O kulcie demokracji.

Transkrypt

O kulcie demokracji.
O kulcie demokracji.
W współczesnych czasach wszyscy jesteśmy świadkami kolejnych następujących po
sobie akordów rozpoczętej przez filozofów oświecenia wojny z religią, wiarą i obiektywną
prawdą. Podobnie jak przed wiekami „armia tzw. postępu” raz za razem rusza do boju pod
hasłami walki z fanatyzmem, zabobonem, ciemnotą i oczywiście nietolerancją. Największym
paradoksem całej sytuacji jest to, że „bohaterscy bojownicy” o „wyzwolenie” ludzkości spod
wpływu religii są w przeważającej większości najgorliwszymi i jak najbardziej fanatycznymi
wyznawcami nowej wiary i nowego bożka – Demosa. Nie mam żadnych wątpliwości, że w
współczesnym świecie najpowszechniejszą religią ( bądź quasi religią ) jest demolatria – kult
demokracji, który posiada jak każda religia swoje własne dogmaty, przykazania czy kapłanów
i o niej właśnie traktować będzie niniejszy tekst.
Początków demolatrii rozumianej jako pewnego rodzaju świecka religia oparta na
wyznawaniu swoistej „wiary demokratycznej” można się doszukiwać, jak w przypadku
większości „intelektualnych perwersji” współczesnego świata w rewolucji francuskiej w
trakcie której bałwochwalczy lud, uznawszy się za suwerenny odrzucił tradycyjną religie a
Maksymilian Robespierre proklamował na jej miejsce publiczny Kult Istoty Najwyższej.
Wprowadzony przez jakobinów karykaturalny substytut prawdziwej wiary, jako
panteistyczny a zatem odrzucający wiarę w życie po śmierci zakładał tworzenie „raju na
ziemi” w drodze działań politycznych skierowanych przeciwko rzekomo opresyjnej tradycji,
autorytetowi czy nierówności. Chodź sama idee „demokratycznego boga” odeszła wraz z jej
twórcą w niepamięć to sposób myślenia pozostał niezmieniony i dziś, chociaż demokracja
czci już bezpośrednio samą siebie, wciąż dąży chodź może nie w sposób świadomy do
realizacji „raju na ziemi” rozumianego jako świat bliżej nieokreślonej powszechnej równości i
tolerancji.
Nowożytne demokratyczne społeczeństwa „wygnawszy Boga” jako źródła zasad
moralnych, dobra i zła same postawiły się w jego miejsce czyniąc z demokracji rodzaj
świeckiej quasi religii. Tym samym demokracja stała się bytem demiurgicznym, decydującym
według własnego mniemania nie tylko o rzeczywistości politycznej ale również metafizycznej
– o tym co jest prawdziwe i o tym co dobre lub złe. To odrzucenie istoty transcendentnej na
rzecz subiektywnego i zmiennego mniemania demosa zależnego nie mniej ni więcej jak od
„liczby” stanowi właśnie o swoistości „wiary demokratycznej” odróżniającej demolatrie od
tradycyjnych religii. Mówienie o „wierze” nie jest bynajmniej stwierdzeniem na wyrost jako,
że demokracja opiera się na samych fikcjach. Fikcją bowiem jest ideologiczna teoria umowy
społecznej zakładająca istnienie jakiejś „magicznej polany” na której mieliby jakoby spotkać
się nasi przodkowie powołując do życia społeczeństwo i państwo, co jest oczywiście zarówno
sprzeczne z zdrowym rozsądkiem jak i wiedzą historyczną. Podobnie rzecz się ma do
koncepcji reprezentacji zgodnie z którą z niewiadomych powodów lud wyraża swoją wole nie
inaczej jak przez parlament w drodze ściśle określonej procedury, suwerenności tegoż ludu
rozumianego jako jakaś abstrakcyjna zbiorowość jednostek wyrażająca nieokreśloną „wolę
powszechną” czy sprzecznej z rzeczywistością równości wszystkich ludzi. Mimo oczywistej
nierealności i abstrakcyjności owych fundamentów demokracji są one powszechnie uznawane
właśnie w formie bezrefleksyjnej acz niezachwianej wiary. Są one rodzajem
demokratycznych dogmatów nad którymi dyskusja a co dopiero ich negacja jest czymś w
rodzaju bluźnierstwa stawiającego kontestatora w roli współczesnego heretyka i bluźniercy.
Na straży wiary demokratycznej stoją jej „kapłani” – demokratyczni politycy i przede
wszystkim intelektualiści oraz media podtrzymujący bezustannym potokiem pustej
frazeologii niezachwianą wiarę w demokracje, tępiący „nieprawomyślnych” i wzywających
do jeszcze większej demokratyzacji. Ponieważ jak już wspomniałem „raj” ma zaistnieć na
ziemi to proces demokratyzacji nigdy nie ustaje. Demokracji nigdy nie ma dość, zawsze
pozostaje jakaś grupa do zrównania, jacyś kolejni uciśnieni do wyzwolenia, jakaś zbiorowość
nie dostatecznie zdemokratyzowana.
Najlepszym unaocznieniem demokracji jako świeckiej religii jest funkcjonowanie w
potocznym języku określania wyborów czy referendów jako „święta demokracji”
przyjmującego zresztą postać istnych „bachanaliów” w których nie uczestniczenie
postrzegane jest jako rodzaj obywatelskiego grzechu.
Na koniec należy powiedzieć, że Demos jest „bożkiem zazdrosnym” i jako taki nie jest gotów
znosić jakiejkolwiek władzy nie opartej na tych samych zasadach. Znajduje to swoje źródło w
dychotomicznej wizji rzeczywistości zgodnie z którą demokracja jest utożsamiana z dobrem a
wszystko co nią nie jest ze złem, tyranią i „faszyzmem”. Najbardziej radykalnym wyrazem
tego demokratycznego szaleństwa jest tzw. Doktryna Albright zakładająca prawo
demokratycznego państwa do zbrojnej interwencji przeciwko innemu państwu za takie nie
uznanemu przywodząca na myśl to jakże gromko potępiane przez siły postępu „nawracanie
mieczem”.
Reasumując, współcześnie jak najbardziej uprawnionym jest mówienie o
funkcjonowaniu swoistej quasi religii której obiektem kultu jest demokracja a posiadająca
wielką rzesze oddanych „wyznawców”. W tej właśnie prawdziwie religijnej i fanatycznej
wierze należy upatrywać źródło ideologicznego zacietrzewienia i nienawiści wykazywanej
przez „postępowców” do wszystkiego co jest z nią sprzeczne, a więc tradycji, autorytetu czy
obiektywnej i niezmiennej prawdy której najdoskonalszym depozytariuszem jest Święty
Kościół Katolicki.
Jakub Kazanowski