Powlekać rosnące
Transkrypt
Powlekać rosnące
3 Joanna Mueller Powlekać rosnące (apokryfy prenatalne) Biuro Literackie • Wrocław 2013 87 Prenatal w powidoku (kolekta) (niech będą wysłuchane milczki wasze ciała które obosiecznie rozdziewacie z głodów) Posłańcy przychodzący w przedświcie nie mają prostego zadania. Mówiono, że to będzie rozgrywka przyjemna i prosta jak szachy. A przecież achromatycznym nowinom umyka ziemska czerń, ludzka biel. Jak mają rozpoznać kolor, który Ją różni od Niego, skoro w ich skali cielesnej nie mieści się żadna płeć? Liche krzykliwe pionki opanowały uniki. Znają najlepsze pozycje. Gwałtowne ruchy skoczków kładą zwiastunnych pokotem. Słaniają się między polami. A przecież znają zaklęcie. Które nadejdzie o brzasku. Które prześwietli ich łaską. Które wypełni brzemieniem znaki. Teraz już mogą odpocząć. Wycieńczeni i jaśni. Dokładnie jak tamci. (2005, prenatal w powidoku: Epifanes) Oglądamy w kinie Pręgi. Pierwsza – znacznie lepsza – część filmu jest pokrewna Gnojowi Wojciecha Kuczoka, druga – mocno pretensjonalna – to projekcja błędów wychowawczych ojca na dorosłego już syna. Rażące dziedziczności mnożą się na ekranie wprost proporcjonalnie do uchybień scenariuszowych, 88 reżyserskich i aktorskich produkcji Kuczok & Piekorz & Żebrowski. Egzaltacja głównego bohatera sięga zenitu w scenie recytowania wiersza ukochanej. Tekst jest słaby (Kuczok-prozaik niestety nie dotrzymał obietnicy, że poetyzować więcej nie będzie), w kontekście sceny wypada jak reklamówka kawy Tchibo, a sam wygłaszający go Żebrowski wzbija się na te wyżyny patosu, gdzie kochanką mężczyzny bywa już tylko Poezja (to autentyczne autookreślenie gwiazdora). Film – odwrotnie niż książkę – ratuje puenta. On i ona w publicznej toalecie: mają do rozwiązania najbanalniejszą łamigłówkę. Ona znika w kabinie, on patrzy w lustro, ona wychodzi, „nie mogę tego zrobić sama”, on przełyka ślinę, jej już nie ma, na lustrze osiada para, nie, para musiała być wcześniej, bo jest tu już przecież imię „wojciech”, więc cofam projektor pamięci, ona znika w kabinie, on patrzy w lustro, na lustrze osiada para, on przełyka ślinę, ona wciąż w kabinie, on pisze palcem na lustrze swoje imię, i teraz dopiero ona wychodzi, „ty zobacz, ja nie mogę”, już jej nie ma, on patrzy w lustro, przełyka ślinę, cofa się, przełyka ślinę, sprawdza. Na lustrze, po dwóch ruchach palca, zaczyna brzemiennieć znak. „wojciech” zamienia się w „ojciec”. Najgłębsze rozdzielenie bohaterów następuje w punkcie, który ich najmocniej łączy. Z kina wychodzą objęci, ale osobni. Milczenie-zawieszenie, typowe po obejrzeniu kolejnej porcji ruchomych obrazków, tym razem nie daje się przerwać. Łatwo wymierzyć krytykę, trudniej wyplątać się z pęt puenty. Puenta bowiem – jak wyjaśniają sobie długo potem, ale przeczuwają już teraz – znaczy dla niego i dla niej zupełnie co innego. Jak w prostackich trikach optycznych: jeśli widzisz królika, nie dostrzeżesz kaczki. „…raczej dobrze. To rodzaj akceptacji. Masz imię, o które walczyłeś przez lata, a że w nim widzisz siebie nowego, to…” 89 „…raczej źle. W imieniu kryje się ten, z którym całe życie starałeś się walczyć…” (prenatal w powidoku: Epifania) Zostawiłaby cię chętnie, jak tamta, w łazience, z zabawnymi wskaźniczkami, najprostszymi, najtańszymi, bo i tak nie na sto procent, przecież cenisz sobie skrzętne rachunki, a tu się okazuje, że bywa nieobliczalna, to się schowało nie w nazwisku, tym waszym, ale w imieniu, tym jej, jak nierychliwy, ale sprawiedliwy płomień, zwodliwy blask księżyca zwiastujący pełnię, jeszcze nie wie, prosi, żeby nie w pracy, zadzwoni, jak wróci, teraz czas na twoje akordy czekanikowej grosenki, których rytm dla niej wybrzmiewał już od dawna, w cyklicznych, ale nierównych odstępach sonat księżycowych, więc i ta przedłużająca się aria na strunie g nie powinna jej niepokoić, a tym bardziej ciebie, ale masz rację, powinniście to sprawdzić, w domu, nie tutaj, ona woli bardziej uroczyście, już teraz przecież przeczuwa, że te nieczułe wskaźniki to tylko początek ciągu upokorzeń, więc chce to odroczyć, tak jak zawsze cytatem odraczała autobiografię, ironią czułość, a słowem ciało, chociaż wie już na pewno, że ten wyrok wyręczy wszelkie próby odroczeń, może dlatego jeszcze przez moment szuka dla niego metafory, nieważne: pomrocznej, proroczej czy raczej uroczej, znajdzie ją za dwa dni, ale dzisiaj jeszcze tego nie wie, jest 29 czerwca 2005, a przed nią, bladą linią niebiańskiej kreseczki, rysuje się nagi fakt, tak. I wtedy, odczekawszy na właściwy moment, wlałem ostatni odczynnik, widząc, obserwując bardzo wyraźnie kształtujący się krzyżyk. Krzyż. Plus. Puls. (R. Kobierski, Harar) 90 (prenatal w powidoku: Steiner) Odkrywanie źródeł. Plątanie się w gmatwaninie strumyków, żeby wyłowić inicjalny punkt. Tęsknota za przejrzystym miejscem, z którego wybija puls. Przez lata, które upłynęły od zwiastowania humanistyce nowiny dekonstrukcji, wpisywano w nas przekonanie, że wszelkich ruchów wiodących ku źródłom należy się wystrzegać, a w najgorszym razie – bardzo wstydzić. Wyrazem dobrego tonu w tym okresie była literacko-filozoficzna negacja różnorakich mateczników czy raczej ojczyzn języka. Jeśli zaś nawet teksty dekonstrukcyjne sięgały do tematu pierwotności, to ukazywały zupełnie nową wizję Genesis: oto z raju został wygnany sam raj. W odróżnieniu jednak od biblijnych pierwszych rodziców nie zawstydził się on swej utraty. Ten ponowoczesny Eden nie tylko nie przysłonił figowym listkiem haniebnego znaku banicji, lecz wręcz przeciwnie – chichocząc jak pijany Noe, zaczął swą nagą prawdę eksponować. Znak utraty, zarówno w wykładni kanonicznej, jak i apokryficznej czy blasfemicznej, stał się uwarunkowaniem genetycznym, chociaż przybierał różne formy. Krótko po pierwszych rodzicach grzeszne znamię wywalczył sobie – zabijając brata – Kain. Inny śmiałek – zmagający się z aniołem Jakub – zapłacił za swe żądanie błogosławieństwa wywichniętym stawem biodrowym. Przykłady biblijnych bohaterów można by mnożyć, a także rozciągać je na świat osób niezapisanych w Księdze. Tradycja chrześcijańska dolicza przecież do całego ciągu genetycznych naznaczeń grzech pierworodny, którym od chwili poczęcia skalani są wszyscy śmiertelnicy, dopóki nie zanurzy się ich w oczyszczającym źródle chrztu. Doktryna dekonstrukcji postąpi, rzecz jasna, zupełnie odwrotnie – w rzekomej haniebności znamion ujrzy ich chwalebność. Ze znaków zostanie zdjęte brzemię odsyłania do utraconej rzeczywistości. Raj wygnany z raju tak dalece zagubi się w sobie, że już wyłącznie po ziemskiej stronie znaczącego będzie szukał historii swego niebiańskiego signifié. Nagość wygnańców zacznie znaczyć już tylko nagość (radosną, rozpasaną, autoerotyczną), a nie, jak dawniej, karę za grzech pierworodny. Także samego grzechu nie będzie trzeba zmywać w sakramentalnym rytuale – siłą napędową tej zmąconej wyrazistości stanie się oderwanie od źródła, a nie tchórzliwy powrót do jego wód. 91 Odwrócona Genesis dekonstrukcjonistów to główny temat podejmowany w Gramatykach tworzenia George’a Steinera. Filozof czyni kolejny krok w niepokornym dążeniu ku „rzeczywistym obecnościom” (a droga to szczególnie trudna w świecie „po wieży Babel”, w którym wciąż pogłębia się „zerwany kontakt” znaczących i znaczonych, rzeczy i słów). W próbie znalezienia alternatywy dla projektu dekonstrukcji Steiner cofa się ku praźródłom, jednak czyni to bez potępianej przez Derridę logocentrycznej naiwności. Jego gramatyka tworzenia nie skupia się wyłącznie na rajskim Ur języka (co spychałoby go w krąg dobrotliwych russoistów), ale z drugiej strony – nie wyrzeka się pytań o początek, zwłaszcza w imię tak wywyższanej przez gramatologię „schyłkowości bez ojców”. Steinera interesuje dwudziestowieczna świadomość, która ujrzała upadek wszystkich możliwych utopii. Mesjanizmy, pojęte jako socjologiczne czy językowe wycieczki w stronę utraconego raju, zostały przez przymus historii wpisane w inny porządek syntaksy. Dotąd rządziły nimi czas przyszły i nadzieja dopełnienia, dzisiaj stanowią żałosne znaki niedokonania, pozostawione daleko poza horyzontem teraźniejszości. W tej sytuacji, twierdzi Steiner, człowiekowi pozostaje rozważanie zupełnie nowego zjawiska: „minionych przyszłości”. W skorygowanej Genesis pojawia się w ten sposób trzeci, ostatni akt. Wygnaniec nie jest już zastrachanym niewolnikiem raju, który przez swój grzech utracił, jak to było w kanonicznej wersji Księgi, a także we wszystkich utopiach bliskich wizji Rousseau. Ludzka figurka unika jednak także nietzscheańsko-derridiańskiego losu „raju wygnanego z raju”. Bohater nie musi zatem kontemplować ani sztucznego śmiechu, którym jego ponowoczesny krewniak zakrywał pustkę po wykastrowanej tęsknocie, ani też mechanicznego pląsu, którym tamten rytualnie zmywał grzeszność każdego spojrzenia wstecz. Steinerowska gramatyka tworzenia umieszcza marnotrawnego banitę na powrót w mateczniku, ale naznacza go tragiczną świadomością tego, co w ziemskiej wędrówce mógł zyskać, a co jednak – nie wiadomo dlaczego – utracił. To brzemienne „nie wiadomo dlaczego” jest blizną odróżniającą bohatera trzeciego aktu Genesis od jego pobratymców. Zrujnowana utopia przestaje być prywatnym problemem grzesznika, który wyłącznie sam siebie wini za jej klęskę (jak w pierwszym przypadku), ale nie jest też wsteczniackim mitem, tak po prostu zdeptanym butami heterotopicznych dekonstrukcjonistów. „Nie wiadomo dlaczego” wyrzuca utopię poza obręb gry w opozycje. Stanowi błąd tak mały, że niedostrzegalny, a jednak brzemienny w skutki (jak „niezależne 92 zmienne” dla wrażliwych na pierwotne przekształcenia systemów w teorii chaosu). Jest wreszcie tym nieprzewidywalnym czynnikiem, który uniemożliwia wszelką gramatykę (ta bowiem to nic innego, jak skończony zbiór kodyfikujących zasad), nawet jeśli miałaby być nią – oparta właśnie na owym „nie wiadomo dlaczego” – gramatyka tworzenia. On budzi się i próbuje wrócić do źródła. W ciemności słucha, jak wybija obok, a przecież wie, że zostało podzielone i że już nigdy nie będzie po prostu nią. Przyzwyczajony do mroku odkrywa znak wygnania. W mniej sennej, dziennej chwili strzegłaby go bardziej zazdrośnie. Teraz jej dłonie, wzorem średniowiecznych Ew, spoczywają nieco wyżej. Strzegą. Otulają. Nie dopuszczą. Przesunięte źródło. Podzielone przez połączenie. Arytmetyka wrażliwych systemów. Trzepot motylich skrzydeł na jednej półkuli, tornado na drugiej. Jedna stała, dwie niezależne zmienne. Ona budzi się, on zasypia. Nie wiadomo dlaczego. (wygnacie moich posłańców każę wam słuchać umarłych) Nie będziesz go miała, zabieramy je, ja i babcia, tak, ona żyje, ale ty nie, raz, dwa, trzy, baba w babę patrzy, a z gry w matrioszki wypadasz ty, mało podobna córa wyrodna, i żadnych genów spisanych w gestach, musisz oddać też imię, czym je chciałaś wykarmić, słowa są jałowe, a w tobie, Epifanio, tylko smutek i śmierć. Nikt nam go nie odebrał, ale tam nie wchodź, nie można go jeszcze zobaczyć, to nie ono kwili, to skrobie jakieś ditko domowe, zazłe myszkuje, z włosów gniazdko wije, a taki zwiastun ponoć znaczy obłęd, naprawdę musisz tam wchodzić, jeszcze poczekaj, jak się te myszy teraz zlecą do mnie, to i ono urodzi się 93 z myszką, masz rację, głupie zamawianie, więc wejdź, leży tam, na chusteczce, Tomcio Paluch, maleńki jak glista, co ma znaczyć ta mara nieludzka? Miałam taki koszmarny sen: (29.06.2005, gonadotropina kosmówkowa) Przywrócony rajowi wygnaniec odbywa w nim coś na miarę czyśćcowej, a może nawet piekielnej kary. Patrzy z perspektywy niemal Adamowej na wszystko, co czynił po upuszczeniu raju, jednak – w odróżnieniu od pierwszego rodzica – w każdym z tych konkretnych zdarzeń dostrzega nieskończoną liczbę potencjalnych sobowtórów, cieni, przedrzeźniaczy. Dana mu została perspektywa upragniona przez bohaterów Borgesa – widzi nie tylko „rzeczywistą obecność”, ale też wszystkie jej możliwe warianty. Ta metafora to oczywiście namiastka spojrzenia Boga, dla którego historia ludzkości nie jest dwuwymiarową strzałką, lecz raczej złożeniem nieskończenie wielu wykluczających się wymiarów. W rzeczywistości ta gigantyczna anamorfoza pozostaje dla ludzkiego umysłu niedostępna. Na szczęście zresztą, bo inaczej ten lichy skrawek myślącego mięsa rozpękłby się od nadmiaru znaczeń w ułamku sekundy. Dla ujęcia Steinerowskiego wizja człowieka w piekle potencjalności stanowi element kluczowy. Sama wariantywność jest charakterystyczna dla wszystkich projektów gramaturgicznych (nazwę je tak, żeby uniknąć zarówno określenia „gramatyczny”, jak i „gramatologiczny”, a także z uwagi na „demiurgiczność” ukrytą w tym neologizmie). Warto tu wymienić choćby strukturalizm i generatywizm, które najbardziej wpłynęły na humanistykę drugiej połowy zeszłego stulecia. Steinerowska gramaturgia różni się jednak od nich już w punkcie wyjścia. O ile tamte zostały stworzone jako idealny model generowania kolejnych struktur, o tyle ta ostatnia skupia się właśnie na błędach systemu, na nieprzewidywalnościach, które rujnują utopie, na tym, co się zawsze modelom wymyka, choć „nie wiadomo dlaczego”. Piekło potencjalności strukturalisty czy generatywisty polega na uświadomieniu sobie (już tam, w drugim raju, z którego nie ma powrotu), że jakaś struktura nie pasowała do wzoru i dlatego się on nie sprawdził. 94 A przecież – myśli sobie zawiedziony gramaturg – gdyby dano mi jeszcze jedną szansę, mógłbym to naprawić i osiągnąć sukces! Z całej trójki tylko gramaturg Steinera nie łudzi się niewczesnym gdybaniem, tylko on nie szuka bonusowych szans. Nie szuka, bo niemal boleśnie odczuwa, jak wiele ich stracił. Wcale nie ze swojej winy, ani przez błędy systemu, nawet nie przez nieczułość Boga. Po prostu: „nie wiadomo dlaczego”. Szczególnym wcieleniem gramaturga i głównym bohaterem Steinerowskich wykładów staje się artysta. Filozof pyta, dlaczego właściwie poeta, muzyk albo malarz uzurpuje sobie miano nowego Adama czy boskiego Demiurga, a także – jaki wpływ ma ta perspektywa na konkretne dzieło. Gramatyki tworzenia odzierają artystyczne lepienie świata z romantycznej pozłotki. Podważają nawet autorską sygnaturę wieńczącą utwór. Steinera mniej interesuje gotowa rzeźba, bardziej – kształty tworzone przez glinę, którą odrzucono. Ciekawszy zdaje mu się notatnik pełen szkiców do obrazu niż oprawiony w ramy portret. W muzyce nie zajmują go dźwięki, ale ustępująca im pola cisza. Także w wierszu nie widzi wiersza, lecz gmatwaninę linijek, które skreślono, by mógł ocaleć jeden tylko tekst. Tworzenie – rozpaczliwa bezradność; sygnowanie – płacz dziecka w ciemności; dzieło – pole bitwy usiane trupem. („W sercu formy mieszka smutek, ślad utraty”). Doskonałe zawsze pyta o historię swego powstania. Nie da się nic ukryć, nic skłamać. Wyczuje każdy fałsz i wahanie. Geneza jest w nie wpisana. Przesyca każdy żywy skrawek. Przestrasza gdybaniem. Krzykliwie obecne, a poznało śmierć. Igra bez troski z każdą wersją siebie. Choć odganiamy zmory, bajamy: tylko ono jest. Stratygraficzne „dlaczego” nigdy go nie nudzi. Choć my zasypiamy znużeni. We śnie więc straszy nas stratą. Grozi: nie będzie mnie.