Podlotek [wpos] von. Zembol, 03.2010 * w kłębach dymu
Transkrypt
Podlotek [wpos] von. Zembol, 03.2010 * w kłębach dymu
Podlotek [wpos] von. Zembol, 03.2010 * w kłębach dymu spotykam Cię, lecz wtedy papieros gaśnie * Leżę na boku i patrzę jak powoli idzie w stronę łazienki, spokojnie, ostrożnie, jak kot. Nagie biodra kołyszą się delikatnie, podobnie jak ramiona. Kobiecość w stanie czystym, nie zmącona pewnością siebie, tak charakterystyczną dla pięknych kobiet, nieco wstydliwa i ukrywana, a właśnie tym bardziej parząca oczy i chwytająca, mówiąc wprost, za krocze. Bo to kobiecość nie idealna, posągowa, a prawdziwa, ze swoimi defektami i niedoskonałościami, namacalna i piękna w swej naturalności. Krótkie włosy nie zasłaniają szyi i karku, które tak lubię całować, bose stopy poruszają się z gracją, napięte pośladki unoszą rytmicznie. A ja leżę i kontempluję tę chwilę, która rozciąga dwa czy trzy metry do drzwi, w tysiąc takich kroków, w odyseję miękkich włosów dywanu, a gdy znika w końcu zasięgu mojego wzroku opadam na poduszkę i piję atmosferę panującego w pokoju półmroku naznaczonego jej obecnością, rozmytą smugą sylwetki, zapachu, smaku, rozpalonego w środku gorąca. Mojego Podlotka. Ten pokój jest znajomy, bezpieczny, oswojony, to jeszcze pełniej pozwala mi pławić się w tej chwili. Ten pokój jest jej; naznaczony przedmiotami, w pewnym nieładzie codziennego użytkowania, mały i przytulny, jak leżący na podłodze, długowłosy dywan. To, że mnie do niego zaprasza wiele dla mnie znaczy. Nasz związek jest zdawkowy, malowany wyrywkami naszych osób, tymi, które są dla nas interesujące, no i oczywiście ciałem, a pokój, własne mieszkanie, to sanktuarium prywatności i nagości, pełnej, nieupiększonej, odsłaniającej i narażającej. Więc gdy mnie zaprasza do siebie naprawdę czuję się wyjątkowo. Z łazienki dobiega mnie odgłos spuszczanej wody, a potem mycia rąk, w tej cudownej i absurdalnej dla faceta kolejności, a potem znów pojawia się w drzwiach, teraz wodząc mój wzrok na pokuszenie rysunkiem biustu, i ukrytej między udami kobiecości. Walczę ze sobą i patrzę jej prosto w oczy, oczy kobiety, w których widzę swoje odbicie i nie odwracam wzroku z obrzydzeniem. Oczy lekko podkrążone rozmytym od potu makijażem, oczy, a pod nimi mały nos i usta, miękkie i ciepłe, pełne i wilgotne, stworzone do pożerania się w łapczywych pocałunkach i delikatnych muśnięciach. A ona, jakby zgadując moje myśli uśmiecha się figlarnie i pyta: − Zostaniesz jeszcze? − Tak – odpowiadam bez namysłu, bez spojrzenia na zegarek, ignorując świat, bo w tej chwili go nie ma, w tej chwili jest tylko ten pokój wyjęty z rzeczywistości, odcięty niewidzialną barierą, nasza nieskończoność. Więc miękko wślizguje się pod kołdrę obok mnie a nasze ciała znów sklejają się potem w miłosnym tańcu, łączą, głęboko, za głęboko, boleśnie, ale to właśnie w tym bólu każde z nas odnajduje siebie, to ten ból urealnia nasze istnienie, urealnia tę chwilę, która zaraz minie by się nie powtórzyć, bo nigdy więcej nie znajdziemy się dokładnie w tym samym miejscu kosmosu. Nasze twarze, skrzywione grymasem cierpienia, pozostają takie, gdy ból niezauważalnie przemienia się w ekstazę i przenika nasze splecione ciała spazmem rozkoszy. A potem nie ma już nic, świat się kończy, a my ignorując jego los drzemiemy przytuleni do siebie, tak bliscy, ale tylko ciałem, bo duszą każde z nas jest w swoim własnym niebie, z tym kogo kocha, ze swoimi marzeniami o idealnym życiu, czerpiąc tylko ciepło leżącego obok ciała, wplatając w swoje sny jego dotyk, gorący oddech na skórze. Pół godziny później budzę się już w całkiem innym pokoju. Atmosfera w czasie mojego snu uleciała, czar prysnął, została proza, toporna, szorstka, chropowata, rozświetlona jarzeniowym światłem neonu za oknem. Zgodnie z naszą niepisaną a nawet nigdy nie wypowiedzianą umową ubieram się szybko i po cichu. Gdy spotykam jej wzrok mówię: − Muszę już iść. Patrzy na mnie niemo z poduszki, bez wyrzutu, właściwie teraz już bez emocji. Gdy otwieram drzwi od mieszkania słyszę jeszcze jej miękki, łagodny głos: − Pa. * Za oknem świat odmienia się w przebłyskach wiosennego słońca. Raz szary, bury i brzydki, zniechęcający do jakiejkolwiek aktywności, gnuśny i przygnębiający jednobarwną kolorystyką rzucających na wszystko cień ołowianych chmur za chwilę zmienia się wprost nie do poznania, gdy promienie słońca wydobywają z pni drzew, smutnej, przysypanej jeszcze gdzieniegdzie śniegiem trawy, murów domów i kałuż, a nawet czarnego, czy tylko brudnego kota snującego się bez wyraźnego celu po podwórku całą gamę mocnych, ciepłych barw, na widok których w człowieku coś się zmienia, kółka zębate przyspieszają swój bieg, rodzi się absurdalny optymizm i nawet banały wydają się przekonujące. Oto wiosna budzi do życia świat po zimowym śnie. Leżę sobie na stole i leniwie przyglądam się przez okno zmianom, poddając się nastrojom, jakie we mnie wywołują. Na swój sposób jestem szczęśliwy. Wibracja w kieszeni zmusza mnie do ruchu. Nie zmieniając pozycji kładę telefon na blacie i z pewnym ociąganiem przenoszę wzrok na ekran. To Podlotek. To nie wyszło „tak jakoś”, jak zwykle tłumaczy się to zdradzonym partnerom, to nie „przypadek”, „chwila słabości”, „alkohol”, to świadome, utopijne dążenie do stworzenia czegoś, co istnieć nie może, ale tak bardzo się tego pragnie, że i tak trzeba przez to przejść, żeby się przekonać. Zaczęło się od parapetówki, męskiej imprezy w wąskim gronie, przy dużej ilości piwa, w sinym od papierosowego dymu mieszkaniu na drugim końcu miasta. Trudno o mniej sprzyjające warunki do wybuchu uczuć, choć może trudno o lepsze, gdy wszyscy uczestnicy to albo sfrustrowani żonaci tatusiowie, albo samotna studencka młodzież z bagażem doświadczeń na karku, wrogo nastawiona do wszelkich porywów niezagojonych serc. I w tym pierdolniku narzekań ale i wzajemnego wsparcia niespodzianie pojawia się kobieta, choć wprowadzona na równych zasadach i wyjątkowo równo traktowana. Wtedy nie zwracam na nią większej uwagi, zwłaszcza, że na głośnym spotkaniu jest dość cicha, każde z nas siedzi w swoim bąblu odpłciowienia i wieczór mija bez żadnych podtekstów, gier, czy podchodów, ot jakich wiele spotkanie kumpli. Ale coś się jednak zmienia, gdyż przez następne dni w biurze tonąc w morzu papierologii, stertach makulatury, bzdurnych przepisów i pism bez polotu i sensu, gdzieś na krawędzi świadomości męczy mnie ciekawość, kto to, co robi, jaka jest. Może to krótkie włosy, do których od zawsze mam słabość, a może alkohol, który wykrzywia wspomnienia, może szara ściana dymu, która jak woal chroniła jej twarz przed moim wzrokiem, a wiadomo przecież, że to, czego nie widać wywołuje największą ciekawość i najsilniej rozbudza wyobraźnię. Tydzień pracy zaciera to wrażenie i pewnie wszystko mogłoby się jeszcze rozejść po kościach, gdyby nie to, że kilka dni później, w innym mieszkaniu, w innych okolicznościach znów trafiam wzrokiem na tę samą twarz. I znowu, i znowu. I tak, całkiem na przekór sobie w półsłówkach zaczynam grę, a ona z boskim wprost wdziękiem grając niezrozumienie, a przynajmniej tak to odbieram, podejmuje ją, ostrożnie, zachowawczo, nie opuszczając bezpiecznej pozycji na której w każdej chwili można obrócić wszystko w żart i ze wszystkiego się wycofać. A we mnie budzi się instynkt, męskie przekleństwo, polowanie libido, puszenie piór i chęć zaciśnięcia szczęk na karku w geście ostatecznej dominacji. Ta znajomość jest jak uderzenie w trwający od dawna martwą ciszą dzwon; wzbudza mnie, wyzwala z dawna zapomniane emocje, ekscytuje, trzyma w napięciu i niepewności o której przypominają fale mdłości i ssanie w dołku gdy czekam na kolejny kontakt, nie wiedząc w którą stronę ostatecznie przeważy się szala. Jest kobietą. Ładną, młodą kobietą. Nazywam ją Podlotkiem, bo czuję się przy niej stary i nieatrakcyjny, czuję się oszukany przez swoje ciało, oszukany przez czas. Wyzwala we mnie przedziwną tęsknotę za młodością, a właściwie to emocje, które budzi kontakt z nią faktycznie mnie odmładzają, inspirują do działania, do poszukiwań, wybijają z rutyny codziennego życia, wyzwalają zadziwiającą energię, na falach której czuję się jak cyklofrenik w fazie manii. Nasz kontakt skrywany przed całym światem, tym bliższym i dalszym, to dziesiątki słów przesyłane z telefonu na telefon, w dzień i w nocy, skrawki nas z których układamy sobie nawzajem swoje obrazy, wybierając tylko to, co się nam podoba, ignorując to, co obce, tworząc niebo wirtualnego romansu. W nocy budzę się często czekając na wiadomość, w dzień wyobrażam sobie co teraz robi mój Podlotek, wyobrażam sobie pokój w mieszkaniu, którego nigdy nie widziałem, meble i kolor ścian i firanki w oknach, wyobrażam sobie jak leży w łóżku, chyba zwinięty; chyba, bo nie mam pojęcia, jak lubi leżeć. W ogóle niewiele o nim wiem. Ale to nie jest istotne, gdy jak za młodych lat znów dyskutuję o muzyce, filmie i literaturze, życie znów wydaje się być intrygującą zagadką oferującą mnóstwo dróg, z których każda jest osiągalna, każda może być moja, bez goryczy utraconych złudzeń, nierealnych aspiracji i porzuconych ambicji. Porzuconych marzeń. Nasze spotkania są magiczne, wyjęte z czasoprzestrzeni, nierealne, bo w trosce o nasz romans nie dopuszczamy do nich ani odrobiny prozy życia, ani grama codzienności, wolimy milczeć niż zepsuć coś nierozważnym słowem. To misterium uniesień, krótkie, najczęściej nieme, tętniące emocjami, pulsujące zmysłami, spływające potem, parzące oddechem, wbijające się w skórę paznokciami. Ale każde misterium powtarzane po wielokroć w końcu musi stracić swoją magię, a jeśli jest ono remedium ostatniej szansy na zapchanie ziejącej pustki w duszy, na pokonanie nieznośnego bólu istnienia, na odnalezienie w świecie odrobiny nadziei, to jego zbezczeszczenie może zniszczyć wiarę w sens do reszty, zamiast uleczyć – zabić, być zwiastowaniem ale apokalipsy, nie cudu, stłamsić, spopielić, skazać na potępienie nie tylko w oczach innych, ale również w tych najbardziej surowych, najokrutniejszych w karach, najmniej przyjaznych – własnych. Ale nie uprzedzajmy wydarzeń, kurtyna wszak jest jeszcze w górze, aktorzy na miejscach, przedstawienie trwa, na tragiczne zakończenie przyjdzie jeszcze pora. * Długotrwałe branie środków psychotropowych ma swoje walory. Pominięta przypadkiem wieczorna dawka jest kluczem do zupełnie innego świata. Świata fotorealistycznych snów, ciągnących się godzinami a czasem nawet dniami, tygodniami lub miesiącami, tak prawdziwych, że bardziej od jawy, przepełnionych silnymi emocjami, przy których świat po pobudce jest nieznośnie mdły i szary, fantazjami podświadomości, zdarzeniami minionymi i surrealistycznymi wizjami jak narkotyczny odlot. Czas snu większość z nas postrzega jako czas utracony, zmarnowany na bezproduktywnej, choć niestety koniecznej regeneracji organizmu, gdyby jednak świadomie poddać się terapii wstrząsowej odstawianych regularnie leków można by prowadzić dwa równoległe i niezależne żywoty w dwóch całkiem odmiennych światach i stanach jawy i snu. Jeśli ktokolwiek byłby w stanie znieść zderzenie tychże. Bo choć tylko w mroku światło, to jednak kontrast razi, rani, a szarość koi, oblepia, usypia. Zazwyczaj dominującym uczuciem snów jest bezbrzeżny smutek, ale tym razem jest inaczej. Budzę się rano i zanim jeszcze świat wraca na swoje miejsce, przyłapany na wymykaniu się mojej świadomości, z głębi ciała czuję to uczucie: skrętu, ssania, mdłości, drgania; sam nie wiem jak jeszcze je nazwać. Uczucie ziejącego czernią rozdarcia, pęknięcia, za którym skrywa się absolutna nicość, ukrytej w mym ciele czarnej dziury, którą przed pochłonięciem mnie w całości powstrzymuje jedynie oddech, bicie serca, puls krwi. Znam to uczucie. To miłość. Ale nie ot taka sobie miłość, gołąbki z białą wstążką, róże na randce, wspólne milczenie na plaży, czytanie książek tyłem do siebie, a jednak tak blisko, zlane w pocie uniesienia ciała. To Miłość. Prawdziwa, drapieżna, bolesna, dramatyczna. Pragnienie drugiej osoby tak silne, że jedynym jego ukojeniem jest wbicie w jej skórę zębów, aż do krwi, drapanie i szarpanie ciała, na strzępy. pragnienie bliskości tak silne, że zaspokoić je może jedynie zlanie ciał w jedność, nie w przenośni, a dosłowne, śmiertelne i ostateczne. Miłość o odsłoniętym, wykrzywionym w ironicznym grymasie obliczu drapieżnej i bezlitosnej piękności. Sen jest wykrzywionym odbiciem rzeczywistości. Wszystko jest na opak, choć jakże realistyczne. I jest kobieta; niezidentyfikowana, nienazwana, obca. Wywołująca we mnie tę znajomą, choć nieco już zapomnianą burzę uczuć, ten kataklizm, wyniszczający, spopielający, naznaczający każdy oddech cierpieniem, jednak tak pożądany, tak nieodzowny. Otwieram oczy, a świat jest nieznośnym brakiem tej burzy, jest flautą, polarną nocą, zimowym snem. Uczucie to jest tak silne, że towarzyszy mi przez cały dzień, mącąc spokój, potem jeszcze jeden, zanim wreszcie zaciera się, słabnie, pozostaje wspomnieniem, ale już nie pali bebechów ogniem. * Z tylnego siedzenia samochodu miasto w nocy staje się smugą ciepłego pomarańczu, czerni i bieli. Widzę nasze światła odbite w szybach, patrzę jak wystawy sklepów poruszają się po nich rytmem futryn i murów dzielących je na budynki, świat jest spokojny, cichy, ze ścieżką dźwiękową w postaci odgłosów silnika i muzyki z radia. Myśli zwalniają bieg, albo my się z nimi zrównujemy, i teraz każdą mogę dotknąć, obejrzeć ze wszystkich stron, odłożyć i sięgnąć po następną. Tonę w atmosferze, piję nastrój całym sobą, wreszcie prawdziwie się odprężam. To moja chwila wyjęta z czasu. Wszystko się zmienia, ale w tej chwili to nie jest niepokojące, to tylko element życia, fragment większej układanki, kolejny krok. * Telefon milczy. Coś się dzieje. Coś się zmienia, we mnie, w Podlotku. Ale fizyka uczy, że jeśli obserwujemy punkt A z punktu B i oba te punkty są w ruchu, może się zdarzyć, że sobie nawzajem będą się zdawać nieruchome. Romans z rozpędu trwa, nasze spotkania, rzadkie, może ciut mniej wyczekiwane, może odrobinę mniej mistyczne, wciąż cieszą. Życie, choć pozlepiane z kawałków szkieł o różnych barwach, oparte na trzech nogach różnej długości, staje się pełniejsze, spokojniejsze. Niepokoje rozpływają się po kontach, emocje nie palą i nie zżerają niepewnością, wyczekiwaniem, są łagodne, stonowane. Wszystko staje się stosowne, myśli ułożone, życie toczy się rytmem, stuk, puk, przebiega w sposób zaplanowany, przemyślany, ułożony, z dala od bieli i czerni, za to w tysiącu odcieni szarości. Moje. Bo w życie Podlotka nasz romans nie wnosi spokoju. Sam nie wiem, czy wprost nie przeciwnie, czy nie budzi jeszcze straszniejszych demonów. Czy nasze smsowe i cielesne igraszki, tak miłe, jednak w tak oczywisty sposób pozbawione wszelkiej przyszłości, powierzchowne, zastępcze, a jednak uruchamiające prawdziwe emocje i uczucia nie wbijają jej w stan większej jeszcze apatii i beznadziei. Ale rozmowy o takich rzeczach nie mieszczą się w formule naszego związku, klejonego tylko z tego co piękne i interesujące. To dzieje się w tle, w didaskaliach, to smutne oczy i bezwiedne westchnięcia, to muzyka, której słucha, to jej ubrania, które bardziej niż kiedykolwiek są czarne. To setki ulotnych detali, które może i rejestruję, ale omijam w obawie przed zniszczeniem tego grzesznego acz tak miłego i wygodnego układu, w który przekształciła się ta niezdrowa fascynacja. * Żyję z głębokim przeświadczeniem, że otacza mnie aura mistycznej równowagi, że za wszystko co dobre, czego dane mi jest doświadczyć musi zapłacić ktoś mi bliski. Łzami, smutkiem, cierpieniem. Może dlatego też nie pozwalam sobie na szczęście, a jeśli już się nawet wydarzy, jakoś tak bezwiednie, tak bez mojego udziału, albo gdy się zapomnę, to po fakcie przychodzi lęk i wyrzut sumienia, oczekiwanie na tragedię, na telefon zwiastujący katastrofę, na efekt motyla. Ten wieczór jest miły, zbyt miły. Idziemy z żoną do kina, potem wracamy do wyjątkowo pustego i cichego domu, pijemy wino, tańczymy, jest zupełnie inaczej, jest jak w innym, wcześniejszym życiu. Wszystko, czego brak pchnął mnie w ramiona Podlotka nagle odnajduję znów pod własnym nosem, może nieco zaniedbane, może nieco zakurzone, ale z drugiej strony tak pełne, bo tworzące spójną całość z uczuciami, znane z każdej strony, nie wyrywkowo. Całujemy się, w końcu powoli rozbieramy... Kiedy emocje opadają, kiedy oddechy są już spokojne, kiedy świat dopada nas znów zaskoczonych i wtłacza w nasz czas i nasze mieszkanie, zerkam na telefon. Mała koperta. Otwieram beznamiętnie wiadomość sprzed dwóch godzin i czytam dwa słowa: „przyjedź proszę”. To nietypowa prośba w nietypowej, skrajnie skąpej w słowa formie. Opadam na fotel i słuchając odgłosów kąpieli dochodzących z łazienki zastanawiam się, co zrobić. W swojej skrajnej niechęci do kłamstwa zastanawiam się nad wymówką do wyjścia z domu. Ostatecznie odpisuję pytając co się stało. Minuty przeciekają niezauważalnie przez palce, gdy wiszę wzrokiem na ekranie telewizora. Gdy jemy kolację. Gdy rozmawiamy. Gdy tworzy się szansa na wyjście. Milczenie telefonu powoli budzi we mnie niepokój. Może jest z kimś. A może sama tonie w smutku. Sekundnik przesuwa się nieubłaganie. Gdy wsiadam do samochodu. Gdy jadę szybko przez puste i ciemne miasto. Gdy dzwonię raz po raz domofonem nie mogąc doczekać się jej głosu w głośniku. Gdy marznę patrząc w światło w oknie i bezskutecznie wybieram numer telefonu. Gdy wślizguję się wreszcie z kimś z mieszkańców. Gdy wbiegam na trzecie piętro schodami, które zwykle były obietnicą raju, dziś obce, ciemne, nieprzyjemne. Gdy staję przed drzwiami dzwonię i pukam wsłuchany w ciszę z drugiej strony. Gdy naciskam klamkę i ze zdziwieniem otwieram drzwi. Minuty sklejają się w kwadranse, te w godziny. Czas zmienny w swych humorach tym razem płynie szybko, wartko, nieprzerwanie i nieubłaganie. I gdy otwieram zdziwiony drzwi wiem już, że minęło go za dużo. Gdy wpadam do pokoju, gdy obiegam wzrokiem kuchnię, gdy wyglądam na balkon, gdy otwieram drzwi do łazienki. I gdy staję oko w oko z prawdą, gdy patrzę na bladą skórę, która tyle razy tętniła dyskretnym różem pod moimi pocałunkami, gdy ogarniam wzrokiem chude ramiona, tak mocne w uściskach, teraz zwisające bezwładnie oblepione strugami zaschniętej już krwi od łokci aż do dłoni, gdy patrzę na czarny sweter, który tak na niej lubiłem unoszący się w zabarwionej na buraczkowo wodzie. Energia mobilizująca mnie do działania do tej chwili kończy się nagle i siadam na krawędzi wanny patrząc na młodą, spokojną twarz. I gdy mijają nieme minuty, chwile jałowej pustki w głowie, bezradności, nie wiadomo skąd na moim policzku pojawiają się łzy, a w sercu, czy innym miejscu, gdzie mieszkają uczucia, wybucha smutek i żal, żal tego prawie ledwo zaczętego życia, które zagubiło się, szukając ratunku weszło w ślepą uliczkę, dla którego raj okazał się zbyt dosłowny. Wyjmuję jej ciało z wody i przytulam, mocno, tak jakby to mogło cokolwiek zmienić, cofnąć czas, dać siłę, by jednak poczekać jeszcze trochę na odmianę, na wyśnione życie, lub choć jego znak. Zwiastowanie sensu. Przytulam jak dziecko, nie jak kochankę i zastanawiam się, dlaczego robię to dopiero teraz. Dlaczego w swoim egoizmie czytałem jej potrzeby przez swoje oczekiwania. Patrzę w oczy Podlotka i nie widzę już swojego odbicia. Widzę tylko martwą młodą kobietę, z bezwładnie opadająca do tyłu głową, ociekającą strugami zimnej wody, kukiełkę pozbawioną sznurków duszy, pustą skorupę. Widzę bezsens tej śmierci. Na moim ubraniu pojawiają się plamy rozwodnionej krwi. Jakie to, kurwa, banalnie symboliczne. A teraz jeszcze tylko odjazd kamery, szeroki plan, a potem tekturowy księżyc.