Darmowy fragment www.bezkartek.pl

Transkrypt

Darmowy fragment www.bezkartek.pl
Nie ma ekspresów przy żółtych drogach
t
en
m
g l
fra tek.p
y
r
ow ka
rm.bez
a
D ww
w
Andrzej Stasiuk
Nie ma ekspresów
przy żółtych drogach
t
en
m
g l
fra tek.p
y
r
ow ka
rm.bez
a
D ww
w
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego
inne niż jednorazowe pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Projekt okładki AGNIESZKA PASIERSKA / PRACOWNIA PAPIERÓWKA
Fotografia na okładce © by DENNIS STOCK / MAGNUM PHOTOS / FORUM
Projekt typograficzny robert oleś
Copyright © by ANDRZEJ STASIUK, 2013
Redakcja MAGDALENA BUDZIŃSKA
Korekta Agata Czerwińska / d2d.pl
małgorzata poździk / d2d.pl,
Redakcja techniczna i skład pismem Warnock Pro robert oleś / d2d.pl
ISBN 978-83-7536-667-9
Cena 24,90 zł
t
en
m
g l
fra tek.p
y
r
ow ka
rm.bez
a
D ww
w
* * *
Zabajkale. Krasnokamieńsk
Piach, stary beton, zielsko. Nie chcą nas w hotelu z szarej cegły. Nerwowo się naradzają. Same kobiety. Pachnie
z kuchni. Ale w końcu się godzą, tylko proszą, żeby nikomu
nie mówić, że tu mieszkamy. Gdzieś z głębi wychodzi kilku
chińskich kolejarzy. Idą do wyjścia, a my do pokoju, który
jest tak niski, że dotykam dłonią sufitu. Okno też jest niskie
i wychodzi na zielska.
Następnego dnia jedziemy na wschód. Zaczyna się step.
Po prawej jeszcze kilkanaście drzew, wśród nich konie szukają cienia, potem nie ma już nic. Po horyzont
tylko trawa.
t
en
m
Szutrowa droga wspina się na kolejne
grzbiety,
ale znowu
l
ragek.p
f
y t zieleni pod błękitnym
jest tylko zieleń. Nieskończoność
ow zkar
m
niebem. Zawsze chciałem
to
r e zobaczyć, wyobrażałem sobie,
Daww.b
ale nie podejrzewałem,
w że jest aż takie. Tak ogromne, tak
proste i piękne. Że przypomina coś w rodzaju religii.
Jechaliśmy do Krasnokamieńska. Musieliśmy mieć jakiś
cel, jakiś punkt w tym bezkresie. Tam się wydobywało najwięcej uranu w Rosji. Dziewięćdziesiąt procent. Dla elektrowni,
dla okrętów podwodnych, dla rakiet i bomb. Jakaś groza się
od tego rozpościerała nad stepem. Promieniowała. Miasto
było melancholijne. Szare betonowe bloki i tyle. Topole, kurz,
wiatr i zielsko. Jak na producenta potęgi światowego mocarstwa wyglądało smętnie. Ale cały ten wschód był taki: o nic
nie dbał poza uporczywym istnieniem, poza upartym utrzymywaniem się na powierzchni. Reszta nie miała znaczenia.
5
Stara droga Gródek – Jabłonna Lacka
Tędy zmarli wędrowali na cmentarz, który znajdował się
na drugim kilometrze za wsią. Trumny całą drogę nieśli na
ramionach krewni. Mężczyźni zmieniali się co jakiś czas,
dobierając wzrostem. Tak pokonała tę drogę moja babka,
tak pokonał ją dziadek. Po obu stronach rosły drzewa,
więc szło się w cieniu. W każdym razie latem. Zimą od pól
ciął ostry wiatr. Najpiękniej było jesienią. Krajobraz miał
w sobie coś akwarelowego. Mgła lekko rozmywała kolory.
Czerwienie, żółcie, siności, błękity i resztki zieleni. Lekko
to falowało, smużyło, przepadało w odległości. Pejzaż kończył się, ale poza nim było coś, co nieodparcie pociągało
wyobraźnię. Nic konkretnego, nic wyrazistego. To była
raczej próżnia, pustka wypełniona mlecznym światłem
jesieni. Ilekroć jestem w tamtych stronach, zatrzymuję się
na cmentarzu i wypatruję. Czasami ntamto
powraca w jat
e
m
kiejś postaci. Ten blask wydobywający
się
z nieznanego.
l
ragek.p
f
t
y zmarli.
Może z miejsca, dokąd odeszli
A może tylko z głębi
ow zkar
m
naszego umysłu.
ar .be
D ww
w
Droga numer 993. Łysa Góra, potem
krzyżówka na Folusz. Zmierzch
Najlepiej, gdy jedzie się od Dukli, bo widok trwa wtedy dłużej, nie trzeba się zatrzymywać ani odwracać wzroku. No
i musi być dość pogodnie. W każdym razie musi być widać
Liwocz: ogromną, szeroką, rozsiadłą górę, za którą zaraz
stoczy się słońce. Zamyka krajobraz od północnego zachodu. A tego krajobrazu jest niezwykła ilość. Jakby ziemia
tutaj specjalnie się zapadła i utworzyła ogromny amfiteatr.
Kilkadziesiąt kilometrów pejzażu. Domy, wsie, wieże kościołów, drzewa, zagajniki, faliste, długie linie wzgórz, miedze,
6
pionowe kreseczki topól, wszystko zatopione w czerwonozłotym blasku.
Potem zjeżdża się w dół, zaraz jest Żmigród, skręt w prawo, Rynek, zjazd i zaraz w lewo, i przez most nad Wisłoką. Po dziesięciu kilometrach zjawia się ten sam widok, ale
już pod innym kątem i zoom nieco go powiększa i przybliża. Zmierzch zgęstniał, ale mgliste powietrze przechowuje
resztki blasku. Można zjechać z głównej w prawo, w boczną
do Dębowca i stanąć. To, co jest w dole, przypomina obraz.
Liwocz jest bliżej i nie dominuje nad krajobrazem, ale go
ochrania. Zasłania od północnych wiatrów. U jego podnóża
znowu domy, wsie, kościoły, miedze, drogi, pierwsze światła w oknach jak dalekie iskry, zwierzęta wracają z pastwisk,
słychać owadzi bzyk motocykla, jesienią i wiosną snują się
wstążki dymu z ognisk, zimą z kominów pionowo do nieba
ciągną szarobłękitne nitki. Znowu poziome,
falujące linie
t
en
m
krajobrazu spotykają się z pionowymi
konturami
topól rosl
ragek.p
f
t
y stożkiem
nących wzdłuż dróg i ostrym
wieży kościelnej
ow zkar
m
w Cieklinie. Ilekroć myślę,
jak
powinien
wyglądać
kraj, do
r e
Daww.b
którego się tęskni, widzę
w ten pejzaż. Idealny i nieosiągalny
zarazem. Przychodzi mi do głowy, że człowiek powinien się
rodzić w takim krajobrazie, spędzać w nim dzieciństwo i potem go opuszczać, by wiedzieć, co znaczy utracona miłość.
Brack. Lotnisko
Lecieliśmy z Moskwy do Irkucka. Robiło się już jasno.
W dole w szarym świetle poranka pojawiło się tylko o ton
ciemniejsze lustro wody. „Eto Bajkał”, powiedział ni to do
siebie, ni to do mnie młody Rosjanin obok. Powiedział to
z podziwem i uszanowaniem należnym temu śródlądowemu morzu. Ale to nie był Bajkał. To był Zbiornik Bracki.
7
Sztuczne jezioro długości sześciuset kilometrów i miejscami szerokie na dwadzieścia pięć. Po chwili wylądowaliśmy
w Bracku. Nie wiadomo dlaczego. Irkuck leżał trzysta pięćdziesiąt kilometrów na południe. Padał deszcz. Podjechał
lotniskowy autobus – ciężarówka z dorobioną kabiną, coś
w rodzaju osinobusu. Zszedłem po schodkach na płytę i zobaczyłem, że wszystko jest tutaj stare i znękane. Spękany
beton, zielsko w szparach, plamy oleju, ten pojazd, do którego mieliśmy się załadować. Pierwszy raz byłem w Rosji
i od razu tak daleko. Zawieźli nas do hali. Przypominała
prowincjonalny dworzec autobusowy, tyle że wielki. Był
ranek. Ludzie szli z tobołami. Brudne szyby, deski, nędza
i smutek baru z kawą bez zapachu i chińskimi zupkami. Jednak już po chwili wiedziałem, że nie będę mógł się oderwać
od tego kraju, że nie będę mógł go zapomnieć. Ponieważ
odnalazłem tutaj ślady eksperymentu nna
t globalną skalę. Koe
m
munizm nie był rewolucją materialistyczną.
On był w swej
l
ragek.p
f
t
yPróbował
istocie antymaterialistyczny.
unieważnić materię,
ow zkar
m
zanegować jej przydatność,
jej
konieczność.
Wszystko o tym
r e
Daww.b
świadczyło. Ten spękany
w beton, to zielsko, cała ta rozpacz
i brzydota wyzierająca z rzeczy. Koślawość i zarazem ogrom.
Tropiłem to, nie mogłem oderwać wzroku. Od Bracka o szóstej rano w deszczu.
Ułan Bator, Mandalgowʹ, Dalandzadgad,
Manlaj, Mandal, Sajnszand, Dzamyn Üüd
Dziesięć dni na Gobi. Tysiąc sześćset, tysiąc osiemset kilometrów. Bez mycia. Nie było wody. Po prostu. Tyle co do
picia i gotowania. Pustynia jest żółta, jest szara, złocista
i zielona. Dziesięć dni przy ognisku z wielbłądziego nawozu.
Czasami trafialiśmy na zarośla saksaułowe i wtedy mieliśmy
8
trochę drewna. Gdy rozbijaliśmy wieczorne obozy, wokół
zalegała absolutna cisza. Po horyzont. Chyba że zrywał
się wiatr. Dziesięć dni w kucki, w namiocie, na kolanach.
Zwijanie, rozwijanie. Trzeba było uważać na skorpiony. Gobijskie są zielonkawe i niepozorne. Dwa razy widziałem
mokasyna dalekowschodniego. Wstawałem o szóstej rano
i szedłem przed siebie. Prędzej czy później natykałem się na
ślady wielbłądów. Czasami stawaliśmy w jurtach. Pasterze
przyjmowali nas bez zdziwienia. Przyglądali się dyskretnie. Częstowali mleczną herbatą i suszonym serem. Potem
odjeżdżaliśmy. Patrzyli długo w ślad za nami, w ślad za
obcymi, których nie mieli już więcej spotkać. Jurta od jurty o dziesiątki kilometrów. Spotkaliśmy jeźdźca. Siedział
w cieniu swojego konia i na coś czekał. Wokół po widnokrąg
nie było nic, tylko słońce i nieruchome powietrze. Poprosił
naszego kierowcę o wodę. Wypił całąnbutelkę.
Półtora litra.
t
e
m
Odjechaliśmy. Został sam w krótkim
końskim
cieniu. Ten
l
ragek.p
f
t
ylepszego
kraj jest hipnotyczny. Nie ma
kraju do podróżowaow zkar
m
nia. Jedzie się w głąb apejzażu,
a jednocześnie
w głąb czasu.
r e
D ww.b
Bo prawie wszystkowjest tutaj takie samo jak było dawniej.
Niemal się nie zmieniło. Trzeba żyć w kucki, przy ogniu.
Nasłuchując nocą.
Suczawa. Pamięć
To, co minęło, powraca. Wchodzi jak czuła igła w serce.
Wystarczy szczegół. Dźwięk, zapach, obraz, chwila. Dostrzegasz coś kątem oka i minione powraca z niespodziewaną siłą. Dzieciństwo. Zawsze jednak dzieciństwo i nie
sposób dostrzec, gdzie przebiega jego granica. Dziesięć,
dwanaście lat? Jakby późniejszy czas nie miał już tej mocy.
Suczawa dawno temu, ranek, kilkoro dzieci bawi się pod
9
ścianą obskurnego bloku. Szary kolor cegieł i piachu sprawia,
że cofam się o czterdzieści lat i na kilka sekund znika teraźniejszość, by zrobić miejsce letniemu porankowi u dziadków
na wsi. To jest oślepiające jak delikatna magnezja. Dzieci,
szary piasek, szary mur. Tak działa pamięć. Nie sposób
odgadnąć jej praw. Trwało chwilę. Taksówka wiozła nas
na dworzec. Jakby śmierć się oddaliła, jakby na ten ułamek
czasu utraciła swoją władzę. Tak.
t
en
m
g l
fra tek.p
y
r
ow ka
rm.bez
a
D ww
w
Czytelnik
Miał specjalnie skonstruowane łóżko. Zabierał je nawet
w zagraniczne podróże, bo nie mógł znieść miękkich, zapadających się posłań. Woził też specjalny podest, który można było ustawić nad sedesem, ponieważ nie znosił siadać;
musiał kucać. Ale łóżko było najważniejsze. Niewykluczone,
że więcej czasu spędzał w pozycji horyzontalnej niż wertykalnej. Trawił i czytał. Już w młodości sformułował myśl
o największym szczęściu: „Codziennie doskonale jadam,
dogadzając swojemu brzuchowi, i dbam o zdrowie. Mogę
również czytać takie książki, na jakie
t mam tylko ochotę.
en
m
To naprawdę wspaniałe”, pisał do
przyjaciela.
Później, gdy
l
ragek.p
f
t
y w nieograniczonej
zdobył nieograniczoną władzę,
również
ow zkar
m
liczbie kazał sprowadzać
do
swojego
specjalnego
łóżka
kor e
Daww.b
biety. Jego osobistywlekarz twierdził, że czasem było ich
jednocześnie cztery albo pięć. Wszystkie młode, odurzone
jego obecnością. Nigdy się nie mył, nigdy nie czyścił zębów.
Usta płukał herbatą, swoje tłuste ciało kazał wycierać gorącym ręcznikiem.
Łóżko skonstruowane było tak, by mogły się na nim
zmieścić stosy książek. Wylegiwał się i czytał. Jak większość tyranów był kimś w rodzaju niespełnionego artysty.
Projektował fikcje, a potem je realizował. Bo czymże innym,
jeśli nie zawrotną fikcją, był pomysł wytępienia wszystkich
wróbli w państwie, ponieważ ptaki niszczą plony? I rzeczywiście – cały kraj, kilkaset milionów ludzi, dniem i nocą
podnosiło zgiełk, wymachiwało kijami, rzucało kamieniami,
11

Podobne dokumenty