Praca Pana Zenona Rogali w formacie pdf

Transkrypt

Praca Pana Zenona Rogali w formacie pdf
Szalik
Ulewa zaskoczyła nas na ulicy Szczepańskiej. I choć na Uczelnię zostały tylko dwa kroki,
zeszliśmy stromymi schodami do jakiejś piwnicy w nadziei, że szyld z napisem „Bar” nieomylnie
zawiedzie nas do miejsca, gdzie przeczekamy przy herbacie największą nawałnicę. Zakamarki
pomieszczeń piwnicznych okazały się jednak nielichym labiryntem. Pod ścianami głównej,
największej sali stały w nieładzie pojedyncze krzesła, jakby porzucone w czasie niespodziewanej
ewakuacji. Zaś na środku, krzesła ustawione były parami i tworzyły coś w rodzaju nędznie
wyposażonej, prowincjonalnej szkolnej klasy.
Odgłosy dochodzące ze stromych schodów, głośne narzekanie na paskudną pogodę i uwagi,
że drzwi wejściowe były niespodziewanie otwarte, że jakiś Tadeusz czuje się odpowiedzialny za
mienie, sprawiły, że niechcący wpadliśmy w towarzyską pułapkę. Zamiast być na wykładzie
akademickim, zostaliśmy przypadkowymi świadkami jakiegoś towarzyskiego spotkania.
Słyszeliśmy jeszcze szuranie krzesłami i odgłosy rozmów już niezbyt wyraźnych. Po chwili dobiegł
nas wyraźny tupot nóg kogoś schodzącego po stromych schodach i zaraz usłyszeliśmy,
- Gdzie jest klucz? Kto zabrał mi klucz? Jak tu weszliście skoro ja nie mam klucza? Co tu
się dzieje? - jakiś świszczący podniesiony głos zaczął swój lekko sepleniący solowy koncert.
- Ja mam już tego serdecznie dość. Na wczorajszej próbie ktoś zawieruszył moje notatki,
kiedyś znów zaginął mój ulubiony beret. Ja się pytam czy my zdążymy na czas z premierą, skoro ja
czuje same kłody pod nogami. Panowie, niech mi ktoś powie, gdzie jest klucz. Jak stąd wyjdziemy,
wtedy każdy z ulicy będzie mógł wejść i wynieść nasze notatki, garderobę, już sam nie wiem co.
Wszystko.
- Panie Tadeuszu proszę sprawdzić w kieszeni, tak w prawej kieszeni marynarki.
Siedzieliśmy z Januszem przyczajeni w zakamarkach zaplecza jakiegoś baru. Delikatnie jak tylko
było to możliwe w tej sytuacji, przez szczelinkę we framudze drzwi, zajrzałem w głąb sali. Na
krzesłach w tej zaimprowizowanej salce szkolnej siedzieli całkiem dorośli ludzie, jakieś kobiety i
nawet dwaj identyczni faceci, chyba bliźniacy jednojajowi, bo podobni byli do siebie jak dwie
krople wody. On stał pomiędzy siedzącymi w ławkach, jak stary belfer przed starymi uczniami. Był
szczupły, nad wyraz, wręcz skulony, niewielkiego wzrostu. Twarz pociągła z przesadnie wydłużoną
brodą. Włosy zarzucał co chwilę z czoła na bok i czynność tę powtarzał co chwilę, nawet gdy włosy
jeszcze trzymały się wierzchołka głowy. Plik luźnych notatek i jakichś szkiców porzucił na stojące
krzesło tak zamaszyście, że wiele z tych zapisanych stron sfrunęło wokół krzesła. Siedzący obok
„uczeń” rzucił się do pomocy i na kolanach zbierał fruwające białe liście.
- Proszę to zostawić. - zażądał kategorycznie belfer. - Czy ja prosiłem pana, żeby pan
podnosił te kartki. Czy nie możecie zrozumieć, a przecież mówię o tym od samego początku naszej
współpracy, że w tej sali, w czasie trwania próby, możecie robić tylko to co ja wam każę. Tak, każę,
bo nie ma tu i póki żyję, nie będzie żadnej demokracji. Tu jest tylko moja dyktatura i kto z tym się
nie godzi niech natychmiast opuści to pomieszczenie, - wrzasnął.
- Sztuka, nad którą zaczęliśmy prace, będzie sztuką o zasięgu ogólnoświatowym. Na tę sztukę
przyjeżdżać będą do tego miasta i do wszystkich miast gdzie będziemy ją grali, najwięksi znawcy
teatru na świecie. Tak, tak, dobrze słyszycie, na świecie. I dzięki tej sztuce, tak moje nazwisko jak i
wasze będą znane na cały świat, - mówił tak zapalczywie i tak gestykulował, jakby odgarniał
powietrze przed sobą, aby przedostać się do siedzących w ławkach uczniów. - Dzięki mnie staniecie
się nieśmiertelni, ja was zawiodę do źródła. Ja wam pokaże sens. Podążajcie za mną, a traficie w
sedno. I niech mi nikt nie dyskutuje na próbach, niech nikomu nie przyjdzie do głowy mieć jakieś
pomysły i propozycje, bo od pomysłów i propozycji jestem ja. Tylko ja. I ostatni raz was proszę, nie
możecie wątpić we mnie. Inaczej pójdziemy osobnymi drogami. Wy pójdziecie szeroką i prostą
drogą do celu, ale nikogo nie zainteresuje taka droga. I na niej mnie nie spotkacie. Bo jest łatwa i
tania. A co tanie, to łatwe i nietrwałe. A ze mną pójdziecie ścieżką wąską i krętą, ale widoki z niej są
oszałamiające. Ja was tą krętą i stromą ścieżką zaprowadzę do źródła. I u mnie nie ma miejsca dla
wygodnych, ani aktorów, ani kostiumologów, ani scenografów, ani wygodnych widzów. U mnie jest
miejsce dla całowicie oddanych i podporządkowanych mnie, czyli idei teatru absolutnego.
Widzowie jako najważniejsi, muszą być prowadzeni i podążać tuz za nami i to wy będziecie ich
ostatnimi przewodnikami na tej ścieżce. Na początku ja, później wy, a na końcu, który
równocześnie jest początkiem, widownia. Jeśli zdążą za nami, będą u źródła. I to od nas zależy czy
poprowadzimy ich za sobą bezpiecznie, czy już na pierwszym zakręcie zwalą się w przepaść
wyobraźni, - usiadł na krześle i zawinął nogę o nogę jak bluszcz.
- Teraz najważniejsze. Ja nie proszę was, ja wam rozkazuję, ja was biję po waszych
mordach, po mordach facetów i po mordach kobiet. Bo prywatnie wasze twarze na próbach mnie
nie interesują. One są wasze po próbie, ale na próbie są moje i do mojej wyłącznej dyspozycji.
Tylko i wyłącznie moje i musicie mi je powierzyć z pełnym zaufaniem. I jak zechcę, będę je
traktował jako mordy, lub jako najświętszy sakrament, ale to będzie moja indywidualna decyzja.
Musicie mnie słuchać, bo inaczej sam zrobię tę sztukę bez waszej pomocy. Znajdę sposób, żeby bez
was powiedzieć widowni o co mi chodzi. O co chodzi w sztuce. Moje po latach postawią w
Krakowie na pamiątkę naszej pracy specjalne muzeum, - zamilkł, a oni pochylili głowy. Znów
zająłem stanowisko przy szczelinie. Drobniutki dyktator siedział nadal na swym krześle. Palcami
prawej ręki masował czoło. Jakby rozgrzewał zawartość czaszki, jakby pieścił i łagodził wzburzone
fale istniejącego wewnątrz głowy oceanu. „Uczniowie” stali w nielicznych grupkach i choć nie
patrzyli na swego mistrza czułem, że ta przedłużająca się cisza nie wróży nic dobrego.
- Precz, precz mi stąd! - wrzasnął. - Widzę, że nie jesteście jeszcze gotowi do pracy, machał rękami jak wiatrak. Gromadka bez słowa sprzeciwu pospiesznie opuszczała pomieszczenie.
Kiedy przechodzili obok nas słyszałem jak kobieta mówiła do bliźniaków,
– To faktycznie będzie umarła klasa.
Z głębi sali rozległo się wołanie. - Szalik, gdzie jest mój długi, czarny szalik?
Zenon Rogala