pobierz plik
Transkrypt
pobierz plik
Decyzja o wyjeździe na Erasmusa wynika zazwyczaj z pragnienia przeżycia przygody, poznania nowego miejsca, zachłyśnięcia się inną kulturą. Studenci korzystają z tej niesamowitej szansy i odwiedzają dalekie kraje, gdzie w luźnej atmosferze można kontynuować swoją naukę popijając pyszne Porto w Porto, czy też bawiąc się na karnawale w Barcelonie w środku kalendarzowej zimy. Ja o swoim wyjeździe myślałam już od pierwszego roku studiów. Moja starsza siostra studiowała pół roku w Lizbonie, również dzięki programowi Erasmus+. Dzięki niej wiedziałam, że zdecydowanie warto spróbować. Jako studentka grafiki miałam do wyboru Bułgarię, Portugalię oraz Litwę. Druga opcja wydawała mi się najatrakcyjniejsza i przekonana byłam, że to będzie mój pierwszy wybór. Stało się jednak inaczej. W trakcie studiów zdarzyło mi się trafić na wystawę zatytułowaną "GRAFIKA.OSTRAWA.CZ". Prezentowane tam były prace pedagogów i studentów z nieco odległej, chociaż położonej blisko granicy z Polską, Ostrawy. Wystawa podobała mi się, ale jako osoba z grafiki poczułam również małe ukłucie zazdrości - prezentowane prace wykonane były w technice serigrafii, której nie mogliśmy uczyć się na naszym rodzimym wydziale, z powodu braku odpowiednich warunków i sprzętu. Jakiś czas później rozmawiałam z jednym z moich prowadzących odnośnie programu edukacyjnego zagranicznych uczelni, do których ewentualnie mogłabym wyjechać (niestety żadna z nich nie oferowała wykształcenia w zakresie grafiki warsztatowej, na której bardzo mi zależało). W którymś momencie zapytał mnie: "Dlaczego nie Ostrawa?". Odpowiedź z początku wydawała mi się oczywista - nie było jej na liście wyboru. Muszę tutaj dodać, co może zabrzmi odrobinę patetycznie, że studia od początku stały się dla mnie bardzo angażującą częścią życia, ich przedmiot jest zarazem moją pasją, zależało mi więc na dalszym, intensywnym, rozwoju w tej dziedzinie. Dzięki poradom i wsparciu kadry naszego, ale też ostrawskiego wydziału, koordynatora i zaangażowanych koleżanek z roku, którym ze względu na podobne podejście również spodobał się ten pomysł, udało się doprowadzić do zawarcia umowy między Politechniką Białostocką i Uniwersytetem w Ostrawie. Byłyśmy zadowolone z takiego obrotu sprawy, pozostało nam jednak jedno "zmartwienie". Miałyśmy świadomość, że do jednej uczelni zagranicznej wysyłani są góra dwaj studenci - my bardzo chciałyśmy jechać we trzy. Dowiedziałyśmy się, że jest taka możliwość, jedynym warunkiem jest zgoda uczelni przyjmującej i oczywiście zakwalifikowanie nas, jako kandydatek, do wyjazdu. Szczęśliwie, obie rzeczy poszły po naszej myśli. I tak trzy studentki z Białegostoku zaczęły przygotowywać się do swojej czeskiej wyprawy. Zdecydowałyśmy się wyjechać tydzień przed oficjalnym rozpoczęciem semestru, żeby zdążyć na kursy czeskiego, przygotowane specjalnie dla osób przyjeżdżających z zagranicy, oraz pierwsze spotkania grupy Erasmus. Mieszkanie udało nam się znaleźć parę tygodni wcześniej, za pomocą jednej z agencji (umawianie się z prywatnymi właścicielami było trudniejsze, agencje są bardziej otwarte na kontakt z osobami z zagranicy). Pierwszą noc miałyśmy jednak spędzić w hostelu. Wrześniowe słońce, trudne do policzenia kominy na horyzoncie miasta, nieco zaniedbane obrzeża, to moje pierwsze wspomnienia. Poranek zaskoczył nas dziwną wiadomością - jeden z Polaków nocujących z nami w hostelu zaginął. Słyszałyśmy, że nie jest to zbyt bezpieczny rejon, ale postanowiłyśmy odrzucić na bok złe myśli. Życząc powodzenia znajomym zaginionego wsiadłyśmy w taksówkę, by wprowadzić się na ulicę Podebradovą. Mieszkałyśmy na 11 piętrze, w pobliżu centrum. Nasza ulica zaczynała się centrum handlowym, później krzyżowała z imprezowym sercem Ostravy - Stodolni, rajem piwoszy, hazardzistów, i spragnionych muzyki klubowiczów. Tuż przy bloku stał tzw. Dum Polski - stary, piękny, ale zamknięty już hotel. Na drugim jej końcu odkryłyśmy, niesamowicie przydatny przy naszych studiach, sklep z artykułami papierniczymi w przyjemnie niskich, hurtowych cenach. Z balkonu miałyśmy widok na niedalekie w końcu góry, a także starą hutę, w której podczas przyszłych wizyt zupełnie się zakochałyśmy. Druga połowa września minęła na powitalnych imprezach (niezapomniany smak pierwszej śliwowicy), spotkaniach informacyjnych i zwiedzaniu miasta. Ostrawa okazała się dużo bardziej egzotyczna niż się spodziewałyśmy. Jako miasto przemysłowe, nieco podobnie do polskich Katowic, miało swój specyficzny charakter. Bardziej interesujące od starych, również uroczych kamienic, czy Hlavnego Namesti-głównego rynku, okazały się rozrzucone wszędzie fabryki i elektrownie. W końcu trafiłyśmy do Dolnych Vitkovic, wspomnianej wcześniej przeze mnie huty. Z każdym krokiem w głąb jej terenu stawałyśmy jak wryte, z jednych wielkim "łał" na ustach. Ogromne mechanizmy, kominy, piece, gazociągi wyglądały jak zniszczony Disneyland dla bardzo dużych dzieci. Wyznaczone ścieżki doprowadziły nas do fantastycznego Muzeum Techniki, zaprojektowanego w sposób nowoczesny i interaktywny, gdzie wracałyśmy później jeszcze kilka razy, a także do galerii Plato. Zbudowana była w jednym ze starych kotłów, ogromnym, okrągłym budynku. Wnętrza były odnowione, ale z dużym wyczuciem, w sposób bardzo klimatyczny. Wystawiano tam czeską i europejską sztukę współczesną. W ciągu semestru nie opuściłyśmy żadnego wernisażu, jest to jedne z miejsc które wspominam najmilej. Tam zostawałyśmy czasem długo jeszcze po otwarciu wystawy, żeby przy ostatnich kieliszkach wina poćwiczyć czeski w rozmowach o sztuce, kulturze i życiu. Jako zaangażowane turystki czytałyśmy o mieście i okolicach, co doprowadziło nas do kolejnego odkrycia. Po drugiej stronie rzeki Ostravicy, za wzgórzem, znajdował się... wulkan! Halda Ema, która prawdopodobnie przez prace wydobywcze, zamieniła się we wzgórze z małymi gejzerami. Na jej szczycie przez cały rok można było zobaczyć zieloną trawę, a także siedząc na idealnie umiejscowionej ławce, podziwiać specyficznie piękną, przemysłową panoramę miasta. Wraz z październikiem rozkręcał się szkolny semestr. Powoli przełamywałyśmy bariery językowe próbując swoich sił w czeskim, czasem przechodząc na angielski, a nawet polski, całkiem zrozumiały na Morawach. Miłym zaskoczeniem okazał się szeroki wybór przedmiotów. Na stronie internetowej uniwersytetu widziałyśmy tylko część, związanych stricte z naszym przedmiotem nauczania. Na miejscu okazało się, że możemy swobodnie dobrać sobie kursy z innych atelier, co bardzo nam odpowiadało, jako, że każda z nas miała swoje wyobrażenie o indywidualnym rozwoju. Skończyło się tym, że nasz plan zajęć powiększył się prawie dwukrotnie, nie stanowiło to jednak w przyszłości żadnego problemu. Zrezygnowałyśmy z jednego przedmiotu z racji na trudności językowe - był to nieznany dla nas program komputerowy, specyficzne słownictwo i nieznajomość angielskiego naszego prowadzącego, uniemożliwiały nam skuteczną naukę. Był to jednak przedmiot dodatkowy, nie żałowałyśmy więc. Zajęłam się serigrafią, która kiedyś zwróciła moją uwagę. Prowadzący, których prace oglądałam wcześniej w Białymstoku, stali się teraz moimi prowadzącymi. Dodatkowo ćwiczyłam ukochane techniki warsztatowe, z którymi wcześniej nie miałam okazji mieć do czynienia - mezzotintę i litografię. Tą ostatnią zawdzięczam dwudniowym, doskonałym warsztatom grafików ze Słowacji, na które trafiłam przypadkiem. W Ostrawie była to dopiero wprowadzana technika, więc wiele rzeczy było zbyt mało ogarniętych, by przeprowadzić proces uczenia skutecznie, o czym przekonały się moje koleżanki. Niezwykłym plusem były dla mnie wystawy organizowane przez uczelnię, mądrze związane z tokiem nauczania, dające wyobrażenie o możliwych efektach pracy. Dodatkowe pracownie, w moim wypadku malarstwo i atelier książki, poszerzyły moje horyzonty i umiejętności. Problemem dla osoby chcącej pracować dużo(normalnie) na wymianie, jest podejście, zazwyczaj bardzo pobłażliwe, w stosunku do przyjezdnych. Wszystkich dziwiło nasze zaangażowanie i chęć pracy. Jeśli tego zaangażowania by nie było, mogłybyśmy pozostać na minimum, i zrobić dużo mniej. Takie przynajmniej jest moje wrażenie. Jeśli chodzi o kontakty z innymi studentami, momentami przełomowymi były oczywiście wspólne imprezy, te wydziałowe i te mniej oficjalne. Po kilku miesiącach zorientowałam się dopiero, jak wielu Słowaków studiuje razem z nami, zauważyłam też, że z nimi łatwiej się dogaduję. Świętowaliśmy przerwę świąteczną i koniec semestru dniem koncertów, występów, performance'ów. Po sesji przyszły zaliczenia, udało nam się zdać wszystko. Dostałyśmy również miłe zaproszenie do kontynuowania tam swojej nauki po zdaniu dyplomu (Czechy są jednym z niewielu państw, które oferują szkolnictwo wyższe dla osób z zagranicy za darmo). Miasto i jego przemysłowy charakter okazały się bardzo inspirujące, co znalazło odbicie w naszych pracach. Większość z nich związana była z naszymi wrażeniami i miejscami które poznałyśmy. Ostatnia rzecz, o której trzeba wspomnieć, to czeska kultura picia piwa. Na ulicy Stodolni króluje hasło: "Pivo jako sen" i jest w nim dużo prawdy. Założę się, że niewiele jest równie miłych, otwartych na przyjezdnych, roztańczonych i klimatycznych miejsc pośród barów całej Europy, w porównaniu z tymi do których miałyśmy okazję trafić w Ostrawie. Bernie's, Rio Bar, Ikarus, Bar Code, Coffe Shop, Desperado - wśród tych każdy znajdzie coś dla siebie. W jednym z nich spędziłyśmy naszą ostatnią noc w Ostrawie, żegnając się z miastem i jego mieszkańcami, ze smutkiem, ale też satysfakcją. Każdemu, kto ma ochotę na nieco alternatywną wymianę studencką, polecam zastanowić się nad Ostrawą. Gabriela Hukałowicz