Progresja hipnotyczna
Transkrypt
Progresja hipnotyczna
Andrzej Prószyński Progresja hipnotyczna FABULARYZOWANY MNEMOGRAM KOMPUTEROWY PACJENT NR 1134/97 001 Jest mi tu dobrze, całkiem dobrze... cicho, ciepło i przytulnie... To nic, Ŝe gdzieś się zapodziała klamka - nie mam zamiaru przecieŜ stąd wychodzić... KrąŜę po obitym miękką dermą pomieszczeniu i upajam się dawno nie zaznanym uczuciem spokoju i całkowitego wyzwolenia... Koszmar minął... Zaraz, zaraz, jaki koszmar właściwie? ...Nie pamiętam... Nie chcę pamiętać... Nie chcę!... BoŜe, za chwilę chyba znów się zacz... W tamtym rogu coś się poruszyło, coś białego, wije się w moją stronę! Słabo mi! Chyba zaraz ze... 002 Przez zamknięte powieki czuję dotknięcie jasnego słonecznego palca. Łaskocze mnie w policzek, czeka, aŜ się obudzę... Jak dobrze jest leŜeć i nie myśleć o niczym, przedłuŜać chwilę, kiedy jeszcze nie trzeba rozklejać ocięŜałych powiek, gdy moŜna balansować na ulotnej krawędzi snu i jawy... Jak dobrze jest Ŝyć! A przecieŜ pamiętam, Ŝe umarłem... JakŜe to moŜliwe? ...Widzę jakąś aparaturę, jasne, aseptyczne pomieszczenie... Nie, nie zbudzę się jeszcze... Muszę, koniecznie muszę przemyśleć wszystko do końca... 003 ...Pamiętam niewielkiego, ruchliwego człowieczka w białym lekarskim fartuchu. To doktor Yu. Częstuje mnie uśmiechem porcelanowej lalki spod filigranowych szkieł, osuniętych komicznie na sam czubek perkatego noska. Zaciera swoje łapki i mówi: - Tak, tak, kochaneńki. Progresja hipnotyczna! Tego nikt przed nami jeszcze nie próbował. A jeśli próbował, to mu to nie wyszło. Nie te metody! Dopiero my... Na regresję hipnotyczną stać kaŜdego. Gołymi rękami, Ŝe tak powiem... Ale w przód! To znacznie trudniejsze... Tu trzeba ruszyć głową, kochaneńki! Bez techniki nie da rady... Krząta się przy aparaturze przypominającej futurystyczną wersję krzesła elektrycznego, coś tam poprawia, sprawdza odczyty, stuka w klawisze, jakby sam był częścią automatyki. I trajkocze bez przerwy tym swoim milutkim, uspokajającym świergotem... AŜ wierzyć się nie chce, gdy czasem, przy jakimś gwałtowniejszym ruchu, spod białego fartucha wyjrzy na moment skrawek wiśniowego munduru... No cóŜ, chyba nawet na chwilę nie wolno mi zapomnieć, gdzie jestem i po co się tutaj znajduję... 004 Z urywków jowialnego monologu odtworzyłem bez trudu ideę eksperymentu, którego głównym bohaterem (czy teŜ królikiem) przyjdzie mi się stać. Podczas gdy zwykli hipnotyzerzy cofali pacjentów w dawno minioną przeszłość, docierając w swych kontrowersyjnych doświadczeniach aŜ do poprzedniego Ŝycia, doktor Yu koncentrował się na przyszłości, ze szczególnym uwzględnieniem Ŝycia pozagrobowego. Tam właśnie, poza śmiercią, miałem się znaleźć i wrócić, by zdać wreszcie niekłamaną relację z największej tajemnicy naszego istnienia.. Miałem przeŜyć własną śmierć i opowiedzieć, co czeka nas po tamtej stronie... Pamiętam, jak ciarki przechodziły mi po krzyŜu, a jednocześnie czułem wielką, rozpierającą mnie dumę, Ŝe to właśnie ja, szeregowy pacjent nr 1134... śebym wiedział wtedy, co przyjdzie mi przeŜyć... i co przeŜywać będę zawsze.. jeśli na chwilę... nie uda... mi... się... za... 005 Czuję na skroniach ucisk jeŜopodobnego hełmu i słyszę usypiający, monotonny głos doktora... Wszystko oddala się i maleje, jakby oglądane przez odwróconą lornetkę... Świat kolapsuje do punktu, a ja, swobodny i bezcielesny, unoszę się w ciemnym przestworzu pozbawionym gwiazd... Gdzieś daleko przede mną pojawia się nikłe światełko, ku któremu dąŜę z nadzieją i radością... To mój cel... Mknę jak porwany wodospadem, ciągnięty przez magiczną siłę, której nie moŜna się oprzeć... Oto Wielki Świetlisty, oto ja przed Nim, marny proch pełen pokory i uwielbienia... Ogromna kula mlecznego, pulsującego światła budzi się powoli i patrzy na mnie... Nie wiem jak, ale czuję Jej wzrok, z początku obojętny, potem pełen jakiegoś dziwnego zaciekawienia, a nawet fascynacji... Wzrok przenikliwy, nieprzyjemny, szyderczy... Zaczynam drŜeć, a On napawa się moim rosnącym przeraŜeniem... Czuję, Ŝe jestem całkowicie w Jego mocy, niezdolny uciec i uwolnić się, a On to widzi, rozumie i raduje się... Mdłe światło nabiera blasku, faluje, zmienia się w kłąb wirujących, białych macek, niewypowiedzianie ohydnych, ciągnących się ku mnie... coraz bliŜej... bliŜej!... Doktorze Yu! Ratuj mnie! Gdzie jesteś?! ...Jak to dobrze, Ŝe cię znowu widzę, nie wysyłaj mnie tam więcej, nie... 006 Minęły dwa tygodnie pełne nocnych koszmarów, nim doktor Yu znów wysłał mnie na tamtą stronę. Naszpikowany trankwilizatorami, siedziałem obojętny na wszystko w objęciach nafaszerowanego elektroniką fotela, i tylko na granicy mojej świadomości kołatało się wszechogarniające PrzeraŜenie. Kiedy wyszedłem z ciała, mój oswobodzony umysł uderzyła jak obuchem cała obnaŜona groza sytuacji, w której się znalazłem. Wiłem się w pustej przestrzeni jak robak na haczyku, wiedząc, Ŝe wbrew woli zdąŜam ku Nieuchronnemu... Zatrzymałem się w końcu pełen drŜenia przed Nienazwanym, pytając kim jest i czego chce ode mnie. Odpowiedź wślizgnęła się lepkimi, białymi mackami do mojego sparaliŜowanego ze zgrozy umysłu. Zatrząsł mną śmiech pochodzący spoza mnie i usłyszałem mlaszczący, ohydny głos, przemawiający z szyderczą emfazą: - Jam jest ten, który czeka na granicy dwóch światów, jam jest ten, kto cię stworzył, aby wyssać twą duszę. Jam jest Kronos i Saturn, Baal i Aryman, jam jest Marduk i Ubik i Sziwa. Jam jest ten, który jest i będzie dopóty, póki świat z niego zrodzony pełen jest myślącego pokarmu, który moŜe wyssać i zamienić w Ŝywe członki swojego jestestwa. Jam jest twój Pan, któremu winien jesteś oddanie, wierność i posłuszeństwo. Czy jesteś gotów stać się moją strawą? Białe macki oplotły mnie szczelnie, wsączając jad paraliŜującego bezwładu. Opadłem bezwolnie, jak mucha w kokonie pająka, niezdolny do ruchu, do zgrozy, do krzyku... Czekałem na koniec, a był to dopiero początek... 007 ...Brnąłem przez śniegi pełne zakrzepłej krwi, dobijając rannych. Zewsząd dobiegał mnie charkot umierających i błagania o litość. Moja ręka, jakby oderwana od ciała, podrzynała gardła, cięŜkie, okute buciory rozgniatały Ŝebra pękające z suchym trzaskiem. Powietrze, pełne rdzawego pyłu prześwietlonego krwawo zachodzącym słońcem, upajało mnie do euforii. Z głuchym okrzykiem poderwałem się do biegu. Pędziłem z rozwianym włosem wśród wijących się ciał, depcząc je i miaŜdŜąc, ślizgając się w kałuŜach dymiącej posoki. Byłem Marsem, byłem Thorem, tratowałem świat okutymi podeszwami, wzniecając snopy iskier, od których zapalała się zdeptana trawa, aŜ cały glob za moimi plecami zajął się huczącym, wielogłowym płomieniem... Rosłem i potęŜniałem, depcząc miasta i kontynenty, obracając w perzynę dorobek tysiącleci... AŜ wreszcie ujrzałem przed sobą gigantyczne zwierciadło, a w nim samego siebie, pokracznego, uzbrojonego po zęby, z szałem zniszczenia w rozbieganych oczach, w obramowaniu płomiennej poŜogi... Zderzyłem się z mym bratem w brzęku szkła i metalu, a on pochylił się nade mną, leŜącym, z okrutnym uśmiechem wykrzywionych warg... w ręce błysnął mu nóŜ sięgający do gardła... 008 ...Siedziałem wśród najbliŜszych poraŜonych śmiertelną chorobą, rozkładem za Ŝycia, którego nic nie było w stanie zahamować. Obserwowałem z niezdrową fascynacją odpadające kawałki ciała, słuchałem krzyków i błagań dzieci, którym pomóc nie mogłem, słuchałem szlochu Ŝony, która ukryła w ramionach swą twarz. Pogładziłem jej włosy i w ręku pozostał mi skalp, który odrzuciłem z wrzaskiem. Podniosła na mnie oblicze kościotrupa, a ja zacząłem walić na odlew dygocącymi rękami, Ŝywe szkielety rozpadały się, aŜ wreszcie nie miałem czym uderzać, bo i moje ramiona dołączyły do stosu szczątków pod ścianami. Wtedy spadła na mnie litościwa noc. 009 ...Czaję się w ciemnym zaułku, gotów pruć i wybebeszać. Jedno zręczne cięcie od spojenia łonowego aŜ po samo gardło - to moja metoda. Słyszę kroki... Co za fart, to juŜ piąta dzisiejszego wieczoru!... Coś sobie podśpiewuje, głos dziwnie znajomy, ale nic to!... Jednym skokiem jestem przy niej, śpiew zamienia się w pianie zakończone gulgotem, potem zapada cisza. ...Zapalam latarkę i oglądam ofiarę. To moja starsza córka... Obok leŜy matka, Ŝona, młodsza córka oraz kobieta, w której od dwudziestu lat skrycie się kochałem... Przykładam nóŜ do swojego podbrzusza. Takie łatwe cięcie, a jednak... Nigdy nie sądziłem, Ŝe harakiri moŜe być tak trudne... Jeszcze chwileczkę... chyba juŜ... nareszcie... 010 ...Oblazły mnie szczury, mrówki i piranie, paliłem się Ŝywcem, topiłem, spadałem z wieŜowca, byłem miaŜdŜony, łamany i ćwiartowany. Biłem, tłukłem i mordowałem, bezcześciłem wszystko, co jest mi drogie, i nie było końca korowodowi okropieństw, które przyjmowałem raz z bólem i zgrozą, a kiedy indziej z obmierzłą fascynacją... Nie byłem sobą, nie byłem nikim, nie byłem człowiekiem. Nie byłem nawet zwierzęciem... 011 ...Ocknąłem się rozciągnięty precyzyjnie na operacyjnym stole, a nade mną z rozbrajającym uśmiechem pochylał się dobroduszny doktor Yu. Sekcja trwała juŜ jakiś czas, byłem bowiem dziwnie mały i zdeformowany. Nie czułem bólu, tylko jakieś otępiające przeraŜenie. Doktor podał mi świeŜy skalpel, a ja dobrze wyuczonym cięciem oderŜnąłem sobie kolejny plasterek. Kiedy ponownie odzyskałem przytomność, doktor Yu spojrzał na mnie z zatroskaniem i powiedział: - Chyba trzeba będzie to wszystko poskładać do kupy i zacząć od nowa, co, serdeńko? 012 ...Nie, nie chcę jeszcze raz! Nie chcę pamiętać, a przede wszystkim nie chcę umrzeć, bo gdy to się stanie, nie będzie juŜ odwołania ani wybawienia. Chcę Ŝyć i zapomnieć... Jest mi tu dobrze, ciepło i przytulnie. Koszmar minął... A moŜe, a moŜe wcale nie? Coś czai się po kątach, białe macki wiją się ohydnie... Precz ode mnie! Precz!... Chyba zaraz... zacznę... znowu... Adnotacja lekarza prowadzącego: Załączony mnemogram oraz ogólny obraz kliniczny pacjenta nr 1134/97 nie rokują Ŝadnej nadziei na poprawę. Rozpatrywany materiał ludzki naleŜy uznać za całkowicie bezuŜyteczny. Konkluzja: Przeznaczyć do kasacji Podpisano: dr Yu Meng, wiwariusz (1990)