilu ich jest? — zainteresował się „Jastrząb".
— Czterech, tylko czterech... t
— Załatwione!
„Stary" zajął się wywiadem i wyszukaniem przewodnika, który miał
wskazać najdogodniejszą drogę do posterunku. W przeddzień akcji „Jastrząb"
znał już wszystko: charakterystykę budynku, zwyczaje policjantów, trasę
odskoku. Za jednym zamachem mieli rozbroić nadgorliwców i „załatwić" urząd
gminny. „Stary" przypomniał jeszcze o mleczarni w Zdziechowicach. „fo
właściwie po drodze — wyjaśnił. — Będzie już noc. nikt was nie
zauważy. Rozwalcie tam wszystko w drobny mak, po co szkopy mają obżerać
się naszym masłem". Racja, skoro po drodze, to szkoda tracić okazji.
Przewodnik o nazwisku Skorupa, chłop z wioski Borów sąsiadującej z
Kosinem, okazał się rezolutnym pomocnikiem. Znał dobrze policjantów.
Wiedział, że wyłudzają od ludzi pieniądze i wieczorami, po „pracowicie"
spędzonym dniu, urządzają sobie wspólną kolację, sowicie zakrapianą wódką.
To była bardzo ważna wiadomość.
24 czerwca o zmierzchu oddział stanął na zbiórce. Nikt nie chciał zostać
na miejscu. Zapowiadała się przecież ciekawa noc.
„Jastrząb" jeszcze raz przypomniał podział ról, sprawdził broń, nakazał
zachować pełną dyscyplinę i opanowanie.
— Do Kosina mamy kawał drogi — zakończył. — Nie macie chyba
zamiaru zdzierać butów w dziesięciokilometrowym marszu. Pojedziemy wozem
dziedzica z Wilczowa...
— Coś ty, pożyczy? — wyrwał się „Gruby".
— Pożyczy, nie martw się.
Dziedzic wahał się trochę, ale w końcu uznał, że z „chłopcami z lasu"
lepiej żyć w zgodzie. Lekki powóz, zaprzężony w dwa tęgie rumaki, ledwo
pomieścił wszystkich. Konie niespokojnie rzucały łbami. Zazwyczaj sam
dziedzic jeździł na spacer lub jarmark, a tu nagle zjawiła się spora gromada.
Podcięte przez „Grubego" ruszyły jednak z kopyta powolnym truchtem. Droga
wiodła ciągle przez las, tylko w kilku miejscach musieli „otrzeć się" o wioski.
Około godziny dwudziestej trzeciej wóz zatrzymał się na pograniczu Borowa i
Kosina. Czekał tam już na nich Skorupa w podniszczonej kapocie i worku na
głowie.
— A to co za maskarada? — roześmiał się „Luby".
— Ja tutejszy, panie, mogą poznać...
„Gruby" został na miejscu, miał pilnować koni. Reszta ruszyła śladem
przewodnika, który wyprowadził ich ścieżkami wprost na tyły posterunku.
Zgodnie z przewidywaniami wartownika nie było. Zza uchylonego okna
dolatywał gwar niezbyt przytomnych głosów, po ścianie tańczyły
zniekształcone cienie, odbite w nikłym blasku światła.
— Zająć stanowiska! — szepnął „Jastrząb". — Wy tutaj — zwrócił się do
„Lubego", „Sokoła" i Leszczenki. — Ty bierz erkaem i ubezpieczaj nas od
strony traktu. — „Czarny" skinął głową i wycofał się do wskazanego punktu.
Odczekali jeszcze chwilę, cicho szczęknęła repetowana broń. „Jastrząb"
spojrzał na Doftanowa i Edka Płowasia — „Lutka". Byli gotowi. Naprzód!
Pięć..., dziesięć..., piętnaście kroków. Kilka
a6 schodków i ciemna plama zamkniętych drzwi. Klamka poddała się miękko,
drzwi odskoczyły z trzaskiem.
29
„Jastrząb" wkracza pierwszy. Jednym rzutem oka ocenia sytuację:
zastawiony stół, broń na stojakach w kącie, czwórka porozpinanych policjantów
z podniesionymi w górę kieliszkami.
— Co to za chamstwo?! — oburza się jeden z siedzących, odwracając
głowę w stronę drzwi. — Włazić bez pukania no?
Nagle zrywają się wszyscy. Przez moment trwa śmiertelna cisza. Na
twarzach policjantów maluje się zdumienie i przestrach. Trzech uzbrojonych
mężczyzn o tej porze? Wzniesione kieliszki zawisły w powietrzu.
— Nie przeszkadzajcie sobie, na zdrowie — mówi ironicznym tonem
„Jastrząb". — Niech tylko któryś z was spróbuje ruszyć się z miejsca, palnę w
łeb!
Doftanow, wykorzystując odpowiednią chwilę, zabiera karabiny, pasy z
pełnymi ładownicami i policyjne czapki. Znalazła się także puszka oleju i
pakuły do czyszczenia broni.
— Panie, krzywdę nam wyrządzacie — skomli komendant posterunku.
— Jak my się później wytłumaczymy? Przecież tylko porządku pilnujemy,
nikomu...
— Stul pysk, kanalio — ostro przerywa „Jastrząb". — Komu to mówisz?
Nam? A chłopów to potrafisz prać jeden z drugim, co? Mało to skarg na was się
sypie, sługusy hitlerowskie. W grabieży wrogowi pomagacie, biednych ludzi
gnębicie, pieniądze wyłudzacie, a ty mi tu będziesz stękał o krzywdzie, łobuzie
skończony. Won pod ścianę i łapy w górę, bo nie mogę patrzeć na wasze
zapijaczone gęby.. No, jazda, odwrócić się, szybko!
Policjanci bez słowa wykonali rozkaz. Wódka zupełnie wywietrzała im z
głów. Spodziewali się, że spadną na nich bolesne razy lub kilka strzałów w
plecy zakończy niespodziewaną „wizytę" tych tajemniczych gości w polskich
mundurach. Już nie czuli się „stróżami porządku", tupet i duma z prawa
dzierżenia władzy pękły jak bańka mydlana. Kosa trafiła na kamień. Cóż
pozostaje w takiej chwili: lęk paraliżujący ciało, wyrzuty sumienia z powodu
podłego życia sprzedawczyka na służbie okupanta, błaganie o litość tak
przecież często lekceważone przez nich samych, gdy z bronią w ręku
wymuszali na chłopach pokorę i całkowite posłuszeństwo...
— Panie, ludzie drodzy, zmusili nas — jęczy ten z prawej, rozpłaszczony
na ścianie, wstrząsany raz po raz nerwowym dreszczem.
— Ani słowa, psubracie! Cieszcie się, że tym razem tylko na tym
kończymy — głos „Jastrzębia" brzmiał jak wyrok. — Jeśli ktoś poskarży się na
was, roztrzaskam łby bez zmrużenia oka.
r—-v
„Luby"! — krzyknął przez uchylone okno. — Chodź tutaj i przypilnuj tych
łajdaków. Gdyby próbowali ucieczki, rąbnij od razu tego — wskazał na
komendanta.
„Luby" stanął w drzwiach z karabinem przy biodrze.
Reszta z „Jastrzębiem" na czele ruszyła w stronę urzędu gminnego, który
znajdował się w odległości kilkunastu metrów od posterunku. Leszczenko
żelaznym łomem wywalił drzwi. Runęły z łomotem na kamienną posadzkę. W
świetle ręcznych latarek ujrzeli wnętrze obszernej izby, przedzielonej w
połowie drabinką. Dla interesantów parę krzeseł, dla sołtysa dębowe biurko,
dwie szafy wypełnione po brzegi skoroszytami i grubymi księgami. Na ścianie
jakiś plakat propagandowy, sporo ogłoszeń i portret gubernatora Franka. W
rogu izby wielki piec.
— Dobra jest — ucieszył się „Jastrząb". — Galopem, chłopaki! Zapałki i
jazda z tym świństwem na podwórze...
Na dziedzińcu buchnął kłąb dymu, gdy rzucili zapalony rulon papieru.
Potem buszujący ogień zżerał po kolei spisy ludności, strzępy ksiąg
inwentarzowych, dokumenty kontyngentowe, jakieś ważne formularze z
pieczęciami, nakazy, zakazy, wezwania, wszystko. Do pieca poszła cała
zawartość szaf. Nie oszczędzono biurka pana sołtysa. Z szuflad leciała na
podłogę starannie ułożona makulatura, ołówki, stemple, ołowiane plomby,
metalowe kolczyki. Na podwórzu aż huczało, gdy ładowali w pośpiechu do
ognia urzędowe bogactwo, porwane w strzępy, rozdeptane, przemieszane w
jednym wielkim stosie.
„Jastrząb" był człowiekiem z natury skrupulatnym. Nie pozostawił nic, co
mogłoby zadowolić sołtysa. Przed odejściem chciał nawet wrzucić do pieca
granat, ale zrezygnował w obawie, że potężna eksplozja mogłaby poderwać na
nogi całą wieś. Już wychodzili, ucieszeni z dobrej roboty, gdy nagle „Sokół"
skoczył do zdemolowanego biurka, sięgnął po pełny kałamarz i grzmotnął z
rozmachem w spasioną gębę generalnego gubernatora na ścianie. Dostojnik
Rzeszy zginął w mgnieniu oka w rozprysku czarnego atramentu.
— Koniec, spływamy! — rzucił „Jastrząb".
Na posterunku „pożegnali się" jeszcze z policjantami. Ostrzeżenie było
krótkie i wymowne: „Odchodzimy, ale niech was ręka boska broni, gdybyście
próbowali pójść naszym śladem!".
Biegiem dopadli do skraju lasu, gdzie czekał „Gruby" z wozem. Ponosiło
go, że musi tkwić bezczynnie z dala od miejsca akcji. On przepadał za
dreszczykiem prawdziwej emocji, od dawna myślał o tym, by stanąć twarzą w
twarz z policjantem, by konkretnym argumentem — a łapę miał jak niedźwiedź
— przywołać „takiego syna" do porządku. Toteż gdy tylko zobaczył wy38
x
chylających się z mroku chłopców, zasypał ich serią pytań — jak poszło i z
czym wracają. Był trochę rozczarowany „ulgowym", jak powiedział,
potraktowaniem policjantów.
31
— Przecież oni i tak poskarżą się żandarmom — perswadował
gorączkowo. — Po czorta cackać się z nimi i ostrzegać. Jednemu można było
dla przykładu ukręcić łeb...
— Nie gadaj tyle — przeciął „Jastrząb". — Nie mamy czasu. Zacinaj
konie i wal prosto do Zdziechowic, drogę znasz?
— Znam — odburknął niechętnie. — Taka okazja i nic. Ech, wy...
Musieli odbić nieco od traktu. Po obu stronach wąskiej drogi ciągnął się
las. Nadrabiali jakieś trzy, cztery kilometry. Skorupa zadowolony z rozbrojenia
posterunku pojechał z nimi na ochotnika. Chciał koniecznie zobaczyć, jak
partyzanci „wyremontują" mleczarnię.
Było już dobrze po północy, gdy osiągnęli skraj wsi. Zdzie-chowice
tonęły w mroku. Chłopskie zagrody ciągnęły się na przestrzeni kilku
kilometrów po obu brzegach Karasiówki, niewielkiej rzeczułki, płynącej
sennym nurtem w płytkiej dolinie.
Z odszukaniem mleczarni nie było kłopotu. Stała tuż przy drodze.
„Gruby" z fasonem podjechał pod same drzwi. Zeskoczyli błyskawicznie z
wozu i wtedy, jak na komendę, rozpoczęły swój koncert obudzone psy w całej
niemal wsi.
— „Luby" i „Sokół", obudźcie gospodarzy z najbliższych domów i
sprowadźcie tu natychmiast sołtysa i kogoś z kluczami — polecił „Jastrząb"
trochę zaniepokojony gwałtownym ujadaniem psiej czeredy.
Miał krzepę ten chłopak. Już za pierwszym uderzeniem posypały się
drzazgi, po dwóch następnych zatrzeszczały zawiasy. „Gruby" odrzucił
siekierę, sprężył się jak żbik i prawym barkiem łomotnął z całą siłą w
przeszkodę. Usłyszeli głuchy zgrzyt metalu i w tym momencie „Gruby" razem
z drzwiami wylądował v/ sieni. „A niech to szlag trafi" — doleciał ich głos w
mrocznej czeluści.
Z kilku domów przybiegli obudzeni i przestraszeni chłopi. Jeszcze nie
wiedzieli, co się stało i kto urządza takie hałasy w środku nocy. Zjawił się też
sołtys, bardzo ważny i napuszony.
— Co tu się dzieje? — naskoczył na Jastrzębia" z groźną miną.
— Spokojnie, tylko bez nerwów! — „Luby" położył mu dłoń na
ramieniu.
— Kim wy jesteście? Co to za napad?
— Żaden napad, człowieku — „Jastrząb" podszedł do sołtysa i spojrzał
mu twardo w oczy. — Masz przed sobą chłopców
z lasu, partyzantów. Mleczarnia służy Niemcom, wasze masło, śmietanę i ser
zjada wróg. To jest grabież, nie pozwolimy bezkarnie okradać chłopów.
Zrozumiałeś?
Sołtys zamilkł, ale do głosu doszli najbliżej stojący gospodarze.
— Racja, dobrze mówi. Truciznę dać tym łobuzom, a nie mleko. Ostatnią
ćwiartkę wyciągną i ciągle wrzeszczą, że za mało. Aż ręka świerzbi, żeby
rozwalić tę przeklętą budę! Róbcie swoje, panie...
Chłopcom nie trzeba było dwa razy powtarzać. Znalazł się łom, klucz
francuski, ktoś podrzucił kowalski młot. Na jego widok „Gruby" aż podskoczył
i oddał siekierę „Czarnemu".
— Tak się wali, chłopaki — stęknął, unosząc raz po raz młot. Huk był
niesamowity. Pękały rury, kanaliki ściekowe, korby,
siatki, zbiorniki. Kadzie z przygotowanym mlekiem do przerobu wytoczono na
dwór. Cały zapas wylano do pobliskiego rowu, który momentalnie zabarwił się
na biało. Puste bańki z brzękiem poleciały do rzeczki. Masło rozdano chłopom.
Początkowo brali niechętnie, ale gdy Skorupa ciachnął nożem
dziesięciokilogramo-wy blok i owinął zdobycz w papier, ruszyli „do akcji" na
całego. W rozbitej doszczętnie mleczarni nie pozostawiono ani grama masła.
Nawet dla chłopców „Jastrzębia" starczyło ledwo, ledwo. Antek odszukał
stojącego pod drzewem sołtysa.
— Odjeżdżamy — powiedział.
— A widzę, widzę — mruknął sołtys. — Pojedziecie, a my...
— Co wy? Boicie się, tak? Wobec tego polecam wam kategorycznie,
żebyście jutro rano zawiadomili Niemców o wszystkim, co tu się stało.
Powiedzcie wprost, że mleczarnię rozbili partyzanci. Gdyby Niemcy chcieli się
zemścić na ludności, złożymy wizytę wójtowi w gminie. Żaden hitlerowiec
żywy nie wyjdzie, choćby wezwał na pomoc oddział żandarmerii. Czy zdajecie
sobie sprawę, ilu nas jest?
Sołtys próbował się uśmiechnąć.
— Ech, naiwny jesteś, człowieku. To zaledwie patrol, w lesie
— Gadanie, przecież można was policzyć. Też mi siła...
stoi w pogotowiu dwie kompanie chłopa pod bronią. Gdy zajdzie-potrzeba,
przepędzimy precz wszystkich szwabów w okolicy, a ty trzęsiesz portkami.
Teraz dopiero sołtys nabrał animuszu.
— Co wy, panie, to aż tak? A ja głupi myślałem, że wy ot tak,
zwyczainie. No, to ja już powiem temu wójtowi, oj powiem. Oby ten
krwiopijca nod ziemię sie zapadł. Walcie ich, ile wlezie. Pomożemy,
trzymajcie się, chłopaki!
Rozeszli się zupełnie pogodzeni.
Kolejna akcja partyzantów odbiła się szerokim echem wśród ludności. Po
rozbrojeniu posterunku i zniszczeniu dokumentów gminnych chłopi zaczęli
wierzyć, że istotnie w miejscowych lasach działa jakiś liczny, dobrze uzbrojony
oddział. Znowu zaczęły krążyć legendy na temat jego dowódcy. Jedni mówili,
że jest nim oficer Wojska Polskiego, inni znowu, kierując się wyczuciem
prostych ludzi, twierdzili, że ktoś z tutejszych, bo zna teren i biednym pomaga.
Prawdy nie znał nikt, nie licząc wąskiej gruoy wtajemniczonych. Ale nie sama
osoba dowódcy była ważna. Zasadniczą rolę odegrała śmiało przeprowadzona
akcja. Chłopi o-tworzyli oczy: jeśli w lasach znajduje się sprzymierzeniec,
znaczy, że nie wszystko jest stracone.
33
DESZCZ
Plucha trwała od kilku dni. Po niebie sunęły szarą watahą niskie,
napęczniałe od wilgoci chmury. Deszcz siąpił całymi godzinami — raz tłukł
zawzięcie ciężkimi kroplami, raz znowu przechodził w monotonny szum
rozpylonej jak para wody. Świat zmienił barwę, stał się posępny, zagubiony w
półmroku. W lesie wszystko było mokre, strugi ściekały po pniach. Korony
drzew za byle powiewem wiatru tryskały ulewą, poszycie nasiąkło jak gąbka.
Na biwaku panował nastrój przygnębienia. Chłopcy byli przemoczeni,
zziębnięci — naładowani gniewem. Skończyły się dowcipy, wspominki, głośne
marzenia. Każdy myślał o paru godzinach snu w ciepłej i suchej izbie, o talerzu
gorącej zupy. „Gruby" nie mógł nawet rozpalić ognia. Doftanow poradził mu,
by posypał gałęzie prochem karabinowym. Tak robili w wojsku,, gdy padał
deszcz, ale tym razem próba nie powiodła się. Brakowało po prostu naboi na
taki pirotechniczny zabieg. Ogień momentalnie strzelił jasnym płomieniem i
zgasł, przytłumiony wilgocią ze sterty gałązek. Nawet dymu nie było. Cała
nadzieja na obiad od razu odpadła. Chłopcom zaczął dokuczać głód. Zjedli
konserwy przechowywane na czarną godzinę, podzielili się okruchami
sucharów i słoikiem zdobycznej marmolady, obrzydliwego świństwa na
sacharynie. W skromnym zapasie były jeszcze ziemniaki i kasza.
— Na surowo nie będziemy tego jeść — orzekł „Gruby", gdy „Jastrząb"
polecił mu przeszukać podręczny „magazyn". — Już nic nie mam, trzeba się
rozejrzeć...
Łatwo powiedzieć — pomyślał zrezygnowany Antek. W Mo-drzewinie
nie chcieli się pokazywać po akcji. Konspiracja wymagała by co najmniej przez
kilka dni przeczekać w ukryciu. Mógł przecież niepotrzebnie narazić chłopców.
Okupant działał jeszcze sprawnie, swymi mackami na pewno penetrował
okolicę w poszukiwaniu sprawców zaskakującego wypadku. I w ciągu tych "
właśnie dni, jak na złość, rozhulała się plucha.
— Chyba ci policjanci diabła na pomoc wezwali — powiedział
„Jastrząb" do „Lubego", gdy na trzeci dzień późnym wieczorem obaj owinęli
się peleryną pod wielkim krzakiem. — Już mnie szlag trafia, trzeba coś zrobić.
Przecież nie można tak gnić na deszczu.
— Racja. Rób coś, jesteś dowódcą...
—r- Nie wygłupiaj się, moknę jak wszyscy.
— To może skoczymy do Kołtysia, swój chłop, mieszka na odludziu,
słowa nie piśnie.
— Ty masz głowę, chłopie, ale kto pójdzie pierwszy?
— Ja. Znam go nie od dzisiaj. No i jak?
— Zgoda. Ruszaj — „Jastrząb" ożywił się.
Kołtyś był rybakiem. Jego chata stała w pobliżu dużych stawów
hodowlanych, które ciągnęły się na przestrzeni kilku kilometrów
kwadratowych. Stanowiły one własność dziedzica Psza-nowskiego. Od biwaku
był to kawał drogi, ale chłopcy tak się zapalili do propozycji „Lubego", że
nikogo ten marsz nie martwił.
Świtało już, kiedy „Luby" jako pierwszy, pozostawiając całą grupę
niedaleko w lesie, zastukał do rybakówki. Dzień znowu zapowiadał się
dżdżysty i szary. Nawet złe psy rybaka, które zawsze witały gościa wściekłym
ujadaniem, były wyjątkowo spokojne. Poszczekiwały obojętnie, siedząc
głęboko w przytulnych budach. „Luby" wyglądał jak topielec, cały ociekał
wodą. Karabin przewieszony przez ramię i granaty za pasem nadawały mu
groźny wygląd.
— W imię ojca i syna! — krzyknęła Kołtysiowa, gdy stanął w otwartych
drzwiach. Moment trwało wahanie i drzwi zastrzas-nęły się z hukiem.
„Lub}'" pokręcił głową. Nie wiedział, jak się zachować: zapukać jeszcze
raz, czy machnąć ręka na wszystko i wrócić do lasu. Tam iednak czekali
zmoczeni chłopcy, nie chciał ich rozczarować, skoro dobrnęli przez mokry las
aż do samych stawów.
Na szczęście drzwi otworzyły się po raz drugi. W progu stanął Kołtyś w
wysokich gumowych butach z bosakiem w dłoni. Mimo swej niepozornej
figury wyglądał zaczepnie.
— No? — zagrzmiał ponuro. — O co chodzi?
— Kołtyś, to ja. Nie poznajecie? — „Luby" próbował się uśmiechnąć.
— Co za ja? Nie znam żadnego ja! — w głosie rybaka kłębił się gniew.
— Płowaś, Janek Płowaś.
Kołtyś cofnął się, potarł dłonią czoło i nagle, jakby wyrwany ze snu,
skoczył do „Lubego".
— Jak Boga kocham, Janek! — wykrzyknął uradowany. — A ja
myślałem, że to jakiś zbój włóczy się pod chatą. Karabin, granaty, zarośnięta
gęba... Nie poznałem, niech skonam. Starą mi wystraszyłeś. No, dobrze już,
właź do izby, pogadamy...
Rozmowa trwała krótko. „Luby" w paru słowach wyjaśnił, po co i z kim
przychodzi. Dogadali się szybko. Kołtysiowa mrucząc coś pod nosem
zakrzątnęła się przy kuchni.
— Jak trza, to trza — usłyszał „Luby" z sąsiedniej izby. — A ty nie trać
czasu, nigdy nic beze mnie nie zrobisz. Całe życie takie mam z tobą. Leć na
staw po karpie, przecie nakarmić ludzi muszę.
Po chwili cała grupa wypełniła chatę. Chłopcy byli tak zmordowani
marszem, że nikt nie miał ochoty na jedzenie. Znalazło się siano i słoma. W lot
przygotowali posłanie, rozebrali się i po raz pierwszy od kilku dni zasnęli
kamiennym snem. Buty, spodnie i kurtki parowały przy ogniu. „Luby" tylko
przebrał się w rybacki strój Kołtysia i gawędząc z nim czuwał przy oknie.
— A to wam szczęście dopisało, że uciekliście z Zaklikowa — mówił
rybak. — To jak wilkowi wyrwać się z pazurów. Słyszałem, głośno o was było.
Mówili, że kilkudziesięciu czmychnęło do lasu, prawda?
— Prawda, sporo nas tam czekało na wyrok...
35
— Aż radość człowieka ogarnia, kiedy widzi polski mundur, polską broń.
Skąd to wszystko, Janek?
— Staramy się. Część od chłopców, część zdobyliśmy, przecież z gołymi
rękami na szwaba nie pójdziemy.
— Słusznie gadasz, ale powiedz, czy tak naprawdę damy radę? Niemców
siła, panoszą się, zdobyli tyle ziem, zagalopowali się w głąb Rosji. Strach
myśleć o tym wszystkim. Tyle zniszczeń, tyle ofiar...
„Luby" stukał kolbą karabinu o podłogę. Rozumiał dobrze zatroskanego
Kołtysia, każdy chłop zadawał mu takie pytania.
Ludzie chcieli wiedzieć, chcieli przynajmniej usłyszeć słowa otuchy.
— Cóż, stary, na pewno jest ciężko i szybko nie nastąpi zmiana Upadać na
duchu jednak nie wolno. Oni by tego chcieli, ale z każdym rokim, z każdym
miesiącem im także nie będzie lekko. Hitler nie wygra tej wojny, nie połknie
wszystkiego, co zagrabił. Już w trzydziestym dziewiątym przetrzepaliśmy
szwabom skórę, a wtedy tylko z nami walczyli. Teraz, pomyśl, wszędzie muszą
trzymać swoje wojska, ciągle pchają na wschód nowe siły. Nie ma worka bez
dna, kiedyś zacznie im brakować ludzi. Rozlała się ta hitlerowska zaraza po
całej Europie i to ją zgubi. Twoje ryby też mogą żyć w stawie, jeśli mają pod
dostatkiem wody, ale gdybyś chciał tę samą ilość wody przeznaczyć na stawy
dziesięciokrotnie większe, to wszystko wsiąknie w ziemię i ryby zdechną.
— Ale żaden rybak nie zrobi takiego głupstwa — przerwał Kołtyś,
któremu ten argument trafił do wyobraźni.
— No właśnie — podchwycił „Luby" — bo żaden nie jest szaleńcem.
Hitler natomiast zupełnie stracił poczucie rzeczywistości. Rzucił rękawicę
całemu światu, uznał, że pokona po kolei wszystkich. I oto masz, pod Moskwą
oberwał w tyłek, aż się kurzyło. Poczekaj jeszcze trochę, będzie więcej tego
lania. Na Rosji połamie sobie zęby. A my też, chociaż na razie jest nas
niewielu, nie damy szwabom spokoju. Powoli, powoli, rozkręci się wojna na
tyłach. Powstają nowe oddziały partyzanckie, pójdą do lasów patrioci,
zobaczysz...
— Powiedz, zmieni się coś po tej strasznej wojnie? Ot, taki nasz
dziedzic. Było mu dobrze i jest mu dobrze, chociaż okupacja. Biednemu
zawsze wiatr w oczy, a taki pan ma wszystko w nosie.
— Musi się zmienić! — „Luby" aż zacisnął pięści. — Przyszła Polska
będzie inna. Nie po to nadstawiamy teraz karku, żeby taki dziedzic, syty,
dobrze ubrany i nadziany forsą, pchał się znowu do rządzenia. Nie pozwolimy!
— Kto? — Kołtyś wstrzymał oddech z ciekawości. Nikt z nim nie
rozmawiał takim językiem. Słowa „Lubego" zabrzmiały w jego uszach jakoś
zbyt buntowniczo.
— Kto? Powiem ci: ty, ja, oni — wskazał palcem na śpiących — my
wszyscy. Przekonasz się. Nadejdzie jeszcze dzień zapłaty.
Rybak zaprzeczył ruchem głowy i nagle obaj buchnęli śmiechem. Z siana
zerwał się na równe nogi oszołomiony snem i ciepłem „Gruby". Zerwał się i
krzyknął niezbyt przytomnie:
— Kto ma płacić?! Za co? Ja nie mam pieniędzy!
Ledwo zdołali go uspokoić. Obudzili się od razu wszyscy.
Działał już nawyk czujności i samoobrony: dłonie same trafiały do stojących
pod ścianą karabinów. „Luby" musiał spokojnie wytłumaczyć, co się stało, by
wreszcie zdołali odetchnąć. Sen jednak nie wracał. Wiercili się niecierpliwie na
podłodze, potem „Jastrząb" uznał, że za długo trwa odpoczynek i jako pierwszy
zaczął się ubierać. Mundury były już jako tako suche, kłopot zaczął się z
butami. Z zewnątrz skóra zesztywniała, w środku uparcie utrzymywała się
wilgoć. „Jastrząb" z trudem wbił nogi, krzywiąc się z bólu. Kołtysiowa ze
współczuciem obserwowała jego harce na środku izby. „Czarny" na swój
sposób skomentował kłopot kolegów: „Gwiżdżę na buty, mogę zapychać na bosaka".
Szybko uprzątnęli, izbę. Gospodyni, roztropna kobieta, odce-dziła pokaźny
sagan ziemniaków. Pojawiły się miski i łyżki. „Gruby" z przyzwyczajenia
ruszył do pomocy. Drażnił go aromat gotowanych ryb. Wybierał z wody karpie
i rżnął nożem równe porcje podglądany przez kolegów, którzy od wczoraj nic w
ustach nie mieli.
— Łuczsze maleńka ja rybka czem bolszoj tarakan — wypalił rosyjskim
przysłowiem zadowolony Leszczenko.
Uczta nie trwała długo. Spieszyli się. „Jastrząb" raz po raz zerkał w stronę
okna, skąd widać było pokreśloną strugami deszczu taflę wody w stawie. Kołtyś
czuwał przed domem. Było mało prawdopodobne, by w taką pogodę wybrał się
ktoś do lasu, ale poczucie ostrożności mieli już we krwi.
— Skaranie boskie — rozpaczała żona rybaka. — W taką pluchę
pójdziecie? Co ta wojna nie narobiła, ludzie młodzi, dorodni, ledwo życia
skosztowali, a już tak się męczą.
— Nie chcemy wam sprawiać kłopotu — wytłumaczył „Jastrząb" po
obiedzie. — Wiecie, jak to czasem bywa: niby spokój, a później zaczyna być
piekło. Damy sobie radę, nie martwcie się. Z własnej woli wybraliśmy taki los.
Jeśli pozwolicie, to może...
Kołtysiowa załamała ręce.
— Co też, panie, wygadujecie? Ja bym miała nie pozwolić? Zachodźcie,
kiedy łaska. Czym chata bogata, swoim nie pożałuję ryby.
Rozbroiła ich szczerością i serdecznością. Ze wzruszeniem całowali ją w
rękę, dziękując za gościnę. Kołtyś nie dał „Jastrzębiowi" dojść do słowa przed
chatą.
— To ja wam jestem wdzięczny za przybycie — mówił z przejęciem. —
Tyle tu o was słychać, a nikt was nie widzi. Ja zobaczyłem. Cieszę się, że
dotknąłem broni i polskiego mumluru. 'U mnie zawsze znajdziecie otwarte serca
i drzwi. Dajcie tylko znać wcześniej, przygotuję, co trzeba, obcych przegonię
psami...
Wyruszyli pojedynczo wprost na zasnuty smugami mgły las. „Jastrząb"
kroczył ostatni, lustrował smutny krajobraz i ciągle dźwięczały mu w głowie
proste słowa Kołtysia. Oto, masz, człowieku, jeszcze jeden namacalny dowód
prawdziwej przyjaźni. Rybak nie zawahał się przyjąć ich pod swoim dachem.
Nakarmił,, ogrzał, udostępnił izbę do snu. Dla takich ludzi warto ryzykować
37
głową, warto ich zapamiętać na całe życie. Gdy oni odpoczywali,, on odłożył
robotę i pilnował ich jak własnych synów-.
— Morowy chłop z tego Kołtysia — powiedział do „Lubego", gdy już
weszli w głąb rozpłakanego lasu. — Przyjąć bez zmrużenia oka cały oddział...
— Wiem, przegadałem z nim parę godzin. „Jastrząb" nagle stanął.
Spojrzał „Lubemu" w oczy.
— Jak to parę godzin? Co ty pleciesz?
— A zwyczajnie — odrzekł niechętnie Płowaś. — Ktoś was musiał
pilnować. Spaliście jak u ciotki za piecem.
— A ty nie? — „Jastrząb" podniósł brwi ze zdumienia.
— Nic, ani minuty. Nie bój się, wytrzymam. W wojsku nieraz gorzej
bywało i jakoś żyję. No, co się tak gapisz? Dziwne? Normalne. Ty jesteś
dowódcą, myślisz za nas, my za ciebie. Odbiję sobie, gdy tylko ten cholerny
deszcz przestanie padać.
„Jastrząb" nie odezwał się. Uścisnął tylko mocno dłoń kolegi. W
prawdziwej przyjaźni słowa znaczą niewiele, Uczą się czyny..
WIELKI DZIEŃ PYSZNICY
Pogoda była w kratkę. Raz po raz lało jak z cebra, ale słońce i ciepły wiatr
suszyły szybko las. Potrzeba jest matką wynalazku. Chłopcy nie czekali teraz
bezradnie na kolejną burzę. Z gałęzi i peleryn zbudowali imponujący szałas. We
wnętrzu rozłożyli ścięte wrzosy i liście. Chodziło się jak po dywanie. Wejście
zamykała luźno zwisająca pałatka. Pierwszy „chrzest deszczowy" wypadł
zupełnie znośnie. Czuli wilgoć w środku szałasu, ale woda już nie kapała na
głowy.
Zalety pomysłowego schroniska wysoko ocenił „Stary", gdy po krótkiej
przerwie ponownie złożył chłopcom wizytę. Akurat po jego przyjściu, jakby na
zawołanie, nad lasem urządziły sobie spotkanie ciemne chmury. Natychmiast
poszły w górę zakłady-chluśnie czy nie chi uśnie? Wygrał Doftanow, który ze
szkoły oficerskiej wyniósł znajomość meteorologii. Lunęło na las takimi
potokami, że z wydeptanych ścieżek potworzyły się istne strumienie. Na
dodatek zaczęły jeszcze łupać pioruny. Nieboskłon pękał w jaskrawych
rozbłyskach i sięgał do samej ziemi ostrymi szpadami ognia. Upiorny blask
wyłuskiwał z mroku pobladłe twarze chłopców. Spokojny był tylko „Luby".
Pamiętał, że w lesie piorun zazwyczaj trafia w najwyższe drzewa, a ich szałas
38
— zbudowany w miejscu, które on sam wybrał — znajdował się-pod niską,
szeroko rozgałęzioną sosną.
Gwałtowna burza przeniosła się wkrótce gdzieś dalej na wschód.
Spomiędzy kotłujących się chmur nieoczekiwanie wyjrzało słońce, jego
promienie bawiły wzrok na łuku tęczy, zjawisku, które zawsze fascynuje
człowieka.
„Jastrząb" wybrał się z bratem na krótki spacer po lesie. Rozmowa
dotyczyła spraw najważniejszych: dalszych akcji.
— Cieszę się, że narobiliśmy tyle hałasu w Kosinie i Zdzie-chowicach —
przyznał „Jastrząb", gdy „Stary" przekazał mu informacje z terenu. — Ludzie
trochę przesadzają, ale to nie szkodzi. Więcej strachu napędzimy szwabom i
granatowym. Masz dla nas coś konkretnego?
„Stary" roześmiał się. Podobało mu się rzeczowe podejście brata do
partyzanckiej roboty.
— A co byś chciał?
— Bo ja wiem. Wyskoczyłbym z chłopakami na jakiś posterunek. Ma się
już to doświadczenie, nie uważasz?
— Jasne. Posterunków tu nie brakuje, ale tobie trzeba podrzucić coś
najbardziej wrednego. Pysznicę znasz?
— Prawie, kawałek drogi. Co tam jest?
— To, co chcesz. Posterunek, urząd gminny, zaległe kontyngenty, mięso
sprzedawane na lewo ii chłopi, którzy już ze skóry wychodzą na widok
granatowych. Dojdzie do nieszczęścia, mówię ci...
„Jastrząb" swoim zwyczajem pokiwał głową.
— Rozumiem. No cóż, spróbujemy.
— Uważaj tylko, bo oni podobno dobrze strzelają.
— My też, „Luby" postarał się o to. Daj mi teraz bliższe informacje o tej
Pysznicy, dawno już tam nie byłem. Wiesz, o co chodzi: sam posterunek,
obsada, uzbrojenie, zwyczaje, trasa dojścia... Wszystko jak zwykle. W ciemno
nie lubię pchać chłopaków.
Usiedli na powalonej sośnie. „Stary" rozpoczął szczegółowy wykład. Znał
Pysznicę dobrze.
*
*
*
W odprawie uczestniczył cały oddział. „Jastrząb" dzielił zadania,
wyznaczał stanowiska na miejscu akcji, kontrolował broń i amunicję. „Lutek" i
„Gruby" mieli pozostawać na biwaku. Nie obeszło się bez kwasów.
— Dlaczego znowu ja? — zaprotestował „Gruby".
— Bo mam dla ciebie też coś ważnego — uspokoił go „Jastrząb".
Pojedziecie we dwójkę do Bani, do ciotki po bieliznę. W brudach nie możemy
chodzić. O higienę musimy dbać. Wyprane koszule są już przygotowane. Poza
4',
tym zorganizuj coś do jedzenia. Zapasy wyczerpały się, sam wiesz najlepiej, jak
się czujesz, gdy nie ma co do kotła włożyć. Od paru dni chleba też nie widzimy.
— Od żarcia i koszul to „Gruby", a od prawdziwej roboty to wy, ech,
takie życie. Po co ja szedłem do tego lasu — wzdychał „kwatermistrz",
przygotowując dwa worki.
Oddział wyruszył z wyznaczonego punktu furmanką. Jechali w szóstkę.
Na wypogodzonym niebie pojawiły się blade punkty gwiazd. Powoli zapadał
letni zmierzch. „Jastrząb" tak wyliczył trasę, by już po zapadnięciu zmroku
dotrzeć do posterunku. Dwanaście kilometrów mieli do przebycia leśną drogą.
Tu nie obawiali się nikogo. Dopiero w odległości około trzech kilometrów
przed Pysznicą trzeba było zostawić wóz i już pieszo maszerować dalej. Zaraz
za lasem zaczynały się pierwsze zabudowania. Wjechali więc na podwórze
najbliżej stojącej chaty i zdumionemu gospodarzowi, który nie wiedział, z kim
rozmawia i co oznacza broń w rękach dosyć dziwnie umundurowanych ludzi,
zaproponowali, by zaopiekował się koniem i wozem „do czasu powrotu". Chłop
przestraszył się nieco, ale spełnił ich życzenie.
— Zaczyna się pod dobrym znakiem — ucieszył się „Jastrząb". — W tej
wiosce nie ma policjantów, wiem na pewno od „Starego". Stąd już tylko dwa
kilometry do Pysznicy.
„Luby" był bardziej przezorny.
— Na wszelki wypadek musimy zwiększyć odstępy. Licho nie śpi.
Zawsze jakiś patrol żandarmerii może wejść na człowieka...
Mniej więcej w połowie drogi dostrzegli samotnie idącego mężczyznę.
Momentalnie skoczyli w krzaki, żeby przedwcześnie nie zdradzać swojej
obecności. Był to jednak tylko miejscowy
.gospodarz, który sam stanął jak wryty, gdy zobaczył wychylających się
chłopców z bronią i granatami. Napotkany udzielił im cennych informacji.
Okazało się, że w urzędzie gminnym odbywa •się właśnie zebranie chłopów,
którzy zalegają z przymusowymi dostawami. Wójt ściągnął wszystkich
policjantów z Pysznicy, aby nadać „spotkaniu" odpowiednią rangę.
— Sam nie wiem, jak to się skończy — przyznał gospodarz na
zakończenie. — Może tylko postraszą, a może wsadzą paru do kryminału...
— Nie wsadzą, możecie być spokojni — powiedział „Jastrząb", ale chłop
wzruszył ramionami i ciężkim krokiem poszedł w stronę wioski. Może uznał, że
drwią z jego zmartwienia.
— No, to nieźle trafiliśmy — przyznał „Luby", gdy zostali sami. — Boję
się tylko, że jak dojdzie do strzelaniny... W tłumie pocisk nie wybiera.
Na skraju Pysznicy „Jastrząb" przejął rolę przewodnika. Znał rozkład tej
wsi na pamięć. Od razu wskazał na murowany budynek z zaciemnionymi
oknami. Sprawnie zajęli stanowiska, „Czarny" z erkaemem ulokował się tak, by
mieć na celowniku drogę do wsi. Stamtąd ewentualnie mogli nadjechać
Niemcy. „Luby" stanął w pobliżu okien.
•40
Do środka miał wejść „Jastrząb" razem z Doftanowem, który w trudnych
sytuacjach zachowywał zimną krew i nie tracił głowy. Przed drzwiami podali
sobie ręce: uścisk mógł być i zachętą, i pożegnaniem na zawsze.
Oto uchylone drzwi, z wnętrza dolatuje cierpki odór potu zmieszanego z
dymem papierosów. Z wielu głosów wyławiają tylko jeden: niski,
przytłumiony, naładowany urzędowym tonem. Padają jakieś liczby, których
sensu „Jastrząb" w chwili napięcia nie może pojąć.
Wkraczają na salę. Tłok niesamowity, chłopi stoją w pewnej odległości od
stołu prezydialnego. Urzędowe gremium rozsiadło się na krzesłach. W środku
wójt z łańcuchem na szyi, po bokach policjanci i dwaj cywile z rozłożonymi
księgami. „Jastrząb" zaciska szczęki, wyciągnięty pistolet parzy dłoń.
Wytrzymać, tylko wytrzymać... Wchodzi śmiało między chłopów, za jego
plecami Doftanow z karabinem. Polski mundur wywołuje lęk i zdziwienie.
Rozstępują się, gromadką pod ścianami. Zdezorientowany wójt przerywa w
połowie słowa. Policjant z prawej strony, kurczy się w oczach, zjeżdża nieomal
pod stół. Drugi wytrzeszcza oczy, łapie powietrze jak ryba wyciągnięta z wody.
— Bądźcie spokojni! — mówi „Jastrząb", zataczając pistoletem dziwny
łuk. — Nic złego wam się nie stanie. Tylko policjanci podniosą ręce. No,
szybciej!
Moment jest nieznośny, przeciągnięty w czasie, rozdzwoniony w uszach.
Nagle jeden z policjantów podnosi się i sięga do futerału.
— Tylko bez głupstw! — ostrzega lodowatym głosem „Jastrząb".
Drugi nie wytrzymuje. Zrywa się i w szalonym skoku forsuje okno. Sypie
się szkło. Za oknem pada strzał z pistoletu, po chwili drugi z karabinu. To
„Luby" odpowiedział.
— Chyba nie chcesz ryzykować? — zwraca się „Jastrząb" do drżącego
policjanta. — Odbierz mu broń — rzuca do Dof tan owa.
Pas, pistolet, karabin stojący obok stołu przechodzą w dobre ręce. Jest też
mała sensacja: w rogu izby ukryci w półmroku stoją jeszcze czterej policjanci i
nie mogą zdobyć się na jakikolwiek odruch. Sprawiają wrażenie bezradnych i
otępiałych. Dof tanów odbiera im broń, nie zwracając uwagi na bełkot jednego
z nich w czapce z okutym daszkiem. Niewiele zresztą z tego rozumie. Wiie
tylko, że ma przed sobą przedstawicieli władzy służącej hitlerowcom. To
wystarczy.
„Jastrząb" podchodzi do stołu.
— A teraz pozwolicie, panie wójcie, że ja zabiorę głos — mówi tonem, w
którym czai się groźba. — Jesteście bandą skończonych szubrawców! Gnębicie
i ograbiacie chłopów. Kto wam kazał tak postępować? Wróg. Czy nie czujecie
żadnego wstydu z tego powodu? Czy zapomnieliście, po jakiej chodzicie ziemi?
Hańba! Hitlerowcy stąd pójdą, ale my i ci chłopi, których zmuszacie do
oddawania wszystkiego, tutaj pozostaną. Czy o tym nie pomyśleliście? No?
Zatkało was?
41
Na odwagę zdobył się policjant zza stołu, jak się okazało komendant
posterunku.
— Zlitujcie się, panowie. Za oddaną broń zaaresztują nas, co> my
powiemy...
— Zamknij gębę! — krzyknął ktoś z chłopów. — Dla nas to litości nie
masz za grosz. Hitlerowcom się podlizujesz, kanalio! Żebyś na gałęzi suchej
wisiał!
„Jastrząb" zmierzył surowym wzrokiem policjanta i wójta.
— Oto macie szczerą odpowiedź. Każdy chłop tak myśli, każdy
zapamięta wyrządzoną krzywdę, a wy co? O litość próbujecie błagać?!
Komendant posterunku zbladł jak ściana. Rozglądał się bezradnie, szukał
w ocrach zebranych zrozumienia, ale chłopi spoglądali hairdo, zbitą gromadą
przybliżali się do stołu. Wystarczyło rzucić jedno słowo, aby ten gniewny tłum
porwał w swe spracowane ręce przestraszonego policjanta. Właśnie tego, który
tyle razy groził, wyciągał łapówki, naśladował żandarmów...
Doftanów stanął między rozbrojonymi a napierającą gromadą.
— Pilnuj ich — szepnął „Jastrząb" i na moment wyskoczył z izby.
Wezwał „Sokoła" i „Czarnego", polecił im szybko „oczyścić" urząd gminny i
przygotować ognisko na dziedzińcu. — Tylko galopem! — dorzucił z obawy,
że mimo dobrego początku może przypadkowo pojawić się we wsi jakiś
większy patrol Niemców.
Powtórzyła się historia z Kcsina. Na stos poleciały księgi, wykazy, spisy,
pieczęcie, plomby — wszystko, co znajdowało siię w szafach, szufladach, na
półkach. Skropiony naftą papier strzelił jasnym płomieniem, wiatr podsycał
ogień, płaty popiołu wirowały w powietrzu jak nietoperze.
Chłopi wybiegli na dwór, otoczyli kręgiem buszujące ognisko. Byli
oszołomieni nagłością wydarzeń, żaden nie przypuszczał, że zebranie w gminie,
zapowiadające się tak ponuro, zakończy się tak nieoczekiwanie. Tłoczyli się
koło „Jastrzębia", dotykali jego munduru, z niedowierzaniem jeszcze ten i ów
spoglądał na orzełek, na rogatywkę, na broń.
„Luby" pociągnął „Jastrzębia" za rękaw.
— Palnij jakąś mowę i trzeba wyrywać — powiedział cicho. — Za duży
ruch. Ogień widać z daleka. Jeszcze jakaś sikawka może się tu przyplątać.
— A co zrobimy z wójtem i granatowymi?
— Już im powiedziałem parę słów od siebie. Bądź spokojny. Zamkną
gęby ze strachu o własną skórę. Nauczka nie pójdzie w las. No, zaczynaj!
„Jastrząb" ruchem ręki uspokoił rozgadany tłum. W kompletnej ciszy
powiedział, kim są i po co przyjechali do wsi. Mówił o polskich partyzantach, o
walce z wrogiem, o potrzebie solidarności w trudnym okresie niewoli.
— Nie poddamy się nigdy — zakończył. — Nie pozwolimy, by okupant
ograbiał was bezkarnie. Możecie zawsze liczyć na naszą pomoc. Niech żyje
Polska!
42
Chłopi stali w bezruchu, podnosiły się tylko w górę zaciśnięte pięści i w
oczach lśnił blask. Kobiety ukradkiem wycierały łzy. Takie chwile pozostają na
długo w pamięci. „Jastrząb" już chciał odejść, ale nie pozwolono mu. Ludzie
przeżywali moment zbiorowego uniesienia, proste słowa partyzanckiego
dowódcy trafiły głęboko do ich serc, dźwięczały jak zapowiedź rychłej zmiany
na lepsze, chociaż była to okupacja d jutrzejszy dzień mógł przynieść nowe
nieszczęścia. Wpatrywali się w płomienie, które żarłocznie pochłaniały papier, i
to także przynosiło im ulgę. Okupant będzie miał sporo kłopotów z
odtworzeniem spisów kontyngentowych. Upłynie kilka tygodni, zanim ustali,
kto zalega w przymusowych dostawach, zanim od nowa sporządzi wykazy
inwentarzowe.
Pora jednak wracać. „Jastrząb" daje znak. Chłopcy opuszczają stanowiska.
„Luby" kontroluje przebieg zbiórki, wskazuje kierunek marszu. Ludzie patrzą
jak urzeczeni. Dopiero teraz widzą, że ten młody, postawny mężczyzna w
oficerskim mundurze przyszedł do wsi pod dobrą obstawą. I dyscyplina wśród
partyzantów jest wzorowa. Jedno słowo, jeden gest od razu znajdują potwierdzenie w działaniu.
— Żegnajcie, kochani — słychać głosy przy dogasającym ognisku. —
Będziemy pamiętać...
Droga do obozu ciągnęła się niemiłosiernie. Zasypiali na wozie, koń szedł
niemrawo, rzucał co chwilę łbem, gdy próbowały go atakować roje komarów.
Dopiero o świcie — po oddaniu wypożyczonego wozu — zupełnie wyczerpani
dobrnęli do znajomej ścieżki w lesie, która wiodła wprost w stronę biwaku.
,Lutek" czuwał. Przywitał ich takim okrzykiem, że „Luby" musiał przywołać go
do porządku. „Gruby" spał w najlepsze w szałasie. Gdy wcisnęli się do środka,
drgnął nagle i skoczył jak oparzony.
— Spij, wszystko w porządku — uspokoił go „Jastrząb".
Przytulne wnętrze zachęcało do odpoczynku. Ułożyli się .ciasno jeden
obok drugiego. Świerkowe gałązki oddalały się, ginęły w dziwnym mroku i
wkrótce pod zamkniętymi powiekami pozostała pustka. W szałasie rozlegały się
tylko miarowe oddechy.
Około godziny jedenastej, gdy słońce już dobrze przypiekało, „Jastrząb"
ostrożnie wyczołgał się na dwór. Nie chciał budzić kolegów. Zasłużyli na
solidny odpoczynek po całonocnym marszu i udanej akcji.
„Gruby" krzątał się przy kotle. Spod pokrywy dolatywał zapach gotowanej
zupy. Na widok „Jastrzębia" zatarł dłonie z zadowolenia.
— Klasa, palce lizać — powiedział dumny ze swego dzieła.
— Przyniosłeś coś wczoraj?
— Tak, kawałek słoniny i trochę masła. Kartofle mamy, jarzyny też. Na
kilka dni powinno wystarczyć.
— A bieliznę?
43
— Oczywiście, leży w worku. Koszule czyste jak do ślubu. Trzeba będzie
przy okazji odwdzięczyć się „ciotce". Za darmo nie wypada zdzierać palców i
mydła tracić. A wam, jak poszło? — „Gruby" zmienił temat.
— Nieźle. Karabiny widziałeś? Zupełnie nowe, radomskie. Amunicji też
jest dosyć w ładownicach.
— No, to teraz chyba powojujemy na całego...
Chciał jeszcze coś powiedzieć, gdy nagle ciszę rozdarł bliski strzał, tak
bliski, że aż w uszach zadzwoniło. „Jastrząb" skoczył do szałasu po broń.
Wszyscy momentalnie wysypali się na polanę, jak kto spał — boso, w
porozpinanych mundurach, w samych koszulach i wygniecionych
portkach. Strzał padł z kierunku, gdzie na warcie czuwał „Lutek". Czyżby
ktoś się zbliżał? „Luby" w biegu szarpnął „Grubego" i obaj pędem ruszyli
w stronę posterunku. Reszta z bronią zaległa pod drzewami. „Jastrząb"
trochę jeszcze oszołomiony twardym snem czuł, jak tłucze mu serce i
pękają skronie. Psiakrew, co to ma znaczyć? Albo „Lutek" wygłupił się,
albo naprawdę zaalarmował ich tym strzałem. Tylko jednym strzałem, bo
ciągle panuje napięta cisza.
I oto jest winowajca. „Luby" z pochmurną miną prowadzi syna, obok
idzie „Gruby", trzymając w ręku dużego czarnego ptaka. Wszyscy podnoszą się
z miejsc. Jeszcze nie wiedzą, co się stało. „Jastrząb" podchodzi do „Lutka",
który jest czymś speszony.
— Po co strzelałeś? — pyta. — Do kogo? „Lutek"
stoi z opuszczoną głową.
— Lekkomyślny chłopak — odpowiada za niego „Luby". —
Opowiadałem mu kiedyś w 'dzieciństwie, że kruki czują śmierć i wynajdują
padlinę. Zapamiętał, uwierzył i macie skutki: akurat koło niego zaczął się kręcić
ogromny kruk...
— E, tam kręcić — przerwał mu „Lutek". — Latał coraz niżej, przyglądał
się, podchodził, otwierał dziób. Próbowałem go spłoszyć, gdzie tam.
Podskoczył w górę i znowu lazł na mnie jak głupi. Nie wytrzymałem, co on
sobie wyobraża. Wycelowałem i buch!
— Trafił, a jakże — „Gruby" położył na ziemi ptaka i pokazał miejsce
wlotu pocisku. — O, tutaj go ciachnął.
„Luby" był zły. Wygarnął „Lutkowi" parę ostrych zdań, kategorycznie
zabronił postępować tak w przyszłości. Jemu i wszystkim innym, bo każdy na
zmianę pełnił obowiązki wartownika.
— Zapamiętajcie raz na zawsze: strzelać można tylko na alarm w razie
niebezpieczeństwa! Strzał demaskuje wartownika, demaskuje także miejsce
postoju oddziału. Przez taką głupotę może dojść do jakiegoś nieszczęścia.
Zrozumiałeś? — Spojrzał na syna.
— Ostatni raz, przyrzekam —■ odparł cicho „Lutek". Sam nie wiem, co
mnie skusiło, żeby kropnąć tego kruka.
— No, dobrze już — uspokoił go „Jastrząb". — Pokazałeś, jak potrafisz
strzelać. A teraz bierz karabin i idź na posterunek, po obiedzie zmienimy cię.
44
Nikt już nie miał ochoty do snu. Pojedynczo schodzili do strumieniaj by
orzeźwić się w wodzie, a potem „Gruby" — z powagą, jak zwykle — uderzył
łyżką w kocioł i wezwał do wspólnego obiadu. Apetyt dopisywał. Kartoflanka
smakowała wszystkim. „Lutek" z oddali łowił drażniący zapach, a gdy go
zmienili, dobrał się do kotła w pojedynkę i wykończył zupę do ostatniej łyżki.
„Gruby" pokręcił głową z wyrazem ni to uznania, ni to dezaprobaty.
— No i cześć, dno widać — mruknął. — Dla takich głodomorów trzeba
gotować od razu trzy kotły. Że też mnie musiała spotkać ta przyjemność —
spojrzał z wyrzutem na „Jastrzębia". — Wy sobie hulacie po nocy, śpicie, a ja
ciągle skrobię ziemniaki i marchew, parzę język, żeby nie przesolić, pitraszę,
podsmażam i żadnej pociechy z tej harówki nie mam...
—■ Ejże, wyglądasz jak tur, o co ci jeszcze chodzi — odezwał się
„Lutek". — Pomóc ci? No to jazda, dawaj te kartofle...
„Jastrząb" zostawił pogodzonych kolegów. Zarządził czyszczenie broni.
„Luby" zajął się przeglądem zdobycznych karabinów i pistoletu, belgijskiego
FN z magazynkiem na dziewięć naboi. Doftanow interesował się zwłaszcza
karabinami. Tego typu mausera nie znał jeszcze. „Luby" wytłumaczył mu więc,
że przed wojną produkowano w Polsce kilka typów powtarzalnej broni długiej
— podstawowym karabinem był mauser wz. 98, poza nim wojsko otrzymywało
także karabinki PWU wz. 29. Część tej broni okupant wykorzystał w
formacjach pomocniczych i policyjnych. Stąd też znalazła się ona u
granatowych i dopiero teraz, po śmiało przeprowadzonej akcji, przeszła we
właściwe ręce. Doftanow słuchał z ciekawością, poznawał sprawy zupełnie mu
obce, a jednak bliskie, skoro szczęśliwym zbiegiem okoliczności znalazł się
razem z kolegą wśród polskich partyzantów.
Po południu zjawił się w obozie „Stary", jak zwykle radośnie witany przez
wszystkich. Bardzo cenili sobie te wizyty. Przynosił bowiem wieści ze świata
— i te najbliższe z okolicznych wiosek, i te najważniejsze z frontu na
wschodzie i zastępów działalności konspiracyjnej w okupowanym kraju.
Przynosił też gazetki, słowo drukowane w podziemiu, nawołujące do wytrwania
i walki.
„Stary" miał już wstępne informacje o wynikach ich akcji nocnej, która
stała się głośna i obiegła całą okolicę.
— Ludzie różnie mówią — powiedział, gdy usiedli razem obok szałasu.
— Jedni, że był tam pożar i urząd gminny spłonął; inni znowu, że przyjechał
jakiś konny oddział leśnego wojska i zniszczył ważne papiery wójta, a także
rozbroił posterunek. Podobno miało was być kilkadziesiąt...
•— A Niemcy? — zapytał „Luby".
— Nic, na razie cisza. Przesłuchiwali, o ile wiem, komendanta
posterunku i dwóch policjantów. Wygląda na to, że razem chcą
jakoś zatuszować całą sprawę, bo to przecież wielka kom promilu cja. Gdyby
dowiedzieli się w Lublinie, mogłyby posyp;u się l III na żandarmów. Trudno
przewidzieć, czym to wszystko i<; Eftkori czy, ale powtarzam: na razie panuje
spokój. Do lasu nic ]•<>[*' ■ za mało ich. W razie czego uprzedzimy was...
— A co masz na myśli? — zainteresował się „Jastrząb".
45
— No, wiesz: jakaś obława lub coś w tym rodzaju. Las La sem, ale jak
zbiorą większe siły, zamkną dojścia, to może być nie zbyt wesoło. Musicie się z
tym liczyć i na wszelki wypadek już przygotować inne miejsce postoju.
Potem „Stary" wybrał się z bratem nad strumień. Skwar był ogromny, na
niebie zaczęły zbierać się chmury. Parę razy wiatr uderzył z taką siłą w korony
drzew, że ugięły się pod tym ciosem. Nie odchodzili daleko, zanosiło się znowu
na burzę.
— Wiesz, już mam dosyć tych pożarów w gminach i przestraszonych
policjantów — przyznał szczerze „Jastrząb". — Na parę tygodni chyba się
uspokoją, psubraty. Za oddanie broni, paru dla przykładu, Niemcy wsadzą do
kryminału, dobrze im tak! Chłopi też odetchną. Jeśli już mamy się przenieść
gdzieś dalej, to chciałbym urządzić coś poważniejszego...
— Co na przykład? — „Stary" uniósł brwi i żując długie źdźbło dzikiej
trawy spojrzał uważnie na brata.
— A choćby palnąć jakiś pociąg! Jeździ tego do diabła na wschód i
zachód. Gdyby tak przyłapać jakiś transport ze sprzętem, to dopiero byłaby
frajda. Wyobrażasz sobie? Rozwalone wagony, kupa szmelcu w rowach,
zablokowana linia... Po nocach śni mi się taki widok. No? Jak myślisz!
— Niezłe, ale cholernie ryzykowne. Trochę was za mało. W każdym
razie musielibyście trafić na odpowiedni moment i w razie poważniejszej
strzelaniny izwiewać w gąszcze. No cóż, próbuj. Skoro inne oddziały, jak pisze
prasa PPR, to robią, dlaczego nasz ma być gorszy. Najpierw rozpoznanie, trzeba
wybrać bezpieczne miejsce...
Nie mogli dokończyć tej rozmowy. W pewnej chwili w lesie zapadł zmrok
i chlusnęły pierwsze ciężkie krople deszczu. Zanim dobiegli do szałasu, burza
rozszalała się na dobre. Potężny wicher kotłował się wśród drzew, łamał
gałęzie, podnosił tumany pyłu. Szałas tylko przez kwadrans wytrzymał tę próbę.
Gdy siedzieli ściśnięci jak śledzie w beczce, nagle zaszumiało na polanie. Fala
rozpędzonego powietrza z całą mocą targnęła od zewnątrz ich kry jówką.
Wymiecione gałęzie poleciały w głąb lasu, spleciony s t r o p zaczął trzeszczeć,
zapadać się i przez szczeliny lunął jak z cebra strumień chłodnej wody na ich
głowy.
— O, cholera! — krzyknął „Gruby" i pierwszy czmyclm.il
pod drzewa, ciągnąc za sobą pałatkę. Spod jego nóg wysoko tryskała woda.
Reszta mocowała się z wichurą i dopiero po nałożeniu nowych gałęzi
udało się jako tako zatrzymać dopływ wody do wnętrza szałasu. Wiedzieli już
jednak, że nocy nie będą mieli ani spokojnej, ani ciepłej. Wilgoć przenikała
wszędzie, ciążyły przemoczone mundury, chłód wstrząsał dreszczem. W ciągu
godziny świat stał się znowu ponury, rozmazany, zawieszony wśród
poszarpanych, nisko wałęsajcąych się chmur.
„Jastrząb" poklepał brata ze współczuciem.
— W taką pogodę do domu nie pójdziesz i u nas też nie odpoczniesz.
Miałeś pecha, człowieku.
46
— Nie szkodzi. Tutaj przynajmniej czuję się bezpieczny. Nikt w nocy do
okna nie zapuka i nie zaświeci latarką w oczy. Prawdę mówiąc, przeniósłbym
się do was na stałe, ale rozumiecie, obowiązki organizacyjne...
POCIĄG NIE DOJECHAŁ
Tor kolejowy przebiegający przez las w odległości około trzech
kilometrów na południe od Zaklikowa, długi odcinek szyn ułożonych na
nasypie wzdłuż ściany drzew po obu stronach — oto miejsce akcji wybrane
przez „Jastrzębia". Na stacji w Gielni zaopatrzyli się w klucze, łomy i metalowe
drążki z uchwytami do rozkręcania szyn. „Luby" z „Lutkiem" i Doftanowem,
który obrał sobie pseudonim „Rysiek", wyruszyli na wschód od Zaklikowa, aby
tam przeprowadzić akcję demonstracyjną w celu odwrócenia uwagi Niemców i
granatowych. Reszta pod dowództwem „Jastrzębia" zajęła stanowiska na torze.
Do nadejścia najbliższego pociągu osobowego mieli dwie godziny, mogli więc
pracować bez specjalnego pośpiechu, ale z zachowaniem ostrożności.
„Jastrząb" ubezpieczał z prawej strony, utrzymując stały kontakt
wzrokowy z chłopcami. Leszczenko — „Kolka" ustawił się z lewej strony z
podobnym zadaniem, spełniając jednocześnie rolę instruktora. Przed wojną
pracował krótko przy budowie linii kolejowych i wiedzał, jak się trzeba zabrać
do rzeczy. Tam budował, tu miał wykonać coś wręcz odwrotnego. „Gruby",
„Czarny" i „Sokół" zajęli się wyrywaniem szyny z podkładów drewnianych i
rozkręcaniem złącza. Ponieważ w tym miejscu tor przebiegał łukiem,
wystarczyło po prostu jedną szynę uwolnić z podkładów i odsunąć o kilkanaście
centymetrów w lewo od kierunku skrętu. Nadjeżdżający pociąg musiał
wyskoczyć z toru po takiej operacji.
Jeszcze przed wymarszem ustalili, że po wykolejeniu lokomotywy i
wagonów nie będą otwierać ognia. W pociągu, jak zwykle na tej trasie, jechali
przecież Polacy. Wykorzystując właściwy moment, mieli wskoczyć do
wagonów i rozbroić napotkanych tam Niemców. Dopiero w ostateczności,
gdyby stawiano im opór, „Jastrząb" strzałem z pistoletu miał wezwać chłopców
do czynnej walki. Obiektem ataku miały być wagony z przedziałem „nur fur
Deustche" lub wagony pierwszej klasy, w których z zasady jeździli Niemcy.
Mimo nadrabiania miną wszyscy odczuwali pewien niepokój. Emocje
rosły w miarę, jak przybliżała się godzina przyjazdu pociągu. Co tu dużo mówić
— po raz pierwszy wybrali się na taką akcję. Nie mogli sobie nawet wyobrazić
samego momentu wykolejenia. Pociąg mógł albo wyskoczyć z szyn, albo też
runąć na bok po utracie równowagi poprzecznej.
— Zobaczymy — powiedział „Jastrząb" po zakończonej pracy. — Tylko
nie traćcie głowy, gdy to się zacznie. Będzie trochę huku i krzyku. Będzie też
chyba sporo pary i dymu, a może i ognia. Noc na szczęście jest jasna, a więc z
celowaniem nie będziecie mieli kłopotu. „Sokół" — zwrócił się do erkaemisty
— połóż się za jakimś drzewem i trzymaj wagony na muszce. Reszta wskakuje
ze mną do środka. Co dalej, to już wiecie...
Wiedzieli, ale słowa „Jastrzębia" docierały do nich jakoś bezbarwnie. Byli
mimo wszystko zdenerwowani. Pierwszy podniósł głowę „Sokół", syknął —
cicho! — i po paru sekundach, niesamowicie długich, z oddali doleciał do nich
szept lokomotywy, początkowo niewyraźny i głuchy, a potem coraz
donośniejszy.
— Jedzie! — ucieszył się „Kolka".
Pociąg zbliżał się z kierunku Lipy oddalonej o pięć kilometrów. Zgodnie z
rozkładem miał tam kilkuminutowy przystanek, a więc już wkrótce powinien
dojechać do krytycznego punktu.
— Uwaga! — krzyknął „Jastrząb". — Broń w pogotowiu. Skok na mój
rozkaz! Tylko niech ktoś nie nawali w ostatniej chwili!...
Łoskot przybliżał się, potężniał, odbijał echem wśród drzew. Słyszeli
ciężki oddech parowozu, szczęk kół na złączach szyn, przeciągłe dudnienie
metalu. Przyćmione ślepia reflektorów mrugnęły w oddali i rosły w oczach z
każdą sekundą. „Gruby" poruszył się i weschnął.
— Cholera, żeby to już...
Nie dokończył. Najpierw fala gorącego powietrza uderzyła ich w twarze,
potem dostrzegli ciemny kształt na torze, buchający kłębami dymu, wreszcie...
Potworny zgrzyt i wstrząs dotarł do samego mózgu. Otworzyli usta z wrażenia.
Rozpędzona lokomotywa wyskoczyła z szyn i ciężarem wielu ton zaryła w
ziemię. Wagony uderzyły talerzami o siebie, odskoczyły z łomotem. Pękły
kable, zgasło światło. Z wnętrza doleciał krzyk zamkniętych ludzi.
— Za mną!
„Jastrząb" w paru susach dopadł do stopni wagonu pierwszej klasy. Za nim
„Gruby" i „Kolka", „Sokół" potknął się i upadł, ale wstał szybko i za kolegami
skoczył w otwarte drzwi.
Ciasny korytarz i pierwszy z brzegu przedział. Światło ręcznej latarki
obmacuje wnętrze. Pustka. Drugi przedział — to samo, trzeci przedział — ani
żywej duszy... Co jest, do diabła! Czwarty, piąty. Aha! Otwarte okno. Ktoś w
pośpiechu tą drogą opuścił wagon. Są też otwarte drzwi z tej strony. „Jastrząb"
klnie. „Gruby" wyciąga jakieś walizki i wypchane teczki. Pękają rozerwane
zamki. Na podłogę sypią się ręczniki, mydła, przybory do golenia, gazety,
kanapki... Precz z tym bałaganem! Gdzie jest broń? „Czarny" ściąga z półki pas
z futerałem i polową czapkę podoficera Luftwaffe. Czapka leci za okno, pistolet
do kieszeni. Przyda się, ale szkoda, że tylko jeden. Już wiedzą, co się stało.
Niemcy zorientowali się, skąd zagraża niebezpieczeństwo. W ostatniej chwili
prysnęli na drugą stronę i ukryli się w lesie. Nie znajdą ich, szkoda szukać.
„Jastrząb" przebiega przez pozostałe wagony. Wszędzie ten sam widok:
przestraszeni ludzie wtłoczeni w głąb przedziałów, jakieś toboły i worki na
48
podłodze, gęsty odór potu, kwaśnego mleka i tytoniu, duszno, tchu nie można
złapać... Jakieś krzyki, płacz, lamentowanie. Pasażerowie, przeważnie chłopi i
wiejskie kobiety, robią znak krzyża, pochylają głowy. Nic nie chcą widzieć, o
niczym nie chcą słyszeć. Boją się. Katastrofa przygniotła ich, wytrąciła z
równowagi. Dopiero gdy ten i ów na własne oczy zobaczył polski mundur, gdy
ludzie zorientowali się, że nikt nie wyrządzi im krzywdy, nie krzyczy, nie bije
— uwierzyli.
— Partyzanci! — wrzasnął ktoś na cały głos. — Polacy! Zaroiło się
momentalnie przy wagonach. Wybiegli wszyscy,
zapanował rozgardiasz. Wokół maszynisty i jego pomocnika — obaj byli
potłuczeni i wstrząśnięci — zebrał się spory tłum ciekawskich. Ogromny
parowóz kopcił i rozsypywał iskry, z paleniska buchał żar, płomienie rzucały
migotliwy blask na twarze zebranych ludzi. „Jastrząb" śmiało wkroczył w ten
tłum, odsunął najbliżej stojących.
— Jesteśmy polskimi partyzantami — powiedział wyłapując
zaciekawione spojrzenia mężczyzn. — Polujemy na hitlerowców. Rodakom,
naszym przyjaciołom, nie czynimy żadnej krzywdy. Za kłopoty spowodowane
zatrzymaniem pociągu i potłuczenia serdecznie wszystkich przepraszamy.
Będziecie musieli poczekać na przyjazd pociągu ratowniczego z Zaklikowa...
Z tłumu wyszedł starszy mężczyzna w podniszczonej marynarce i długich
butach. W jego ruchach było coś sprężystego, spoglądał bystrze.
— Panie, jestem żołnierzem wrześniowym — powiedział. — Pierwszy
raz w życiu spotykam się z partyzantami. Powiedzcie, dużo chociaż was jest?
Dalibyście radę Niemcom, gdyby jechali pociągiem?
„Jastrząb" w takich wypadkach, z zasady, podwyższał stan swego
oddziału. Robił to świadomie, żeby wprowadzić wroga w błąd, bo ludzie
opowiadali zawsze o każdej akcji i te wiadomości różnymi ścieżkami prędzej
czy później docierały do Niemców.
— Znacznie więcej niż przypuszczacie — powiedział. — Otoczyliśmy
pociąg z wszystkich stron. Mamy doskonałą broń, nie boimy się spotkania z
wrogiem. Przeciwnie: to on nas się boi! Przekonacie się w przyszłości. Na razie
życzę wam powodzenia. Na nas już czas. Jeszcze raz przepraszam was za
niespodziewane kłopoty. Do zobaczenia przy innej okazji. — Odszukał
wzrokiem „Grubego", który szybko pojął „Jastrzębia" i głośno, żeby wszyscy
słyszeli, rzucił w jego stronę: — Szefie! Można ściągać pluton i dołączyć do
pierwszego. Cekaemy z tyłu. Zbiórka pododdziałów na polanie numer osiem!
— Tak jest! — „Gruby" wykonał w tył zwrot i szybkim krokiem oddalił
się w głąb lasu.
„Jastrząb" ruszył za nim razem z „Czarnym" i „Kolką", odprowadzany
wzrokiem zdumionych pasażerów. Słyszeli jeszcze długo gwar rozmów i syk
pary z uszkodzonej lokomotywy. „Gruby" zrównał się z nim i pochwalił
sprytny pomysł.
— No, to ja już widzę gęby szwabów, gdy dowiedzą się o naszych
plutonach i cekaemach. Najedzą się strachu za wszystkie czasy, łobuzy. Gdzie
oni znajdą polanę numer osiem? Dobre, niech skonam. Masz głowę...
Im dalej wchodzili w las, „Jastrząb" coraz bardziej zaczynał odczuwać
dziwny niesmak. Pochwała „Grubego" nie zadowoliła go. Nie odezwał się
nawet, szedł milczący i zadumany. Teraz dopiero uświadomił sobie, że akcja
nie przebiegła należycie, po prostu nie udała się. Zbyt szybko podjął decyzję,
nie wysłuchał do końca uwag „Starego", nie wyciągnął też wniosków z tego, co
mówił Doftanow-„Rysiek". Teraz w pełni zrozumiał, że bez
gruntownego rozpoznania nie można od razu wychodzić na tory, a rozpoznanie
to czas — długi cykl łączenia drobnych wiadomości, obserwacja powtarzana w
różnych porach dnia i nocy, cierpliwość i zdolność przewidywania. W oczach
tkwił mu ciągle ogarnięty szokiem maszynista z rozbitym czołem, pasażerowie
przestraszeni wykolejeniem pociągu, kobiety z rękami kurczowo zaciśniętymi
na tobołach. Nie, nie można do tego dopuszczać w przyszłości. Niepotrzebnie
naraził tych ludzi na tyle kłopotów. Cios miał być wymierzony wyłącznie w
hitlerowców.
Gdy dotarli do obozu w pobliżu Kochan, gdzie znajdowała się ich
zapasowa baza, „Jastrząb" od razu podzielił się swoimi spostrzeżeniami z
„Lubym". W rozmowie uczestniczył też „Rysiek". W trójkę doszli do
identycznych wniosków, mówili szczerze, po żołniersku, niczego nie
ukrywając. Człowiek uczy się na własnych błędach. Jeśli chce osiągnąć jakieś
sukcesy, musi prawdzie spojrzeć w oczy.
— Jest w tym także część mojej winy — przyznał lojalnie „Luby". — Ale
tak się zapaliłeś do tej „kolejówki", że nie chciałem ci przeszkadzać. Przecież
mogliśmy ustalić, kto najczęściej jeździ pociągiem o tej godzinie. W
Zaklikowie znam paru zaufanych kolejarzy, żałuję, że nie skorzystałem z ich
pomocy.
„Jastrząb" milczał, spoglądał obojętnym wzrokiem na niebo pełne
harcujących jaskółek, był wyraźnie przygnębiony.
— A ja myślę — dodał „Rysiek" — że miejsce akcji wybraliśmy za
blisko. Dywersant tak nie działa. Uczyli nas kiedyś w szkole, że taką robotę
wykonuje się na oddalonym terenie. Trzeba gubić ślad, ot co. Wróg nie jest taki
głupi, nie można go lekceważyć...
Trudno było odmówić im racji. W ich słowach kryła się troska o los
oddziału i rezultaty prowadzonej walki. Postanowili, że* w ciągu najbliższych
dni pozostaną w ukryciu. Żadnych wypadów,, żadnych patroli, żadnego
wałęsania się po lesie. Oddział miał zachować stan pełnego pogotowia.
Wyznaczono dwa posterunki wartownicze w pewnej odległości od biwaku.
Było to męczące z uwagi na mały skład osobowy, ale konieczne. Rozdzielono
amunicję-i granaty. Z bronią nikt nie rozstawał się. Spali na dwie zmiany, od
świtu każdego dnia rozpoczynało się czuwanie.
50
Wiadomości miał przynieść „Stary". Niestety, tym razem czekali na niego
dosyć długo. „Jastrząb" zaczął się niepokoić. Nie zdradzał swych uczuć, ale
wystarczyło na niego spojrzeć, by zrozumieć, co przeżywa. Stał się
małomówny, trochę szorstki, wymagający bardziej niż zwykle. „Czarnego"
obsztorcował za brudny karabin, „Sokoła" przyłapał na niezbyt uważnym
pełnieniu., warty, oczywiście nie obeszło się bez gromów na wspólnej odprawie. Zły humor do reszty zepsuł mu „Gruby". Po prostu zameldował, że
kończą się zapasy.
— Za kilka dni nie będę miał co do garnka włożyć... „Jastrząb" załatwił
go krótko. Wezwał Doftanowa i zapytał,
co w takim wypadku robił dowódca w wojsku na froncie.
— Zmniejszał porcje o połowę, ostatni bochenek chleba dzielił
sprawiedliwie na wszystkich — odparł „Rysiek".
— Oto masz odpowiedź — zwrócił się do „Grubego". Niby proste, ale
chłopcy od razu odczuli zmianę. Skończyły
się dobre czasy, kiedy po dwa razy dziennie zasiadali przy pełnym kotle. Zaczął
im dokuczać głód. Budzili się w środku nocy z pustymi żołądkami, od świtu
krążyli koło „Grubego", który gotował cienką zupkę bez odrobiny tłuszczu. Raz
skoczyli na „Sokoła" tak zapalczywie, że „Jastrząb" musiał podnieść głos. A
chodziło o głupstwo: chłopak po prostu zaczął snuć opowieść o upolowaniu
sarny. „Poćwiartować, przypruszyć solą i na rożen, a potem chrupać zapiekane
mięso". To właśnie tak ich ruszyło, nie mogli słuchać kolegi, który rozjątrzał
uczucie głodu.
Gdy już mieli powyżej uszu ciągłego trwania w pogotowiu i oczekiwania
na coś, co miało już wkrótce nastąpić, zjawił się wreszcie „Stary". Omal nie
rzucili mu się na szyję z radości. Był zdrów, czuł się nieźle, a co najważniejsze
— przyniósł dwa bochenki wiejskiego chleba i kawał słoniny. Takiego rarytasu
dawno już nie widzieli w lesie.
„Stary" poczekał, aż zjedzą, szybko zorientował się, że chłopcy przez tych
kilka dni nie mieli lekkiego życia. Nie chciał im przeszkadzać, ale „Jastrząb" nie
wytrzymał i od razu zasypał brata pytaniami. Opowiedział też o samym
przebiegu akcji, która kosztowała go tyle nerwów i pozostawiła wbrew
oczekiwaniom niezbyt przyjemne wrażenie.
— Wiem, słyszałem już o wszystkim — przerwał mu „Stary". —
Faktycznie przeholowałeś trochę, poniosło cię, a przecież uprzedzałem, że bez
wywiadu nie można pchać się do takiej roboty. Narażałeś ludzi nie tylko
swoich...
„Jastrząb" poczerwieniał. Argumenty brata uderzyły go, zrozumiał w całej
rozciągłości swój błąd.
— Przerwa w ruchu trwała kilka godzin — ciągnął dalej „Stary". Ci
fachowcy z pociągu awaryjnego mieli sporo trudności z podniesieniem
parowozu i ustawieniem go na szynach. Przybył też patrol bahnschutzów i kilku
żandarmów. Na miejscu przesłuchano maszynistę i grupę pasażerów. Ludzie
plątali się w zeznaniach. W przypadkową katastrofę nikt jednak nie wierzył.
Zresztą wystarczyło obejrzeć rozkręconą szynę, kolejarze znają się na tym.
— Ale w końcu mówią o naszej akcji? Przecież tak czy inaczej
narobiliśmy bigosu. Parowóz poszedł w diabły, była przerwa w ruchu, paru
szwabów zwiało do lasu, to się liczy. Dotychczas nikt w tych stronach nie
szarpnął się na pociąg. — „Jastrząb" próbował nieco inaczej spojrzeć na
„kolejówkę".
— Co mówią — powtórzył z namysłem „Stary". — Wiesz, równie dobrze
jak ja. Niemcy zaczynają grozić, przeprowadzają rewizje, poszukują kluczy i
narzędzi, ale... jakby to powiedzieć, na razie ograniczają się właściwie tylko do
pyskowania. Sami są chyba zaniepokojeni. Rewizje i groźby były i tak na
porządku dziennym, więc ludzie niewiele sobie z tego robią. A szukajcie, czort
z wami, i tak nic nie znajdziecie. Twoje „plutony" i „ceka-emy" nie mogły
pozostać bez echa. Bajka poszła w lud. Na pewno żandarmi łamią sobie głowy,
czy to był tylko zwykły wymysł, ozy też rzeczywiiśoie w tutejszych lasach
dzieją się rzeczy, od których włosy na głowie powinny im się jeżyć...
— To znaczy, że w tym punkcie nie nawaliłem — pochwycił „Jastrząb".
— Raczej nie, chociaż każdy kij ma dwa końce. Jeśli połkną haczyk, to
być może zdecydują się na przeczesanie lasów. Myślałem o tym długo i
doszedłem w końcu do wniosku, że musicie jeszcze jakiś czas posiedzieć cicho.
Przyjemne to nie jest, ale innego wyjścia nie ma. Potem, gdy już sprawa
przyschnie, zastanowimy się, co robić dalej. Mamy już pewien plan, na razie nie
będę cię wtajemniczał w szczegóły...
— Coś tak bardzo ważnego?
— Tak, nawet nie przypuszczasz.
— Hm, no cóż, skoro wiesz lepiej, o nic więcej nie będę pytał. Martwi
mnie jednak inna sprawa.
— Co takiego?
— Żarcie, po prostu żarcie. Widziałeś, jak chłopaki rzucili się na chleb.
„Gruby" nie daje mi spokoju. Odpowiada za wyżywienie oddziału, a zapasów
żadnych nie ma. Przed wyruszeniem do lasu nigdy nie przypuszczałem, że będę
miał z tego powodu tyle kłopotu. Ciągle wydawało mi się, że partyzantka to
przede wszystkim broń, amunicja, granaty, wypady, akcje, walka, a tu masz:
człowiekowi spadają na głowę zupełnie inne problemy. Ludzie chodzą głodni,
nie mogę na to patrzeć obojętnie. Muszę myśleć o wszystkim: o praniu bielizny,
o reperowaniu butów, o noclegach na deszczu, o chłodnych nocach, o wielu
innych drobiazgach, które psują chłopakom krew. Weź choćby tęsknotę za
domem, za rodzicami, za spotkaniem z dziewczyną...
„Stary" kiwał głową ze wzruszeniem. Nie dziwiły go zmartwienia
„Jastrzębia". Nagła zmiana trybu życia i otoczenia musiała odbić się ma
nastrojach. Dniami i nocami przebywali przecież w tym samym gronie, w
otoczeniu dzikiej przyrody, pod niebem, które zbyt często chowało się za
pokrywą deszczowych chmur. Znali już na wskroś swoje troski, radości,
nadzieje, marzenia, najskrytsze pragnienia — wszystko, co łączyło się z ich
młodym wiekiem, często brakiem doświadczenia i dojrzałości. Zdarzało się, że
po pracowitym dniu, gdy godzinami uczyli się rozkładać i Składać nową broń
lub gonili po lesie w pozorowanej walce — „Luby" i „Rysiek" zawsze potrafili
znaleźć jakieś pożyteczne dla wszystkich zajęcie — wieczorem nikt już nie miał
ochoty do rozmowy. Chłopcy siadali samotnie pod drzewami, wpatrywali się w
leśny półmrok lub śledzili wędrówkę obłoków w przestworzach. „Jastrząb"
zdawał sobie sprawę z tego, co ich nurtuje. Sam zresztą też nie był wyjątkiem.
Ulegał nastrojowi zadumy, oddalał się myślami od biwaku. Trzeba było nie lada
wysiłku, aby otrząsnąć się i powrócić do rzeczywistości — do surowych,
obowiązków dowódcy oddziału, do bieżących zadań i planów na dzień
następny, do leśnej polany, która była 'ich domem, miejscem odpoczyku i
uciążliwych ćwiczeń. On musiał świecić przykładem, zachęcać do wytrwania,
przekonywać i żądać posłuszeństwa. Był dowódcą, od jego ■osobistej postawy
nawet w najtrudniejszych chwilach zależało wiele.
Ostatecznie uzgodnili ze „Starym", że w ciągu trzech dni riie ruszą się z
miejsca, a potem przeniosą się do Łęki — kompleksu lasów obfitujących w
bogactwa natury. Stamtąd mieli zorganizować kolejny wypad po żywność w
Potoku. Akcje dywersyjne musieli odłożyć do czasu dokładniejszego
rozpoznania ruchu pociągów. „Jastrząb" tym razem postanowił działać z
większą rozwagą. Nie mógł jeszcze wiedzieć, że już wkrótce jego oddział:
przeżyje pierwszy dramat...
KRUKI PRZYNOSZĄ ŚMIERĆ
W połowie lipca „Jastrząb" powitał uroczyście dwóch nowych
partyzantów. „Dzika" ii „Mikołaja", który był jego stryjecznym bratem.
Krewniak od dawna chciał wyrwać się do lasu, ale na przeszkodzie stawały
ciągle względy rodzinne. W końcu postawił na swoim i skierowany przez
„Starego" zjawił się w oddziale,.
zabierając ze sobą przezornie trzymany w ukryciu karabin, koc i łyżkę. „Dzik"
znalazł się w sytuacji przymusowej: groził mu wyjazd do Rzeszy. Granatowi
dali mu nawet wezwanie „w celu załatwienia formalności", ale on machnął ręką
na ten niezbyt interesujący świstek papieru. Spakował manatki, wyciągnął z ukrytej w ogrodzie spiżarni kawał boczku, wepchnął za pas bagnet i
pomaszerował we właściwym kierunku — do „Jastrzębia".
Było ich teraz dziesięciu, oddział rozrastał się. Chłopcy czuli się znacznie
pewniej, snuli na głos plany dalszej działalności. „Jastrząb" promieniał. Na
poprawę nastrojów wpłynął również mało ważny na pozór fakt: oto
przypadkowo w czasie zmiany miejsca postoju partyzanci natknęli się w głębi
lasu na liczną grupę kobiet i dziewczyn zajętych zbieraniem jagód. W pierwszej
chwili omal nie doszło do paniki. Widok uzbrojonych, umundurowanych i
skradających się ostrożnie mężczyzn nie był zbyt zachęcający. Strwożone
kobiety porzuciły naczynia i próbowały uciec, ale przegrały wyścig wśród
drzew. Oddział cwałował tyralierą — i jak zwykle mawiał „Luby" — „odciął w
porę drogę odwrotu przeciwnika". Skończyło się na śmiechu, chłopcy
triumfowali. Kobiety stanęły jak wryte: polscy żołnierze w lesie? Cóż to
znaczy? Skąd się tutaj wzięli? Ciekawość graniczyła ze zdumieniem. Więc
opowiedzieli, kim są i co robią, pospieszyli z pomocą w zbieraniu jagód,
pochwalili się bronią. A potem przyszła chwila pożegnania, dla niejednego
bardzo przykra. Sam „Jastrząb" odczuwał dziwny żal, gdy dopiero co poznana
miła dziewczyna, jak się później okazało nauczycielka jednej z miejskich szkół,
podziękowała za zebrany dzban jagód i już z oddali pomachała dłonią. „Bywaj,
żołnierzu, może się jeszcze spotkamy" — te słowa przez wiele dni nie dawały
mu spokoju, często odwiedzał przypadkowo poznaną, młodą, sympatyczną
nauczycielkę. Jednak prawa wojny i warunki, w jakich żył i działał, nie
pozwoliły na bliższe kontakty. Maskował swe uczucia sztuczną wesołością,
opowiadaniem dowcipów, gorliwością w ćwiczeniach, wzajemnym
świadczeniem pomocy. Słowem, ruszyło ich, nastroje uległy mimo wszystko
zmianie na lepsze. Tylko „Luby", człowiek najstarszy w oddziale, uśmiechał się
taktownie. On jeden wiedział, że za tą otoczką kryje sie coś znacznie głębszego,
chociaż gdyby zapytać któregokolwiek, odpowiedziałby na pewno: „Ja głowę
straciłem? No wiesz, z kogo chcesz koić? Przenigdy!". Takie to już są zwyczaie.
chłopaków przedwcześnie wciągniętych w wir prawdziwie męskich spraw.
W takim oto nastroju „Jastrząb" wydał rozkaz przeprowadzenia kolejnej
akcji na magazyn żywnościowy w Potoku. Na czele grupy wypadowej stanął
„Luby". Ochotniczo zgłosili się: „Gruby", „Sokół", „Czarny" oraz nowi „Dzik" i
„Mikołaj". Obecność „Grubego" była najbardziej usprawiedliwiona. Znał
potrzeby oddziału i wiedział, które produkty żywnościowe należy brać w
pierwszej kolejności. „Jastrząb" wahał się trochę, czy może wyrazić zgodę na
udział „Dzika" i „Mikołaja".
— Jesteście u nas za krótko, nie macie jeszcze doświadczenia —
tłumaczył.
— No to co, że krótko? — zdziwił się szczerze „Mikołaj". — Przecież nie
boimy się.
— Mogą was zaatakować Niemcy albo granatowi. Zastanówcie się
dobrze. Kula nie wybiera.
— Daj spokój z takim gadaniem. Nie jesteśmy dziećmi. Strzelać też
potrafimy. Pokazać ci?
Nie dali się przekonać. Postawili na swoim. Pojechali. „Luby" nie był zbyt
zadowolony, ale nie zdradzał swego zaniepokojenia. Uprzedził tylko nowych, że
muszą bezwzględnie wykonywać wszystkie jego polecenia na trasie i podczas
samej akcji. Nie byli tym wcale zdziwieni. Wiadomo — dyscyplina musi być.
Przejeżdżając wieczorem przez Łysaków, spotkali przypadkowo
miejscowego dziedzica Kiełczewskiego, który powozem wracał z Zaklikowa.
Był on właścicielem dużych obszarów ziemi ornej, stawów hodowlanych i
młyna, bogaczem znanym w całej okolicy.
Przy wymijaniu dziedzica na wąskiej drodze „Luby" przezornie ukłonił się
zwyczajem tutejszych chłopów. Kiełczewski przyjrzał mu się uważnie i
bacznym wzrokiem zlustrował pozostałych partyzantów. Nie znał tych ludzi, ale
nie to go zastanowiło. Na furmance dostrzegł lufę źle zamaskowanego karabinu
maszynowego. Był tak zdumiony, że przez chwilę nie mógł oderwać oczu od
oksydowanego metalu. „Luby" nie zauważył tego, smagnął konia batem i
spokojnie pojechał dalej. Nie przypuszczał, że dziedzic odkrył ważną tajemnicę.
Tylko „Gruby", gdy już oddalili się, trącił go w ramię i mruknął:
— Co on tak się na nas gapił? Nie podoba mi się ten typ.
— Nie znał nas, czemu się dziwisz.
Tymczasem wypadki potoczyły się jak w przyspieszonym filmie.
Kiełczewski był kuty na cztery kopyta. Domyślił się od razu, że furmanką
jechali partyzanci, o których coraz głośniej było w Łysakowie i sąsiednich
wsiach. Panicznie bał się tych ludzi z lasu, nasłuchał się o nich różnych bzdur
od Niemców i granatowych, a ponieważ z nową władzą żył w zgodzie i jak za
najlepszych czasów czerpał dochody ze swego majątku, postanowił zrobić
użytek ze swego odkrycia. Liczył zapewne, że dzięki temu zaskarbi sobie
względy u nowych „panów", na czym mu najbardziej zależało.
Po powrocie do dworu szybko więc wysłał swego kamerdynera do
komendanta policji w Zaklikowie. Wręczył mu list informujący szczegółowo o
okolicznościach spotkania „podejrzanej bandy", jak usłużnie napisał, jadącej z
bronią w kierunku Stawek. Co więcej, podpowiedział, że przypuszczalnie w
nocy tą samą drogą furmanka będzie jechać z powrotem. Radził też, aby
komendant zadzwonił do placówki żandarmerii niemieckiej w Kraśniku w celu
przygotowania zasadzki.
Po upływie godziny komendant policji granatowej w Zaklikowie
zdumiony czytał list dziedzica. Prawdę mówiąc, nie był zadowolony z
gorliwości nadawcy, wolałby takiego listu w ogóle nie otrzymywać późnym
wieczorem. O wyczynach leśnych ludzi nasłuchał się także wiele i sam wiele
mówił innym. Przecież to oni właśnie rozbili areszt w Zaklikowie, rozbroili
posterunek w Kosi-nie i Pysznicy, zniszczyli dokumenty w urzędach gminnych,
zdewastowali doszczętnie mleczarnię w Zdziechowicach, ostatnio zaś
spowodowali wykolejenie pociągu. Niemcy zagrozili mu, że jeżeli nie skończy z
tym, to pociągną go do odpowiedzialności. Robił więc, co mógł: wysyłał patrole
do wsi, zamykał drogi, rewidował zatrzymanych, niekiedy nawet, ale tylko w
porze dziennej, rozkazywał swym podwładnym wchodzić w głąb lasu.
Wszystko na nic, nie zdołali wpaść na żaden konkretny ślad. Ludzie ciągle
zeznawali, że to nie jest żadna „banda", lecz duży oddział wojska, dowodzony
przez jakiegoś oficera. Kpił z tych oświadczeń, ale w duchu czasami ogarniało
go potęgujące się uczucie lęku. Jeśli chłopi mówią prawdę, to cóż on pocznie ze
swoimi policjantami? Przecież nie dopuści do otwartej walki. Zginą wszyscy
albo po prostu uciekną. Kto wie nawet, czy kiedyś i tak nie wylecą w powietrze
razem ze swoją budą. Bał się tego i tu nagle ten list! Co robić? Do śmietnika nie
mógł go wyrzucić. Kiełczewski znał osobiście komendanta żandarmerii w
Kraśniku. Gdyby Niemiec dowiedzia.7 się, że nie skorzystał z pomocy
dziedzica, mogłoby być krucho. Wszystko było paskudnie zaplątane i
ryzykowne. Do kroćset diabłów, po co ten idiota pchał nos w nie swoje sprawy!
— klął z pasją, wykręcając numer dyżurnego komendy żandarmerii.
Niemiec po drugiej stronie przewodu telefonicznego aż podskoczył z
wrażenia. Wiadomości o partyzantach zaliczane były z zasady do szczególnie
ważnych. Mieli już sporo nieprzyjemności od przełożonych za ślamazarne
zajęcie się sprawą ostatnich wypadków „naruszenia porządku" w powiecie.
Wykolejenie pociągu było już sygnałem alarmowym. Cóż z tego, skoro na
żaden ślad oni także nie mogli trafić. Ludność najwyraźniej solidaryzowała się z
„przestępcami", w niczym nie chciała pomóc; ani szantażem, ani biciem nie
można było zmusić jej do mówienia
prawdy. Toteż sygnał z Zaklikowa — pierwszy godny uwagi i zasług jacy na
wyróżnienie wśród wielu sprzecznych i gołosłownych meldunków —
natychmiast postawił na nogi całą komendę w Kraśniku. Żandarmi w pośpiechu
ładowali się na dwa samochody. Miejsce zasadzki wybrano z mapy. Na odcinku
drogi między Stawkami a Łysakowem znajdował się trudny do pokonania stok.
Chłopi zazwyczaj przed wjazdem na jego szczyt zatrzymywali furmanki, by dać
koniom chwilę odpoczynku. Zdarzało się, że zrzucali na ziemię część ładunku,
by przewieźć go w dwóch lub trzech częściach. Tym razem także, jak
przypuszczali żandarmi, wóz może zatrzymać się. Ten właśnie moment postanowili wykorzystać, ustawiając na wierzchołku wzniesienia karabin
maszynowy. Grupa żandarmów zajęła tam stanowiska już
0 północy. Z góry mieli szeroki wgląd na przedpole, w dowolnej chwili mogli
otworzyć zmasowany ogień lub, zależnie od sytuacji, dopuścić partyzantów
bliżej i ująć ich żywcem. Komendant żandarmerii z Kraśnika był ciekawy, kto
dowodzi tą grupą. Czekając na przyjazd furmanki, czuł się jak bokser na ringu,
który do ostatniej chwili nie wie, kto stanie w narożniku przed decydującym
pojedynkiem. Niecierpliwił się więc, spoglądając raz po raz na zegarek i na
swoich „chłopców", jasnowłosych byków o grubych karkach, przyczajonych na
szczycie stoku z odbezpieczonymi pistoletami maszynowymi. Jeszcze godzina
lub dwie i zacznie się koncert — myślał, zacierając dłonie.
„Luby" jechał ostrożnie. W Potoku wszystko poszło 'dobrze.
Obezwładniony stróż nocny nawet nie zdążył pisnąć. „Gruby" rozejrzał się po
magazynie i wybrał parę worków kaszy, makaron, groch i duży słój topionego
masła. W pośpiechu załadowali wszystko na wóz i żegnani szczekaniem
obudzonych psów okrężną trasą ruszyli z powrotem. Nikt ich nie ścigał, nie
zauważyli nigdzie podejrzanego ruchu. Mijane domy stały w mroku, wieś spała.
„Mikołaj" szedł obok furmanki. Podobała mu się ta nocna wyprawa. Tyle
było przygotowań, słów przestrogi, a tu masz — cisza, spokój, pełny wóz
żywności i do obozu niedaleko.
— To ja już sobie pogadam z „Jastrzębiem" — mruczał, spoglądając na
„Lubego". — Czego on się właściwie bał...
— Nie kracz jeszcze nie jesteśmy na miejscu! — zganił go „Gruby".
Zbliżali się powoli do Łysakowa od strony Stawek. Ostatni
półkilometrowy odcinek drogi wiodącej do lasu szedł pod górę. U jej podnóża z
prawej strony stał młyn wodny, z lewej — ciągnęły się stawy. Jak w lustrze
odbijało się w nich światło księżyca
1 gwiazd, nisko nad wodą śmigały nietoperze. W powietrzu wisiała wilgoć.
Przejechali przez drewniany most, zaraz za nim zaczynał się
najtrudniejszy odcinek drogi — piaszczysty stok, dwieście metrów ciężkiej
harówki dla konia. Na jego szczycie, nieco z lewej strony, rosła kępka
sosnowego lasu w gęstym poszyciu jałowca, o sto metrów czernił się rząd
drzew. To już był ich sprzymierzeniec — gęsty las, na którego skraju biegła
szosa z Zaklikowa do Janowa. Tam mogli być bezpieczni.
„Luby" ściągnął lejce, konie stanęły za mostem.
— Odpoczniemy trochę i ruszymy — powiedział do „Grubego", ocierając
pot z czoła. — „Dzik" poprowadzi wóz, reszta pójdzie rowem. Broń macie
przygotowaną?
„Dzik" uśmiechnął się lekceważąco.
— Żarty stroisz? Ciągle tylko ta broń, a kogo ty tutaj chcesz spotkać o tej
porze? Ludzie już dawno poszli spać...
— Rób, co ci każę, i nie wymądrzaj się!
Ruszyli. Podjazd był fatalny. Koła grzęzły w sypkim, sproszkowanym
piasku, trzeszczały osie i nadwerężone deski. W połowie drogi konie zaczęły
słabnąć. „Dzik" szarpnął lejce, zatrzymał wóz, aby dać czworonogom chwilę
odpoczynku. Potem razem targnęli od tyłu furmankę, konie napięły mięśnie,
przysiadły i mocno wbiły kopyta w piasek. Poszło. Wspólnym wysiłkiem pięli
się coraz wyżej. Jeszcze pięćdziesiąt metrów, trzydzieści, dwadzieścia...
Bliski łomot karabinu maszynowego tak ich zaskoczył, że bez komendy
runęli na ziemię. Konie stanęły dęba i zwaliły się ciężko, łamiąc dyszel.
Mordercza seria w twarz ścięła „Dzika". „Mikołaj" rozkrzyżował ręce, zachwiał
się i stoczył w dół. Na szczęście był tylko ranny. „Luby" nie poczuł w
pierwszym momencie bólu. Zdążył krzyknąć „kryć się!" i sam ześliznął się do
rowu. Wyrwany uderzeniem pocisków erkaem zarył w piasek. Ściągnął go i
dopiero wtedy dostrzegł pulsujące ciepło w lewym przedramieniu. Zębami
rozdarł rękaw, dostrzegł plamę lepkiej cieczy. Krew, trafili mnie — pomyślał.
Karabin ze szczytu bił bez przerwy. Pociski układały się wachlarzem na drodze,
śmiercionośny grad ołowiu wydzierał kłęby kurzu, dziurawił burty wozu.
Odłupane drzazgi fruwały w powietrzu razem z kaszą i makaronem.
«7
Przed „Lubym" w rowie zamajaczył jakiś cień. To „Sokół" repetował
karabin, przytomny chłopak, który ochłonął po pierwszym szoku. Wychylił się i
na ślepo kropnął dwa razy.
— Uważaj! — krzyknął, łapiąc go zdrową ręką za kurtkę. Wróg był
jednak szybszy. Strumień pocisków przemknął z
gwizdem tuż nad głową „Sokoła". Wystarczył jeden, żeby... Psiakrew, tak się
wpakować w zasadzkę! Co robić? „Gruby" z „Czarnym" ukryli się w rowie po
drugiej stronie drogi. W krytycznym momencie dostrzegł, jak skoczyli
błyskawicznie w zbawcze zagłębienie. „Dzik"... Szkoda chłopa. Jeszcze przed
paru minutami rozmawiali, a teraz leży bez ruchu dobijany bezlitośnie seriami
nawet po śmierci. Dlaczego właśnie on? „Mikołaj" jęczy, ale żyje. Co za
przeklęta chwila! Jak wyjść z tej pułapki, aby nie podzielić losu „Dzika"?
— „Sokół", masz granaty?
Chłopiec odwraca głowę, nie rozumie pytania.
— Granaty! — krzyczy „Luby", starając się swym głosem zagłuszyć huk
wystrzałów.
— Nie mam, zostawiłem na biwaku. Nie wiedziałem, że...
— Przecież mówiłem, do jasnej cholery! — „Luby" nie panuje nad sobą.
— Bierz moje i podczołgaj się rowem pod szczyt. Załatw ten karabin
maszynowy. Jeśli go nie zniszczysz, zginiemy wszyscy... No, śmiało, co tak
patrzysz?
„Sokół" dotyka go w ramię, na palcach dostrzega ciemne plamy.
— Jesteś ranny? Człowieku, to straszne!
— Idź już, tylko wal celnie.
Ciemny kształt ginie w oddali. Skrada się metr po metrze, szoruje
brzuchem suchą trawę, dochodzi do miejsca, skąd przy pełnym rozmachu
można dosięgnąć stanowiska wroga. „Luby" czeka i jedną ręką próbuje
oczyścić zasypany kurzem erkaem. Rączka zamka nie poddaje się naciskowi
dłoni. Piasek wypełnił lufę. Daremny trud, z tej broni już nie wystrzeli. Jedyne
wyjście to całkowita rozbiórka, ale tego zrobić nie można. Czeka więc i
bezwiednie zaciska szczęki z bólu, który wędruje aż do szyi. Czy „Sokół"
wykona rozkaz? Z wszystkich sił chciałby pomóc temu chłopakowi, chciałby
podpowiedzieć najwłaściwszy moment rzutu granatem. Niemcy strzelają w dół,
koncentrują ogień na wysokości rozbitego wozu. Tuż przed sobą nie widzą
chyba nic, muszą być oślepieni płomykiem wykwitającym ciągle przed lufą
karabinu maszynowego. Nie przypuszczają, że ktoś ośmieliłby się podejść tak
blisko...
Błysk i huk na szczycie. Po chwili drugi. „Luby" wyskakuj* z rowu,
słyszy wrzask rannych Niemców, niesamowite wycie rozlega się w
ciemnościach. Wykorzystać chwilowe zamieszanie! Ani sekundy zwłoki.
— Za mną! — rzuca komendę.
„Gruby" i „Czarny" wybiegają wprost na niego. Z góry mknie co sił w
nogach „Sokół". Dołem przesuwa się cień rannego „Mikołaja". Udało się.
Chciałby uścisnąć tego chłopca, ale czas nagli.
«7
— Kierunek Potoczek! Szybciej!
Wycofują się galopem. „Gruby" sapie ciężko, nie może dotrzymać kroku „Czarnemu", który sunie jak strzała. „Luby" zagryza wargi,
znaczy swoją drogę kroplami krwi. Zmęczeni walą się na ziemię w głębi lasu.
Brak tchu, na popękanych wargach smak soli, przed oczyma roztańczyły się
ogniste kręgi.
— Ja chyba kopyta wyciągnę — stęka „Gruby".
„Sokół" zrywa się, staje w rozkroku. Rozładowane napięcie łamie mu
głos.
— Zamknij się! — syczy. — Ja byłem tam na górze, durniu! Wywaliłem
granaty na szwabów. Gdybyś usłyszał, co się tam działo... Ech, co tu gadać.
Żyjesz dlatego, że ja za ciebie i za was wszystkich nastawiłem własny łeb.
Bohater, kurza twarz!
„Luby" uspokaja roztrzęsionego chłopca, zatrzymuje „Gru< bego", który z
pochyloną głową i groźną miną rusza na „Sokoła".
— Co jest z wami? Powariowaliście?!
I nagle staje się coś, czego nikt nie przewidywał. W mgnieniu oka pęka
napięta atmosfera. „Gruby" obejmuje kolegę, ściska go serdecznie. Gratulacje
składa „Czarny", cieszą się wszyscy Oszołomiony „Sokół" nie wie, jak się
zachować, jest wyraźnie zawstydzony i żałuje, że swym nieoczekiwanym
wybuchem dotknął przyjaciół.
— To nic, bracie, ludzka rzecz — mówi „Luby". — Nerwy, znam ten
ból. Trzeba się przyzwyczaić, pierwszy raz kładzie najsilniejszych. Widziałem
takich, co nawet płakali...
Pogodzeni wyruszyli w dalszą drogę. „Mikołajowi" nałożono
prowizoryczny opatrunek, „Luby" niósł rękę na temblaku. Był już świt, kiedy
dotarli do obozu. Na warcie stał „Lutek". Na widok rannego ojca zbladł, ale
przekonany, że „to nic groźnego", nie zszedł z posterunku.
„Jastrząb" akurat coś robił w szałasie. Usłuszał głosy kolegów i wybiegł
na polanę. Spodziewał się ujrzeć wszystkich z workami żywności,
zadowolonych z dobrze przeprowadzonej akcji. Ogromne było jego
rozczarowanie, gdy zobaczył tylko pięciu, posępnych, zmęczonych,
okrwawionych.
— „Dzik" został tam — wyszeptał „Luby", patrząc gdzieś w bok.
Zasadzka pod Łysakowem. Konie zabite, rozwalony wóz, cala nasza zdobycz
leży na drodze...
Niemożliwe! Jakim cudem wpadli na wasz ślad?!
— Nie wiem. Mogę się tylko cieszyć, że wyszliśmy bez większych strat.
„Sokół" nas uratował, rozbił granatem niemiecki cekaem.
— A ty? — „Jastrząb" spojrzał na zakrzepłe ślady krwi na
prowizorycznym temblaku.
— Drasnęło mnie, chyba nic groźnego. Kość cała
«7
W obozie zapanowało poruszenie. Wszyscy chcieli dokładnie wiedzieć,
jak doszło do tego dramatu. Dotychczas wychodzili bez szwanku z akcji,
niektórym wydawało się nawet, że tak już musi być, a tymczasem śmierć
pokazała swoje kły. Żałowali szczerze poległego, który stawiał dopiero
pierwsze kroki w partyzantce. Znowu cisnęło się na usta pytanie: dlaczego
właśnie on? Brawura, brak doświadczenia, strach? Odpowiedź zabrał ,,Dzik".
„Lutek" chodził jak struty. Przypomniał sobie historię z karabinem na warcie.
Wieczorem przy ognisku, gdy zamiast kolacji musieli zadowolić się zebranymi
jagodami, zdobył się na odwagę i powiedział — „Ja już miałem złe przeczucie
od tamtego dnia. Kruki przynoszą śmierć".
Dopiero po kilku dniach „Jastrząb" zdołał rozwiązać zagadkę sprytnie
przygotowanej zasadzki. Na ślad naprowadził go Konstanty Skrzypek, który
ukrywał się przed Niemcami i rzadko odwiedzał rodzinny dom w Łysakowie.
Krytycznej nocy Skrzypek przypadkowo zauważył, jak furmanka z partyzatami
minęła po* wóz dziedzica Kiełczewskiego, który w godzinę potem skierował
do Zaklikowa swego lokaja z listem. Ten właśnie powóz pędzący co koń
wyskoczy w drogę powrotną o tak późnej porze zastanowił Skrzypka. W nocy
słyszał też strzały i dwa wybuchy w okolicach podjazdu. Coś zaczął sobie
kojarzyć. „Jastrząb" połączył te wszystkie fakty w przeraźliwie jasną całość.
Więc jednak Kiełczewski okazał się tym, który zdradził chłopców przed
żandarmami. Co chciał dzięki temu osiągnąć — do czego zmierzał? On, bogacz
pełną gębą, gromadzący pieniądze na krzywdzie chłopów, człowiek bez
skrupułów i w gruncie rzezy łajdak.
„Jastrząb" postanowił osobiście porozmawiać z dziedzicem. Wybrał się w
dobranym towarzystwie partyzantów do Kiełczewskiego, ale niestety, szczęście
zdrajcy sprzyjało. Akurat w tym dniu nie było go we dworze. Skończyło się na
tym, że oddział zaopatrywał cię w żywność wyłącznie w majątku dziedzica.
Brali wszystko, na co mieli ochotę. Kiełczewski, mając na sumieniu życie
partyzanta, zrozumiał, że tym razem to już nie przelewki. W obawie o własną
skórę wyniósł się z Łysakowa i tylko od czasu do czasu odwiedzał dwór w
asyście Niemców. Sprawiedliwości stało się zadość dopiero po upływie roku,
gdy Kiełczewski został przypadkowo zatrzymany przez inny oddział
partyzancki, w którym znajdowali sdę ludzie „Jastrzębia" i ci rozpoznali go.
POD ROZKAZAMI GRZEGORZA
Nadchodził sierpień. Na urodzajnych polach kraśnickiego powiatu
rozpoczęły się żniwa. Chłopi kosili i składali w snopki zboże, zbierając
troskliwie każdy kłos, który w tych trudnych czasach był na wagę złota.
Ludzie pracowali ciężko, ale nawet w chwilach największego wysiłku,
gdy dokuczał żar słoneczny, spływający z czystego nieba, znajdowali czas, by
podzielić się wiadomościami z frontu wschodniego i z kraju, gdzie coraz
73
częściej pojawiały się jak grzyby po deszczu nowe oddziały partyzanckie. Tu,
w lasach lipskich, zapoczątkował walkę z okupantem oddział „Jastrzębia",
działający przez kilka miesięcy właściwie samorzutnie. Na jego temat krążyły
Juz legendy, często przesadzone i nie oddające w pełni prawdy ani o samych
ludziach, ani o ich trudnym życiu w lesie. Ale nawet te legendy odgrywały
wówczas pozytywną rolę. Mieszkańcy wielu wiosek chcieli po prostu wierzyć,
że mają swoich obrońców, odważnych chłopów, gotowych stanąć twarzą w
twarz z wrogiem w bezpardonowej walce na śmierć i życie. Na kształtowanie
tej świadomości w dużym stopniu wpływała stopniowo rozwijająca się praca
konspiracyjnych
komórek
Polskiej
Partii
Robotniczej.
Komórek
podporządkowanych Komitetowi Powiatowemu PPR W
Rzeczycy
Ziemiańskiej. Członkowie partii prowadzili nie tylko agitację słowną,
zatroszczyli się także o kolportaż odbijanych na powielaczu gazetek. Trafiały
one niemal regularnie do wielu rodzin, doprowadzając do ożywionych dyskusji,
które trwały nieraz do późnej nocy. Dzięki nim ludzie dowiedzieli się, że
Komitet Centralny PPR rzucił hasło walki z okupantem wszędzie, gdzie tylko
jest to możliwe, a szczególnie w grupach wypadowych i oddziałach Gwardi
Ludowej — zbrojnego ramienia partii.
„Jastrząb", kierowany w zasadzie przez „Starego", który utrzymywał
kontakt z członkami PPR, doszedł też do wniosku, że w pojedynkę na czele
niewielkiego oddziału nie zdoła na szerszą skalę rozwiązać walki zbrojnej.
Mimo wszystko nie mógł przejąć na swe barki tego zadania, które wymagało
nie tylko odpowiedniej wiedzy wojskowej, ale także rozwagi i dojrzałości
politycznej. Nie chodziło tu jedynie o samą walkę, ale także o jej ostateczny
cel, o wyraźnie sformułowany program działania, który powinien trafić do
szerokich mas. W podstawowym punkcie nikt na pewno nie miał wątpliwości.
Skoro na polskich ziemiach panoszy się wróg, trzeba go zwalczać i dopomóc
tym, którzy na dalekim wschodnim froncie wytrzymują nacisk hitlerowskiego
Wehrmachtu. Poza tym ludzie chcieli wiedzieć coś więcej: jak będzie po
wojnie, czy wreszcie zapanuje sprawiedliwość, czy skończy się krzywda, czy
dziecko ubogiego znajdować się będzie w gorszej pod każdym względem
sytuacji od dziecka wiejskiego bogacza? Wiele, bardzo wiele było tych pytań,
wątpliwości, nadziei. Niewielu było takich, którzy mogli odpowiedzieć na
nurtujące chłopów problemy. Sam „Jastrząb" niejednokrotnie przegadał z
bratem całą noc i ciągle odczuwał niedosyt wiedzy.
Toteż nic dziwnego, że gdy Komitet Centralny PPR, doceniając właściwie
narastającą siłę oporu społeczeństwa na Lubel-szczyźnie, skierował w te strony
doświadczonego działacza partyjnego, zahartowanego w bojach dowódcę
Grzegorza Korczyńskiego, , Jastrząb" i jego ludzie z radością przyjęli do
wiadomości decyzję Komitetu Okręgowego PPR o podporządkowaniu ich
„Grzegorzowi". Już sam fakt przybycia kogoś z Warszawy miał swoją
wymowę, nadawał nową rangę ich przyszłej działalności. A przecież ważny był
także inny element, kto przyjedzie? Czy człowiek od niedawna związany z
ruchem oporu, nie znający jeszcze dobrze specyficznego położenia oddziałów
73
leśnych, czy też dowódca rutynowany, energiczny, odważny, wybijający się
swym autorytetem, wiedzą i zdolnościami organizacyjnymi.
„Stary" zachowywał się dość powściągliwie. Na natarczywe pytania
„Jastrzębia" odpowiadał krótko:
— Poczekaj, sam zobaczysz. Mówiłem ci kiedyś, że już wkrótce
przygotujemy dla ciebie i twoich ludzi coś zupełnie nowego. Pamiętasz?
— Oczywiście, cały czas o tym myślałem.
— To dobrze. Jak widzisz w partii nie rzuca się słów na wiatr. Nie
zapomnieli o tobie. Teraz dopiero przekonasz się, co to znaczy mieć dowódcę z
prawdziwego zdarzenia, dowódcę i działacza politycznego w jednej osobie. Od
tego człowieka nauczycie się wiele, znacznie więcej niż przypuszczasz...
„Jastrząb" słuchał i nie mógł się doczekać dnia, kiedy wreszcie dojdzie do
tego spotkania. Zaczął pod wpływem rozmów z bratem coraz dokładniej
pojmować rozległy mechanizm konspiracji. Początkowo zdawało mu się, że on
sam ruszył do lasu, podobnie jak wielu innych młodych ludzi w różnych
zakątkach Polski. Tymczasem ktoś na samej górze, w Warszawie, trzymał rękę
na pulsie, dawał wytyczne, organizował nowe oddziały, kierował do walki
świeże kadry. Nic nie działo się w próżni. Na różnych szczeblach istniały
zakonspirowane komitety partyjne, funkcjonowała łączność, tajnymi kanałami
płynęła prasa podziemna, fundusze, instrukcje, często broń i materiał
wybuchowy. Walcząca Polska tętniła życiem rozgałęzionej szeroko organizacji,
zespalającej patriotów do wspólnego czynu, do walki z okupantem, który tylko
formalnie panował nad sytuacją w okupowanym Jsraju.
Gdzieś w połowie sierpnia 1942 roku — a był to okres, kiedy Niemcy
ruszyli na wschodnim froncie do gigantycznej ofensywy aż do wrót słynnego
później Stalingradu, Moskwy i Leningradu. W lipcu z mojego polecenia do
„Jastrzębia" dotarł jeden z członków grupy wypadowej w Rzeczycy, Bolesław
Mitkiewicz — „Zbyszek", z zadaniem przeprowadzenia jego oddziału do lasów
Gizówki, gdzie miał oczekiwać na nich „Grzegorz". Łącznik działał w imieniu
Komitetu Powiatowego PPR w Rzeczycy. Po wymienieniu hasła szybko
doszedł do porozumienia z „Jastrzębiem", Atóry czekał już niecierpliwie na ten
ważny moment.
Oddział zebrał się w komplecie, chłopcy zabrali ze sobą broń i cały zapas
amunicji, a było tego sooro. Na dwóch drabiniastych wozach wyścielonych
sianem ruszyli wieczorem w drogę.
*
*
*
Po przejechaniu około piętnastu kilometrów karawana zatrzymała się w
niewielkim lesie Zielonki, gdzie czekałem już na nich od kilku godzin.
Pełniłem wówczas funkcję sekretarza Komitetu Powiatowego PPR w Kraśniku,
który przodował wówczas w działalności organizacyjnej d walce zbrojnej na
Lubelszczyźnie, w konspiracji zaś występowałem pod pseudonimem „Im".
Muszę przyznać, że spotkanie z „Jastrzębiem" wywarło na mnie nader
korzystne wrażenie. Oddział naprawdę prezentował się świetnie. Wszyscy w
73
jednolitych wojskowych mundurach, kon-federatkach, długich butach i pasach
z zawieszonymi granatami, wszyscy opaleni, postawni, tryskający zdrowiem i
młodzieńczą siłą. Zdawało się, że są pododdziałem regularnego wojska,
zachowanym jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności od czasów wrześniowej
zawieruchy w głębi tutejszych lasów. „Jastrząb", pamiętam, wysoki i zgrabny o
ujmującym uśmiechu i jasnym spojrzeniu przywitał mnie serdecznie i zaprosił
do pierwszego wozu. Żywiołowy temperament nie pozwalał mu usiedzieć
spokojnie. Od razu zasypywał mnie pytaniami i domagał się, jak zauważyłem,
ścisłych odpowiedzi. Interesowała go sytuacja w kraju i na froncie, chciał
wiedzieć, co robią inne oddziały partyzanckie Gwardii Ludowej, czy są liczne,
jakim dysponują uzbrojeniem, jak radzą sobie w lesie. Artykuły z
konspiracyjnej prasy PPR znał dobrze,
ale to mu nie wystarczało. Chciał po prostu wiedzieć coś więcej, sięgnąć w głąb
wielu ważnych i wcale nieprostych spraw, którymi żyła wówczas partia. Gdy
wyczerpał już wszystkie podstawowe pytania, przeszedł do problemu
najbardziej go nurtującego.
— Powiedzcie, jak nas przyjmie „Grzegorz"? Tyle już o nim słyszałem,
że ogarnia mnie trema.
Uspokoiłem go.
— Nie ma się czego obawiać. Towarzysz „Grzegorz" też o was wiele
słyszał. W pełni docenia waszą działalność na tutejszych terenach. Pod jego
dowództwem zrobicie na pewno znacznie więcej. Walka dopiero się zaczyna.
— A sam „Grzegorz"? Co o nim możecie powiedzieć?
— Trudne pytanie. O człowieku świadczą przede wszystkim jego czyny,
konkretna działalność. Bardzo cieszymy się, że właśnie on przyjechał na
Lubelszczyznę. Jest to dowodem wyróżnienia naszej dotychczasowej pracy
politycznej i walki. „Grzegorz" na pewno wniesie sporo nowego. Jest
człowiekiem doświadczonym, z niejednego pieca jadł chleb, walczył w
Hiszpanii podczas wojny domowej, poznał kawał świata, potrafi do każdego
znaleźć odpowiedni klucz. Mówi prawdę w oczy, wymaga przede wszystkim od
siebie, jest sprawiedliwy i nie znosi krętactwa. Zrobisz dobrze — pochwali,
palniesz głupstwo — zgani. Słowem, swój chłop. Takiego właśnie nam
potrzeba w tych trudnych czasach. Swoją pcstawą i osobistym przykładom
porwie do walki ludzi jak nikt. Przekonacie się już wkrótce.
Przed świtem wozy wjechały do głębokiego wąwozu w pobliżu Gizówid.
Tu urządziliśmy krótki postój. Niedaleko od tego miejsca mieszkał wiejski
cieśla i pracownik leśny Hołody z żoną i dwojgiem dzieci. Postanowiliśmy
skorzystać z nadarzającej się okazji i odwiedzić znajomego. Hołody znał się na
rzeczy, nie proszony częstował zawsze chlebem, mlekiem lub miską gorącej zupy. Bardzo sobie cenił kontakty z ludźmi konspiracji, służył bezinteresowną
pomocą i potrafił trzymać język za zębami, a to było bardzo ważne.
Zostawiliśmy zmęczone konie pod opieką „Lutka", który podrzucił im
wiązki siana i zatroszczył się o wiadro wody. Reszta ruszyła gromadnie pod
dom Hołodego. Hołody był szwagrem zawodowego oficera 24 Pułku Ułanów w
Kraśniku o nazwisku Bronisław Rębacz. Jako porucznik uniknął niewoli, był
73
aktywnym działaczem ZWZ, później AK na południowej Lubelszczyźnie. Spotykałem się z nim często u Hołodego. Próbowaliśmy nawiązać współpracę
między naszymi organizacjami, ale góra AK nie dopuściła do tego. Z
Rębaczem, którego cechowała dobra wola i chęć wspólnego działania,
pozostawałem w kontakcie. Po wyzwoleniu był on prześladowany, nie ominęło
go nawet więzienie. Znając go jako wielkiego patriotę i uczciwego Polaka,
próbowałem interweniować w jego sprawie — bezskutecznie. W wyniku działalności niektórych nadgorliwych komunistów spod znaku Berii i Bermana,
którzy z jednakową nienawiścią tępili AL-owców jak i AK-owców, w
niedługim czasie i ja podzieliłem los Rębacza.
Szedłem z „Jastrzębiem" na czele. Gospodarza nie trzeba było budzić
stukaniem w okno. Spał czujnie i zrywał się od razu, gdy do głosu dochodził
niezawodny pies na długim łańcuchu. Toteż i nas nie ominęła wściekła
serenada. Burek szczerzył kły i dopiero pojawienie się Hołodego przekonało go,
że nie warto dobierać się do naszych spodni, skoro wszyscy na dodatek
zachowują się spokojnie, a nawet próbują go pogłaskać po sterczącej groźnie
sierści.
Gospodarz podszedł do mnie, znaliśmy się kawał czasu.
— A witam, witam, co za niespodzianka. Tylu chłopa naraz, proszę,
wejdźcie. Z daleka jedziecie?
Wytłumaczyłem mu, w jakim celu przychodzimy, i przedstawiłem
„Jastrzębia". Hołody z zainteresowaniem spoglądał na polskie mundury i broń.
Zrozumiał, z kim ma do czynienia. Jego żona szybko rozpaliła ogień w kuchni,
w dużym garnku grzała się kawa, na stole pojawił się chleb, ser i miska
jajecznicy. Chłopcy najpierw ruszyli jednak do studni. Chcieli zmyć kurz,
ogolić się, odświeżyć w zimnej wodzie. Poranna toaleta nieco się przeciągnęła.
Trzepano przybrudzone kurzem kurtki i spodnie, poszły w ruch szczotki i
pasta.
Po śniadaniu „Luby" zebrał na podwórzu oddział. Jeszcze raz obejrzał
wszystkich od stóp do głów, skontrolował broń, zerknął do chlebaków i
ładownic. W każdym jego ruchu i spojrzeniu wyczuwało się wojskowego. Z
przyjemnością spoglądałem na prężących się partyzantów, czystych, ogolonych,
dumnych z posiadanej broni i roli, jaką dane im było spełniać. „Jastrząb"
odebrał raport od „Lubego", potem podziękowaliśmy gospodarzowi za gościnę i
oddział opuścił zagrodę.
Tym razem ja pełniłem funkcję przewodnika.
Lasy w rejonie Gizówki graniczące z Rzeczycą znałem na wskroś,
potrafiłbym nawet w nocy odnaleźć właściwą ścieżkę. „Jastrząb" uważnie
słuchał moich wyjaśnień. Zapoznawałem go z położeniem tego kompleksu
leśnego, z topografią terenu, na którym miał działać, z układem dróg,
najlepszych przejść, kryjówek i miejsc zdradliwych. On sam nie znał tych stron,
ale jak zwykle w lesie czuł się świetnie i w lot chwytał najważniejsze
informacje.
Do biwaku „Grzegorza" pozostało już niewiele drogi.
64
Idę pierwszy i odnajduję dobrze zapamiętane szczegóły: złamaną sosnę,
piaszczysty stok, podmyty przez deszcze, fioletowe plamy wrzosowisk, bujnie
pnące się krzewy jałowca. Jeszcze kilkadziesiąt metrów przedzierania Się przez
gąszcz i oto na skrzyżowaniu drogi z przesieką dostrzegam za drzewem
wartownika. Nie krzyczy — „stój, kto idzie?" — inie zdejmuje karabinu, nie
próbuje się wycofać. Po prostu uśmiecha się, ponieważ mnie poznał, tak jak ja
jego. Wie dobrze, kogo prowadzę. Czeka już na nas od paru godzin.
Wchodzimy na niewielką polanę. W głębi widać dwa szałasy, po
przeciwległej stronie przy ogniu dwóch gwardzistów gotuje posiłek. Kilku
innych czyści karabiny. Nagle przerywają swe zajęcia i spoglądają z
zaciekawieniem na wynurzających się w schludnych, sukiennych mundurach
ludzi.
Z szałasu wychodzi „Grzegorz", pogodny, uśmiechnięty, w wojskowej
kurtce ściśniętej pasem i oficerskich butach. Następuje moment najważniejszy
— prezentacja oddziału. Przedstawiam „Jastrzębia", który odruchowo
przyjmuje postawę zasadniczą i składa krótki meldunek. Potem mocny, długi
uścisk dłoni pieczętuje zawartą znajomość tych dwóch dzielnych ludzi, złączonych od tej chwili wspólnym losem żołnierzy Polski Walczącej.
„Grzegorz" wita się kolejno z przybyłymi, dla każdego znajduje parę
ciepłych słów, z uznaniem wyraża się o ich wyglądzie i uzbrojeniu. Chłopcy są
wyraźnie zadowoleni, odpowiadają śmiało na zadawane pytania. Nie spuszczają
ani na moment wzroku z nowego dowódcy, który swą serdecznością i postawą
od razu zyskuje ich sympatię.
W trójkę przechodzimy do szałasu. „Jastrząb" pokrótce omawia
okoliczności uformowania oddziału, charakteryzuje swych ludzi, przypomina
akcje, które dotychczas przeprowadzili. Mówi oszczędnie, unikając wielkich
słów i porównań. Niczego nie ukrywa. Otwarcie przyznaje, że najbardziej boli
go strata jednego partyzanta i zakończona niepowodzeniem akcja na pociąg pod
Zaklikowem. „Mam nadzieję, że nie przyniesiemy wam wstydu" — stwierdza
na zakończenie z przekonaniem w głosie.
Dalszy ciąg rozmowy odbywa się już przy ognisku. Siadamy w licznym
gronie partyzantów. Oddział „Grzegorza" liczył wówczas osiemnastu ludzi, na
biwaku panował wzorowy porządek. Z obu stron sypią się pytania, chłopcy
nawzajem oglądają broń, dzielą się wspomnieniami z różnych akcji. Wspólne
skromne śniadanie zbliża partyzantów, są świadomi tego, że połączą się w jedną rodzinę ludzi czynu, że w ramach jednego oddziału przystąpią do nowych,
poważniejszych akcji. I tak się stało.
W OBOZIE
Jest złota polska jesień 1943 r. W nasłonecznionym powietrzu unoszą się
długie nitki babiego lata. Odpoczywamy w głębokiej ciszy południa, nie
65
zakłóconej najlżejszym powiewem wiatru,, i podziwiamy urzekające barwy
lasu, który daje nam schronienie,, a także nie szczędzi swoich leśnych zasobów:
jagód, orzechów, a zwłaszcza grzybów, które — jakże często stanowią główny
partyzancki posiłek.
W obozie panuje pogodny nastrój. Jest tu dowódca brygady kpt.
„Grzybowski" z częścią swoich ludzi, jest „Jastrząb", por. „Lis", oficer
polityczny — Jan Pytel—„Leon", a także Stanisław Bieniek — „Szela" oraz
„Cień" ze swymi plutonami. Znajduje się również niewielki polsko-radziecki
oddział pod dowództwem oficera Armii Czerwonej „Kazika" — razem półtorej
setki chłopa, w tym kilku rannych podczas ostatnich potyczek z żandarmerią.
Nowe pepesze — marzenie wszystkich partyzantów — dostarczone w
ostatnim zrzucie, jaki przyjęliśmy w Lasach Parczewskich, przechodzą z rąk do
rąk, będąc przedmiotem wielkiego zainteresowania i podziwu. Teraz
oczekujemy kolejnego zrzutu w Lasach Lipskich.
W miarę zbliżania się zapowiedzianego zrzutu gwardzistom udziela się
coraz większe podniecenie i napięcie. Przyleci czy nie przyleci? — czyta się
niemal we wszystkich oczach. Nieraz bowiem zdarzało się, że lotnicy
radzieccy, z przyczyn od nich niezależnych, nie mogli dotrzymać
zapowiedzianego przez radio terminu zrzutu, i partyzanci, daremnie
wyczekujący na wyznaczonych miejscach, odchodzili o świcie przygnębieni. Z
wielu przyczyn Związek Radziecki nie zawsze mógł zadośćuczynić naszym
prośbom. Wiemy o tym dobrze, tłumaczyli nam to nieraz znajdujący się w
naszych oddziałach radzieccy oficerowie. Ale jakże często trudno wytłumaczyć
to młodym zapaleńcom, gotowym na wszystko i marzącym jedynie o
posiadaniu broni. Przecież nie znają oni trudności związanych z przerzutem
broni na tyły wroga, w sytuacji gdy nasz sojusznik musi rozprawiać się przede
wszystkim z głównymi siłami armii hitlerowskiej.
Byliśmy więc cierpliwi i spokojnie oczekiwaliśmy na zapowiedziany
przed kilku dniami zrzut, który miał nastąpić w nocy z 20 na 21 lub z 21 na 22
października. Sposób przyjmowania zrzutów był zawsze podawany szyfrem.
Porozumienie w tej sprawie znakomicie ułatwiały radiostacje, którymi
dysponowaliśmy
już od dłuższego czasu. Mimo to nietrudno było o pomyłki. Najczęściej rejon do
zrzutu zasobników z bronią oznaczaliśmy ogniskami, co w nocy — jak
twierdzili sami lotnicy — było najlepszym sposobem ułatwiającym im
orientację.
Dlatego też z 20 na 21 października wieczorem, na wielkiej polanie w
pobliżu Wilczowa, przygotowujemy cztery stosy suchego chrustu rozłożone tak,
aby — widziane z góry — wyznaczały kwadrat o boku mniej więcej pół
kilometra.
Przy każdym stosie czuwa wyznaczona grupa partyzantów ze smolnymi
szczapami, aby na dany przez kpt. „Grzybowskiego" sygnał (wystrzelenie
rakiety ze środka polany) natychmiast stosy podpalić i utrzymywać wysoki
66
płomień aż do odwołania, tzn. do zakończenia zrzutu, który zawsze
sygnalizowany był światłami samolotu.
Mimo dobrej październikowej pogody noce są chłodne. Siedzimy pośrodku
polany. Przedłużające się godziny umilamy sobie* gawędą. Wszyscy jednak
pilnie nasłuchują, czy nie odezwie się gdzieś w oddali znajomy szum motoru
radzieckiego „Douglasa", bo z takich właśnie samolotów najczęściej
dokonywano zrzutów.
Najgorsze, że tym razem nie wolno palić ogniska — tak zo-stało ustalone.
Powoli, jak jesienna mgła nad lasami, wloką się nocne godziny. Nastaje
świt i znów schodzimy ze stanowisk markotni.
— Czyś ty, „Im", czegoś nie poplątał z tą datą? — zwraca się
„Grzybowski".
— Jakże mogłem poplątać — tłumaczę — skoro zapowiedź zrzutu
otrzymaliśmy i przez Warszawę, i za pośrednictwem naszej leśnej radiostacji?
Wszystko się zgadza.
— Jutro na pewno przylecą, nie martwcie się — pociesza „Lis".
Szvbko zmierzamy do obozu.
— Co byście teraz zjedli? — rzuca *g uśmiechem „Grzybowski". — Może
szyneczki albo jajecznicy z kiełbaską? A może jakąś inną wędzonkę?
— Pytasz, jakbyś rzeczywiście dysponował nie tylko suto zastawionym
stołem, ale i żoną pełniącą honory pani domu — odcina się „Leon" — zły, że
mu w takim momencie przypomina jakieś przysmaki.
— Żony to ja tu dla was nie mam, ale ze stołem tak całkiem źle nie jest —
odpowiada tajemniczo dowódca brygady i po chwili dodaje: — Nie wiecie, że
nasi chłopcy zupełnie przypadkowo natknęli się wczoraj na szwabów wiozących
bekony zabrane chłopom w Potoku.
— No i co? I co? — zapytał ktoś prędko.
7fr-
—■ A no cóż — odpowiada „Grzybowski". — Rąbankę gubernatorowi
Frankowi zrobili z jego bohaterów, a bekony zabrali Część zostawili chłopom w
Potoku, a resztę przywieźli do lasu. Właśnie zamierzałem was ugościć świeżym
boczkiem, ale „Leon" się obraża...
— Ależ człowieku, przecież te twoje bekony to chyba jeszcze w lesie się
pasą, a nam teraz chce się jeść — dodaje któryś tonem człowieka bardzo
wygłodniałego.
— No, no, już wy się nie martwcie, aż tak kiepskim gospodarzem to
znowu nie jestem.
I tak gawędząc dochodzimy do ogniska. Wartownik okrzykiem: „Stój! Kto
idzie?" zatrzymuje nas, po czym wpuszcza na teren obozu.
I tu okazuje się, że nasz dowódca wcale nie żartował. Kilku partyzantów na
czele z kucharzem Felkiem krząta się wokół ognisk, nad którymi wiszą
wiaderka na drągach wspartych na ro-soczach. Z lubością wchłaniamy zapach
świeżego boczku i krupniku. Humory poprawiają się jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki.
Siadamy przy ognisku, zdejmujemy przemoczone nocną rosą buty: niemiła
woń mokrych i zapoconych onuc miesza się z łechcącym nozdrza, smakowitym
zapachem wędzonego boczku. Takie jest już życie partyzanta. Idziemy do
pobliskiego strumyka dokonać rannej toalety.
— Kto ma mydło?
— Masz ręcznik?
Żaden z nas nigdy nie miał kompletu. W najlepszym wypadku jedno mydło
i ręcznik obsługiwały kilku partyzantów. Chociaż jest chłodno, spłukujemy się
do pasa przezroczystą źródlaną wodą leśnego strumyka. „Jastrząb" wytrzasnął
skądś nawet maszynkę do golenia oraz kawałek lusterka i zaczyna się skrobać,
klnąc na zimną wodę i tępą żyletkę.
— Ty nawet w lesie chcesz się wszystkim podobać — mówi mu
„Grzybowski". — Pucujesz się, jakbyś jechał dawać na zapowiedzi.
Prawda, „Jastrząb" był przystojniakiem, jak zwykliśmy o nim mówić, i
zawsze, nawet z pewną pedanterią, dbał o swój zewnętrzny wygląd.
Na rozesłanej plandece w pobliżu ogniska siedzimy z podwiniętymi
nogami, jak muzułmani na pustyni. Na kolanach każdy trzyma partyzancki
kociołek. Krupnik z boczkiem smakuje jak nigdy. Popijamy kawą.
„Grzybowski" opowiada o spotkaniu z oddziałem AK „Ojca Jana".
— Do pertraktacji — mówi — to z nimi jeszcze jakoś można doprowadzić, ale
do wspólnej roboty nie dojdzie chyba nigdy. Ciągle się zasłaniają brakiem
zezwolenia z „góry". Prędzej można się dogadać w terenie z niższymi
dowódcami ich grup. Od czasu do czasu, porwani naszą walką, wyskoczą gdzieś
wsólnie z naszymi chłopakami na akcję. Najczęściej zresztą muszą się później z
tego tłumaczyć przed swymi przełożonymi i narażeni są nieraz na przykre
konsekwencje.
— Cholera jasna! — głośno zaklął „Jastrząb", odrzucając daleko w krzaki
żywicówkę z nie dopitą kawą. — Rozumiem, że nie ma cukru, ale żeby kawę
podawać w takim nie wymytym „świństwie", to już bezczelność! Okazało się,
że młody kucharz Felek uzupełnił braki w partyzanckim serwisie, zdejmując
kilka żywicówek z sosen, i podał w nich kawę. „Jastrząb" tymczasem nadal się
złościł. Okazuje się, że pedanteria, o którą go wszyscy pomawiali, nie
ograniczała się tylko do własnego wyglądu.
— Bałagan u ciebie w obozie, Władek! — wymawiał „Grzybowskiemu",
który zawstydzony trochę i zdenerwowany przywołał do siebie Felka.
— Co ty, fujaro, sobie myślisz, kawę nam żywicą słodzisz, nie chce ci się
nawet żywicówki wymyć? — wrzasnął.
— Myło się, panie komendancie, myło, ale zawsze tam na dnie trochę
zostało, bo jest twarda jak kamień, ale to przecież nie trucizna. Ja tam swojej
żywicówki nigdy nie myję, ani po piciu, ani po goleniu, i jeszcze się nie otrułem
ani mi też od żywicy las na brzuchu nie wyrósł..
Gromki śmiech zgromadzonej wokół wiary przerwał wywody Felka.
Trudno było doprawdy się na niego gniewać, zwłaszcza że argumentacja, jaką
na swoją obronę przytoczył, miała — jak się to mówi — ręce i nogi.
Po śniadaniu „Grzybowski" zarządza: ludzie, którzy wrócili z różnych
zadań, mają wypoczywać, reszta — poza wartą i zabezpieczeniem — wychodzi
na szkolenie.
68
Kładziemy się w szałasie aowódcy. O jedenastej mają nas obudzić. Na tę
właśnie godzinę zaplanowano zebranie dowództwa okręgu z udziałem
sekretarza PPR. Dowódca brygady ma przedstawić nam swoje trudności
organizacyjne i zaopatrzeniowe.
Jakże niepodobne do wszystkich innych było to zebranie — i tych
zapamiętanych sprzed wojny, i tych, w których tak wiele razy uczestniczyło się
już później, w wyzwolonej ojczyźnie. Wyglądało raczej na zwykłą pogawędkę
kilkunastu ludzi, którzy przypadkowo się zebrali i rozmawiają na tematy
codziennego życia.
Siedzimy na pniakach, na ziemi — gdzie kto może — i dyskutujemy nad
problemami naszego trudnego partyzanckiego życia i zadaniami, jakie przed
nami stoją. Wypowiedzi są szczere i proste. Nikt nie sili się na krasomówstwo.
Nie ma też grup opozycyjnych, są tylko różnice zdań, nad którymi dyskutujemy,
co pomaga nam w rozwiązywaniu trudności.
Po zebraniu idziemy na obiad i... oczywiście jemy krupnik.
W partyzanckim bowiem życiu jadłospis był prosty: jadło się zawsze z
jednego worka aż do dna, a jak się skończyło, to znów jadło się to, co było pod
ręką. Posiłki prawie zawsze składały się z jednego dania, po którym zwykle
następowała kawa, oczywiście zbożowa — raz z cukrem, raz bez cukru — jak
się zdarzało. Nie miało to większego znaczenia.
Czasami brakowało wszystkiego. Wtedy Felek miał swój dobry dzień.
Odpoczywał, podczas gdy inni niecierpliwie czekali nocy, która była
partyzanckim dniem pracy. Wtedy można było nie tylko najskuteczniej
prowadzić walkę z wrogiem, ale i zdobywać — u Niemców lub na folwarkach
— niezbędne do życia artykuły żywnościowe.
Po obiedzie „Grzybowski" pokazuje nam na pobliskiej, dużej polanie
szkolenie partyzantów. Dowódcom drużyn i plutonów udziela wskazówek, robi
uwagi. Widać od razu, że jest fachowcem w dziedzinie wyszkolenia
wojskowego. Nic dziwnego, w wojsku był podoficerem nadterminowym i
pracował jako instruktor. Tu, w lesie, jego mundur kapitana robił wrażenie na
ćwiczących.
Zapada wieczór. Następuje leśna cisza nocna, w czasie której krzyk żołny
czy puchacza słychać bardzo daleko. Wytrawni leśni ludzie potrafią nawet,
przykładając ucho do ziemi, rozpoznać na wiele kilometrów odgłosy jadących
furmanek czy tętent kopyt końskich.
Na kolację znów jemy krupnik. Nic się nie zmieniło. Tylko żywicówki, z
których pijemy kawę, są już teraz lepiej wymyte i nie zalatują tak żywicą.
Widać niemało musiał się nad nimi natrudzić nasz nieoceniony Felek.
OSACZENI
Noc spędzamy znowu na miejscu oczekiwanego zrzutu. Jest ona zupełnie
taka sama, jak poprzednia. I jak tamta — zmarnowana.
Upragniony samolot nie załdócił nocnej ciszy, natomiast do obozu zaczęły
napływać niepokojące wieści. Ze wszystkich stron nasz zwiad, czyli grupy
operujące w pobliżu Lasów Lipskich, donosi o pojawieniu się większych
oddziałów żandarmerii i wojska niemieckiego, które zdąża w naszym kierunku.
Z kierunku Ulanowa najwyraźniej dobiegają odgłosy bitwy. Wybuchy
granatów, serie broni maszynowej i pojedyncze strzały słychać coraz częściej.
Wiemy, co to znaczy. W tamtym właśnie rejonie znajdują się nasze oddziały
„Sępa" i „Bogdana", które jeszcze nie powróciły do bazy. Na pewno któryś z
nich natknął się na Niemców.
Wybuchów coraz więcej, potęgowane echem, rozchodzą się po lesie jak
długi, przeciągły grzmot. ,
— Coś mi się nie podoba. Jak na walkę jednego oddziału z Niemcami,
stanowczo za duży huk — kręcąc się niespokojnie, mówi „Grzybowski".
W chwilę potem zarządza alarm, wzmacnia ubezpieczenia i wysyła
dodatkowe rozpoznanie z nakazem natychmiastowego meldowania o
wszystkim.
Partyzanci gaszą ogniska, porządkują broń i ładują wszystko na wozy,
umieszczając na nich także rannych. Nikt nie myśli o śniadaniu. Dowództwo i
członkowie sztabu okręgu zbierają się na naradę.
— Jakie jest wasze zdanie? Co radzicie w tej sytuacji? — zapytuje
zebranych dowódca brygady i nie czekając na odpowiedź mówi: — Niewesoło!
Niemcom najprawdopodobniej udało się w jakiś sposób nas zlokalizować i
zebrać większe siły. Na pewno zamierzają zlikwidować nas tu, w naszej bazie.
Umilkł na chwilę. Milczeli i inni, zaskoczeni wieścią, która spadła nagle,
jak grom z jasnego nieba.
— Najgorsze jest to — podjął znowu „Grzybowski" — że mamy ze sobą
sześciu rannych, których nie bardzo jest gdzie ukryć. Pozostawić ich na pastwę
wroga przecież nie można...
Tymczasem napływają nowe wiadomości. Wysłani zwiadowcy donoszą,
że ze wszystkich stron nadciągają w naszą stronę liczne grupy Niemców w
czarnych i zielonych mundurach.
Wiadomo, co to znaczy. Pozbierali wszystko, co mogli, aby się z nami
rozprawić.
Wśród dowództwa panuje zdenerwowanie. Jedni radzą, aby jak
najszybciej wycofać się głębiej w lasy, w kierunku na Kochany, inni proponują
przyjęcie bitwy na miejscu i obronę aż do ostatka. Ktoś nawet zaproponował,
aby oddział rozproszyć na małe grupki i — wykorzystując leśne gęstwiny —
przedzierać się, każdy na własną rękę, bez podjęcia walki. Jednak dowódca odrzuca błędne koncepcje zarówno walki obronnej na miejscu, jak i rozpraszania
oddziału na grupy i rezygnacji z walki. On zdaje sobie dobrze z tego sprawę, że
tylko koncentracja całej siły ognia naszych oddziałów w jakimś jednym,
wygodnym i korzystnym dla nas miejscu może przerwać pierścień okrążenia i
70
otworzyć nam drogę wyjścia. Zapada więc decyzja przebicia się w kierunku na
Kochan}'-.
„Grzybowski" energicznie wydaje rozkazy. Każe rozdzielić wszystkie
zapasy amunicji, rannych ukryć w gęstym, niedostępnym zagajniku i
pozostawić ich do nocy pod opieką naszych sanitariuszek; uważa, że przyjęcie
walki z Niemcami uniemożliwi im tym samym dokładne przeszukiwanie
zagajników. Tabory poleca zostawić na miejscu. Broń maszynową grupuje na
skrzydłach. Sam uzbrojony jest w nową pepeszkę, przywiezioną przez nas z
Lasów Parczewskich z ostatniego zrzutu.
Ze względu na bezpieczeństwo i konieczność podtrzymania ducha wśród
partyzantów dowództwo rozchodzi się po oddziałach, utrzymując łączność z
dowódcą przy pomocy gońców.
Ze wszystkich stron słychać coraz wyraźniej komendy, nawoływania i
rozmowy w języku niemieckim. Nasi obserwatorzy potwierdzają zbliżanie się
nieprzyjaciela. Aby naocznie się przekonać o liczebności wroga, wysuwam się
do przodu z bratem „Grzybowskiego" — „Hrabią".
Ostrożnie wychodzimy na skraj lasu od strony niewielkiej, leśnej wioski
Janiki i widzimy, jak jedna grupa niemiecka okrąża wioskę, a druga, większa,
kieruje Się w naszą stronę. Wycofujemy się szybko i informujemy o tym
„Grzybowskiego", który pospiesznie podejmuje ostateczną decyzję, ustalając
sposób ataku i przerwania okrążenia w kierunku Kochany. Teraz wszyscy się
już z tym zgadzamy, uważając, że jest to jedyne wyjście z ciężkiej sytuacji
Kończą się dyskusje i rozważania. Słychać tylko rozkazy „Grzybowskiego" i
wskazówki udzielane dowódcom oddziałów, dotyczące sposobu ugrupowania i
działania w czasie walki.
Na prawym skrzydle naciera polsko-radziecki oddział „Kazika", na lewym
— oddział Bolesława Kowalskiego —■ „Cienia", w środku — oddział
„Błyskawicy", w którym znajduje się ze swą drużyną mały, siedemnastoletni
Rysiek Płowaś — „Mały Rysiek". Tutaj pozostaje też dowódca brygady. Na
lewo od niego słynny z odwagi kapitan „Jastrząb". Na prawym skrzydle
oddziału „Błyskawicy" jest „Im" wraz z jego dowódcą. Pomagamy mu w przygotowaniu dysków do erkaemu, z którym, mimo braku wszystkich palców
prawej ręki, „Błyskawica" nigdy się nie rozstawał i zawsze bardzo celnie z
niego strzelał.
Zgodnie z rozkazem dowódcy brygady oddziały rozwijają się po leśnej
przesiece, tzw. dukcie. Stąd na dany sygnał ruszą tyralierą na przełaj, w
kierunku małej, liczącej zaledwie kilka gospodarstw wioski Kochany. Dowódcy
oddziałów przyciszonym głosem nakazują wyrównanie tyraliery i zachowanie
odpowiednich odstępów. Nie może przecież być luk w czasie natarcia.
- Przedzieramy się przez gęstwinę możliwie najciszej, z bronią gotową do
strzału. Podchodzimy pod niewielkie, równoległe do naszej tyraliery, długie
wzgórze. Ubezpieczenie rozpoznania, posuwające się przed nami, jest już na
wzgórzu i daje znaki, że możemy iść dalej.
Pokonujemy wzniesienie. Na szczycie, wzdłuż jego fałdy, kończy się las.
Przed nami rozciąga się długa polana, równoległa do wzgórza, szerokości około
dwustu metrów.
„Grzybowski" daje znak, by się zatrzymać. Wzdłuż tyraliery biegnie
podawany z ust do ust rozkaz: zająć stanowiska na skraju lasu, dobrze się
zamaskować, przygotować broń do strzału, ogień otwierać tylko na rozkaz,
strzelać celnie i wyłącznie do celów dobrze widocznych.
Leżę za gęstym, rozłożystym jałowcem. Z przeciwnej strony, poprzez
polanę, dobiegają nas już dość wyraźne odgłosy — to Niemcy posuwają się w
naszą stronę. Jesteśmy dobrze zamaskowani i zupełnie niewidoczni na skraju
lasu. Po naszej stronie panuje martwa cisza. Tylko gdzieś nad nami, w górze,
krąży niemiecki samolot. Na lewo ode mnie „Grzybowski" z „Jastrzębiem"
przez lornety wpatrują się w ciemną ścianę lasu po przeciwnej stronie polany.
Słychać już wyraźnie trzask łamanych gałęzi i szczęk broni wroga. Po chwili od
lasu, po przeciwległej stronie polany, odrywa się tyraliera. Zielone hełmy
zbliżają się do nas. Widać je na polanie jak na dłoni.
Widzę, że „Jastrząb" klęcząc podnosi do oczu swój pistolet maszynowy, i
oczekuję tylko pierwszej serii, która ma być dla wszystkich umówionym
sygnałem do otwarcia ognia. Ale jednocześnie spostrzegam, jak „Grzybowski"
ostrożnie kładzie rękę na pistolecie „Jastrzębia" i ruchem głowy nakazuje mu
jeszcze spokój. Wiem, co mu chce przez to powiedzieć: jeszcze za wcześnie,
trzeba ich dopuścić bliżej, aby skutek naszego ognia i zaskoczenie były jak
największe.
Upływa jeszcze kilkanaście długich sekund i wtedy dopiero rozlega się
pierwsza seria, która już nie cichnie, lecz zamienia się w długi, jazgotliwy,
wściekły ogień. Wybuchają granaty. Po chwili poprzez obłoki dymu
obserwujemy, jak linia nieprzyjaciela zaczyna się łamać. Część niemieckich
żołnierzy — rażona naszym ogniem — pada. Są zabici i ranni. Reszta w
popłochu zaczyna się cofać.
Pierwszy wyskakuje „Jastrząb", za nim „Grzybowski". Pozostali nie
potrzebują już żadnej komendy. Z okrzykiem „hura" nasza tyraliera pędzi do
przodu i dopada Niemców na polanie. Nie zatrzymujemy się. Tylko niektórzy
przystają na chwilę, aby zabrać od zabitych i rannych Niemców broń.
Rozglądam się i ja za czymś; jestem przecież właściwie nie uzbrojony, swoją
pepeszą z ostatniego zrzutu oddałem dowódcy, a nie przewidziałem takiej
sytuacji. Po odebraniu zrzutu miałem opuścić Lasy Lipskie i udać się do
powiatu krasnostawskiego w celach organizacyjnych.
Szczęście mi dopisało. Spostrzegam przed sobą rannego podoficera.
Jeszcze jest przytomny. Patrzy na mnie przerażonym i błagalnym wzrokiem, w
którym nie ma już nic z hitlerowskiego „bohatera". Zabieram mu pistolet
maszynowy, tzw. „empi", ale zostawiam żywego. Już nie jest groźny. A poza
tym... niech wie, drań, z jakimi walczył „bandytami".
72
Mam nareszcie broń. Teraz czuję się znacznie pewniej. Biegnę za swoimi,
którzy zniknęli mi w lesie. Tylko odgłosy walki naprowadzają na właściwy
kierunek. Leśne echo zawsze w takich momentach ustokrotnia huk strzałów,
potęgując i tak niemały tumult. Wydaje się teraz, że wszystkie gałęzie naraz
łamią się na drzewach i sypią na głowę.
Nareszcie dopędzam swoich. Widzę „Błyskawicę" klęczącego z
erkaemem za grubym pniem sosny. On również mnie zauważył i wykrzykuje
coś, czego w zgiełku nie mogę dosłyszeć, wskazuje ręką na pobliskie wrzosy.
Zatrzymuję się i w jednej chwili zaczynam wszystko pojmować.
W kępie wrzosu leży trzech Niemców. Strzelają do nas. Ich zielone
mundury idealnie pomagają w maskowaniu, trudno odróżnić leżących od
leśnego poszycia.
„Błyskawica" nie strzela, mocuje się z zaciętym erkaemem. Podozołguję
się bliżej kępy wrzosu i rzucam jeden ze swoich dwóch granatów. Następuje
wybuch i nad kępą wrzosu unosi się obłok bladoniebieskiego dymu. W tym
momencie jak spod ziemi wyrasta przy mnie „Jastrząb" z pistoletem maszynowym w ręku, puszcza kilka serii po kępie wrzosu i, wcale się nie kryjąc,
podbiega do niej, oddaje jeszcze jeden strzał na miejscu, schyla się po
niemiecką broń.
Podbiegam do niego i martwych już hitlerowców. Niemal same strzępy.
Niemiły widok.
•-— Za bardzo ich naszpikowałeś, nie oszczędzasz amunicji —■
wypominam „Jastrzębiowi".
— A ty granatów — odwzajemnia mi się. Widziałem przecież, jak rzuciłeś
zupełnie niepotrzebnie, bo ja i tak bym ich wszystkich załatwił — dodaje z
uśmiechem, a ja wiem, że mówi prawdę. Zabieram jednemu z zabitych karabin
i rozglądam się, czy nie ma w pobliżu bez broni nikogo z naszych. Szkoda mi
go zostawić, tak pracowicie zdobywało się dotychczas każdą sztukę. Chociaż
trudno jest wojować z dwoma karabinami naraz, sam zrzucam w końcu swój
letni płaszcz i zabieram karabin ze sobą.
„Jastrząb" taszczy zdobyty erkaem, karabin trzeciego Niemca prawie siłą
wpycham w ręce jakiemuś partyzantowi i nakazuję, aby go nie porzucił.
Podbiegamy z „Jastrzębiem" do „Błyskawicy" i pomagamy mu usunąć
zacięcie jego erkaemu. Po chwili znów jesteśmy w biegu, za naszą tyralierą,
która na skutek walki poważnie się już porwała. Ci, którzy się zatrzymali, aby
pokonać opór nieprzyjaciela, pozostali nieco w tyle. Inni poszli do przodu, w
pogoni za uciekającym wrogiem.
Spoceni i zmęczeni, obładowani bronią i amunicją, przedzieramy się przez
gęsty zagajnik, aby jak najszybciej dopędzić własną tyralierę. Ze swoim
dobrym uzbrojeniem możemy tam być teraz bardzo potrzebni. Serie karabinów
maszynowych, pojedyncze strzały i wybuchy granatów nie ustają ani na chwilę.
Nad nami krąży ten sam samolot. Na razie nie bierze udziału w walce, prowadzi
tylko obserwację.
Zziajani doganiamy naszych tuż pod Kochanami. Przyjemnie jest patrzeć,
jak jadą uciekającym Niemcom na karkach.
Wśród partyzantów panuje wielki entuzjazm. Wszyscy w szybkim tempie
prą naprzód. Wydaje się, że nie ma takiej siły, która by mogła nas zatrzymać.
Tyraliera znów się porządkuje i wyrównuje, ale z oddziałem „Kazika" na
prawym skrzydle nie ma łączności, skręcił za bardzo na południe. Zbliżam się
do „Grzybowskiego" i informuję go o tym.
Wysyłamy łącznika do „Lisa", który razem z „Szelą" poszedł z ramienia
dowództwa z oddziałem „.Kazika". Ma nawiązać łączność i przekazać
polecenie dowódcy, aby kierowali się z oddziałem na południowy skraj
Kochan. Wychodzimy na obszerną, zaoraną polanę, tuż przed Kochanami. Tuż
za nią, po prawej stronie, stoi kilkanaście zabudowań. Na wprost — ciemna
ściana wysokiego boru. Na lewo — kilka zalanych wodą stawów. Jesteśmy już
pośrodku polany.
Dowódcy plutonów, korzystając z tego, iż mogą objąć wzrokiem
wszystkich swoich ludzi, wydają komendy, poprawiają równanie i łączność
łokciową w tyralierze.
„Grzybowski" tymczasem, krzycząc głośno, popędza wszystkich do
przodu. Wydawało mi się wtedy, że on jeden najlepiej zdaje sobie sprawę z
niebezpieczeństwa zagrażającego nam na polanie.
Byliśmy widoczni, jak na dłoni, podczas gdy Niemcy, którym wcześniej
udało się od nas oderwać, mieli możność zajęcia wygodnych stanowisk na
przeciwnym skraju lasu, od strony Kochan. Ale panuje cisza. Czyżby wróg aż
tak zapędził się w ucieczce, że przegapił tę wyjątkową okazję do odwetu?
Dopadamy wreszcie przeciwległej ściany lasu. Odetchnąłem. A więc
najgorsze nie nastąpiło. Przez chwilę wydaje mi się, że las znowu przyjmuje
nas pod swoją osłonę, aby uniemożliwić Niemcom dokładną obserwację i
zdezorientować ich co do naszych ruchów i siły.
Przeskakujemy głęboki rów melioracyjny. Wpadamy w gęste, wysokie
poszycie leśne, tzw. stare wrzosowiska i... niespodziewanie dostajemy się pod
silny ogień niemieckich karabinów maszynowych, rozstawionych, jak się
okazało, naprędce w wysokox>ien-nym lesie, w miejscu umożliwiającym dobrą
obserwację naszych ludzi.
Całej grozy tego piekła, w jakie się znienacka dostaliśmy, nie zdołają
wyrazić żadne słowa.
Padają zabici: Jan Synder — „Wilk" i „Ryś" od„Błyskawicy„. Ciężko
ranny w obie nogi „Szpak" wzywa pomocy.
— „Jastrząb" zabity!!! — czyjś rozdzierający krzyk wzbija się ponad
ogólną wrzawę walki.
Biegnę w tym kierunku. Koło siebie widzę „Błyskawicę" z erkaemem.
Przed nami strzelając, wycofują się Niemcy. „Błyskawica" sieje za nimi z
erkaemu.
Podbiegamy do leżącego na wznak „Jastrzębia". Jest nieprzytomny.
„Błyskawica" zajmuje szybko stanowisko i ubezpiecza mnie od strony
74
Niemców. Schylam się nad ciężko rannym „Jastrzębiem". Ma przestrzelony na
wylot brzuch i mocno krwawi. Widać wychodzące wnętrzności. Nie trzeba być
lekarzem, by wiedzieć, że stan rannego jest bardzo ciężki, że to właściwie już
koniec.
W tym momencie podbiega do mnie łącznik od „Lisa" i melduje, że
łączności z oddziałem „Kazika" nawiązać już nie może, gdyż prawe skrzydło,
za Kochanami, okrążają już, wychodząc na nasze tyły, Niemcy. O zabraniu
„Jastrzębia" w tym stanie rzeczy nie może być mowy. We dwóch z łącznikiem
ukrywamy go w głębokim jarze, przykrywając gałęziami, a następnie
wycofujemy się — nie zapominając o niezbędnym w takim wypadku ostrzeliwaniu wroga. Na lewym skrzydle, gdzie znajduje się „Grzybowski", są „Stefan"
z Piotrowina i „Łopian" z Aleksandrów-ki. Jest „Kruk" ciężko ranny w nogę, ze
strzaskanym kolanem, jest ranny w szyję „Gajowy" i z przestrzeloną ręką
,,Kubek".
Podawana z ust do ust wiadomość, że „Jastrząb" zabity, zelektryzowała
partyzantów, dla których był on niemal bożyszczem. Jak na komendę, w
jednym momencie, wyskakuje od strony Kochan „Mały Rysiek" z automatem
w ręku, z przeciwnej zaś strony widać spieszących mu na pomoc „Błyskawicę"
i „Jędrusia", obu z erkaemami.
Już wpadają na stanowiska Niemców, zaskoczonych tą niezwykłą
brawurą. W mgnieniu oka wybijają pięcioosobową obsługę dwóch karabinów
maszynowych. Ogień niemiecki na naszym prawym skrzydle staje się jednak
coraz silniejszy. Niemcy atakują od tej strony, podchodzą już pod Kochany.
Nasi ludzie akurat w tym najbardziej krytycznym momencie meldują o braku
amunicji.
„Grzybowski" chwilę się zastanawia i każe podać po linii, że zmieniamy
kierunek, przebijamy się lewym skrzydłem — w kierunku Stojeszyna, gdzie
zostały zniszczone niemieckie stanowiska karabinów maszynowych.
— Innego wyjścia nie ma — dodaje patrząc na mnie, jakby szukał
akceptacji swojej decyzji.
Pomagam mu teraz w dowodzeniu.
WYJŚCIE Z MATNI
Jest godzina 14.00. Jeszcze raz wysyłam drogą okrężną łącznika z
zadaniem dotarcia do oddziału „Kazika", nawiązania z nim kontaktu i
przekazania decyzji dowódcy.
Ciepły, pogodny dzień zda się nie mieć dziś końca.
W takich wypadkach tylko noc jest dla partyzantów sprzymierzeńcem i
ratunkiem. Chlopcy zdają sobie z tego dobrze sprawę, toteż tu i ówdzie dają się
słyszeć wzdychania:
— Żeby tak już noc, toby jakoś poszło...
Rzeczywiście, w dzień hitlerowcy mieli nad nami dużą przewagę.
Pomału i z trudem udaje się nam natarcie w nowym kierunku. Skręcamy
w lewo. Teraz atakujących Niemców mamy prawie na plecach. Ubezpieczając
się z prawa i od tyłu, przedzieramy się przez stawy i mokradła. Ludzie brodzą
po pas w wodzie, unosząc broń wysoko, by nie zamokła.
Niemcy w dalszym ciągu strzelają gęsto. Na szczęście kryją nas, do
pewnego stopnia, wysokie zarośla tataraku i sitowia. Niektórzy z naszych ludzi
padają niemal ze zmęczenia, piją brudną wodę.
Ranny „Kruk" krzyczy z bólu, błaga o dobicie. Zal nam chłopca serdecznie,
przykro patrzeć na jego cierpienie.
Zmieniamy ludzi niosąsych rannego i powoli posuwamy się do przodu.
Chwilami — tam gdzie nad poziom wody nie wystają żadne zarośla —
jesteśmy bardzo widoczni i ludzie z konieczności muszą całkowicie się
zanurzyć w wodzie.
Zachodzące słońce wisi teraz jak lampa Niemcom nad głowami i
doskonale oświetla nas z tyłu.
— Psiamać, nie odpowiada mi rola piżmowca! — zaklął któryś,
potknąwszy się o wystający korzeń.
— Nie biduj! Do wszystkiego można się przyzwyczaić — zażartował
drugi.
Ktoś się roześmiał i rozładował nieco atmosferę nerwowego napięcia.
Idziemy dalej. Nikt — dopóki nie zemdleje i nie opadnie z sił — nie
pozostaje w tyle.
Teraz kierujemy się na Potoczek. Niemcy nie wchodzą za nami do wody,
nie odpowiada im październikowa kąpiel. Tylko w dalszym ciągu nie żałują
kul. Na szczęście odległość z każdą chwilą się zwiększa, a strzały wroga stają
się coraz mniej celne.
Wreszcie około godziny szesnastej wychodzimy z moczarów na groblę. Tu
możemy już nawet przez moment odpocząć. W pobliżu nie wyczuwa się
Niemców. Strzały zza stawów, z odległości około półtora kilometra, są już dla
nas prawie zupełnie niegroźne.
Ludzie wychodzą powoli na groblę, ociekający wodą, ociężali, prawie nie
reagują na pociski, które tu i ówdzie dolatują jeszcze zza wody.
„Grzybowski" zbiera wszystkich, żeby na gorąco ocenić rozmiary
poniesionych strat. Z dowódców oddziałów jest „Cień" i „Błyskawica", są
dowódcy plutonów: „Kubek" (raniony w rękę) i „Jędruś", jest „Mały Rysiek" i
inni. Niestety, nie wszyscy.
— Dużo nas brakuje — mówi zafrasowany dowódca brygady. — I
„Jastrząb"...
Na dźwięk tego nazwiska wszyscy opuścili głowy. „Jastrząb" był
ulubieńcem partyzantów. Poza odwagą, której od czasu pamiętnej akcji
zaklikowskiej z czerwca 1942 roku tak liczne na każdym kroku składał
dowody, cechowało go wiele innych zalet. Był wyjątkowo koleżeński.
Imponował wszystkim i wtedy, gdy pięknie śpiewał, i wtedy, kiedy wprawnie
jak rzadko kto strzelał do wyznaczonego celu. Wprawiał w podziw swym
doświadczeniem i dokładną znajomością wszystkich tajników życia leśnego.
Nie darmo nazywano go wilkiem leśnym.
Nie wszyscy z obecnych byli świadkami tego, co spotkało „Jastrzębia".
Zajęci walką, nie wiedzieli nawet, że został trafiony. Teraz zaczęli się
dopytywać, gdzie zostawiono „Jastrzębia" i dlaczego nie zabrano go tak, jak
„Kruka" czy innych rannych kolegów. Rzeczywiście, sam nie miałem
stuprocentowej pewności, że „Jastrząb" zmarł, jakkolwiek stan, w jakim
zmuszeni byliśmy go zostawić, nie dawał najmniejszych nawet nadziei.
Pomimo zmęczenia, które wszystkim dawało się porządnie we znaki,
wielu kolegów zgłosiło gotowość pójścia po „Jastrzębia" i zabrania go bez
względu na jego stan i niebezpieczeństwo przedsięwzięcia. „Grzybowski"
jednak nie pozwolił.
— Po co gubić ludzi bez potrzeby? — mówił. — „Jastrzębiowi" i tak nic
już nie pomoże, chociażby go stamtąd zabrać, a kto pójdzie teraz po niego,
wlezie w samą paszczę wilka.
Następnie, zaciskając zęby, dowódca tłumaczy zebranym, że nie można
ryzykować zbyt pochopnie życia naszych ludzi, zwłaszcza teraz, kiedy każdy
żołnierz jest potrzebny bardziej niż kiedykolwiek i stanowi wielką wartość.
Słońce sięga już niemal horyzontu, ale jest jeszcze zbyt widno, aby ryzykować
przebijanie się przez niemieckie linie. Od kroku takiego powstrzymuje nas
również brak amunicji, zmęczenie i głód- Ludzie od wczoraj nic nie jedli. Poza
tym mamy przecież rannych, których nie można narażać na nowe
niebezpieczeństwo.
— Do wieczora już niedaleko — pocieszają się chłopcy. — Tylko się
ściemni, to sobie jakoś poradzimy.
Na razie dowódca zarządza zebranie całości w pobliskim zagajniku, każe
wygodniej ułożyć na mchu rannych i nieco dokładniej opatrzyć rany.
„Błyskawica" wystawia ubezpieczenie na drogach i dogodnych do nas
podejściach, a „Mały Rysiek" otrzymuje rozkaz przeprowadzenia rozpoznania
w najbliższych rejonach lasu.
Wreszcie przychodzi upragniony zmrok, nasz sprzymierzeniec w ciężkich
chwilach. Strzelanina staje się rzadsza i tylko rozlegające się od czasu do czasu
echo wystrzału sygnalizuje nam, że Niemcy bynajmniej nie mają zamiaru
opuszczać na noc lasu i strzelają na chybił trafił dla dodania sobie animuszu.
Coraz bardziej zaczynamy odczuwać głód i zmęczenie. Zdejmujemy buty,
wylewamy z nich wodę. Z grubsza porządkujemy odzież. U dołu jest mokra od
wody, u góry — od potu. Ogniska, niestety, palić nie wolno. A przed nami —
zimna październikowa noc.
Są pierwsze wiadomości z rozpoznania. W pobliżu nie stwierdzono
obecności wroga, tylko dalej od nas z różnych stron słychać rozmowy i
nawoływania Niemców oraz strzały.
Siedzimy z „Grzybowskim" zmordowani, zastanawiając się nad planem
dalszego działania. Najważniejszą rzeczą było udzielić pomocy rannym i ukryć
ich w bezpiecznym miejscu, a następnie wyprowadzić oddziały z okrążenia i,
zmyliwszy kierunek marszu, oderwać się jak najdalej od Niemców.
Nagle względną ciszę wieczoru rozdziera gwałtowna strzelanina.
— To gdzieś niedaleko, w pobliżu Świdrów — mówi „Grzybowski".
— Wygląda na to, że natknęły się na siebie jakieś dwa oddziały —
zauważa „Błyskawica", jak gdyby fakt ten mógł budzić czyjekolwiek
wątpliwości.
Wszyscy zrywamy się i chwytamy za broń, dowódca jednak nakazuje
spokój. Wysyła tylko w stronę Świdrów dodatkowych zwiadowców.
Po chwili w rejonie strzelaniny wylatują w niebo różnokolorowe rakiety,
rozjaśniające wokół ciemności. To Niemcy, nasi przecież nie mieli rakiet.
Ciekawe tylko, który z naszych oddziałów może tam teraz walczyć? Nasze
prawe skrzydło odeszło przecież wyraźnie na południe od Kochan i teraz
powinno się znajdować gdzieś w rejonie kolejki wąskotorowej, a rakiety widać
przecież od strony Zaklikowa — zastanawiamy się.
Wytworzyła się bardzo niejasna sytuacja. Byliśmy zupełnie
zdezorientowani. Jak się później okazało, jeszcze bardziej niż my
zdezorientowani byli Niemcy. Strzelanina została bowiem spowodowana
spotkaniem się po ciemku w lesie dwóch niemieckich grup, które z braku
orientacji otworzyły do siebie ogień, zabijając i raniąc swoich.
W ciemności wsłuchujemy się w strzelaninę i dalekie, ledwie słyszalne
odgłosy walki. Wreszcie po dłuższej chwili następuje względna cisza.
Najbliżej nas znajduje się Łysaków, rodzinna wioska dowódcy brygady
„Grzybowskiego". Dawno już wraz ze swymi braćmi — Konstantym, Stefanem
i Bronisławem — opuścił ją i nie zaglądał tam. Niemcy z pobliskich
posterunków w Zaklikowie i Lipie wiedzieli o tym i zaprzestali noszukiwań.
Taktyka partyzancka nakazuje zawsze działać tak, by przechytrzyć wroga
i zmylić mu szyki, zrobić coś, czego się najmniej spodziewa. Znajomość
psychiki przeciwnika nieraz oddawała nam w okresie okupacji cenne usługi.
Zdawał sobie z tego dobrze sprawę nasz dowódca.
— Jestem pewien — powiedział teraz jakby do siebie — że Niemcy
wszędzie mogą się nas w tej chwili spodziewać, tylko nie v/ Łysakowie. Tam
pójdziemy.
I zdobyte już doświadczenie partyzanckie, i zaufanie, jakim darzyliśmy
wszyscy „Grzybowskiego", wykluczały jakąkolwiek wątpliwość. Decyzja miała
jeszcze jeden niewątpliwy plus, o którym wprawdzie nie mówiliśmy, ale który
miał dla nas olbrzymie znaczenie: mieszkańcy Łysakowa zawsze okazywali
nam wiele serca, w razie potrzeby spieszyli z opieką i pomocą. Teraz pomocy
tej potrzebowaliśmy bardziej niż kiedykolwiek. Byliśmy zmęczeni, mokrzy i
nieprawdopodobnie głodni.
W ciszę padają słowa rozkazu dowódcy: rannych wziąć na nosze, nie
pozwolić im krzyczeć i posuwać się z nimi w środku oddziału. Wymarsz za pół
godziny.
Pospiesznie przygotowujemy się do drogi. Chłopcy zbierają od kolegów
pasy, wyszukują grube kije i przygotowują nosze. Inni sprawdzają broń.
Wszędzie trwa cicha krzątanina. Ranni, uspokojeni chwilowym bezruchem, a
teraz znów poruszeni, zaczynają jęczeć z bólu. Trudno ich uciszyć.
— Trzeba jak najszybciej sprowadzić lekarza — mówię
„Grzybowskiemu".
— Ale chyba nie tutaj? Najpierw umieścimy ich w jakimś spokojnym
miejscu — poprawia mnie i nagle, przykładając palec do ust i nasłuchując,
pyta: — Słyszałeś? Ktoś idzie? Chyba od strony Malińca?
Taki słuch i dar rozpoznawania dalekich odgłosów leśnych mają tylko
ludzie wychowani w lasach.
Nasłuchujemy. Po chwili, chociaż bardzo słabo, rzeczywiście słyszę
głuche dudnienie maszerujących kroków kilku lub kilkunastu ludzi.
„Błyskawica" bez rozkazu sprawdza swój erkaem i z kilkoma ludźmi wysuwa
się do przodu, w kierunku odgłosów maszerujących.
— Tylko się nie gorączkuj — upomina go „Grzybowski" — i nie strzelaj
za wcześnie. Jestem pewny, że to nie wróg. Chociaż... licho nie śpi.
Podzielam zdanie „Grzybowskiego". Niemcy, jeżeli nawet decydują się
zostać na noc w lesie, to tylko okopani w miejscu, gdzie ich zaskakuje zmrok.
W ciągu niemal dwu lat partyzantki ani razu nie stwierdziliśmy, żeby Niemcy
zapuszczali się nocą w leśne gęstwiny. Jeżeli nawet się poruszali, to tylko z
zachowaniem wszystkich środków ostrożności, z odpowiednim ubezpieczeniem
i tylko po drogach.
— Stój! Kto idzie! — dobiegło nas w pewnej chwili z kierunku, w
którym udał się „Błyskawica".
To on, poznajemy po głosie. Słychać jeszcze jakieś pytania i odpowiedzi.
— Zaraz się zagadka wyjaśni — mówi „Grzybowski".
Po chwili trzask łamanego poszycia oznajmia nam zbliżających się.
— Swoi, swoi — ostrzega z daleka „Błyskawica", za którym kolejno jak
duchy wyłaniają się z ciemności „Lis", „Szela" i kilku innych partyzantów z
prawego skrzydła. Niewiele jednak mogliśmy się od nich dowiedzieć o całym
oddziale „Kazika". Nie potrafili nam powiedzieć, gdzie i w jakim stanie oddział
ten może się teraz znajdować. Z ich relacji wynikało, że oddział przebijając się
na południe, stoczył zaciętą bitwę w rejonie kolejki wąskotorowej i
najprawdopodobniej — mimo wielu poniesionych ofiar — zdołał wyrwać się z
okrążenia. Czy jednak zdołał na pewno?
„Lis", „Szela" i ich koledzy zostali odcięci od oddziału i unikając w tak
niewielkim składzie spotkania z wrogiem, trafili do nas. Zdobyczna broń, którą
ze sobą przynieśli, świadczyła o tym, że i u nich było gorąco.
— No, a teraz przygotować się, za chwilę ruszamy — oznajmia dowódca
brygady.
Ranni znów pokrzykują z bólu. Niosący uciszają ich i kładą na usta swoje
czapki.
Posuwamy się do przodu na przełaj przez gęste zagajniki. Tylko niosący
rannych często się zmieniają i hamują ruch.
Idę na czele grupy „Błyskawicy", od tyłu ubezpiecza „Cień" ze swymi
ludźmi. „Mały Rysio" z plutonem wyszedł wcześniej, aby rozpoznać dogodne
przejście przez szosę Zaklików—Modliborzyce w rejonie kolonii Łysaków.
Dochodzimy do szosy Zaklików—Janów. W gęstwinie spotykamy pluton
„Małego Ryśka" z kilkoma ludźmi. Przeprowadzili już rozpoznanie i czekają na
nas.
— Cisza w pobliżu — melduje „Rysiek" przyciszonym głosem. — Tylko
od strony Zaklikowa na Janów przejechało kilka samochodów. Mogliśmy
nawet do nich strzelać, mieliśmy dogodną pozycję, ale nie chciałem robić
hałasu.
— Słusznie — pochwalił „Grzybowski". — Co więcej? W majątku u
Przynowskiego stoi jakaś grupa. Jest tam nawet samochód sanitarny. Wygląda
na to, że to ich punkt opatrunkowy.
Przechodzimy jak najciszej przez szosę i dolinę rybnych stawów, łączącą
Potoczek z Łysakowem, ostrożnie zbliżamy się do wsi.
Pierwsi napotkani ludzie informują nas, że Niemcy byli tu rano i spiesząc
się pojechali do lasów, a po południu już przywozili tylko rannych na
furmankach do majątku w Potoczku.
Chłopi z Łysakowa, acz nie od razu, rozpoznali „Grzybowskier go". Jest
ich coraz więcej. Wychodzą z domów kobiety i dzieci. Wynoszą nam chleb i
mleko. Wygłodniali rzucamy się na jedzenie. Jemy stojąc, sytuacja inaczej nie
pozwala.
Na prośbę „Grzybowskiego" wyjeżdża kilka konnych podwód, na które
ładujemy przede wszystkim rannych. Pod ochroną niewielkiej, lecz dobrze
uzbrojonej grupy, z „Błyskawicą" na czele, odsyłamy ich pod opiekę dobrze już
wówczas funkcjonującej służby zdrowia i organizacji partyjnej w rejonie
Trzydnika.
Uwolnieni od rannych, nie tracąc ani chwili czasu, maszerujemy szybko
polami na przełaj w kierunku Lasów Gościeradowskich. Musimy tam dobić
przed świtem, nie zauważeni. Trzeba zatrzeć za sobą wszelkie ślady i jak
najszybciej przekonać Niemców o bezcelowości ich dalszego działania w
naszej leśnej bazie.
Następnego dnia, kiedy nas już nie było w Lasach Lipskich, okazało się,
że Niemcy nie mieli ochoty do dalszego poszukiwania naszych oddziałów. Z
meldunków, jakie otrzymaliśmy później od ludzi ze służby leśnej, wynikało, że
po bitwie Niemcy zabrali na samochody i wywieźli do Lublina około
czterdziestu swoich zabitych i kilkudziesięciu rannych. Z zemsty spalili
wówczas Janiki i zastrzelili czternaście osób, których zwłoki spalili w jednej ze
stodół. Natomiast trzydziestu czterech poległych Ukraińców, których zwykle
brali do walki z nami, pozostawili w lesie, niektórych nawet z bronią. Chcąc nie
chcąc musieliśmy wspólnie z leśną służbą po paru dniach wyprawić im
pogrzeb. Rozkładające się trupy zatruwały bowiem czyste leśne powietrze i
zagrażały epidemią w rejonie.
Taki był finał wielkiej i zupełnie niespodziewanej przeprawy z Niemcami
w Lasach Lipskich.
NARODZINY LEGENDY
Kiedy utrudzeni docieraliśmy w spokojniejszy rejon na zasłużony
odpoczynek, wszyscy uważali, że „Jastrząb" nie żyje. Sądziłem tak zwłaszcza
ja. Patrzyłem przecież na niego w chwili, kiedy — jak mi się zdawało — był
już na granicy życia i śmierci. Czy mogłem przez ułamek sekundy
przypuszczać, że dane mi będzie jeszcze później rozmawiać z „Jastrzębiem"?
A jednak:..
Puste jelita — jak twierdził później lekarz — wpłynęły na zmniejszenie
upływu krwi. Pod wpływem chłodnego powietrza nocy wracała powoli
przytomność.
Las szumi jak zawsze. I jak zawsze na pogodnym niebie świecą gwiazdy.
Leżąc na wznak, widzi je doskonale. Nic się nie zmieniło, tylko jego ciało nie
jest tak mocne jak zwykle. Maca się po brzuchu, czuje w rękach skrzepłą krew i
dotyka wnętrzności. Zdaje sobie sprawę, że jest ciężko ranny.
Wpycha wnętrzności do środka, zapina mundur. Nasłuchuje. Wokół
wielka, przerażająca cisza. Z najwyższym wysiłkiem wyczołguje się z jaru.
Tak, to niedaleko Kochan. Wie dobrze. Jakże? Urodził siłę tu przecież i
wychował w tych lasach.
Silna natura walczy ze śmiercią. Metr po metrze ranny czołga się w stronę
wsi. Chwilami mdleje i przez jakiś czas leży nieruchomo. Potem znów wraca
mu przytomność i znów z ogromnym wysiłkiem czołga się dalej. Czuje, że ten
wysiłek powoduje dalszy upływ krwi, że wnętrzności znów wychodzą na
wierzch. Usiłuje czołgać się na boku. Tak lepiej. Znów mdleje, a po chwili
oprzytomniawszy, postanawia się dobić. Niestety, jego vis, który pozostał przy
pasie, jest przestrzelony i nie nadaje się do użytku. Odpina go i zostawia, aby
sobie ulżyć. Przejmujący ból nie pozwala leżeć spokojnie. Ostatkiem sił czołga
się dalej. Nad ranem jest już niedaleko zabudowań.
Mieszkaniec Kochan, Krakowski, który przez cały wczorajszy dzień krył
się przed Niemcami gdzieś w norze, a teraz, pod osłoną nocy wyszedł, aby
zorientować się w sytuacji, słyszy dobiegające go czyjeś jęki. Ostrożnie zbliża
się do „Jastrzębia", rozpoznaje go i ciągnie do swojego domu. Okrywa pierzyną
i udziela pierwszej pomocy, sam w obawie przed Niemcami ucieka przed
świtem znów do swojej kryjówki.
Następnej nocy nie ma już w lesie Niemców. Na miejsce boju wraca
pierwszy Aleksander Szymański — „Bogdan", brat „Lisa", ze swym oddziałem.
Zabiera on „Jastrzębia" na podwód konny i oddaje go pod opiekę zbiegłej z
obozu młodej sanitariuszce Wali, która udziela mu pierwszej pomocy.
Oczyszcza spirytusem ranę, do ust wlewa jakiś napój i nie opuszcza go w czasie
podróży aż do wsi Zagórze. Niestety, znajdujący się tam nasz okręgowy szef
służby zdrowia dr Michał Tenczyn — „Znachor" był bezradny. Jak oświadczył,
nawet w warunkach szpitalnych nie byłoby już nadziei na uratowanie
„Jastrzębia". Jego jelita i żołądek były w wielu miejscach przestrzelone. Tylko
wyjątkowo silny organizm i pusty żołądek przedłużyły mu życie.
„Jastrząb" był nawet przytomny. Od niego dowiedzieliśmy się o drodze,
jaką z najwyższym wysiłkiem przebył z jaru do zagrody Krakowskiego.
Oddział „Bogdana" zaopiekował się również rannymi pozostawionymi
przez nas w zagajniku. Decyzja „Grzybowskiego" okazała się słuszna. Pod
opieką naszych młodych sanitariuszek, które z narażeniem własnego życia
bohatersko czuwały nad nimi przez cały czas, ranni przetrwali i pozostali przy
życiu.
Po trzech dniach walki ze śmiercią wycieńczony organizm „Jastrzębia",
zaatakowany ogólnym zakażeniem, osłabł. Wkrótce „Jastrząb" utracił
przytomność, a w kilka godzin później zmarł.
Tak zginął jeden z najdzielniejszych partyzantów Lubels zczyzny
Pogrzeb „Jastrzębia" odbył się nocą w Rzeczycy Ziemiańskiej. Pomimo
konspiracji zebrała się duża gromada ludzi i starszej młodzieży. W krótkich
słowach pożegnałem Antka; partyzanci spuścili jego trumnę, na którą posypały
się grudki ojczystej ziemi, wrzuconej przez tych, którzy go osobiście znali lub
też tylko słyszeli o jego bohaterskich czynach. Na usypanej naprędce mogile
złożono kwiaty.
*
*
*
Krótkim przemówieniem żegnałem go nad mogiłą i patrzyłem, jak
uciszony na zawsze leży ten, którego nazywano orłem Lasów Lipskich. Jakże
trudno było pogodzić się z jego odejściem. Był z nami od początku. Był
wielkim patriotą. W lasach, w których przeprowadzał swoje pierwsze akcje,
dosięg-nęła go śmiercionośna seria.
Żegnając „Jastrzębia" salwą honorową, przysięgliśmy pomścić stokrotnie
jego śmierć. W czasie okupacji nie było warunków na stawianie
najskromniejszych nawet pomników. Nie stawialiśmy krzyży, nie
umieszczaliśmy żadnych napisów. Tak nakazywała konspiracja. Na szlakach
naszych walk pozostawały tylko mogiły. Dopiero po wojnie na tych mogiłach
postawiono skromne Krzyże.
Czterdziesta rocznica wyzwolenia wschodnich terenów Polski i powstania
Polski Ludowej stała się okazją do uporządkowania wielu wojennych
cmentarzy oraz żołnierskich i partyzanckich mogił. Z inicjatywy towarzyszy
„Jastrzębia" ufundowano —ozęś-ciowo przez społeczeństwo, częściowo przez
wojsko — pomnik poległym partyzantom Gwardii i Armii Ludowej na terenie
południowej Lubelszczyzny. Na tablicy pamiątkowej wśród pierwszych
nazwisk widnieje nazwisko Antoniego Palenia — „Jastrzębia". Patronat i
opiekę nad pomnikiem poległych żołnierzy Gwardii Ludowej i Armii Ludowej
objęła miejscowa szkoła w Rzeczycy Ziemiańskiej, zbudowana przez żołnierzy
Ludowego Wojska Polskiego. Legenda o „Jastrzębiu", która towarzyszyła mu
za życia, została wzbogacona przez miejscową młodzież, której „Jastrząb"
imponował męstwem, odwagą oraz umiłowaniem ziemi, na której wyrósł i za
którą oddał życie.
Do lubelskiej regionalnej historii przybyła jeszcze jedna legendarna postać
okresu ostatniej wojny — postać Antoniego Palenia —„Jastrzębia".
Jeżeli dla przyszłych pokoleń, a szczególnie młodzieży, historia
Antoniego Palenia — „Jastrzębia" stanowić będzie chociażby w jakimś stopniu
ciekawą lekturę, a postać jego będzie wzorem do naśladowania, to dla autora,
jako jednego z najbliższych jego towarzyszy walki i działalności — będzie to
największa satysfakcja.
SPIS TREŚCI
Zanim padły strzały ..................................................................................
Pierwsza akcja
...................................................................................
Zegarek zmienia właściciela ..................................................................
Smak bojowej przyjaźni ...........................................................................
Granatowi tracą tupet ..................................................................................
2
8
19
23
28
Deszcz ................................................................................................. …..
Wielki dzień Pysznicy...............................................................................
Pociąg nie dojechał .....................................................................................
Kruki przynoszą śmierć ………………......................................................
Pod rozkazami Grzegorza .......................................................................
34
38
47
53
60
W obozie .....................................................................................................
Osaczeni
..............................................................................................
Wyjście z matni ..........................................................................................
Narodziny legendy ......................................................................................
65
69
75
81

Podobne dokumenty