Cocktail Pagnola

Transkrypt

Cocktail Pagnola
Anatol Ulman
Cocktail Pagnola
Marcel Pagnol był jednym z licznych twórców francuskiego teatru bulwarowego w
dwudziestoleciu międzywojennym, a także filmowcem. Utwory jego grał sam słynny Raimu, co
już nobilituje pisarza. Jego komedia satyryczna wprowadziła do potocznej francuszczyzny nowy
synonim malwersanta (profesor Topaze), co świadczy o umiejętności konstruowania postaci
syntetycznych. Poetyckie sztuki Pagnola zawierały sporo życiowej prawdy, jednak, gdyby
zgeneralizować walory pisarstwa tego autora, można rzec tylko jedno: zręczny rzemieślnik z
ogromną rutyną wykorzystujący psychologiczne oraz językowe stereotypy. Opinię taką
potwierdzają powieści Pagnola, „Czytelnik” zafundował nam je dwie w dosyć krótkim odstępie
czasu. W roku 1978 oficyna ta wydała Mojego dzielnego tatę, a obecnie Królestwo mojej mamy.
Obydwie są raczej autobiograficzne i stanowią zbeletryzowane pamiętniki odwołujące się do
wrażeń dzieciństwa autora. Związany z Marsylią Pagnol, jakby tu rutynowo rzec, opiewał uroki
wdzięcznej Prowansji, którą niewątpliwie w staroświecki sposób kochał. Piękno owej prowincji
na południu Francji miłośnicy literatury tego kraju znają dzięki pośrednictwu wybitnych poetów,
takich jak Mistral czy Alfons Daudet. Pagnol nie umywa się do nich, chociaż korzysta z tych
samych rekwizytów, szczególnie z pachnącej rozlicznymi ziołami przyrody. Pisarz ten bowiem
raczej dobrze wie, jak oraz o czym należy pisać, niż potrafi odkrywać jakieś głębsze prawdy.
Akcja Królestwa mojej mamy toczy się na początku naszego wieku (Pagnol żył
w latach 1895-1974), kiedy świeże były i nieskażone zarówno obyczaje prowansalskich
wieśniaków, jak i pejzaż. Wrażliwy i porządny mieszczuch z zachwytem odbierał tamten szczery
świat. Muszę przyznać, że powieść tę przeczytałem z przyjemnością, a to z przyczyny
przywiązania do atmosfery, jaką tworzą wonie i kształty roślin oraz barwy i głosy ptaków
odbierane z tą prostotą, jaką ponoć posiadają tylko dzieci. Doprawdy, można się nieźle
wzruszyć „Pośród tymianku, rozmarynu i lawendy, wśród cykania świerszczy i koników polnych,
pod błękitnym niebem, gdzie szybowały prowansalki...” Kiedy jednak zamyka się książeczkę,
nieledwie ze łzami w oczach z powodu okrucieństwa losu, który odbiera życie porządnym
ludziom (jak to ładnie pisze Pagnol: „Takie jest życie ludzkie. Nieco radości zatartej szybko
smutkiem, którego nie można zapomnieć”), czytelnik orientuje się, iż dał się nabrać na zwykłe
sentymenty. Z utworu bowiem łatwo można wysupłać przepis na literacki, nawet smaczny,
cocktail, po którym spożyciu niewiele jest do myślenia. Dodam, że pisarski napój przyrządzony
został sprawnie z ogólnie dostępnych ingrediencji. W dziecięcym wspomnieniu przede
wszystkim niezbędna jest matka. Na pierwszym planie, a zręczniej, gdy w tle wydarzeń: wiotka,
zwiewna i piękna (u Pagnola „młodziutka ciemnowłosa kobieta przyciskająca do wrażliwego
serca czerwone róże pułkownika”). Nie ironizuję, mówię jedynie o znanym motywie. Następnie
konieczny jest przyjaciel z dzieciństwa. W tym przypadku ośmioletni prowansalczyk, wieśniak
Lili, kontrastujący, z braku wykształcenia, z głównym bohaterem Marcelem, synem nauczyciela.
Lili, wspomagający budżet rodzinny łowieniem ptaków w sidła, jest dla Marcela przewodnikiem
w świecie bujnej przyrody, której jest niezrównanym znawcą. Następnie przeciwstawić trzeba
nudę i szkolne ambicje tęsknocie za myśliwskimi wędrówkami po łąkach i skałach Prowansji.
Stąd próba przedłużenia wakacji przez Marcela i nie zrealizowany zamiar życia w jakiejś grocie
(niestety był tam groźny puchacz) niby nowy Robinson. Kolejnym składnikiem takiego cocktailu
musi być dobry, mądry i uczciwy tata, rozumiejący syna, będący dlań wzorem i dzielący jego
zainteresowania (albo odwrotnie). Całość powinno uzupełniać kilku porządnych ludzi z różnych
warstw społecznych, którzy nam coś zawdzięczają i którzy dla nas wiele mogą zrobić. Jest u
Pagnola o stary hrabia Jean de X..., pułkownik kirasjerów z wojny francusko-pruskiej, i tzw.
prości ludzie, u których podziwiać można uczciwość oraz dobroć, mimo że... prości. Oczywiście
znaleźć się musi choć jeden nieprzyjemny i ograniczony drań od robienia przykrości. Te ładne,
stereotypowe postaci poruszają się w krajobrazie tak uroczym, iż budzi się żal, że nie jesteśmy
nimi. Polski czytelnik znajdzie w powieści Pagnola, jeśli nie zna francuskich obyczajów, a
zwłaszcza francuskiej kuchni, niezamierzone okrucieństwo. Otóż, jak wspomniano, mali
bohaterowie łowią ptaki przy pomocy sideł – mosiężnych drutów zaciskających się na
gardziołkach zwierząt. Ten rodzaj łowów uważany jest dzisiaj za niemoralny. Ponadto chłopcy
zabijają dziennie po kilkadziesiąt, między innymi... skowronków, szpaków, zięb. No cóż, we
Francji, prócz ślimaków i żab, jada się wszelkie ptactwo, a taki pasztet z drozdów stanowi coś
nadzwyczajnego. C'est la vie! W sumie wzruszająca powieść o niczym, bo nawet, mimo tytułu,
nie o matce (tu zastrzegam się, że kochałem własną rodzicielkę). Jak to się mówi: jeszcze jedno
miękkie wspomnienie z pacholęctwa. Natomiast, wracam do uprzednio wyrażonej opinii,
rzemiosło najwyższego gatunku. Rzemiosło, nie artyzm. Osąd ten potwierdza narracyjna
sprawność Pagnola, bezbłędność dialogów i spory dowcip. Widać też, że tłumaczka, pani Anna
Mencwel, zaprezentowała warsztat translatorski najwyższej jakości. Myślę, że Królestwo mojej
mamy zyskało na przekładzie. Z racji obecnego braku papieru na lepsze książki można by
rozdzierać szaty (a szat również w sklepach coraz mniej) i pytać, dlaczego, zamiast Pagnola,
nie wydano, wznowiono, jakiegoś arcydzieła pozostawiającego trwalsze ślady w świadomości
czytelników. Argumentacja tego typu wydaje się podrzucona przez ludzi odpowiedzialnych za
kryzys w naszej kulturze, bo powinno być wydawane wszystko. Więc także i Pagnol, który
wzruszy niejednego lektora, choć taki cocktail smakuje nie każdemu.
Marcel Pagnol
Królestwo mojej mamy
Tłum. z franc. A. Mencwel
Warszawa 1981 Czytelnik
Nowe Książki, nr 19/1981, 15 X 1981