Die ersten Opfer sind die Polen
Transkrypt
Die ersten Opfer sind die Polen
Pierwsze ofiary to Polacy (tlumaczenie z niemieckiego) w: H. G. Adler, Hermann Langbein, Hermann; Ella Lingens-Reiner (red.): Auschwitz - Zeugnisse und Berichte [Auschwitz – Świadectwa i raportów], Europäische Verlagsanstalt, Frankfurt am Main 1979, s. 13-16. Obóz koncentracyjny Auschwitz utworzono w czerwcu 1940 roku. Wybór kierownictwa obozu, członków wydziału politycznego i załogi SS był starannie przemyślany. Jeszcze przed przybyciem pierwszego regularnego polskiego transportu do Auschwitz skierowano 30 więźniów z Sachsenhausen, zawodowych przestępców. Powierzono im kierownicze stanowiska, a przez to władzę. Niektórzy z nich pod zielonym trójkątem (tak oznaczano kryminalistów) mieli wprawdzie ludzkie serce, nie mogli jednak wpłynąć na sytuację w obozie. SS i „zieloni” wprowadzili rządy terroru od początku wzajemnie się uzupełniając, a nawet prześcigając w mordowaniu. Kiedy z biegiem czasu liczba więźniów wzrosła na tyle, że wielkość grupy „zielonych” przestała wystarczać, w sierpniu 1940 z Sachsenhausen przysłano do Auschwitz drugi transport „zielonych” i „czarnych” (aspołecznych). Praca była ciężka, nastawiona na wyniszczenie ludzi. Wszystko musiało się odbywać w bardzo szybkim tempie. Jedzenie było marne, pracujących bito. Każde, nawet najlżejsze wykroczenie, każda chwila nieuwagi była karana zabójstwem. Zabójstwa były zresztą na porządku dziennym, nawet bez przyczyny. Kiedy na przykład na pytanie esesmana albo kapo „Skąd jesteś?” więzień powiedział „z Warszawy” powodem katowania stawała się ta odpowiedź. Nienawiść oprawców w stosunku do pochodzących ze stolicy była niewiarygodna. Prawdopodobnie koncentracja na warszawiakach pozwoliła uniknąć śmierci niektórym więźniom z innych transportów. Tak zwany sport, ćwiczenia karne, prace karne, bicie przy kotle z zupą, bicie w latrynie. Bicie przed pracą, w czasie pracy i po pracy. Bicie w nocy i w dzień. Wszystko to szybko łamało siły i opór więźniów. Niektórzy „zieloni” byli tak silni, że mogli zmiażdżyć czaszkę pojedynczym uderzeniem kija. Nierzadko można było zobaczyć szczątki mózgu na stanowisku pracy komanda budowlanego czy rozładowującego ziemniaki. Nikt nie pytał o wykończonego, a spadek po nim – obozowa kolacja – przypadał kapo, albo blokowemu... Często mordowano dla tego jednego kawałka chleba. Tak wyglądał obóz w roku 1940 dla wszystkich, za którymi zatrzaśnięto stalową bramę z napisem „Arbeit macht frei” („Praca czyni wolnym”). W dniu przybycia zostaliśmy powitani przez samego SS-Obersturmfuehrera (porucznika) Karla Fritzscha. Nastąpiło to po podjęciu nas kolbami karabinów i kopniakami przez jego podwładnych. Przemowa Fritzscha do dziś brzmi w moich uszach. Tłumaczem był więzień -graf Baworowski: „Jesteście w obozie koncentracyjnym. Weszliście do niego bramą główną, na której napisano: „Praca czyni wolnym”. Wyjście stąd jest tylko jedno – komin krematorium. Dla nas nie jesteście ludźmi, tylko kupą gnoju. Będziemy was chłostać, jak należy. Już wkrótce przekonacie się o tym sami. Dla takich wrogów Trzeciej Rzeszy, jakimi jesteście, my, Niemcy, nie będziemy mieć ani wyrozumiałości, ani litości. Z prawdziwą przyjemnością pogonimy was wszystkich na ruszty krematoryjnych pieców. Zapomnijcie o swoich żonach, dzieciach, rodzinach. Zdechniecie tu jak psy.” Ta twarda, naszpikowana brutalnymi groźbami przemowa wydawała mi się wtedy bardzo przesadzona. Jednak następnego dnia podczas pracy, na placu apelowym zauważyłem osobliwy kondukt pogrzebowy. Piętnaście prostokątnych skrzyń, przypominających koryta używane w ubojniach do świńskich pomyj. Każdą niosło w kierunku bramy obozu sześciu więźniów. Zaciekawiony spytałem jakiegoś starszego więźnia: „Co to?”. „To trumny ze zwłokami więźniów, niesione do krematorium.” Ach tak, czyli to pogrzeb... Ale czy mogło umrzeć na raz aż tylu więźniów? Mój towarzysz zaśmiał się: „W każdej są trzy, albo cztery ciała.” Z szacunku zdjąłem czapkę. Ledwo to zrobiłem, moją ogoloną czaszkę dosięgnął silny cios: „Przeklęty pies!” Po chwili odzyskałem przytomność. Byłem teraz zalany krwią i bogatszy o nowe przeżycie. Tutaj obowiązywały zupełnie inne prawa i reguły zachowań niż na wolności. Nie było łatwo się na nie przestawić. Większość szybciej dosięgała śmierć niż udało im się dostosować. Obersturmfuehrer Fritzsch miał przecież rację. W grudniu 1940 roku przed kuchnią na placu apelowym postawiono ogromną, hojnie oświetloną żarówkami choinkę. Na apel przed drzewkiem musiała się stawić również kompania karna. Dwieście żywych szkieletów pod choinką. Po każdym apelu pod gałązkami bujnego świerku zostawało wiele okaleczonych, wykrzywionych zwłok. Zima okrutnie dokuczyła słabo odżywionym i ubranym więźniom. Długie stanie na placu apelowym przed świtem w świetle reflektorów potwornie odbijało się na przemarzniętych do szpiku kości „wrogach Trzeciej Rzeszy”. Podczas apelu często można było usłyszeć strzały. Załamani psychicznie więźniowie skracali swoją męczarnię popełniając samobójstwo. Opuszczali szereg i rzucali się w stronę drutów kolczastych, otaczających obóz. Ogrodzenie to było pod napięciem, jednak najczęściej to nie ono powodowało śmierć. Zanim samobójca zdążył dobiec do drutów, trafiała go bowiem zazwyczaj kula wystrzelona przez esesmana z wieży wartowniczej. Dobrze, jeśli strzał był starannie wycelowany – męka była wtedy krótsza. Auschwitz miał własny szpital, zwany HKB, czyli Haeftlingskrankenbau - szpitalem więźniów. Można się tam było znaleźć w celu zmiany opatrunku, odebrania lekarstw i ... odejścia z tego świata. Jednak nie każdy mógł umierać w szpitalu. Na to było za mało miejsc. Ludzie umierali zatem przy pracy, na apelu, gdzie się akurat trafiło. Śmierć w szpitalu była łagodniejsza, spokojniejsza. Do jej najczęstszych przyczyn należały zapalenie płuc, opłucnej, nerek, ciężkie rany odniesione na skutek pobicia, biegunka, ropowica, choroba głodowa, zaburzenia krążenia. Szpital nie mógł się pochwalić wieloma sukcesami ze względu na brak leków. W niemieckim pojęciu porządku i organizacji istnienie placówki było bowiem niezbędne, ale już jej wyposażenie i dostępność świadczeń nie były istotne. Poza szpitalem w obozie znajdowały się jeszcze bloki rekonwalescentów i inwalidów. Chorzy nie musieli tam wprawdzie pracować, tylko godzinami śpiewać stojąc w bezruchu, a „opiekunowie” polewali ich wtedy wodą. Łatwo można sobie wyobrazić wyniki tej terapii, zwłaszcza w zimie. Ludzie padali jak muchy. „Normalny” terror obozowy najwyraźniej jednak nie wystarczał. Obok obozu powołano wydział polityczny. Zaczął on solidnie pracować dopiero w 1941 roku. Szperał w aktach więźniów w poszukiwaniu ofiar do rozstrzelania. Wyroki śmierci przekazywało wydziałowi politycznemu Gestapo. Do kompetencji wydziału należało organizowanie selekcji czy nakładanie kary śmierci za różne wykroczenia. W roku 1941 w obozie często można było usłyszeć salwy plutonu egzekucyjnego. Ponieważ amunicja była zbyt cenna i droga, szybko jednak przerwano tę praktykę. Po co marnować kilka kul na jednego więźnia? Poza tym esesmani nie zawsze byli przekonani o konieczności rozstrzeliwania „wrogów Trzeciej Rzeszy”, szczególnie kiedy pod ścianą śmierci stali dwunasto- trzynastoletni, a czasem nawet młodsi chłopcy. Dlatego zaczęto mordować strzałem w tył głowy. Skończono z całą komedią grozy: plutonem egzekucyjnym, stalowymi hełmami, szpadami, białymi rękawiczkami i odczytywaniem wyroku przy ścianie straceń. Odtąd nadzy więźniowie byli rozstrzeliwani pojedynczo, szybko i po cichu – małokalibrowymi pistoletami z tłumikiem. Do egzekucji wybierano nadających się do tego ludzi – SSHauptscharfuehrerów Palitzscha i Pfoetzego, SS-Oberscharfuehrerów Gehringa Starka i innych. Wydział polityczny dokładnie przeczesywał każdy transport. Zdarzało się, że jakiś więzień trafiał przed ścianę śmierci dopiero po dwóch latach, nie wiedząc nawet za co. Wydział polityczny nikomu nie musiał się tłumaczyć ze swojej działalności, swoich decyzji.