Pobierz plik
Transkrypt
Pobierz plik
72 mi dogmatami religijnymi, bronionym przez nowych inkwizytorów gotowych w każdej chwili obłożyć cenzurą wszystkich myślących inaczej. Liczne są przykłady medialnych samosądów. W Anglii komiks dla dzieci Tintin w Kongo został uznany przez British Commission on Racial Equality za rasistowski i wycofany z półek księgarń. W Szwecji dochodzi do zmuszania chłopców wieku przedszkolnym do ubierania dziewczęcych strojów, aby uniknąć w przyszłości agresywnego zachowania wobec kobiet. We Francji paryska policja ochraniała manifestacje gejów organizujących „kiss-in” przed katedrą Notre-Dame w czasie wizyty papieża w Afryce − katolicy musieli oglądać setki dwójek całujących się homoseksualistów. Ostatnio Jean-Paul Guerlain, właściciel znanej firmy perfumeryjnej, został pozwany do sądu przez organizacje antyrasistowskie, ponieważ zażartował, używając francuskiego powiedzenia „pracować jak Murzyn” (pracować bardzo ciężko). Ta – podobna do dyktatury – sytuacja jest już faktem. Obywatele maja prawo swobodnie wypowiadać się wyłącznie na Internecie. Inkwizytorzy starają się jednak odebrać nam nawet tę resztkę wolności słowa. Polonia semper fidelis W odróżnieniu od upadającego Zachodu, Polska rysuje się jako kraj zjednoczony, mocny i rozwijający się gospodarczo. Zgadzam się z George’em Friedmanem (2009), który widzi Polskę jako potęgę XXI wieku: Polacy będą mieli w bliskiej przyszłości okazję powrócić do swej historycznej roli wielkiej europejskiej demokracji. Polski naród może odegrać tę doniosłą rolę paradoksalnie właśnie dzięki swojej tragicznej historii, która pozwoliła mu wytwo- rzyć narodowa tożsamość odporną na czynniki niszczące Europę Zachodnią. Wszystkie okupacje i wojny, których doświadczyła Polska, nauczyły nas cenić wolność i demokrację. Bohaterskie poświęcenie patriotów z lat 1794, 1830, 1863, 1939, 1944 i 1980 dało narodowi polskiemu prawdziwa dumę, która chroni nas od nienawiści wobec siebie, podczas gdy Francuzi, Niemcy i Anglicy plują na własną flagę. Polska nie była krajem kolonizującym lub agresywnym wobec innych, nie może być więc obiektem krytyki antyrasistowskiej i antykolonialistycznej. Jeśli chodzi o stalinowski marksizm, zasłużył się on przynajmniej w taki sposób, że ochronił Polskę przed zgubnym wpływem internacjonalistycznego kulturowego trockizmu. Polski naród w znajduje się dziś w uprzywilejowanej sytuacji w porównaniu do swoich wielkich sąsiadów. Kraj, w którym żyje 38 milionów mieszkańców, kulturowo jednolity, prosperujący ekonomicznie i zachowujący wartości patriotyczne narzuca się naturalnie jako przykład dla wyludniających się Niemiec, dla sparaliżowanej konfliktami wewnętrznymi Francji i dla ekonomicznie osłabionej i tożsamościowo podzielonej Wielkiej Brytanii. Polska może stać się w prawdziwym ośrodkiem równowagi i dobrobytu na podupadłym starym kontynencie. Ta sytuacja stanowi wymarzoną okazję do historycznego rewanżu i nie można jej przepuścić. Aby z niej skorzystać, Polacy musza trwać w tym, co jest ich siłą: w wolności wypowiedzi, w demokracji, w dumie narodowej, patriotyzmie, wyrazistej tożsamości, silnej religii, i w tych wszystkich wartościach, które wprawiają w przerażenie liberalnych intelektualistów europejskich. To one bowiem będą jutro największymi atutami Polski. Pokalanie Fragmenty Greg Levitz Rozdział pierwszy, w którym bohatyr Wyrusza, Wybiega (a smród polski spotyka) Rano mnie kobieta szturcha, żebym wstawał – bo ona też wstaje. Patrzy na mnie, ja patrzę na nią. Ja na nią, ona na mnie, to ja na siebie i na nią. Teraz znów na siebie patrzę – a tu mi wstaje – gdański poranek niestrawnością poraniony. Jak wstają, to ja razem z nimi wstaję, ubieram bluzę z kapturem, i prędko zabiegam by pobiegać, by toksyn się pozbyć – bo czuję, że niestrawność ducha i ciała od dni kilku mnie trapi. No więc, skoro trapi, to ja będę biegun − pobiegnę! Bo jak złe jedzenie, to i potem złe trawienie – ze złem zaś się mierzyć trzeba i dość mieć odwagi w trzewiach, by pobiegać i złogi z dwunastnicy wytrząsnąć. No to wytrząsam. Po piętrach budynku z czerwonej cegły się telepię i precz z niego wychodzę, a nie do wychodka idę, ale biegać. Z tego tu zakątka lasem otulonego, co go gałęzie pod oknami pod pachę drapią, wybiegam ja na czarną ulicę. Patrzę po tej ulicy, a wciąż myśląc o dniach wczorajszych, onegdajszych i dawniejszych – o demonach, o nieszczęściu, o podchodach, o pochodach, o Wawelu, o pogrzebie, co ma nadejść – patrzę i patrzę, bo może kto z przechodniów wypowie prawdę upupienia. Ale nic. Nikt pu- piołów po krawężnikach nie zgarnia – bo też ich wcale nie widać. A jak nie widać – to nie ma. Więc ciągnę dalej ową uliczką na główną aleję, co ją nazwali od Roku Pańskiego pamiętnego 1410 (bo jakże inaczej nazwać by ją mieli?) i tam też ani śladu jakich gniewnych a zatroskanych oczu. Oto jeszcze senni mieszczanie powoli rytm dnia sobie odmierzają – żaden nie krzyczy, że mu kto krzywdę Wawelem robi, żadnemu tam w głowie pogrzeby i pogańskie kulty odchodne, choć w oknach i witrynach polskie flagi z kirem, to jest ze wstążką czarną. W kiosku jakiś młodzian, sądząc po stroju też poranny biegun, pyta, gdzie może kupić kawałek polskości dla siebie. Na to gadająca z oknem kiosku babcia ożywia się, a za moment już dokładne wytyczne podaje. Patrzę w te kredowane starcze oczy i mówię: – Dzielna kapralko moheru! Po co ty tu wspierasz narodową tromtadrację? Jakbym był ja krzywousty, to bym ci ja krzyknął w twoje głuche ucho, jak onże król do swych zgubnych pomagierów: „Tym oto oszczepem przeborzem brzuch twój tłusty”. Ale że oszczepu pod ręką nie miałem, to też krzywdy nie zrobiłem. Po prawdzie, nic żem nawet do niej nie powiedział: to wszystko to sam do swojej duszy mówiłem, bo nie mam odwagi, bom nie chrobry jak ówże Polska w głąb 73 Chrobry, a też nawet nie Krzywousty, jak inszy barbarzyńca z Prypeci. Może dlatego, że przodkowie moi (z Bibersteinem we zbroi!) sami o krzywy zgryz tego drugiego zadbali za pomocą wawelskiej rogali, to ja dla odmiany jestem gładkousty. No, nie tam znowu żaden puto, ale przemocą się brzydzę jak kupą. Ale oto stoi dalej ona, staruszka owa, stoi i do kiosku gada, a jak stoi to i mnie również myśl staje, aż zdziwiony staję. Bo oto refleksja targa mną arcydziwna: „Nigdzie protestów, choć to prawie centrum miasta” – tak mówię ze zdziwieniem wielkim do duszy swojej, albo ona do mnie – jestem zaspany Cóż to! Może mnie się do buta przykleiła? Wącham, patrzę, a tu nic. 74 to już nie wiem. Zaprawdę – we Wrzeszczu nikt mi tu nie woła, że ktoś mu tam Wawel bezczeszczy. Serce dzielnicy – a tu spokój, centrum Gdańska, a tu gnuśnieją, gdy górnolotni grabarze grosiwo nasze grabią i gębę wawelską narodowi doprawiają. Zaraz, już to nam Wawel bezcześcić będzie krocie kwiecia dygnitarzy światowych – a tu spokój! Lud, co do świeckiego objawienia Badiou nie dorósł, lud co apostolstwo dobrej bezwiny ma za nic. I woli trwać w tym zadzie słowiańskiego chochoła o słomianej czuprynie. A niech spłynie! Rozglądam się tedy wokoło w poszukiwaniu jakiego Zbawcy. Zbawco, niech w twych oczach zatli się święte oburzenie, a ja Cię w mig dostrzegę. Ale, ale! Co ja gadam – oburzeniem ja się też brzydzę, a jak ma być Zbawca, to niech on będzie spokojny. No to szukam dobrego, a spokojnego Zbawcy. Ale tu nikogo. A zamiast tego w powietrzu, nie wiedzieć czemu, zsyła mi los zapach kupy. Cóż to! Może mnie się do buta przykleiła? Wącham, patrzę, a tu nic. Pod butem – nigdzie! Na rękawie – nigdzie! Na gaciach, na kiosku, na babci – nigdzie! Skupiam się i wnio- sek wysrywam taki: „nie kupuję – nie ma to tak, żeby kupa była bez powodu”. I naraz powodu tego smrodu szukać zmierzam, a chodniki i kąty przemierzam, i nawet przechodniów zamierzam pytać, bo nie ma tak, że głęboko skryte jest to, co śmierdzi. No, chyba że ze mnie jakaś wędrowna trupa chce głupa uczynić, i zaraz mi z mikrofonami i kamerami swemi wyskoczy, i w antenowym swym czasie zakrzyknie: „dałeś się nabrać na kupę”! Rozglądam się wokoło. Rozglądam. A że trefnisiów wokoło ni śladu, a ulice spokojne, a że nawet tam sprzątacz swą miotłą asfalt zamiata, a nikt mnie szuflami na kupę nabrać nie chce – to dziw mnie dopada. No bo już teraz podejrzeń nabieram, że prawdziwa to musi być kupa, choć jej na razie nie widać. Wokoło patrzę – oto gdzieś z tą kupą razem się toczy po bruku psychoza jakaś społeczna, choć zgoła niewidoczna prawie: idą przechodnie, niby spokojnie, ale nerwowo tak jakoś. Bo niby przyjaźnie, niby zajęci tylko własną osobą, ale już to na tych, co ich mijają, podejrzliwie jakoś wszyscy spozierają spode łba i w zakłopotaniu. Tak, każden na inszego podejrzliwie łypie, jakby w dezorientacji, bo jakby źródła nie mógł znać kupy. I tak chodzą, i kroczą, a niby normalnie, ale jakoś im tam nieswojo, a jak już na inszych się wokół napatrzą, to zaraz też zerkają po sobie. O, tam – przy tamtym klombie, przy tej wystawnej galerii: korporant w krawacie strojny w garnitur, śpieszy gdzieś, ale przeca po nogach swych patrzy i zerka. Nagle przystaje, walizę odkłada, pod swe zagląda podeszwy. No to ja też zaglądam pod swoje, znowu, bo zaglądanie to teraz jak czkawka. A zaraźliwe, bo po raz jeszcze kolejny zaglądam i już teraz wtóruje mi jakiś przechodzień, i on też sobie zagląda. I nawet sprzątacz, choć wszystko posprzątał, też sobie zagląda i potem ogląda doły nogawek swoich. Bezradne miasto, Polska bezradna, na którą coś się skądś sączy! Zapach kloaczny powszechny, choć rzadki, natychmiastowej śmierci nie niesie, to każden więc tylko pod siebie spogląda i precz stąd swój niesie żywot. A choć to Gdańsk, to nikt solidarnie się nie skrzykuje na kupę, a smród trwa, a choć już wyczuty, to tylko przez ludzkie przeczucie. Co robić – pytam się swojej duszy, bo sprawa to chyba przegrana: bo choćbyś po Wrzeszcza przecznicach biegał i wrzeszczał, i wieszczył kupę, to poznasz po twarzach, że póki śmierć nie zagraża, to wszyscy na ciebie wypną swą pupę. I krzykną: – „A szukaj, szukaj sobie tej kupy, nie masz ty żadnych kryteriów szukania. Po całej Polsce zapach jednaki i na nic twoja breweria. A jak on jest wszystkich, to przecie niczyj, więc jakby go wcale nie było. Nie poznasz ty źródła, bo wszędzie jednaki powiew się sączy kloaki”. I stoję, stoję jak wryty, w kamieniu wyryty, bo przecie zanim wyszedłem do ludzi, to wiem już bez języka strzępienia, wiem już co to za ludzie. I smutno, a jakże mi smutno. Lecz oto w moim kierunku po krzywym chodniku zapracowana zmierza tu matka, z dzieciątkiem malutkim, co trzyma jej rękę tu do mnie ona zmierza. A to dzieciątko – cud boski! Cherubinek to nieskalany, niewinny, a z loczkami, piękniutki, malutki, a spokojny, a pyzaty jak mały Budda. Roczny, dwuletni najwyżej, nóżkami stąpa niepewnie jeszcze i sztywno, ale choć sztywno – to żwawo. A kruchy, łamliwy, świata niepewny, od kroków drży mu główeczka. A widzę, że temu Polaczkowi małemu ciężar jego bytu ciąży – w strony przeróżne kolanka mu w chodzie jego własny ciężar wywraca. I drżą, drżą, ale pion dzielnie trzymają. Niezgrabnie, choć ładnie – tak oto do mnie kroczy, z mamusią swoją za rączkę i teraz już mnie mijają oboje, a mruga do mnie ten chłopiec! Mruga oczkami, co głębi są pełne nieziemskiej! Tak oto mijają mnie, chłopczyk ten Polak i matka jego Polka, już mnie minęli, a on coś tam do siebie gaworzy, albo to może i do mnie, a już się odwraca od mamy, i do mnie się oto zwraca. I mówi! Mówi ten geniusz słowiański, mimo, że ledwo chodzi – a tak do mnie prawi, jakby w niego wstąpił podksiężycowy intelekt jakiś. Na chwilę paluszek, co go ssał, z buzi swej drobnej wyjmuje i do mnie gaworzy, a sama dżiwitindrija jego język prowadzi: „Kara taka, polska sraka, taka dharma, taka marna, sraka taka, jaka karma”. Staję! Dęba staję! Dopada mnie moja bhawanga. Staję, a zimny pot mi ciemienia kurczy, a kroku postawić nie mogę, a jak już zaraz mogę, to chłopiec już znika za rogiem. A naraz się pode mną, tak jak i pod nim trząść „Kara taka, polska sraka, taka dharma, taka marna, sraka taka, jaka karma”. zaczynają kolanka. I trzęsą się, trzeszczą, i z wielkim wysiłkiem pion zachowuję, by nie paść. Nogi jak z waty, znikł ten pyzaty heros, on, co mnie może z zagadki wyprowadzić kupiej! Muszę, ruszę, a choć dalej nóg nie czuję, to się zmuszam, to ruszam i biegnę za róg, tam gdzie znikł był on, przebóg! Ale nie ma go, nie ma onego, ani też matki jego, nie ma ich tutaj już więcej. I gdy za tym rogiem stoję, to dębieję, to wokół już tylko gołębie. Łypią na mnie ślipia ich czarne, i tymi ślipiami chyba się na mnie boczą, bo myślą, że oto niosłem im karmę, a ja przecież swojej tu karmy szukam. Szukaj prawdy w lesie! […] Rozdział drugi, w którym bohatyr na moment Matecznika zaznaje Oto w ostępie – polana, a w jej głębi dęby dwa widzę – jeden stoi, a koroną łaskawie na drugiego łypie, co się ku niemu wypina na wpół przełamany. Jakby oba one jakiś wszeteczny rytuał odprawiać miały. Drzewa to słowiańskie, pradawne, w konarach im się tajemnicze jakieś skrzypienia zalęgły, szurania pod korą, Polska w głąb 75 76 co też w innych tu drzewach szurają, a źródła tych tonów różnorakich poznać nie sposób, a gdyby nawet uważnie słuchać – to próżno. Gdzieś tutaj są te szemrania po prostu, skądś płyną, a jakby zewsząd. A w tychże dębach, gdy wiatr tylko zaświszczy – jakby też zawodzenia dusz udręczonych, co kiedyś żywot mieć tu musiały. Wokół ich pni, po korzeniach tupot cichutki, a nieustający, jakieś szmery w gałązkach, stukoty. A zdaje się, że jeden z tych dębów do drugiego pradawne jakieś zaklęcia szepce, a tak dawne, że przy nich pierwszy Polak się stawał. Bo od zarania samego na pierwszych Słowian ten ostęp spoglądał, ich przy palenisku doglądał, aż niespodziewanie, aż dnia któregoś z oczu na dziesiątki wieków ich stracił. A tęsknił, a tęsknił, a tęsknił. A powrotu prawnuków doczekał, gdy znów się w ostępie schronili, cudzym ze swych checzy wygnani knutem. A też wtedy tylko szeptali, szeptali we strachu, choć pieśni ich miłe, nadziejne, a choć już ognisk nie rozpalali, opowiadali, szemrali, że świat im się palił, choć ostęp stał przecież niezmiennie. Lecz im też pierzchnąć pisane było z tym nadziejnym szeptem po nocy, gdy raz rozległy się wieczornych dzięciołów klekoty, a z nieba plwać jęły czarty. Tak też i ostęp teraz szepce, szepce, nieśpiesznie, a pragnie wszystko, wszystko przywołać, co spamiętać był zdołał, a dobre, a dobre tylko, a zapomnieć pragnie przeklęte. W tym zaklętym szeptaniu sylaby krótkie, a śpiewne żyzne opiewają rozłogi, osady wiślańskie sławią, a też dobrotliwość pierwszych Polan w nich szemrze. Gdzieś tam coś zawiewa po dziuplach, a ciągi świszczących słów się snują: „Daj, ać ja pobruszę, a ty poczywaj”, a też „Ligaj, bo oroł bede”, a podobnież insze niezapisane posłuchy, insze historie z chat kurnych duchy leśne przynoszą. Tak to dęby szepcą na wietrze, na wietrze, na wietrze, choć dęby to wszeteczne, wszeteczne. Ale nie to złe, nie to. Bo nie od tego zdębiałem, ale oto zdębiałem: oto dąb, ten sto- jący, ku ściółce koroną się chyli, a pod nim papierzysk mnóstwo, całe sterty, a każde z nich okutane zeschłym brązem. Kupa papierzysk, a też papierzyska kupy są pełne. Tu? W jedni pradawnej? Nie ucieknę ja od smrodu! Nie ucieknę! Zło czai się w ostępie. Matko Bosko – dotarłem do źródła kupy! Cały zdębiałem, jako te dęby. Matecznik, wszetecznik polskości ujrzałem – tak oto wtedy myślałem. Co robić było – kolana zmiękły, wszystko zmiękło. Wtedy na tym na w pół zgiętym dębie, nad rzekami zeschłemi usiadłem i płakałem. A z duszy mojej lała się patoka myśli, jakby z kałamarza, co stał się kałomazem naraz. Nie ma ucieczki przed kupą, jak tylko w inną kupę, przed dębem zaś nie ma w ogóle ucieczki. Tak mi szeptała dusza, albo ja jej, w rozpaczy byłem, więc nie wiem. […] Rozdział trzynasty, w którym bohatyr na Wyżynach z Kałmukiem wojuje […] Stoi więc bunkier i na mnie zimno spoziera ze swego oczodołu wąskiego, a tak wąskiego, jakby to przymruż był oczu Kałmuka. Niechybnie to wojów kryjówka! A musi to być ich twierdza, co zaraz mi się potwierdza, bo oto coś skrzypi, coś gdzieś stuka i naraz głowa jakaś ryżowa z wąskiego włazu na rondlu już sterczy. A żółta, żółta i jeszcze w inszych odblaskach jakichś, ni to blada ni to śniada. Ze szczeliny ogniowej na mnie wcześniej baczyła, spozierała, niechybnie teraz z bliska zechce mnie pożogą uraczyć. Bo oto się ta głowa podnosi i już barki, i plecy, i nogi, i kolor zielony widzę munduru, a krój identyczny z mundurem wojów, choć ten tutaj Słowianin drobniejszą ma po wielokroć posturę. No i stoi ten Polak, choć twarz jego dziwnie kałmucza, stoi na bunkrze w tym zielonym mundurze – a stoi, jakby kwiatek do kapelusza. Zielone i żółte, kwiatostan z łodygą, i jeszcze do tego się rusza. I łuk na mnie pręży, zatkniętą na cięciwie ma strzałę, i strzela do mnie – lecz na razie głosem jeno piskliwym, acz donośnym – a jakby to szczek nawet: – A śtój, bo śtrzelam! I cięciwę napina. A co to za akcent obcy w jego się gardle obija? Nie ruski, nie francuski, a chiński może? Jakim językiem człek o twarzy pełnej żółci władać może jako pierwszym? Ale to przecie polski! Przecie rozumiem. A jak rozumiem, co mi każe, to na rozkaz ten dziwię się najpierw niezmiernie. Bo przecie ja stoję! Po co mi jego pokrzyki, skoro stoję, a ruszać nie za- A Kałmuk to przecie, Kałmuk! Kałmuk w polskim mundurze z orłami! mierzam? A może mu o to biega (choć stoi), że mam ja stać, a nie paść? Może on wie, że ja właśnie w depresji błądzę, choć to na wysokiej Wyżynie się szwendam. Może wie, że zaraz z wycieńczenia padnę? – Ręcie do góry! – dalej się na mnie ten człek ponury drze i ode mnie wymaga. A tu już przecie sobie folguje, bo przecie on nie Ojciec Nasz, żebym ja do niego ręce miał wznosić. Nie Ojciec to, a za to smrodziec jakiś, z wątrobową plamą na twarzy, co mi się z oddali rozmywa, tak się do mnie wrzeszczeć waży! Toteż nie dam ja satysfakcji jemu! – Ręcie do góry – słychać krzyk wtóry. A wolnego, azjacki kolego! Ja przecie sobie nic z tego nie robię, bo choćbyś i stał na równym bruku, to nie trafisz do serca polskiego z tego zenońskiego łuku. Więc milczę, bo mi tamten urąga, a ja pełen urazy, a milczę przez chwile, to się ta cisza przeciąga, napręża i dłuży, a napięta jak łuk tego człeka, co ciągle we mnie celuje, co ja jestem dlań celem. Tym celowaniem wcale się nie przejmuję, bo niech tam celuje, a chybi, nie przejmuję się ani na jotę! Wyczuwa to chyba, bo niepokój w nim gdzieś tam się rodzi, a naraz zbiega z rondla bunkrowego na rondo, zaraz z podestu ziemnego też schodzi i już teraz ta łukowa źrenica, napięta w wytrzeszczu, na mnie po ściółce wprost zmierza. A z koncentracją, a powoli, acz konsekwentnie, małymi kroczkami się bliży, a ja stoję, choć wcale się nie boję jego. Już on wciąż na mnie swą cięciwę prowadzi, a staje dopiero na rzut kamykiem ode mnie, jako swej tarczy ćwiczebnej. I znów na mnie warczy: – Ręcie do góry. Und wieder noch: Hände hoch! Jak śmie! Jak śmie! Hasłem mnie wrzodowym traktuje ten poliglota, jakbym był spod knuta wyjęty! A Kałmuk to przecie, Kałmuk! Bo teraz już widzę, że to na pewno Kałmuk. Kałmuk w polskim mundurze z orłami! A twarz jego – nie ma na niej żadnego objawu chorobowego, to czysty zamysł natury! Twarz zdrowa całkiem, dobrze mu najwyraźniej w naszych polskich powietrzach. Pewno sprowadził już żonę, a wkrótce sprowadzi brata. Jakby go tylko moi wojowie widzieli, znów wybuchłaby draka. Ale u stóp wzgórza siedzą i co tu się wyprawia – nie wiedzą. Dziwna ta twarz, zauważam po chwili: z jednej strony polskawa, słowiańska, a nutkę ma też kozaczej buty, ma tureckiego posmak tytoniu, a trochę w niej też stepowego Mongoła i jeszcze bardziej wschodniego Azjaty – bo oto beka karczemnie, przy czem przeprosić nawet nie raczy. A niech mu, zdrowo, choć chamsko, nie będę mu uwagi zwracał, bo na muszce jego, na postronku wciąż jestem. Naraz musztra kolejna: – Hände hoch, sagt er noch − znów swoje pogańskie zaklęcie powiada, a we mnie się duch gotuje, bo mnie, co przodków miał w Gnieźnie, bierze ów żołdak za Germana. A sprawa przegrana jak spokojnego polskiego młodziana biorą za Germana! A już mnie Traumy z zeszłego wieku, co chodź zszedł, to w duszy w tę i nazad mi chodzi, już mnie Traumy wielorakim rytmem, wielotysięcznymi buta- Polska w głąb 77 78 mi nachodzą. Oczy mi tedy pulsują od tętentu pułków brunatnych, i już jakby spod próchniejących liści zewsząd stada grzechoczących na mnie zmierzały prusaków. To ja nie wytrzymam, niech sobie kałmuk strzela. Krzyczę: – Zejdź mi z drogi, popleczniku pożogi, albo zejdziesz ty sam z tego świata. I z hełmu twojego, z trupią główką (choć głowa jego bez czapy), nocnik wyklecę, pojemnik na truchło uczynię! Tak krzyczę, a dosadnie, a ostro, aż ten swoją żółtawą żołdaczą japę rozwiera. Dziwi się! Jakbym po polsku nie mówił, jakbym mu co najmniej poetyckim przycinał frazesem! I jeszczem nie ochłonął po tych jego germanizacjach, co we mnie budzą zmory, z rozwartej japy kolejny mu Niemiec wyziera, tym razem w stylu denglish: – Speak Polish oder ich schieße! A śmiech mnie na to ogarnia, trochę śmiech to strachliwy, bo onże Kałmuk mnie, Polaka, do polskich wyrazów przymusza. Dla tej niepolskiej mowy mam ja rezygnować z kontusza, żeby mnie ten przymuszał! Ale w strachu ta japa, widzę wyraźnie, w większym ona lęku niż ja, gdy miały pokalać mnie gbury. No to krzyczę do tej japy, a prosto, dosadnie, dostadnie, do tych pułków prusaków brunatnych krzyczę, co wciąż je we wibrującym mam powidoku: – Człeku ponury! Twój łuk – nicht gut! Aleś ty nie mój wróg! Jeden jest wszystkim Bóg! Ręce polskie – nimmermehr hoch! Swój łuk – rzuć na bok! Mein Kampf − kein Kampf! Ich bin peaceful und müde! – a jąkam się sztukując te słowa, a waham się i stracham, bo trudna to sztuka takim łamanym esperanto mówić do polskiego Kałmuka. Trudna, choć Sobótka to przecie nie Babel, nie Wawel, a zwykły jeno wąwel. A jeszcze trudniejsza, bo los mnie samego w tej próbie zostawił, nie zjawił się mały Budda. Widać chyba już dorósł, a też mój duch własny żadną nie wspomógł mnie radą. I choć wiem, że strzała Zenona teoretycznie nie może sprawić, bym skonał, a w serce raczej nie ugodzi, to serce me i tak niespokojne, wszak ten łuk zespolon z rękami potomków Chanatu. A co będzie, jak sprawa przegrana, jak łuk jego bezbłędnie kolana Przyjacielu! Dzięki tobie Polak leśny zdobędzie ogładę, ty uczynisz go Kosmopolakiem. przeszywa? A co, jak nie zenoński, a tse-noński to łuk i zaraz na wylot mnie przebije? No to ja na to bez poczucia klęski, ale też z lękiem niejakim, z pewnym w potylicy mrowieniem poddaję się intuicji rozmysłu własnego – dojrzało już Przemienienie do tego. I gotów jestem sygnować traktaty. A Kałmuk – też widać kumaty, bo nad moim esperanto nosem wcale nie kręci. Choć oczy ma skośne, to ja mu prosto w nie patrzę. Łuk swój odkłada, a już się nie stracha, a że nie wystrzelił wcale, to w same serce mnie trafia. Padam! Znów padam w tej kniei, ale teraz padam z przypływu nadziei, padam na ziemię jak gromem raniony – jakby przed genialne Jagiellony z podziwu padam! Przez ich tolerancyi ducha przemieniony znalazłem prawdziwego Polaka! Bo poliglota, bo wykształcony, bo jego zmysł wyważony! Bo jak chce głos zabrać – to wpierw płodzi, aby siły ważonej nabrać. A i ode mnie chyba Polak z niego prawdziwszy, bo próżne nie nęcą go spory. Oto do mnie podchodzi, po azjacku się kłania – kto nie przeżył, uwierzyć nie może – bo oto on do mnie powiada, no po prostu, mówi do mnie „Szczęść Boże”. Tak to Europę podbija Azjata! Znalazłem brata, a zawżdy go miałem. I nie chcę mieć już braci z nadania, nie chcę ich mieć już z wyroku. A ja się również mu kłaniam, po naszemu, a pytam: – Co tu robisz, powiedz mi teraz, gdy pokój. – Bunkra strzegę – szczerze się do mnie on szczerzy, a skromnie głową kiwa. – A w co wierzysz? – W Polskę wierzę. A myślę, że chyba rzeczywiście wierzy. Ale naraz mnie jakoś tak koło serca pewna się wątpliwość zalęga. A może to menda, co mi fałszywą przyjaźnią nałożyć pęta pragnie? „A miarkuj sobie” – ochotę mam odrzec, myśląc, że żarty tu stroi, ale przecie on cały czas po przyjacielsku stoi, a jak już do mnie podchodzi na wysięg ramion, to dalej przyjacielski. Oto w mundurze staje przede mną Polak dobrze umiarkowany! Pytam go: – A powiedz mi jeszcze, jak już tu stoję – byli tu może trzej woje? Jeden wielki, Za twoje Zbawienie od smrodu winszuję ci solennie. z granatami u pasa, drugi z pacholęcia facjatą, a trzeci z wielkim rogiem na plecach. Nie biegali stąd albo dotąd? – Nie widziałem. Śam tu siedzę, a nie wychodzę za miedzę, jenom śtale na warcie. – Stale? A kto ci kazał sterczeć w tym banale? – pytam go tak, pytam otwarcie, bo jakżeby tego pytania nie zadać, skoro on tak długo na warcie. To pytanie logicznym jest pytaniem przecie. – Siam sobie kazałem! A to po tym, jak chłopczyka małego śpotkałem. Chłopczyka! Tylko mnie ciarki przechodzą, a dalej słucham: – W ściękach, w szcię… w szczękach kapitału na targu ja śtałem. A nagle do mnie chłopczyk malutki, pyziaty do mnie przyciupnął. A siedł on za rękę z mamusią. A coś gaworzył, do mnie chyba, a mozie i nie do mnie, jakem śtał w swoich ściękach. – Chłopczyk mały? Na czółeczku z kropeczką? A co powiedział? A co też on tobie gaworzył?! – pytam. – A siak jakoś: „Twoja warta, ryżu warta, taka długa, jaka dharma, dużo warta, dobra karma”. A słyszę, że Kałmuk zna owe słowa na pamięć (bo je poprawnie wymawia!). To pytam: – I co, od razu żeś tu przyszedł, do tego bunkra, do tej leśnej stanicy od razu? – Oj, oj nie od razu. Gdy po cięśkim dniu ja do domu wracałem − ośrał mnie gołąb. I zroziumiałem. Zrozumiał! A ja też zrozumiałem, bo teraz już wszystko rozumiem. Bo ta mowa – oto siemię lniane na serce pokalane! Więc do niego mówię, a tak mówię, jak nie powiedziałbym do Polaków niektórych, jak bym nie rzekł do przyjaciół wielu, co ich mam na Wawelu: – Przyjacielu! – ręce na barkach mu kładę. – Dzięki tobie Polak leśny zdobędzie ogładę, ty uczynisz go Kosmopolakiem. On ci swoją niekurną chatę pokaże, a uczyni cię dygnitarzem, ty również mu swoje sztuki przekażesz. Oto twym późnym wnukom polskość doda kolorów, a ty jej jeszcze szczyptę dodasz polskości i liczebnego waloru. Ty się nauczysz przeszłości naszej, w swoje ją upchasz kamasze, ty weźmiesz garść tej przeszłości, a już bez zaszłości będziesz ją w swym pamięciowym trawił żołądku. Na barkach ją uniesiesz, jak wodonośne bukłaki, w domu swym postawisz, a dzieci własne na naszych granicach ty stawisz, gdy ich zabraknie po oderdzennych stanicach. Eunuchu zaklętego lasu! Stój ty w tym bunkrze, aż wojowie do ciebie sami odnajdą drogę, na wzgórze się wespną abstrakcji. Stój, aż się wespną. Dojrzeć im trzeba. Ty czekaj. Oni ze swych bunkrów wylęgli nowej szukać polskości ostoi – a jeszcze nie widzą, że ona jest w ruchu. Lecz niechybnie do ciebie tu przyjdą, druhu leśny, a wtedy ty nadejdź dla nich. Strzał się ich obawiać nie musisz, ni rogów, co gulgot w nich się kołacze kloaczy. A nie krzywdź też ich ogarów – one niewinne, wierne, waleczne, złych zamiarów nie mają, a ktokolwiek ma ich we władzy, tego spełniają rozkazy. Bunkra twojego nie dosięgną ni kły, ni noże. Jeno się granatów z breją i wawelskiego smogu, co Polska w głąb 79 80 go ze szkła sączą wszyscy, strachać poważnie ty możesz. Przed nimi twarde zatrzęsą się mury – bo brud się zawsze zewsząd przyklei, a do smrodu – niczym do brodu jakiego – zawsze schodzą się knury. Polacy leniwi, a też nazbyt ruchliwi, wreszcie sami się zgodzą w bunkrze zamieszkać z tobą, przy drzwiach mosiężnych na oścież. Kasztelanem ty bądź gospodarnym. − A strzeż się też gburów ze szpicami ostrymi, oni w ciemne niebieskie barwy odziani, bo też spod gwiazdy są ciemnej. A też to być może, że przyjdą wkrótce oni, oni też cię znajdą, a pamiętaj, że nie tylko pogrzebacze mają, ale kule serca i mury kruszące, a też maszyny, co pusto gardłują, a dusze trują, a cegły polskie w pył mogą rozbić, rozłupać. − Tak czy owak, gdy cię groza obezwładnić zdoła, polegaj ty na przyjaciołach. Nie wiem czy ja tobie wtedy pomogę, swoją jeszcze mam środkową drogę, a dokąd mnie wiedzie – ja nie wiem. Jednak zdradzę tobie, bo czas życia krótki – gdy policzone dni twoje, gdy zbyt potężne wybuchać będą gnoje, z pomocą czar ci przyjdzie Sobótki. Pamiętaj tedy w pogotowiu zrywane gałązki mieć w nowiu, zawsze miej ty ze sobą gałęzie świeżej łoziny. Wierzba płacząca nagląca zawżdy – a Polacy witki wierzbowej nigdy się nie ważyli pokalać. Ciskaj tedy łoziny z łuz tego bunkra i krzycz, a z całej siły krzycz „wici!”. I opanuj zdziwienie, gdy zamilkną wrogie ostrzały – to znak, że Polacy się wtedy bratają, a zwołują pospolite poruszenie, a też ciebie wnet zawołają. Czy pogrzeb to, czy wróg, nie nadużywaj ty jednak przywileju kasztelańskiego, bo kto zbyt często krzyczy „wilcy!”, tego w tłumie wilcy poniosą. Ale krzycz „wici!” gdy trzeba, to ciebie również Polska na piedestały wyniesie. Gdy wici – to oni zawsze zżyci. Zawsze się wtedy bratają, a nie od niedzieli, jak często by chcieli. Nieważne czy krzykniesz to dniem, czy nocą – na wici się zawsze Polacy zjednoczą, a gdy zewnętrz- na przychodzi groza, Prawdziwi są wszyscy, dla których ważną sprawą jest łoza. Uśmiecha się do mnie Azjata na ten głos nie mój z trzewi moich, ten Azjata co w jego twarzy pierwiastek wszystkich części jest świata. Krymskie wybrzeża, tundry Syberii, pomarańcze pól śródziemnych, wietnamskie stropy i inne jeszcze tropy – wszystko to w nim harmonizuje – zgodnie, a płodnie, a spokojnie. – Dziękuję – mówi do mnie, a tłumaczem naszym sama alajawidżijana – ocean, co choć ulotny, to wszechświadomy. Zatem czuję wraz z duszą swoją, że com wyrzekł – zrozumiane zostało. Żegnam się z nim tymi słowy: – Pierzchać mi trzeba, rękawy zakasać, bo tam pod lasem polskie się we smrodzie kąpią asfalty. A pracy tyle, mój przyjacielu, że nie Azjatyckie to arcydzieło kowalskie, zdobiona z brązu to drumla! uprzątnę tego pojedynczym życiem całem, choćbym i gwałtem na gwałt czynił porządki. A wiedz, że to ja ci dziękuję, Polaku! Za twoje Zbawienie od smrodu winszuję ci solennie, a zanim pójdę, gotów jestem ciebie ściskać i twoje polskawe oczy całować, aż się mą wdzięcznością nasycisz! Tak mu rzeczę, na co on powiada: – Guanxi! − co brzmi trochę jak „dziękuję ci”, albo też „oszczędź mi”, a w swoim chyba mówi języku, więc go nie będę dopytywał, nie będę całował, bo jeszcze pomyśli, żem puto, a przy domysłach zostanę. Gdy więc ja teraz mam czas na zostawanie w domysłach, on jeszcze w mundurze swym grzebie, szuka czegoś, aż wreszcie wyciąga. – Kou xiang – tak się ozywa, gdy wyjmuje coś zza pazuchy, do ręki przedmiot mi wciska. A myślę, że mówi mi „koł-czan”, że grot strzały mi daje, bo dłoń mą ten chłodny przedmiot nakłuwa. Albo, że „kuo-min-tang”, że oto mnie na komunistę, a na komunitarystę przynajmniej mianuje metalową iglastą odznaką. Patrzę z bliska – kształt to jakiś złowrogo brązowy. Lecz nie, nie jest na szczęście to amorfizm brudowy! Bo zimny, krystaliczny, a sztywny, bo ze stopu miedzi wykuty. Azjatyckie to arcydzieło kowalskie, zdobiona z brązu to drumla! Instrument muzyczny, antyczny, co jego korzenie są wszystkim wspólne pasterzom, wszystkim spokojnym duszom, co miały chęć patrzeć w chmury, do wszystkich ludów on zawżdy należał, a jego pierwociny zewsząd, na tułaczki go brały piechury. Metalowy języczek na takimż pierścionku, co rezonuje w ustach, a dar języków objawia, bo nowy język przydaje. A nawet jakbyś gryzł drumlę zębami, to dźwięk melodyjny wyda! Zanim jeszcze glob ziemski zastygł, zanim w tektonicznym wykuł się tyglu, w prakontynencie Pangei z górskich skalisk już dźwięki drumli niechybnie kapać musiały. A z pluskiem spadały, a wieść swą wczesną rozdały tam, gdzie dziś snują się swady: łąkom dnieprzańskim, rosyjskim tajgom, tureckim stepom, oazom judejskim i mgielnym śniegom Tybetu. Wszędzie tam impuls kszany posłały, każdemu ducha wyższego za- szczepić gotowe, każdego na równi ukochać. I wszędzie też podobna była mowa tej harfy – spokojna, głęboka, a zrozumiała dla ducha, choć nie uchwycisz jej miary – tonów drumli nie sposób bowiem zapisać, nie sposób przelać na papier, choć przecie tak bardzo są proste! Tony ulotne, te pojedyncze, nieskończoność przecie w sobie skrywają. Brzdąkam więc sobie pod nosem, a na swą nową zabawkę, na drumlę kałmuczą patrząc, mówię do swojej duszy: „Oto instrument mamy do tworzenia pieśni nowych, dla Prawdziwych Polaków mamy zajęcie, o duszo. Każdy gach na drumli zagra, i wirtuoz, i łamaga, każden w swych cnotach rósł będzie, każdy się z językiem drumli pozmaga, aż nad swoim własnym zapanuje językiem, gdy trzeba. W końcu wyrośnie nam ród Gładkoustych! Polak zwyczajny wieloma językami zawładnie (bo swoim i też tym od drumli), a też się prędko nauczy, że zamiast gnojem szastać, zamiast kuć robocimi szpicami, rozmowę lepiej z własną duszą zanucić, zanim się innych obłoci. I stanie się salonowy Słowianin, światowy Światowid się stanie a piątą gębę odsłoni. Co dalej? Jakim Polakiem jest ten tajemniczy Kałmuk? Ejdetycznym! Może jeszcze kiedyś opublikujemy kawałek takiej eksperymentalnej prozy. Polska w głąb 81