15 Miejscowi wracający z pracy w Szczecinie podcho

Transkrypt

15 Miejscowi wracający z pracy w Szczecinie podcho
M
iejscowi wracaj­cy z pracy w Szczecinie podchodzili do szofera i prosili o wysadzenie koÙo swojego domu, czasem nawet nadkÙadaÙ drogi i podjeČdČaÙ
pod sam­ bram¿. Dwie dziewuszki jedz­ce suszonego
sÙonecznika gadaÙy o tym, jakie s­ zm¿czone. Jedna dzisiaj wstaÙa o pi­tej rano. Ja akurat teČ. Mieszkali w nowych willach, wszystkich takich samych. Nowoczesne
polskie dworki z witraČem w drzwiach, gipsow­ bogink­ w ogrodzie, kolumienkami i spadzistym dachem.
Ciemnoïci rozïwietlaÙy zapalaj­ce si¿ na podjazdach
fotokomórki. Do jutra – do jutra.
To byÙa naprawd¿ pi¿kna okolica. Lasy iglaste, do
morza godzina autem, wsz¿dzie jeziora. Po lewej leniwie obracaÙy skrzydÙami rz¿dy biaÙych wiatraków generuj­cych pr­d. I tak juČ stoj­ te wiatraki aČ do samego
Berlina. Niektórzy wchodzili, podawali nazw¿ s­siedniej wsi, wr¿czali odliczone, ïmiesznie maÙe pieni­dze,
ale gdy przejechaliïmy nowoczesny, ČóÙty most i wjechaliïmy na wysp¿ Wolin, zostaÙem sam. Intensywny
zapach tapicerki, intensywna amerykaÚska muzyka.
Sie° traci zasi¿g. Listopad.
Codziennie ïwi¿to zmarÙych.
15
Po godzinie zacz¿Ùy si¿ ledwo widoczne w dymie
zabudowania pseudomiejskie, krajobraz zdemolowany szyldami i tablicami reklamuj­cymi noclegi, ryby
z grilla, kieÙbasy, lody, wolne pokoje, kolonie, bursztyn, wszystko po niemiecku, pod Niemca… Wi¿c i ja
powiedziaÙem dokÙadnie, gdzie chc¿ wysi­ï°. KoÙo
hotelu Wolin. Kierowca miaÙ dalej ironiczny uïmiech,
kiedy upewniaÙ si¿, czy na pewno tu chc¿ wysi­ï°. WysiadÙem, autobus odjechaÙ. ZostaÙem sam. ByÙo ciemno,
zimno, kuliÙem si¿ pod uderzeniami wiatru. SzedÙem
skrajem nieoïwietlonej szosy. Po lewej miaÙem dziaÙki,
po prawej mgÙ¿, ale wiedziaÙem, Če tam pola, nieuČytki,
kaÙuČe i wyrastaj­ce w nich byle jak, bez Ùadu i skÙadu
domy, pensjonaty.
Waliza na kóÙkach raz po raz wpadaÙa w lekko zamarzni¿t­ kaÙuČ¿. PowÙoka lodu p¿kaÙa i buty l­dowaÙy
w wodzie. Ogarn¿Ùo mnie poczucie dzikiego szcz¿ïcia.
WokóÙ nikogo! Cisza, tylko buczki przeciwmgielne miarowo buczaÙy od strony portu w gwinoujïciu. ZrobiÙem
to! WyrwaÙem si¿! Tu mnie nikt nie dosi¿gnie! WyrwaÙem si¿ o najbardziej niesprzyjaj­cej porze roku, kiedy
najtrudniej wszystko rzuci°, i oto jestem wyrwany, tu
juČ mnie Warszawa nie dosi¿gnie. UpewniÙem si¿, czy
komórka Ùapie sie°. Kompletnie nie ÙapaÙa!
Na gÙównej ulicy kilku bezrobotnych lujów epatowaÙo tandetnym, dresiarskim erotyzmem. Skutecznym
jak disco polo puszczane na mrozie. Popite rozwodnionym piwem z kħa. W dymie dogasaj­cych grillów.
Wyci­gn­Ùem z portfela wyrysowany w lecie plan.
OïwietliÙem komórk­. Przejï° do ostatniego zejïcia nad
morze, min­° je, min­° port i po prawej wejï° w las obrastaj­cy Kawcz­ Gór¿.
16
Jeïli nie jesteï weteranem zadawania si¿ z facetami
od maÙych domków, juČ odpadÙeï z gry. W turystycznej
wiosce, w której po sezonie nikt nie mieszka, nie pal­
si¿ latarnie, a ty, niedoïwiadczony, nie zabraÙeï latarki.
Jak dobrze, Če ja to nie ty. SzedÙem drog­ bez pobocza,
gdyby ktoï jechaÙ, wyrósÙbym mu z tej mgÙy prosto pod
koÙami. ZawiesiÙem sobie na szyi latark¿ pulsacyjn­, bo
przygotowaÙem si¿ jak do wyprawy na Mount Everest i –
jako osoba po przejïciach i w sumie juČ nawet mog­ca
pobiera° rent¿ za straty wynikÙe z obcowania z wariatami – ïmiaÙo wszedÙem w ciemny, zimny, mokry, zajebisty las. PatrzyÙem na bezlistne drzewa i zmokÙe krzaki,
latarka wyci­gaÙa z ciemnoïci kolory – wszystkie czarne i szare. Tylko te kulki bielaÙy na krzakach, którymi
w dzieciÚstwie tak lubiÙem strzela°. RozdeptywaÙo si¿
je nog­ i wtedy wybuchaÙy. W lecie grasowaÙy tu dziki,
ale o tej porze krajobraz byÙ martwy. ByÙem uzbrojony
po z¿by w paralizator i pistolet gazowy. W nieco rozÙadowany paralizator i nieco nienaÙadowany pistolet,
które to gadČety ïwieČo poČyczyÙ mi mój fan, pracownik brygady antyterrorystycznej, …mħa. Teraz mogÙem
nimi najwyČej przywali° komuï po gÙowie. Natomiast
nie miaÙem nic na duchy. Nigdy nie wierzyÙem w Boga.
Legalnie naleČ¿ jednak do paraęi ïw. Rodziny we WrocÙawiu. PoniewaČ wbrew mojej woli, któr­ juČ wówczas,
jako bobasek, wyraČaÙem donoïnym pÙaczem i rozchlapywaniem wody ïwi¿conej, zostaÙem ochrzczony. Natomiast jeïli jeszcze w cokolwiek wierz¿, to w duchy.
A wÙaïnie po bokach miaÙem porosÙe krzakami bunkry
z czasów drugiej wojny, teraz peÙno w nich byÙo wody
i duchów. Tych z wojny. A takČe mÙodszych. Bo jak opowiadaÙ mi masaČysta pan Zbyszek, kilku wyrostków
17
grzebaÙo tu po wojnie, bawiÙo si¿ w Indian i ponatykaÙo na miny. Woda uaktywniaÙa ektoplazm¿. To nie byÙo
przyjemne.
Las szumiaÙ, bo szedÙem wzdÙuČ morza, gór­. Teraz
miaÙ by° jakby radar na wydmach, ale plan byÙ rysowany w lecie, ïwieciÙo sÙoÚce. Przy pierwszych odwiedzinach faceta z maÙym domkiem zabÙ­dzenie ma si¿ juČ
w pakiecie. Oczywiïcie Robert mógÙby mnie odebra°,
lecz ci najbardziej rasowi faceci od domków popadaj­ w pewien rodzaj transu, zwanego zborsuczeniem,
to coï jak sen zimowy. Patrzenie w ogieÚ i sÙuchanie
muczenia wielkiej krowy przeciwmgielnej – muuuu –
muuuu – muuuu – dobiegaj­cego z dalekiego portu nie
dziaÙa oČywiaj­co.
Na wypadek nieznalezienia domku miaÙem tylko
termos z kaw­, ciasteczka imbirowe, pudeÙko z owocami i parasol. SzedÙem wi¿c, a las si¿ skoÚczyÙ. Po lewej
wydmy, po prawej pola, pola, ïcierniska, piachy, gdzieniegdzie sosenka, gdzieniegdzie kÙoda, krajobraz niezdeęniowany i pastewny. Potem znowu zacz­Ù si¿ las
iglasty z ledwo widoczn­ dróČk­. WszedÙem w ciemnoï°. Teraz miaÙem iï° dwadzieïcia minut tym laskiem.
Walizka na kóÙkach caÙa obÙocona podskakiwaÙa na
kÙodach i rozbħaÙa cienki lód na powierzchniach kaÙuČ.
W koÚcu zauwaČyÙem ïwiatÙo. Na horyzoncie wyÙoniÙ
si¿ cudowny maÙy domek, uroczy zak­tek. W swoim
zborsuczeniu Roberto ograniczyÙ si¿ tylko do otwarcia na oïcieČ furtki i zapalenia latarni na ganku, abym
z daleka widziaÙ drog¿ do polany. MiaÙem moje zeszyty,
miuzik, kaw¿. Zaraz zamierzaÙem zabra° si¿ do pisania
tego kryminaÙu!
18