Stefania Hermanowska, senator pierwszej kadencji Pani senator
Transkrypt
Stefania Hermanowska, senator pierwszej kadencji Pani senator
1 Stefania Hermanowska, senator pierwszej kadencji Pani senator, chcielibyśmy zacząć od Pani życia sprzed Senatu. Od tego, co Panią ukształtowało, co sprawiło, że jest Pani taka, jaka jest: środowisko rodzinne, wykształcenie. To znaczy, jeśli chodzi o zainteresowania tymi sprawami, które doprowadziły mnie do wyboru na senatora, to w głównej mierze była to sprawa atmosfery rodzinnej. To nie ja pierwsza z rodziny poszłam tą drogą. Brat mój zginął w 1939 roku, mając 19 lat, był harcerzem, zdziesiątkowali ich pod Kutnem tak, że to przerwało jego młode życie. Wujek brał udział w pierwszym, w jednym powstaniu wielkopolskim wygranym przez nas. I myślę, że atmosfera rodzinna, patriotyzm, który nie przejawiał się w tym, że jakaś była działalność rodziców, ale uczciwa praca, atmosfera i wartości, które rodzice nam przekazywali, doprowadziły do tego, że jeżeli w 1980 roku już powstała „Solidarność", to ja nie kontaktując się z siostrą, która potem też w radiu „Solidarność" działała, wzięłam się za organizowanie „Solidarności" w Stilonie, w wydziale naukowo-badawczym. Nie podobał mi się tamten ustrój, nie podobała mi się sprawa zakłamanej historii. A pierwsze odczucie to bardzo młodo jakoś tak się pojawiło: byłam w siódmej klasie i rodzice wysyłali mnie po zakupy. Jak wychodziłam, ojciec leżał z kocem na głowie, słuchał radia Wolnej Europy, siedział i pionierka słuchał i mówi: „Pamiętaj! O tym, co się mówi w domu, nie wolno rozmawiać na ulicy, o tym, o czym my tu rozmawialiśmy". I ja idąc po te zakupy, zastanawiałam się, co jest. W czasie okupacji nie wolno było mówić po niemiecku. Przecież ja miałam osiem lat, to już zdawałam sobie sprawę. W Poznaniu zresztą dosyć żeśmy odczuli tę sprawę Niemiec, mniej Rosjan jak Niemiec. I potem byłam zaskoczona, analizując swoje życie, że wtedy pojawiła się już sprawa. W szkole średniej też będąc naprawdę dobrą uczennicą, miałam poprawkę z klasy do klasy z nauki o konstytucji za swoje stanowisko. Koledzy kiedyś mnie spotkali, już w czasie działalności „Solidarności", jeden mówi: „Słuchaj, że ty jesteś wywrotowiec, to myśmy wiedzieli, ale że taki, to nie". Także ta atmosfera domu rodzinnego i te pieśni wszystkie, które rodzice śpiewali wieczorami... Przecież nie było telewizji, a śpiewali naprawdę ładnie. A co śpiewali? Śpiewali rodzice, no, przede wszystkim „Rozkwitały pęki białych róż" - to była pieśń z powstania listopadowego z 1830 roku. I wiele innych z tamtego okresu, dotyczących historii tamtych czasów. Także powiedziałabym, że rodzina... Materialnie różnie bywało, bo była to wielodzietna rodzina, ale poziom życia rodzinnego był bardzo wysoki, bardzo wysoki. I te wartości, to wszystko doprowadziło do tego, że zaczęłam się potem bardzo intensywnie interesować. Ale najbardziej interesowała mnie sprawa utworzenia związku i na pewno sprawy polityczne. W radiowęźle żeśmy też mieli okres nadawania audycji „Czas wyznaczony". A Stilon to był kombinat: ponad dziesięć tysięcy ludzi pracowało, w 2 „Solidarności" było potem ponad dziewięć tysięcy. Także nawet w sprawie Katynia to ja nadawałam tę audycję przez głośnik na cały zakład. Sprawy polityczne, sprawy zakłamanej historii. Ale sprawy poprawy życia społecznego, polityki społecznej były na pierwszym miejscu. W komisji zakładowej byłam członkiem prezydium i prowadziłam komisję spraw socjalnych, chodziło mi o warunki pracy, szczególnie kobiet, pracę nocną, poprawianie warunków pieniążkami - bo dodatek szkodliwy, a nie likwidacją tego, co się stało. Dlatego później w Senacie też byłam w Krajowej Radzie Ochrony Pracy, przekazując swoje obserwacje i dążenia do zmiany tej sytuacji w polityce społecznej. Przeglądałam teraz stenogramy z tamtego okresu. To jest ustawa, którą się szczególnie chlubię i która mi leżała bardzo na sercu: ustawa o zatrudnianiu i rehabilitacji osób niepełnosprawnych. Referowałam ją w Senacie i mogę śmiało powiedzieć, że byłam współtwórcą tej ustawy, bo wtedy w parlamencie Senat z Sejmem bardzo współpracował. Tę ustawę potem pomagałam wprowadzać w życie w Gorzowie, po pierwszej kadencji Senatu. I ta ustawa, wprawdzie do dzisiaj cztery razy już nowelizowana, ale potem na mocy tej ustawy utworzyliśmy warsztat terapii zajęciowej w Gorzowie, Stowarzyszenie Rodzin Katolickich jest organizatorem. No i gdybym była młodsza, to myślę, że niejedno w tym kierunku postarałabym się zrobić. A czasami wywalczyć, bo to różnie bywa. I to, co nie było ważne tak bardzo w tym ustroju socjalistycznym, bo właściwie pokrywało się te wszystkie schorzenia i choroby, były spółdzielnie inwalidzkie, ale t o ^ Tak nie lubię tej nazwy, ale określenie „getta" na te spółdzielnie to tak troszeczkę jest podobne, bo tam osoby niepełnosprawne pracowały na osoby niepełnosprawne. A chodziło o to, żeby pokonać tę barierę między niepełnosprawnymi, a że tak powiem, sprawnymi inaczej. I to się stało właśnie na mocy tej ustawy z 9 maja 1990 roku. No i dla mnie to był taki katechizm, rozporządzenie dotyczące tej ustawy. Mam tę ustawę, chociaż ona wtedy była... To była pierwsza w naszej ojczyźnie i na pewno nie była doskonała, ale co się udało, to się udały się właśnie te warsztaty terapii zajęciowej, pokonanie tej bariery i większe zrozumienie dla tych osób. Przecież w tej chwili na ulicach widać wózki, w życiu społecznym, kulturalnym, widać osoby niepełnosprawne. Zresztą Anna Dymna bardzo się tym zajmuje i znana jest z tego. Także to była najwspanialsza praca. Nie praca chemika, bo pracowałam w Stilonie, kochanym swoim zresztą zakładzie w naukowobadawczym, ale praca w warsztacie terapii zajęciowej dająca wielką satysfakcję. Mówię, gdybym jeszcze mogła pracować... Ale to wszystko jest jednak ograniczone możliwościami zdrowotnymi też. Niemniej można się dalej zajmować, bo jest więcej czasu, nie? Wróćmy do historii. W 1980 roku zaczyna _ani organizować „Solidarność" w Stilonie, festiwal „Solidarności". Ale potem przychodzi 13 grudnia. Tak jest. I co się dzieje? 3 To znaczy, muszę wrócić, bo w prezydium komisji zakładowej między członkami komisji ustaliliśmy, że prezentować na zewnątrz, to znaczy kandydować do Krajowej Komisji, do zarządu regionalnego będą działacze z prezydium z komisji zakładowej, szczególnie Anatol Kąsik, bo on był przewodniczącym. Okazało się, że jednak współpraca z SB była u niego na pierwszym miejscu, a nie ta działalność, ale on będzie reprezentował. Mi z kolei były bardzo bliskie sprawy zakładu pracy. Ja pozostawałam zawsze na tym dyżurze w zakładzie pracy. I 12 grudnia jeszcze byłam na dyżurze, przyszedł działacz bardzo, bardzo zresztą zasłużony, jeśli chodzi o te lata 80., Kazimierz Modzelan. I obydwoje żeśmy siedzieli i zastanawiali się właśnie nad sytuacją, bo jednak wtedy coś się czuło, to nie da się ukryć. Nie ma się co chwalić, że wiedzieliśmy, że stan wojenny. Ale atmosfera taka była... Takie napięcie? Takie napięcie. I przyszedł dyrektor do spraw technicznych i w czasie dyskusji pyta: „A co by było, gdyby nagle była zmiana i bylibyście aresztowani?". Ja mówię, że dla mnie to nie jest wielki problem, bo syn już miał 21 lat, córka 20, więc to byli dorośli ludzie. Nie zdawałam sobie sprawy, że jednak miało to ogromny wpływ na ich stan psychiczny. Ale kolega miał małe dzieci. I taka była między nami dyskusja. Ale głównie chodziło nam wtedy o to, żeby przygotować poczet sztandarowy na niedzielę, to była sobota, żeby tego wszystkiego dopilnować. Z tym że było w tym czasie posiedzenie Krajowej Komisji „Solidarności" i na tym posiedzeniu był przewodniczący związku Stilonu Anatol Kąsik. Ja przyszłam do domu, córka już była mężatką, syn miał przygotować wszystko na niedzielę i zakupy porobić. Ja po południu poszłam do państwa Kąsików, do żony, żeby zadzwonić, czekać na informacje od Kąsika, co się tam dzieje na Krajowej Komisji. Ale koło godz. 12 nie było telefonu, więc zrezygnowałam i wróciłam do domu taksówką. Tak obserwowałam ulice i było dziwnie: spokój, cisza, myślę sobie, no, mróz, śnieg. Przyjechałam do domu, syn był bardzo zdenerwowany, mówi: „Mamo, doprowadzi mama mnie do zawału serca!". No, ale ponieważ tam były dwa pokoje, duże mieszkanie i przygotowaliśmy pranie do złożenia do magla na poniedziałek, on przygotował całe jedzenie na niedzielę i tak położyliśmy się spać w jednym pokoju, bo to był pokój syna i córki. I po godz. 12, dokładnie o 12.27, bo spojrzałam na zegarek, po godz. 24 zapukał ktoś do drzwi. Ponieważ chorowałam na serce i sąsiadka chorowała, dzieliłyśmy się lekami, nitrogliceryną szczególnie. I wydawało mi się, że to ona dzwoni. „Pani Hejmanowska, niech pani otworzy" - to mnie zmyliło. Ale i tak bym otworzyła na pewno. Otworzyłam i weszła pani z SB i pan z milicji drogowej, i jeszcze taki pracownik UB, SB, który potem mnie jeszcze raz odwiedził. Był wśród tych, bo te odwiedziny były bardzo często. No i pokazują mi nakaz internowania. Ja mówię: „A co to jest?". „No, idzie pani z nami". Ja mówię, że nigdzie nie idę, nie zgadzam się z tym. I oczywiście syn ubrał się zaraz, przyszedł do pokoju i mówi: „Mama nigdzie nie pójdzie". I ja tak wyjrzałam przez okno i patrzę: na ulicy stoi z Milicji drogowej samochód. W końcu mówię do syna, że idę do łazienki, a ten z SB chciał za mną wejść. Ja mówię: „Panie, jeszcze tu kobiety to wolą być same, nie?". Ale mówię do syna: „Wejdź". A syn przecież mężczyzna, nie? Ja mówię: „Są klucze od komisji zakładowej, wypuść jutro poczet sztandarowy". I dałam mu tam takie polecenia, co ma zrobić. Sama się ubrałam. A ponieważ już nosiłam okulary, więc okulary 4 zostawiłam w przedpokoju, bo myślę sobie: „Różnie bywa... A jakby mnie tam k t o ś ^ " . Miałam płaszcz szyty przez krawca i bardzo głębokie kieszeni, wsunęłam nitroglicerynę i krzyżyki od bólu głowy (bo po nitroglicerynie bardzo mnie głowa bolała), lusterko, grzebień i to było wszystko. No i chusteczkę do nosa. Mówią: „Niech się pani nie martwi, to nie dłużej jak 24 godziny". No i wyszliśmy. Jechaliśmy do góry ulicą taką do zakładu karnego w Wawrowie. Ja mówię: „No, sytuacja jak w wojnie", bo pełno psów było i tych wozów milicyjnych. Weszliśmy do środka i tam oczywiście dokładna rewizja. Ale tak dokładna, że ona nie znalazła ani leków, ani grzebienia, ani lusterka. No i ja mówię, że chcę iść do toalety. Poszłam do toalety, żeby się opanować trochę, bo nie ma co, nerwy działają. I na całe szczęście potem zaprowadzono mnie do lekarza, który mnie leczył pięć lat i mówi: „Wie pani, zmierzymy ciśnienie". Ja mówię: „Po co? Przecież pan wie, że ja mam bardzo niskie ciśnienie". Okazało się, że jednak wysokie i tu mi dał do zrozumienia, że jednak to nie jest sprawa chwilowa. Mówi: „Ale niech się pani nie martwi, jest tutaj doktor Sarna i będzie pani pod opieką". Ja myślę sobie: „Co on sobie wyobraża?! On myśli, że ile ja tu będę siedziała?". I potem byłam pierwszą kobietą internowaną. Zaprowadzono mnie do sali takiej dużej i patrzę: „To posiedzenie zarządu jest, pełno tych działaczy naszych". I tam, no, obrączkę mi kazano ściągnąć. Ja się z nimi kłóciłam, że nigdy nie zdjęłam i nie zdejmę. Ale stamtąd później, no, do celi. Pierwszy raz w życiu. Tak naiwna, że zastanawiam się, jak zrobić podkop, żeby się dowiedzieć, co jest grane. I w tym czasie słyszę, że idzie księgowa (po głosie, bo ona ma taki bardzo delikatny, kobiecy głos). I zaczęłam walić w te drzwi, że do mnie. No i ten cały klawisz m ó w i ^ I wprowadził ją do celi i ja zaczęłam się śmiać. Ja mówię: „Danusia, co się dzieje?". A ona, potem długo to pamiętała, mówi: „Jaki ja miałam żal do ciebie, że ty się śmiejesz". A ona zostawiła córkę, w trzeciej klasie szkoły podstawowej była. No i tak zostałyśmy dwie, potem przyszły następne koleżanki. A ponieważ ta cela wyglądała makabrycznie (toaleta na środku, bez osłonięcia), to ja mówię: „Wiecie co, dziewczyny, nie ma co, kładziemy się". Dwie palące były. Nie miały papierosów i ponieważ ja byłam najstarsza i koleżanka farmaceutka, ja mówię: „Ja się na to kładę, ty na to łóżko, a te młode niech do góry idą". No i weszła koleżanka właśnie, która pali, redaktorka w „Solidarności". I ja mówię: „Grażyna, podnieś cztery litery, tam coś jest". I między siennikiem, na pryczy była paczka papierosów i pudełko zapałek. Ja mówię: „Macie, uspokoicie się:. No i nad ranem przyszedł ten cały klawisz i mówi: „Panie internowane, nie denerwujcie się, Jaroszewicz i Gierek też siedzą". Ja mówię: „Panie, już pan nie miał lepszego przykładu?! Jaroszewicz i Gierek!". No i potem oczywiście było śniadanie, nie takie, jak bywają teraz w więzieniach, czarny chleb, jakiś tam ser. Nic nie zjadłyśmy. Tylko o wpół do pierwszej kazano nam, jeżeli dobrze pamiętam czas, ubierać. I zaprowadzono nas do tych wozów, samochodów więziennych, tak zwanych suk. I wieziono nas, no, nie wiedzieliśmy gdzie. W każdym razie tam z karabinami dwóch siedziało, zakład karny, psy i to wszystko, atmosfera bardzo przypominająca wojnę. I ja mówię: „Panie, nie wstyd wam z karabinami baby wieźć?". Mówi: „Z wami nigdy nic nie wiadomo". Zawieźli nas do Poznania. Zresztą po drodze zatrzymaliśmy się, jeszcze jedną koleżankę żeśmy wzięli. No i w Poznaniu okazało się, że to normalne więzienie, normalne cele. A że zabrałam z sobą ciepły sweter, więc jakoś... Cela była nieogrzewana i ja do tej koleżanki farmaceutki mówię: „Chodź, Anita, położymy się obydwie, przykryjemy się wszystkimi lompami i będzie nam cieplej w nocy". W nocy chodzą wszyscy, palą światła: „A wy co?". Nie wiem, wyobrażali s o b i e ^ No i na drugi dzień 5 przenieśli nas do sali, gdzie już było ogrzewanie. No i zaczęło się. Miesiąc byliśmy w Poznaniu, do 10 stycznia. Izabela Cywińska potem była koło nas w celi, poznanianki, z Konina i z Leszna - także było nas więcej. Spacery pod eskortą jak zawsze. Pierwsza Wigilia. Ja pierwsza paczkę dostałam. Oczywiście wszystko było opłakiwane. Muszę powiedzieć, że ja nie jestem skora do takich łez, ale wigilię przygotowałyśmy sobie, której nie tknęłyśmy, nie. No i takie były te początki, nie wiadomo było, co dalej. 10 stycznia kazano nam się zbierać. Jedna z koleżanek narzekała na serce, właśnie ta dziennikarka Grażyna Pytlak i zadzwoniłam, żeby przyszli jej coś tam podać. Przychodzi ta klawisza i pyta: „Kogo tak boli? Kto chory? Kto z was? Wy?". Ona mówi: „Nie wiem, jak kto, ale ja". Bo ta forma była taka. W międzyczasie jeszcze miałyśmy problem, bo zaczęłyśmy śpiewać „Boże, coś Polskę". Ale wcześniej i kolędy, i tak dla humoru. Ukarana została koleżanka, która w ogóle nie śpiewała. Uczyła matematyki, profesorka z liceum ogólnokształcącego, ja jej niedawno to przypominałam. I do tych więźniarek weszły wszystkie gorzowianki. Zostałyśmy we dwie z Grażyną, bo ja ją prowadziłam i jechałyśmy z poznaniankami. W tym samochodzie (okropny samochód, okropny, podzielony na dwie części, tylko u góry była tak kratka, gdzie powietrze dochodziło i warunki naprawdę... nie zdawałam sobie sprawy, że można w takich warunkach wieźć ludzi). Jeszcze wiozłyśmy z sobą, na wypiskę wzięłyśmy takie słoje ogórków konserwowych i nam pękł ten słój. Smród nie z tej ziemi. Panie zaczęły wymiotować, koleżanki. I była przerwa pierwsza, do toalety, w Grudziądzu. I tam przy tym piecyku żołnierze przekazali nam informację, że jedziemy do Gołdapi, tam dopiero żeśmy się dowiedziały. Ponieważ panie bardzo wymiotowały, a ta koleżanka farmaceutka miała, leki to przekazała im, każdej dała (nawiasem mówiąc, sama potem bardzo chorowała). Ale była taka atmosfera, której teraz brakuje. Jedno drugiemu pomagało, bardzo, bardzo pomagało. Potem w czasie internowania też. No i przyjechałyśmy. Podobno nad ranem, mi się wydawało, że późnym wieczorem, ale tak jak koleżanki prostują to (bo teraz miałyśmy spotkanie internowanych w Poznaniu) jednak było nad ranem. Ja akurat usiadłam koło tej koleżanki Teresy Klimek i mówię: „Wiesz co, przecież mogli nas od razu rozstrzelać. Po co oni nas tak męczyli? Po co oni nas tu wieźli?". Okazuje się, że pięćset metrów od granicy, chodziło o psychiczną sprawę. Tam były zupełnie inne warunki, bo to był dom wczasowy przecież Radia i Telewizji, nie. Ale jeśli chodzi o taką uciążliwość psychiczną, to tak, bo to wszystko pod opieka Służby Bezpieczeństwa. I znalazłyśmy się w celi cztery, bo z Płocka też Grażyna, lekarka. No i tak się zaczęło nasze internowanie. Potem dopiero okazało się, że właściwie to była bardzo dobra lekcja przygotowująca do konspiracji, bo zaraz wyszła „Internowanka", gazeta. Ale to wszystko, piosenki, wszystko rodziło się jak na kamieniach. A poza tym od rolniczki do tancerki baletowej: Halina Mikołajska była (zresztą miałam przyjemność koło niej siedzieć na obiadach, na posiłkach), też wystawiała nam sztuki. Była atmosfera wspaniała, wspaniała atmosfera. Były też, myśmy mówiły na nie „gwiazdy", była Joanna Gwiazda, Alina Pieńkowska, Ania Walentynowicz, zresztą ona była w Gorzowie, we wrześniu przedtem, także ją znałam. I 2 marca przyjechał pracownik Służby Bezpieczeństwa (w międzyczasie był Międzynarodowy Czerwony Krzyż) i przeprowadzał z nami rozmowę, z Grażyną Pytlak i ze mną. I mówi: „Wyjdzie pani z internowania, ale musi pani tu podpisać". Tę słynną lojalkę. Ja 6 mówię: „Wie pan, a co ja mam się spieszyć? Ja mogę jeszcze siedzieć. Nic nie będzie podpisywane". No i okazało się, że Międzynarodowy Czerwony Krzyż nas zwolnił. Wróciłyśmy do Gorzowa. I w Gorzowie ja myślę sobie: „Boże, będą zwalniać. Jak mnie zwolnili, to wszystkich zwolnią. Co jest grane? Nic się nie dzieje?". Poszłam do księdza Witolda Andrzejewskiego, bo słyszałam, że Zbyszek Bełz się ukrywa. Mówię, że potrzebuję namiarów. No i on dał mi namiary z pełnym zaufaniem. Pojechałam do Wrocławia, ale to hasło było tak długie... Między innymi był pies dalmatyńczyk... Pojechałam z takim młodym człowiekiem, który się też interesował tymi sprawami. Przyjechaliśmy do Wrocławia, godz. 6, tylko można było załatwić sprawy fizjologiczne, bo wszystko pozamykane. Koło godz. 10 pojawiliśmy się w domu tego, okazało się, weterynarza. I on chodził dookoła budynku, ubezpieczał, a ja weszłam. Zaczęłam mówić to hasło, on mówi: „Słuchaj, ja ciebie to po głosie poznałem". No i tam postanowiliśmy, że zabierzemy się za konspirację, za wydawanie. I tam powstał tytuł „Feniksa", nigdzie indziej. Były różne propozycje, ale na pewno ta propozycja „Feniks" to wyszła od Zbyszka Bełzy, to, co mu się należy, to trzeba mu oddać. I umówiliśmy się, że wraca do Gorzowa, że mamy przygotować metę w czerwcu. A to było na początku czerwca albo koniec maja i ja byłam w Krakowie. I z Krakowa wracając, miał wsiąść stację przed Wrocławiem albo stację po Wrocławiu, a okazało się, że pełno tych obstawa, a on wsiada we Wrocławiu. Przyjechaliśmy do Gorzowa, a tu już taksówka na niego czekała i mieszkanie tutaj na osiedlu u pani, która kiedyś działała w AK, przetrzymała go pierwsze dni. Ja wsiadłam do innego samochodu, on do innego, potem spotkaliśmy, potem go przenosiliśmy z miejsca na miejsce. I pierwsze takie oświadczenie właściwie o wszczęciu działalności to powstało we Wrocławiu. A pierwszy „Feniks" w Gorzowie, to jest mylna data w całej dokumentacji, bo to był 16 czerwca, a wszędzie jest 30, ja nie prostuję, niech zostanie tak. No i jak było? Pierwszy „Feniks" opracowany to właściwie drukowaliśmy u koleżanki, która była chora na stwardnienie rozsiane, matrycę chowaliśmy pod nią, bo ona już leżała. No i tam pierwszy numer powstał. Rozprowadził go właśnie ten młody człowiek, który mnie ubezpieczał do Wrocławia i on potem już się zajął drukowaniem na samym początku. I tak zaczęła się nasza konspiracja. Wrócił z internowania szef „Solidarności" Edek Borowski i przyszedł do mnie do domu dowiedzieć się, co jest. Tak nawiasem mówiąc, bałam mu się pokazać tego „Feniksa". Chciałam ale myślę sobie: „Może będzie miał żal, że bez niego to zaczęliśmy?". O, takie człowiek miał. Zresztą to były początki konspiracji, trzeba było się trochę przygotować do niej, nauczyć. On zobaczył i się popłakał. Mówi: „Stenia, to nas nie ma, a wy nie próżnujecie". Tak pamiętam jak dzisiaj. No i tak się zaczęło. No, a przedtem to było wystawianie tych telewizorów, spotykaliśmy się, oporniki żeśmy nosili, takie były początki. A później już doszedł, w sierpniu, Staszek Żytkowski, który potem przewodził temu RKW. RKW - żeśmy od razu dali taką nazwę, Regionalna Komisja Wykonawcza troszeczkę się potem poszerzyła i było nas coraz więcej. I próbowaliśmy wprowadzać zasady tych „trójek": następna osoba wie i ta przede mną, a nikt więcej nie wie. Nawet jak to się nam u d a w a ł o ^ to też różnie... nie znaliśmy konspiracji, no, to, co można było z książek i na wyczucie, nie. Na pewno wiedzieliśmy, że trzeba mieć to poczucie, że trzeba stwarzać bezpieczne warunki, żeby nie w p a ś ć ^ Ale chcę powiedzieć, że łatwiej było zabezpieczyć się członkom RKW niż kolporterom i tym, którzy drukowali. Nie da się ukryć, 7 że tam są bohaterowie. Bo przecież jak wieźli te „Feniksy", to można było i c h _ raz się otworzył samochód z tyłu, a tam poukładane sterty „Feniksów". Też się tak zdenerwowali ci kolporterzy i ci, którzy rozwozili. Problemy były z drukarnią: gdzieś tam w piwnicach, po domach, na wsiach. No, wpadła drukarnia w 1985 roku, wtedy były takie bardzo wielkie aresztowania i ja wtedy byłam aresztowana. Nadawaliśmy radio „Solidarność", przygotowaliśmy, pierwsza audycja była w 1983 roku, przed 1 maja. Oczywiście zaraz mnie zamknęli, zresztą nas więcej. Każdy 1 maja, 3 maja i potem 31 sierpnia i wiem, że któreś to było zamykanie. I jedna z koleżanek była w celi i tam koledzy krzyczą: „A co, Stenki nie ma jeszcze?". Ona mówi: „Nie ma, ale zaraz będzie". Także tak nas zgarniali. Ale potem, właśnie po nadaniu tej audycji... I ujęli jeszcze, trafili na trop Zbyszka Bełza, który nie bardzo przestrzegał tej konspiracji i on chciał wprowadzić przysięgę w konspiracji. I dobrze, że nie wprowadził... Broniliśmy tego, bo przecież naprawdę nie wszyscy znali zasady konspiracji i trudno było. Przecież po tych latach komunizmu pierwszy by, niestety, musiał ponosić konsekwencje. Bo potem takie oświadczenie złożył, które nam drukarz wyrzucił drukarnię od siebie, bo jak „wodzowie nie wytrzymują" t o ^ I wtedy były takie aresztowania 15 kwietnia, Bełza też na 48 godzin. I później 1 maja po nadaniu tej audycji „Solidarności"... Ale była taka zasada: aresztowania są czy aresztowania na dłużej, ale konspirację dalej się prowadziło. Cały czas musiały być wydawane „Feniksy", „Solidarność" stilonowska - na początku to te dwa biuletyny, a potem coraz więcej się pokazywało. I słynne msze za Ojczyznę, gdzie żeśmy się jednak bardzo jednoczyli. I potem spotkania, pieśni. W katedrze Zresztą nie było tyle kościołów. Był jeden, który wszystkich jednoczył, i tam żeśmy się spotykali i tam stał biały krzyż, pod którym były święcone sztandary „Solidarności". Układaliśmy te krzyże z kwiatów, no, i tam zawsze były jakieś aresztowania i obserwacje pracowników Służby Bezpieczeństwa. W niedziele o godz. 10 była msza, podczas której myśmy się spotykali. Ksiądz Andrzejewski, nasz opiekun duchowy i przywódca taki z ramienia duchowieństwa „Solidarności", naprawdę, naprawdę bardzo dużo nam pomógł, zawsze wiedział, co jest grane. Bo jak nie było tych ludzi, którzy działali na mszy, to znaczyło, że coś się stało. No, i tak jak pojawiłam się po tym internowaniu, to też taki był szczęśliwy, że już tam ktoś wrócił. No, a działalność poszerzaliśmy, były aresztowania ciągle, w Gorzowie była bardzo prężna działalność. Właśnie dlatego weszliśmy do Krajowej Komisji. To znaczy najpierw byłam w Wielkopolskiej „Solidarności", z Januszem Pałubickim jeździłam na spotkania, współpracowaliśmy z sobą i potem właśnie on mówił, że mamy wybrać kandydata do Krajowej Komisji. I na posiedzeniu RKW padła decyzja. Nie bardzo koledzy, przecież mógł każdy inny, nie. Czy ja się zdecyduję? Ja mówię: „Nie ma problemu". Pojechałam do Gdańska przedstawić działalność „Solidarności" w Gorzowie, a działalność młodzieżowej „Solidarności" Marek Rusakiewicz, oboje. Do pierwszego spotkania przy kościele św. Brygidy nie doszło, ponieważ aresztowali Zbyszka Frasyniuka i tak przesiedzieliśmy. Wróciliśmy z powrotem do Gorzowa, ale potem już następne spotkanie było. On przedstawił działalność młodzieży, ja „Solidarności", pamiętam, że siedziałam koło Zbyszka Bujaka, pierwszy raz go wtedy widziałam. No i wróciliśmy do domu, do Gorzowa i okazało się, że jesteśmy w Krajowej Komisji. Zaczęły się wyjazdy na posiedzenia, pełne konspiracji. To był 1988 rok, styczeń. Tam Lecha Wałęsę poznałam i te wszystkie osobistości działające, profesora Geremka, wszystkich tych, którzy brali udział w 8 Krajowej Komisji. No, spotkania. Przede wszystkim była sprawa noclegów, noclegi były różnie, najczęściej u Joanny Wojciechowskiej, działaczki z Gdańska spaliśmy pokotem na podłogach, jedno koło drugiego. I tam składaliśmy się, ona miała taką puszkę, każdy wrzucał pieniążki, bo przecież trzeba było wszystko opłacić, jedzenie. I tam odbywały się noclegi. I zawsze pomocą nam służył Kościół, zawsze, nawet w klasztorze pod Przemyślem raz było spotkanie. Można było zabrać kogoś z regionu, to właśnie był ze mną Staszek Żytkowski, który po wpadce Zbyszka Bełza był potem szefem od 1983 roku. I ostatnie takie spotkanie, które bardzo dobrze zapamiętałam, to było w klasztorze pod Gdańskiem, wtedy, kiedy odbywało się było plenum lutowe KC PZPR i zapadła decyzja o okrągłym stole. Ja wtedy właśnie zaprosiłam Adama Michnika do Gorzowa i przyjechał. Tam żeśmy uchwałę podjęli, zresztą skrytykował ją, bo na drugi dzień przyjechał Michnik, spóźnił się. Tam taka sprzeczka była między Jackiem Kuroniem, bardzo go ceniłam, a Michnikiem. I Jacek mówi do Michnika: „Słuchaj, ty się zachowujesz jak biały wśród murzynów". A on mówi: „A ty j e s t e ś ^ " I o dziwo, nie zająknął się, ale t o ^ My dwie byłyśmy, Grażyna Staniszewska i ja. Dwie kobiety w Krajowej Komisji. A jak to się stało, że potem z Krajowej Komisji została Pani kandydatką na senatora? Jak to się stało? Jak to się zaczęło? No, tutaj działam bardzo prężnie. O Jezu! Nigdy nie myślałam, że będę miała tyle sił witalnych! Bo ja bardzo chorowałam, bardzo chorowałam. Moim lekarzem zakładowym była pani, którą spotkałam niedawno na ławeczce, i jej nie poznałam. Ona mnie poznała i mówi: „Wie pani, czym ja się najbardziej martwiłam? Pani zdrowiem". A okazuje się, że można wszystko przetrzymać, można. Byłam w Krajowej Komisji i powstał bodajże w grudniu 1988 roku Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie. I ja byłam w Gorzowie kandydatem na kandydata. Było zebranie tych wszystkich sił opozycyjnych i już wówczas powstałej Rady Regionalnej „Solidarność", takiej troszeczkę półoficjalnie działającej. To był 1989 rok, no, to przez aklamację zostałam przyjęta na kandydata. Nie powiem, żeby to była łatwa decyzja. Ja nie znałam zupełnie prac legislacyjnych, zupełnie. No, chemika Nigdy nie przypuszczałam, że będę kandydatem. I tak po nieprzespanych nocach, po dyskusjach ze swoimi dziećmi: synem i córką. Syn bardzo mnie popierał w tej działalności, córka też, ale była pełna obaw, zresztą obydwoje. Córka była też kolporterem, a syn z kolei ubezpieczał Bełza. Córka miała pseudonim „Halina" zresztą, ale potem urodziła córę i już żeśmy ją odizolowali. No, ale przy ich poparciu podjęłam decyzję, że będę kandydować. A muszę powiedzieć, że teraz ci, co do których mam mieszane uczucia i trochę zastrzeżeń - Leszek i Jarek Kaczyńscy, najbardziej mnie namawiali. I Zbyszek Bujak. Namawiali? Tak. Ale też szef Lech Wałęsa. Przy okrągłym stole ja byłam przy podstoliku ekologicznym, on też tam miał najwięcej do powiedzenia, przypieczętował, no, i tak się zdecydowałam. 9 Więcej w tym było nadziei czy obaw? Jeśli chodzi o to, czy wygramy, czy przegramy? Ja przyznam szczerze, że liczyłam na wygraną „Solidarności". Zdawałam sobie już sprawę, też brałam pod uwagę działalność w regionie, w województwie gorzowskim wówczas, że jednak mieliśmy poparcie ludzi, to się dało odczuć. I w czasie kampanii też. To była taka kampania, 113 spotkań odbyliśmy. Trzeba było się nauczyć, bo przecież ja nigdy nie występowałam publicznie. No, w czasie tych lat 80. to się tak troszeczkę przyzwyczaiłam. I pierwsze wystąpienie takie do telewizji to miałam w czasie okrągłego stołu, przy podstoliku ekologicznym. Nawiasem mówiąc, podszedł do mnie Nowina-Konopka i tak mnie po ramieniu dotknął i mówi: „Będziesz udzielała wywiadu". A siedziałam koło profesora Stefana Kozłowskiego, który przewodniczył naszej komisji. Zaczął mi latać długopis i nogi. Trzy razy mnie nagrywali, ale okazało się, że wyszło. I potem właśnie ta kampania wyborcza, też różnie to było. Ludzie: na początku była garstka i przed kościołem stawialiśmy jakiś transparent, ale docieraliśmy wszędzie, gdzie to było możliwe, w całym byłym województwie gorzowskim. No, i nie spodziewałam się, myślę sobie: „może wygramy, raczej wygramy", ale jak będzie ta wygrana wyglądała, to nie zdawałam sobie sprawy. Nie wydawało mi się możliwe, żeby była aż taka wygrana, jeśli chodzi o Senat, który to przypieczętował potem, że jednak społeczeństwo chce zmiany ustroju. I to było najlepsze świadectwo. Czyli wynik był zaskoczeniem? Zaskoczeniem. 73 proc. z groszami. Między Staszkiem a mną była różnica jednej czy dwóch dziesiątych, on miał większe poparcie w województwie, a ja w Gorzowie, ale to była zaskakująca sprawa. Przecież było tu jedenastu kandydatów i ja byłam bez pracy, bo dyrektor Gramza, wtedy dyrektor zakładów, nie chciał mnie przyjąć do pracy. Czyli do Stilonu Pani nie wróciła? Nie wróciłam po więzieniu, po Krzywańcu, po siedmiu miesiącach w Krzywańcu. Bardzo nad tym ubolewałam. Strasznie. Ponieważ ja bardzo lubiłam pracę w Stilonie, pracowałam od 1955 roku z przerwą na dziewięć lat w Tarnowie, w zakładach azotowych, dużych zakładach. I tak mi było bardzo, bardzo ciężko i muszę naprawdę powiedzieć, że nie to więzienie, bo wiedziałam, co jest, za co siedzę i zdawałam sobie sprawę (zresztą w porównaniu z latami 50., gdzie AK siedziało, to nawet nie ma porównania, ale nie powiem, że było lekko, na pewno nie, ale nie przesadzajmy)... ale szukanie pracy w jedenastu zakładach... Jest praca, ale nie na to nazwisko. To jest straszne, ja się czułam jak, no, kurtyzana, która oferuje, co ma najlepsze, a nikt nie chce skorzystać. I najbardziej bolesny to był dla mnie taki przykład: pani z Urzędu M i a s t a ^ zaczęłam już pracę, przyjął mnie sekretarz partii, jednej z tych organizacji partyjnych, do zakładu ochrony środowiska, ale tam była taka praca... no, digestorium nie było, było bardzo pracujące i ja po tym pobycie w więzieniu czułam się bardzo źle. Także 10 myślę sobie: „Ja po prostu nie dam rady tutaj pracować". I poszłam do Urzędu Miejskiego i pani któraś z zatrudnienia mówi: „Pani Hejmanowska, niech pani idzie do Stolbudu, tam jest praca na kierownika laboratorium. Po tylu latach, pani ma 20 lat pracy w zawodzie, na pewno panią przyjmą. Niech pani od razu bierze wszystkie swoje dokumenty". Stolbud to taki zakład w Gorzowie. Ja pojechałam i tam w kadrach zgłosiłam się. Pani mówi: „Niech pani zostawi, bo pani będzie przyjęta". Dyrektora nie było, oprowadził mnie technolog, tak zresztą zazwyczaj jest, główny technolog. Poszliśmy do laboratorium, do analizy organoleptycznej, ja mówię: „Wie pan, ja w tym nie pracowałam, tylko w zakładach włókien chemicznych". On mówi: „Ale to nie szkodzi, tutaj na dwie zmiany. Przyjmiemy pani". I poszliśmy jeszcze do niego do pokoju i on przygotował herbatę i mówi: „Porozmawiamy j e s z c z e ^ A jak się pani nazywa?". Ja mówię: „Hejmanowska". Zrobił się czerwony jak burak, wyszedł. Mówi: „Ja muszę na chwileczkę wyjść, zaraz wrócę". Wrócił, mówi: „Wie pani, nie ma już tej pracy". Także naprawdę to było coś okropnego. Czyli zaczynała Pani pracę w Senacie, nie będąc zatrudnioną? Do momentu wolnych wyborów ciągle nie znalazła Pani zatrudnienia? Znalazłam zatrudnienie w zespole adwokackim jako sekretarka i kasjerka. Zdecydowałam się na rentę, ponieważ pracy innej nie dostałam, tutaj nie byłam w stanie. Spotkałam taką lekarkę, która niedaleko mnie mieszkała i mówi: „Idź na rentę. Jak ty chcesz pracować?". I tak zaczęłam starania. I wprawdzie miałam przyznaną rentę w grudniu 1986 roku (w tym roku, kiedy wyszłam z więzienia), ale w grudniu w 1986 roku w tym samym dniu została mi zabrana, bo to te komisje obwodowe... I złożyłam odwołanie do Zielonej Góry, bo tam był ZUS. No i została powołana trzyosobowa komisja lekarska dopiero w sierpniu następnego roku (a tak, to byłam bez niczego) i dostałam III grupę już później na stałe, ponieważ rzeczywiście stan zdrowia już b y ł ^ Byłam jedną nogą zresztą po drugiej stronie. Ale to były te represje nie tylko w więzieniach, które bardzo dotykały i bolały. I to zależy kto co bardziej przeżywał. Ja na pewno to bezrobocie. Wróćmy do 1989 roku, do czerwca, wygrane w y b o r y ^ przerażenie. Jak sobie Pani wyobrażała pracę w Senacie wtedy? Nie wyobrażałam sobie, uczciwie mówię. Nie będę robiła z siebie bohatera i znawcę ani prawa... a to było najważniejsze jednak, sprawy prawne. I pojechałyśmy z Grażyną Staniszewską, spotkałyśmy się. Najpierw było posiedzenie tych, którzy wygrali wybory, jakieś tam wskazówki. Poszłyśmy do hotelu i tu taki numer: w recepcji pani mówi, ledwie na nas popatrzyła (bo przecież to było 35 kontraktowych): „A, panie z „Solidarności"^ Nasz wygląd świadczył o tym, że my z „Solidarności". Ja mówię: „Grażyna, widzisz co się 11 dzieje?". Poszłyśmy do pokoju i też taka komiczna sytuacja: Grażyna zaczęła naciskać wszystkie dzwonki, które były. Zjawiły się u nas trzy pokojówki: „Co się stało?". A przy wannie dzwonek, wszędzie dzwonek - musiałyśmy posprawdzać. No i z Grażyną byłam w jednym pokoju. Ale ja potem się przeniosłam bo ona jest trochę niepełnosprawna. Także zawsze potrzebowała pracę przy biurku, ja siedziałam w sali cichej pracy i ona się denerwowała. Mówi: „Stenia, ja nie mogę spać, bo myślę, że coś się z tobą stanie". I przeniosłam się do starego hotelu. Ale początki w Senacie... Muszę powiedzieć (jak już mówiłam), że gdyby nie zrozumienie, gdyby nie pomoc i pełna współpraca między senatorami, byłoby dużo trudniej. A czyją pomoc wspomina Pani na przykład? Na pewno Ali Grześkowiak. Tak mogę sobie pozwolić mówić, bo siedziałyśmy koło siebie później w „nowym Senacie". Z jednej strony siedział późniejszy marszałek profesor Chełkowski, a z drugiej strony Fenrych, który był z Tarnowa, a my obie w środku. Kiedy głosowałyśmy, była niezależność, ale jak sprawy dotyczyły polityki społecznej, to jednak Ala brała pod uwagę moje zdanie, a ja jej zdanie, jeśli chodzi o sprawę karną, konstytucyjną. Także współpracowałyśmy i między nami układała się taka współpraca bardzo dobrze, zrozumienie i harmonia. Ona wdowa, ja wdowa, bo Ala owdowiała krótko przed kandydowaniem. No, potem nas troszeczkę rozdzieliła sprawa wyboru Lecha Wałęsy, ale drugie kandydowanie. Bo jak pierwszy raz kandydował Wałęsa na prezydenta, to Ala... Ala jest zresztą fundamentalistką: głosujemy na Wałęsę, tylko Wałęsa. Ja kiedyś byłam w Krajowej Komisji Ochrony Pracy i zostałam na sobotę, niedzielę i poniedziałek, zresztą bywało, że ja dwa tygodnie nie przyjeżdżałam do domu, trzy tygodnie, bo tam musiałam siedzieć nad tym i pracować nad tymi pracami. I spotkałam Jarka Kaczyńskiego i on też i Ala, i Jarek, i on do mnie: „Wiesz, tylko Wałęsa". Ja mówię: „Wiesz, Mazowiecki, Wałęsa dwóch kandydatów". A on mówi: „Tylko Wałęsa". Ale dwie godziny żeśmy rozmawiali. On założył zresztą to Porozumienie Centrum, ja byłam na jednym, na pierwszym posiedzeniu. Zrezygnowałam, bo była taka sytuacja, że mi się bardzo nie podobało: wyprosił Łopuszańskiego z posiedzenia i myślę sobie „To nie to". To było w sobotę, akurat zostałam do poniedziałku i w poniedziałek namawia mnie. Ja już nie wiedziałam. co mam mu powiedzieć. Mówię: „Wiesz, Jarek, że brakuje temu Lechowi kindersztuby". A on mówi: „Co ty, Stenia? I ty do Centrum". Ja mówię: „Nie, bo nie podobało mi się to, co się stało. Poza tym jeżeli już, to ja chcę być lojalna. A nie wiem. Ja się przypatrzę, co się dzieje". Potem Ala jeszcze była w Gorzowie, bo w czasie pierwszej kadencji tutaj prezentowała projekt konstytucji, zaprosiłam ją i potem była drugi raz - przedstawiała kartę praw rodziny watykańską, była tu ze Stowarzyszenia Rodzin Katolickich. Już później, po wyborze prezydenta między nami t r o c h ę ^ Byłam u niej, nocowałam zresztą, bo ona miała apartament ale cały czas mi mówiła: „Stenia, tylko nie Wałęsa". I ja byłam tak zaskoczona. Spotkałam zresztą Jarka w Senacie i chciałam spytać: „Co się stało, że tak zmieniłeś?". Ale tam było pełno dziennikarzy jak zwykle, także nie porozmawiałam z nim. Ale byłam trochę zaskoczona i myślę: „No, jak można było tak diametralnie zmienić zdanie?". 12 Ja do dzisiaj popieram Lecha Wałęsę. Zresztą w 1997 roku byłam pod Koninem, tam było kameralne spotkanie ruchu „Solidarności" w Wyborach, bo ja tu przewodniczyłam temu ruchowi, i był Jerzy Gwiżdż, który był na skalę krajową szefem. Tam było niewiele osób i Lech Wałęsa przekazał niektóre informacje z tego okresu, kiedy był prezydentem. Także właściwie zrozumiałam wiele spraw, że to nie było tak, jak się to naświetlało. Zresztą nigdy nie byłam bardzo głęboko przy tych sprawach, mimo że byłam w Senacie. Gdy wchodziliśmy do parlamentu, w OKP była niepisana umowa, że zajmujemy się pracami legislacyjnymi, reformą i polityczną, i gospodarczą, a nie w całej pełni polityką. Stało się inaczej. I na przykład przeglądałam państwa materiały, nasze obecności na posiedzeniach, proszę sobie przy okazji zobaczyć, ile razy był Leszek i Jarek. Kiedyś jeszcze w sali kolumnowej pojawili się na posiedzeniu, ja mówię: „Wiecie co, słoniną na kominie napisać!". A Jarek mówi: „Stenia, bo my politykę^". Ja mówię: „Tak, Jarek". To mnie po prostu zraziło. I myślę, że źle się stało, że Lech Wałęsa udzielił takiego poparcia. Bo oni pracowali w Kancelarii Senatu, a potem okazało się właśnie na tym kameralnym spotkaniu, że to nie było tak, jak powinno być z ich strony. Ja wiem, że każdego raziło to, że Lechu mówił: „Ja, ja, ja". Mnie to też raziło, ale znając jego uczciwość i trafne decyzje w okresie lat 80 Bo przecież ja w Krajowej Komisji nie byłam długo, po wejściu do Senatu, zrezygnowałam, bo stwierdziłam, że praca parlamentarzysty to nie jest praca związkowca, także już w sierpniu zrezygnowałam czy w lipcu. Nieraz żeśmy się zastanawiali, ja się zastanawiałam: czemu on podejmuje taką decyzję, a nie taką. Okazało się, że trafna była ta decyzja. Jedna, która bardzo mi się nie podobała, to likwidacja Komitetów Obywatelskich, bo to był kapitał, który należało wykorzystać. No, ale tak się stało, nie inaczej. Ale ja jego uczciwość i to, co widziałam w 1988 roku... Bo jeszcze w 1985 roku, przed aresztowaniami, 15 sierpnia byłam w Gdańsku cały tydzień i dzień w dzień byłam pod pomnikiem. I spotkałam go, jak składał wieńce w dzień strajku, kiedy się rozpoczął, 15 sierpnia. I widziałam, jak to wyglądało: pełno zomowców, on był dosłownie szary i miał odwagę iść z tym wieńcem, stanąć pod pomnikiem. I naprawdę przeżył bardzo wiele, wykazał dużą odwagę i w tej chwili jednak to autorytet, ceniony zagranicą. I tak chyba nie powinno być, jak czasami bywa w stosunku do jego osoby. No, chwileczkę, ale jeżeli są osoby (zresztą ja jestem malutka przy tych osobach, jeśli chodzi o działalność polityczną i zasługi dla państwa, dla narodu polskiego, jeśli chodzi o lata wojny, bo przecież byłam dzieckiem, i później) mam na myśli profesora Bartoszewskiego. No, ja się zachwycam. Zresztą „Powstanie Warszawskie" jego na pewno sobie kupię, bo Sendlerową dostałam ostatnio. Ale on go popiera w całej pełni. Bo ja mogę być zafascynowana i mogłam być wtedy, ale nie przez upór, po prostu analizując. A jeśli chodzi o błędy - kto nie popełnił błędu? Kto wiedział, jak pracować? Ani senatorzy, może Hanna Suchocka, która była z SD posłem w tamtym Sejmie. Ale myśmy nie mieli zielonego pojęcia. Ja zaczęłam pracę jak od pracy w szkole - pilne notowanie - to mi zostało do dzisiaj, czy trzeba, czy nie trzeba, to tam notuję sobie, jak gdzieś jestem na jakiejś konferencji. I praca była naprawdę trudna dla tych, którzy stawiali pierwsze kroki i nie byli prawnikami, i nie byli ekonomistami. Byłam w Komisji ds. Zdrowia i Polityki Społecznej, w Komisji Gospodarki Narodowej po to, żeby pilnować spraw dotyczących polityki społecznej, żeby nas tam nie 13 krzywdzili za bardzo tą gospodarką rynkową. I w ekologii, ta komisja troszeczkę później powstała, ochrony środowiska. Ale też muszę powiedzieć, że tam broniłam tych regionów, gdzie są najbardziej szkodliwe warunki dla zdrowia, matek spodziewających się dzieci, małych dzieci i młodzieży. Także głównie polityką społeczną. Było trudno. Było trudno. Ja zresztą od razu we wrześniu byłam w szpitalu. A potem, no, też często lekarz udzielał mi wsparcia. Bo jednak to było przepracowanie, to było przepracowanie - siedzenie całymi dniami, picie tej wody mineralnej. A spotkała mnie wielka satysfakcja na koniec, kiedy się żegnaliśmy: marszałek Stelmachowski mówi, że byłam bardzo zdyscyplinowanym senatorem i jeszcze powiedział, że takiego ducha dodawałam. Bo to wszyscy dodawali. No, mówię: „Taka była atmosfera, taka była atmosfera". Przede wszystkim była forma per „ty". Wszyscy zwracaliście się tak jeden do drugiego? Nie wszyscy ale gros, no, dużo. Ja nawet mam książkę „Nasi kandydaci", podpisy pod zdjęciami, nie wszystkich mi się udało, ale... To jest dzisiaj biały kruk, trudno tę książkę zdobyć i jest niesłychanie cenna. Tak? A ja mam jeszcze wpisy, mam wpisy. Współpraca w komisjach, w których pracowałam, też była, pełne zrozumienie i taka atmosfera. Ja na przykład miałam być sprawozdawcą ustawy dotyczącej prawa lokalowego i nie pamiętam, co (to jednak jest 20 lat), ale już się przygotowywałam i nie zgadzałam się ze zdaniem niektórych senatorów. Zrezygnowałam i nie było obrazy majestatu - no, trudno, ktoś inny to zrobi. Ale można było mieć swoje zdanie i pełne wsparcie, naprawdę pełne wsparcie. Co uważa Pani za największy sukces tamtego Senatu? Albo swój sukces w tamtym Senacie? Za sukces Senatu uważam przede wszystkim wprowadzenie, opracowanie inicjatywy ustawodawczej dotyczącej samorządu terytorialnego. Spraw dotyczących naszego patriotyzmu, obrony - też pierwsze kroki Senat zrobił. Bo zresztą był w pełni „solidarnościowy", więzionych za przekonania, tych spraw kombatanckich. I przygotowanie konstytucji - pani Ala Grześkowiak. I ochrona życia poczętego - byłam w zespole opracowującym tę ustawę. Dzięki temu byłam na spotkaniu z Ojcem Świętym, przekazaliśmy całą tę dokumentację. Także uważam, że to był sukces. Jeśli chodzi o porażki, myślę, że (właśnie analizowałam to pytanie) - nie, nie uważam, 14 A mój osobisty sukces to ta polityka społeczna, obrona tych ludzi. I do dzisiaj uważam, że koszta transformacji są za duże w stosunku do tych, którzy są najbiedniejsi. Czy to z tego tytułu, że jednak sprawy socjalne trochę pozostały w tyle... Później ja byłam sprawozdawcą zmiany ustawy emerytalnej, ale taka całkowita zmiana to była w późniejszym okresie. Ale kroki podjęliśmy^ Ja byłam w tym zespole poselsko-senatorskim opracowującym ustawę i uwagi, robiłam tutaj spotkania z osobami niepełnosprawnymi, od których oberwałam za to, że oni nie chcą, bo proponowałam, żeby weszli do normalnych zakładów pracy, że proponujemy im integrację i pokonywanie barier. To jedna z takich osób potem mi przypominała, powiedziała do mnie, że co ja sobie wyobrażam, oni mają swoje zakłady! A chodziło o to, żeby jednak to inaczej wyglądało. Nie była to wspaniała ustawa, jak już mówiłam, bardzo dobra. Ale nowelizacje potem były i nie wiem, czy wszystkie poszły w dobrym kierunku. Na pewno była to piękna sprawa. Zresztą Jacek Kuroń jak mnie spotkał w Sejmie, to mówi: „Ci twoi niepełnosprawni, emeryci i renciści... Ty bez przerwy o tym!". A mi chodziło o tę ustawę. I dzięki niemu ta ustawa przebrnęła. Bo były ważniejsze: gospodarka rynkowa, tak. Bliskie sercu pani i Jacka Kuronia były te sprawy socjalne i ci ludzie, prawda? Tak, tak. Porażką, uważam, były wybory na prezydenta generała Jaruzelskiego. Ja osobiście przeżyłam dramat. Byliśmy w barze w przerwie, kiedy były liczone głosy, i stał Jacek Kuroń, nie pamiętam z kim, ale taka grupa tych dyskutujących. I Jacek Kuroń mówi: „Mam obawy, mam obawy, że Jaruzelski przegra". I ja wtrąciłam się, mówię: „Jacek, sądząc po atmosferze, jaka była na sali, obserwowałam, nie ma obawy wygra. Obawiam się, że wygra". A on mówi: „Dobra, Stenia, założymy się. Jeżeli Jaruzelski przegra, to ty mi kupujesz, stawiasz lampkę koniaku. A jeżeli wygra, to ja ci kupię dużą czekoladę". No i oczywiście kupił mi tę dużą czekoladę, wszyscy zjedli. I po tym wychodziłam z takim wielkim kacem. Ja widziałam, co się dzieje na sali. Stał wicemarszałek, wicemarszałek^ jego córka jest chyba dziennikarką, Andrzej Wielowieyski i mówi tak: „Pani senator, co pani taka smętna?". A ja mówię: „Bo nie tak miało być". A on mówi: „Tak musiało być". I nie zgadzam się do dzisiaj, że tak musiało być. Mieliśmy teraz takie wręczenie tytułu Honorowego Obywatela Województwa Lubuskiego, pierwszy w województwie, odznaczeni zostali parlamentarzyści pierwszego parlamentu (i oczywiście ksiądz Andrzejewski). Wypowiadał się senator Walerian Piotrowski i uzasadniał, że tak miało być, że tak musiało być. Ja uważam, że tak nie musiało być żeby jednym głosem jednak. Także to dla mnie to była porażka. No, trudno, stało się, stało się i nie ma. Ale już potem wybory Tadeusza Mazowieckiego na premiera, to już takie było przypieczętowanie tego, że jednak komunizm nie wróci. Bo też tak państwo się zastanawiali, jakie nasze odczucie było. No, pewnie indywidualne każdego, czy tu nie będzie zmian jeszcze. Szczególnie to odczucie było przy okrągłym stole. Wtedy mieliśmy noclegi w hotelu Europejskimi, cały czas się czuło jednak, że to nie jest to, że to może być bardzo różnie. Trochę spokojniejsi byliśmy po wyborze rządu Tadeusza Mazowieckiego. Ale jednak w 15 Sejmie jeszcze było 65 proc. tych i niejedna ustawa nie przeszła, bo była tą większością przegłosowana. Ale ta atmosfera była wspaniała i to dodawało człowiekowi sił, naprawdę. Mieliście czas na jakieś życie towarzyskie czy to był tak pracowity czas, ż e ^ Nie, nie było czasu na życie towarzyskie. Jedynie organizowaliśmy sobie taką wspólną kolację - ja z posłanką ze Śląska - zawsze mówiłyśmy, że spotykamy się jak Zgromadzenie Narodowe. Też wielką satysfakcją dla mnie było spotkanie tych osobistości wszystkich. Na zgromadzeniu Narodowym siedziałam koło Gustawa Holoubka, zachwycona byłam jego aktorstwem! I wiele innych postaci. No, teraz właśnie śmierć Edelmana, nie. Był w Komitecie Obywatelskim, Sendlerowa, z wnukami ostatnio dyskutowałam, bo wnuki to tak różnie: jedne są bardziej zainteresowane, inne mniej, ale już jak zacznę mówić coś, a rzadko się to zdarza, żeby ich nie zniechęcać za bardzo. Nigdy nie narzucam, jak kto ma głosować, nigdy. Ale tak chciałabym, żeby ktoś z nich się zajął... Ale mówią, że polityką na pewno nie: „Babciu, nie licz na to. To, co widzimy to nie". Niemniej są dumni jak babcia jakieś, ale zapominają zaraz. Co się stało po zakończeniu kadencji Senatu? Wróciła P a n i ^ ^ d o księgarni Świętego Antoniego. Obiecałam księdzu, który prowadził księgarnię w Gorzowie, że przyjdę do pracy do księgarni. Nikt mi zresztą innej pracy nie proponował, a mi chodziło o sprawy religii, żeby głębiej wejść. Przecież kiedyś nie było tego dostępu. Ja pochodzę z rodziny głęboko wierzącej, szczególnie ojciec, ojciec z nami do piątej klasy szkoły podstawowej odmawiał pacierz i śpiewał codziennie taką piękną pieśń (bo należał do koła śpiewaczego w Poznaniu) religijną, przychodził na dobranoc. I ja tę pieśń znalazłam w jednym śpiewniku, bo już słowa niektóre się zatarły. Co to jest za pieśń? Takie są miedzy innymi słowa „Wieczna lampka zawsze świeci przed najświętszym ołtarzem. Aniołowie ci śpiewają na dobranoc, dobranoc. A gdy czasem cię zasmucę, wiedz, gorliwie służę ci. Spraw, że zaraz się nawrócę. Zbawicielu, przebacz mi". Między innymi takie były słowa. Zresztą rodzice śpiewali, kładli nas spać, bo my najmłodsze byłyśmy z bliźniaczką, a potem siadali w kuchni w Poznaniu i śpiewali. I to też takie wcięcie: ponieważ mieszkaliśmy na Wildzie i tak stały budynki i brata aresztowali, wywieźli go na roboty do Niemiec, a on grał na tej bałałajce. I rodzice nie śpiewali. I na drugi dzień sąsiadki moją mamę pytały: „Dlaczego wy nie śpiewacie?". A mama mówi: „A wy skąd wiecie?". „Bo my wszyscy w oknach siedzimy". Także ja z takiej rodziny bardzo głęboko wierzącej. Ale pytanie b y ł o ^ Wróciła Pani do księgarnia 16 Tak i tam zaczęłam pracę w księgarni od podstaw, od mycia podłogi, przygotowania wszystkiego. I przyszła kiedyś jedna z nauczycielek i mówi: „Bój się Boga! Senator i podłogę myje!". A ja mówię: „Mam takie same ręce jak każdy z was". No i chodziło o wprowadzenie ustawy o zatrudnianiu i rehabilitacji osób niepełnosprawnych. Wojewoda zwrócił się do mnie, właściwie wicewojewoda Jurek Marcinkiewicz przyszedł i powiedział, że mam do Urzędu Wojewódzkiego przyjść do pracy. Tam był WOZIRON Wojewódzki Oddział Zatrudnienia i Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych i tam zaczęłam pracę. Nie miałam zamiaru tworzyć warsztatu terapii zajęciowej. W Gorzowie powstał warsztat, powstało Katolickie Stowarzyszenie Osób Niepełnosprawnych i ksiądz, który był opiekunem, przyniósł projekt ustawy i przyszedł z kierownikiem wtedy naszego biura, z panią Łukaszewską. Ona mówi: „Pani Steniu, usiądziemy obydwie i nad tym popracujemy". No i potem okazało się, że się to rozsypało i zwrócił się ksiądz do nas, do Stowarzyszenia Rodzin Katolickich, które wtedy bardzo prężnie działało. I oczywiście była propozycja, żebym ja się tym zajęła. Bardzo chciałam, bałam się, czy ja dam radę, jak to będzie wyglądało. Nie było specjalnie warsztatów, przecież to dopiero 8 września, rozporządzenie weszło dotyczące utworzenia, a ustawa w maju. Ale też dzwoniłam często do Grażyny Andrzejewskiej-Sroczyńskiej, która była pełnomocnikiem ds. osób niepełnosprawnych z Gorzowa. „Grażyna, a jak to pomóc? A jak to załatwić?". A ona mówi tak: „Stenia, jak się weźmiesz za ten warsztat, to ja będę pomagać. A tak to nie, bo ty masz prowadzić ten warsztat". No i tak się stało, że zaczęłam prowadzić. A ponieważ miałam siostrę chorą na stwardnienie rozsiane, która zmarła w 1968 roku, te sprawy były mi bardzo bliskie. W szkole, jeszcze koleżanki mi przypominały: „Czy ty pamiętasz jak to było? Każdy do Steni leciał, jak były problemy tego typu". Nie było łatwo na początku, bo nie mieliśmy dokumentacji związanej z prowadzeniem warsztatu. Ale zanim adaptowaliśmy kaplicę przy kościele św. Maksymiliana Kolbe na ten warsztat, to zdążyliśmy. Wzięłam tych wszystkich pracowników przyszłych do warsztatu i siedzieliśmy w siedzibie stowarzyszenia i opracowywaliśmy dokumentację, ona jest już pożółkła, ale przygotowaliśmy. Pierwszy raz i od razu powiedziałam, że powstaje rada warsztatu terapii zajęciowej. Ja mówię: „Będziecie wszyscy wchodzić do tej rady i odpowiedzialność za wszystko będziemy wszyscy ponosić. To jest rada warsztatu terapii, ktoś musi mieć tutaj taki głos decydujący". Wszyscy uczestnicy? Nie, pracownicy: instruktorzy terapii, rehabilitant, lekarz wchodził w to. I po paru latach okazało się, że w ustawie jest „rada programowa warsztatu terapii zajęciowej". A jeździłam do Konstancina, tam żeśmy przyjeżdżali - kierownicy. Utworzyliśmy ogólnopolskie forum kierowników, ja temu przewodniczyłam, i wszelkie poprawki do ustawy, nasze stanowiska wobec zmian w ustawach żeśmy tam dogadywali wcześniej, tam dyskutowali. No, potem to jakoś nie odpowiadało prezesowi tego ośrodka, bo my żądaliśmy, żeby byli obecni pełnomocnicy albo ktoś z biura pełnomocnika i z PFRON-u. Ale zablokowaliśmy jedno rozporządzenie, które miało wprowadzić odpłatność rodziców. Niby z jakiej racji? Fundusze są dosyć poważne, jest z czego utrzymać ten warsztat. I okazało się, że to jest wielkie 17 dobrodziejstwo dla tych ludzi. Wielkie. Ukazują się talenty. Dziewięć pracowni tematycznych u siebie w warsztacie utworzyłam. Najpierw było sześć, doszło do dziewięciu. Wspaniała praca. Osiągnięcia naprawdę są bardzo duże. Z tym że jak zwykle ustawa wyprzedza życie i zamiast od podstaw, tak jak w pozytywizmie, przygotowywać już w szkole specjalnej, potem kierować do warsztatu, no, to wprowadza się przepis, żeby zatrudniać te osoby niepełnosprawne. A zakłady pracy różnie podchodziły do tego. Poza tym było kupę nieuczciwości, zatrudnianie nie na tych stanowiskach. Ja z początku kontrolowałam te stanowiska. Także uważam, że to jest piękna, wielka sprawa. Tylko jest jeszcze bardzo dużo do zrobienia. Bo wychodzi taki uczestnik, w którego jest włożony kapitał pracy, kapitał jego pracy, kapitał finansowy - i co dalej? Była propozycja zwalniania po trzech latach. I co dalej? W domu - oglądanie telewizji, niegolenie się, niedbanie o siebie. Musi być regulamin, oni muszą się do tego dostosować, przychodzić na czas. Naprawdę wspaniała sprawa. Czy jest jeszcze w historii Senatu pierwszej kadencji coś, o czym nie powiedziałyśmy, a uważa Pani, że trzeba powiedzieć? Pewnie ja niejedno już zapomniałam. Z humorystycznych wydarzeń: żeśmy pojechali z wicemarszałkiem Andrzejem Wielowieyskim na Śląsk zdezelowanym samolotem. Jak wysiedliśmy, to ja popatrzyłam na tą kupę złomu i mówię: „Całe szczęście, że ja mam długą linię życia". Bo naprawdę to były warunki przeokropne. To była wizyta senatorów na Śląsku, tak? Tak. I żeśmy te gołe place, te łysiny oglądali, jak tam są wypalone. I coś, co chciałabym może wspomnieć, to wyjazd na Łotwę z marszałkiem Stelmachowskim (on mnie zabrał i do Holandii, i na Łotwę). Pierwszy raz leciałam samolotem, a ponieważ mam lęk przestrzeni, to proszę sobie wyobrazić, jakim człowiekiem była Ala Grześkowiak. Została na sobotę i niedzielę, odprowadziła mnie i mówi: „Żebyś się nie denerwowała. Cukierki masz do ssania?". Także naprawdę wspaniały człowiek. Zresztą naprawdę mam jej wiele do zawdzięczenia. No i dzięki niej byłam na tym spotkaniu, bo ksiądz, który to organizował, był takim opiekunem parlamentu, to chciał kogoś innego. Ona stanęła (zresztą Ala potrafiła być taka stanowcza) ja już chciałam wyjechać, mówię: „Wiesz, Ala, daj sobie spokój, nie denerwuj się". Ona mówi: „Nie, zostań, bo będziesz na tym, to nie ma dwóch zdań". To dotyczyło ochrony życia poczętego i ona wiedziała, jakie jest moje stanowisko, ile w tym uczestniczyłam. Także jak lecieliśmy na Łotwę potem, to tam była gorąca sytuacja akurat, to był 1990 rok, luty chyba, nie pamiętam dokładnie, ale marszałek Stelmachowski w awionetce mówi: „Pani senator, jeden z senatorów zrezygnował ze względu na sytuację, ale ja wiedziałem, że pani nie zrezygnuje". No i tam były strzały, była sytuacja jak w czasie wojny. Szpital był przygotowany w takim kościele, był ocet, musztarda - tak jak u nas w latach 80. I siedzieliśmy przy kolacji, jeszcze siedział naprzeciwko mnie Andrzej Celiński, to pamiętam, 18 bo żeśmy się jeszcze posprzeczali w samolocie odnośnie ochrony życia poczętego. Ja mówię: „Oho, coś się zaczyna", bo słyszeliśmy strzały. On mówi: „Nie przesadzaj". I pyk! - wpadła kulka na stół. Ja mówię: „Nie przesadzaj? Znowu miałam rację" - o ochronie życia poczętego i tu. I wyszliśmy. Szybko nas porozstawiali po pokojach i marszałek Stelmachowski mówi do mnie (bo ja znalazłam się w jego pokoju, ale potem poszłam do swojego sama). Ja byłam zresztą jedyną kobietą. Mówi: „Wie pani, niech się pani nie boi, mamy paszporty dyplomatyczne". Ja mówię: „Panie marszałku, wie pan, gdzie oni mają nasze paszporty?". I poszłam do swojego pokoju. Ostrzelali całe wnętrze tego hotelu i okazało się, że sto metrów od hotelu dziennikarz był zabity, nie pamiętam jakiej narodowości, ale ja obserwowałam zza zasłonki, jak to tam wygląda na tej ulicy. No, okropnie rzeczywiście, można było się bać, ale nie przesadzajmy - czy tu, czy tam to nigdy nic nie wiadomo. No, a w Holandii to było wspaniale. Z tym że była jedna wielka bariera - język. Taka senator, wysoka taka zawsze mówiła do mnie: „No, Stefania!". Ponieważ ja bardzo mało jem. Ale tę Holandię też zresztą osobiście bardzo głęboko przeżyłam, bo to był 1990 rok, a w 1988 jeszcze mnie zamykali często. I ta obsługa, to wszystko. Myślę sobie: „Boże, Murzynka zmienia mi codziennie wszystko, po co ona to robi?" I Szlafroczek, i na dobranoc serduszko z cukierkiem „Gute Nacht". Tak j a k o ś ć i ten komfort, to wszystko to m n i e ^ nagła zmiana taka. To było szokujące, ale wspaniałe. Z tym że ta atmosfera, jak słyszę, przecież nie byłam w następnych kadencjach, to się nie powtórzyła. To Biuro mówi o tym. Tak, wszyscy pracownicy Kancelarii Senatu też. I współpraca z Biurem, przecież była z nami pani Ania jako tłumacz, to też przecież każdy kto, o co tam ją pytał, to i tak cierpliwie wypytywała. Zresztą dowiedziałam się, w jaki sposób nauczyła się tego angielskiego, że zdecydowała się jechać i pracować, i uczyć. Ale mówię: atmosfera naprawdę była wspaniała. W komisjach też. U nas akurat w polityce społecznej był Brzeziński, w gospodarce narodowej Józefiak, najpierw Trzeciakowski, a potem Józefiak i Dietl - to były te dwie znaczące osoby. Ja zwróciłam się do Józefiaka, że chciałabym zaprosić dyrektora Stilonu, bo była sprawa restrukturyzacji i pomocy zakładom. A mówię, no, serce mnie bolało o nasz zakład. I jak się dostałam do Senatu, on też był kandydatem, mówił, że będzie miał interes, jak ja wygram. I wygrałam wybory, przyjął mnie w lipcu do pracy, potem zaprosił mnie, żebym nie pod tym kątem, nie patrzyła na zakład, że on tak... Ja mówię: „Panie dyrektorze, ja rachunku krzywd nie prowadzę, proszę się nie obawiać". I też tak dla ciekawości powiem, na tę gospodarkę narodową chciałam go zaprosić. Zwróciłam się do Józefiaka, a on mówi: „Ponieważ pani jest taka pracowita, to proszę zaprosić". No i zaprosiłam dyrektora mojego. Strasznie było z nim, z tą walką. Przyjechał, odebrałam go. Zresztą wziął udział w dyskusji i bardzo się podobało, naprawdę to był taki typ biznesmena. I potem poszliśmy na obiad i on tak siedzi, bo płaciliśmy rachunek, ja mówię: „Panie dyrektorze, pan jest moim gościem, a nie ja pana". I on tak na mnie patrzy i mówi: „Wie pani, ja pani nie rozumiem, tyle krzywdy pani doznała i pani mnie zaprasza". No, wtedy 19 Senat to znacząca sprawa. Ja mówię: „Panie dyrektorze, a wyższe dobro to się nie liczy?". Ale potem miałam problemy z samochodem i zwróciłam się do niego i też użyczył samochodu z zakładu. No, tak to bywało! Dziękujemy bardzo, Pani senator, Pani jest skarbnicą wiedzy i wspomnień i moglibyśmy się umówić chyba na dziesięć odcinków.