DIGOXIN 100 mg
Transkrypt
DIGOXIN 100 mg
WYPRAWA „ORŁOWICZ-GSS” 06.07.2010-22.07.2010 DZIENNIK PRZEJŚCIA Dzień pierwszy 06.07.10 Zdobycie GSS rozpoczynamy od Świeradowa Zdroju, słupka z czerwonym oznaczeniem naszego szlaku, oznaczającego początek. Na razie aura nam nie sprzyja, drobny deszczyk zmienia się w ulewę. Bez problemów wchodzimy na Stóg Izerski. Tam w schronisku mały posiłek i pierwsze pieczątki. Przestaje padać, lajtowe przejście na Świeradowiec, Polanę Izerską, Podmokłą z punktem widokowym bez widoków (mgła), Szerzawa, Rudy Grzbiet, Przednia Kopa i wreszcie Wysoka Kopa, na którą prowadzi rozlatujący się mostek aż strach na niego wejść. Robimy zdjęcia do Korony Gór Polskich i dalej idziemy. Zaczęło znów padać, aż deszcz przeszedł w ulewę, tak dochodzimy do Wysokiego Kamienia. Cali przemoczeni z chlupiącą w butach wodą. Już kałuż nie omijamy. Na Wysokim Kamieniu krótki odpoczynek i dalej w deszczu przez Szklarską Porębę, Kamieńczyk na Halę Szrenicką do schroniska. Grażka jest wykończona, musimy często odpoczywać, ledwo dochodzimy. W schronisku stwierdzamy że mamy też mokro w plecakach. Zaczyna się wielkie suszenie i odpoczynek, trzeba się rozgrzać. To był ciężki dzień jak na początek. Dzień drugi 07.07.10 Wstajemy rano o 6.00 za oknem mgła, nic nie widać, perspektywa nieciekawa. Małe śniadanko z kawką i po spakowaniu plecaków wyruszamy na zewnątrz, ubrani w kurtki. Jest zimno. Przechodzimy przez Twarożnik na Śnieżne Kotły i tam się zaczęło. Porywisty zimny wiatr spycha nas ze szlaku. W takich warunkach skostniali z zimna schodzimy na Przełęcz Pod Śmielcem. Mniej wieje, zaczyna się ocieplać. Od Petrowej Boudy zza chmur wychyla się słoneczko robi się ciepło i od razu jest przyjemniej. Z lepszymi humorami idziemy do miejsca naszego pierwszego posiłku w Schronisku Odrodzenie, jest pusto i przyjemnie. Spotykamy tam Olka, który od kilku miesięcy tu pracuje. Zamieniamy kilka słów i po posiłku, opatrzeniu obtartych stóp idziemy dalej. W ładnej pogodzie pokonujemy pierwsze przewyższenie. Idziemy w kierunku Słoneczników mijając po drodze Tępy Szczyt i Kocioł Smogori. Ze Słoneczników idziemy ładną lecz niewygodną kamienistą ścieżką do Domu Śląskiego. Podziwiamy piękne widoki z góry na Wielki i Mały Staw. Dom Śląski jest naszym drugim miejscem odpoczynku i posiłku. W Schronisku zostawiamy plecaki i szybkim marszem wchodzimy na Śnieżkę którą mamy do zaliczenia zdobywając Koronę Gór Polskich. Dokonujemy tego w 45 minut do góry i na dół (dobry czas). Kotłem Łomniczki schodzimy do Karpacza, też piękne widoki. Jest to najpiękniejsza droga na Śnieżkę. Zanim dochodzimy do Białego Jaru obcieramy sobie jeszcze więcej nogi, jest to efekt mokrych butów z dnia poprzedniego. Mimo bolących nóg przechodzimy cały Karpacz i na wylocie szlaku odbiera nas Małgosia na nocleg. Tak się kończy drugi dzień. Dzień trzeci 08.07.10 Drugi piękny słoneczny dzień. Z jednym lekkim plecakiem ruszamy na ambitne przejście z Karpacza do Paprotek. Wyruszamy o 7.00 z miejsca, gdzie odebrała wczoraj nas Małgosia. Zaczynamy Ładnym przejściem przez las i tak się rozpędzamy, że po drodze na szlaku nie zauważamy Kapliczki Św. Anny. Opamiętaliśmy się dopiero w Sosnówce po wyjściu na asfalt. No i tak przebiega cała droga przez Głębock, Mysłakowice, Bukowiec po wyjściu z którego zaczynają się górki. Pod górkę idziemy na Przełęcz Pod Średnicą i dalej cały czas pod górkę ale niestety asfaltem prawie na szczyt Skalnika i do tego żrące nas tabuny robactwa, muchy, komary i inne. Gorąco jest - nie do zniesienia. Wreście szczyt zdobyty. Następnie przez Konie Apokalipsy ostro w dół lasem po kamieniach. I te muchy istna plaga. Schodzę w dół, bolą mnie palce u nóg odciskające się w traperach. Po wypłaszczeniu szlak jest fatalnie oznaczony, wszędzie pełno powałów, idzie się fatalnie, kierunek utrzymujemy tylko dzięki temu, że jest to nie pierwsze nasze przejście ta drogą. Bolą mnie nogi, a ściśle palce u nóg. Dochodzimy do Szarocina i tam osładzamy sobie nasze męki pijąc piwko z miejscowymi pijaczkami, dyskutując o wszystkim i niczym. W Szarocinie kończy nam się mapa i do Paprotek idziemy trzymając się szlaku, optymistycznie nastawieni że będzie lajtowo i szybko, nie zdając sobie sprawy, że zaczyna się nasza męka. Pierwsza przeszkoda to Świerczyna, która nagle staje nam na drodze i wspinamy się stromo w górę (to nie jest złe, tylko męczące). Ciężko schodzi się w dół z moimi palcami. Dochodzimy do miejsca w Paprotkach, gdzie miała nas odebrać Małgosia, ale okazuje się że ma kilkugodzinny poślizg. Mimo zmęczenia postanawiamy iść pieszo do Miszkowic 10 km asfaltem. Droga przez mękę! Ledwo dochodzimy przed budynek szkoły, siadamy na ławeczce i ściągamy buty. Nogi mam w fatalnym stanie, palce białe jak odmrożone, strasznie bolą, próbuję je masować i chodzę boso po trawie aby przywrócić krążenie krwi. Grażka narzeka na otarcia stóp i tak się zakończył nasz piękny słoneczny dzień. Dzień czwarty 09.07.10 Ten dzień ma być lekki, przeznaczony na leczenie nóg. Idę w sandałach bez skarpet. Co za ulga dla moich obtartych i bolących stóp! Mimo to też wyruszamy o godz. 7.00, ponieważ zapowiada się upalny dzień i chcemy iść jak jest jeszcze z rana chłodno. Z Paprotek ładną drogą idziemy na Zadzierną, mimo że jest trochę stromo idzie się fajnie. Na górze podziwiamy piękne widoki na zalew i okolice. Pięknie widać Karkonosze. Odpoczywamy, jak luz to luz. W sandałach z góry też schodzi mi się dobrze, palce nie bolą. Dalej asfaltem do Lubawki, gdzie na ławce robimy sobie śniadanko z piwkiem (luz). Z Lubawki przez Miejską Górkę, Czarnogórkę lasami brniemy dobrze przetartym szlakiem. Przez las bez kłopotów zdrowotnych docieramy do Krzeszowa. Tam drugi odpoczynek z paśniczkiem. Zaplanowana końcówka do Grząd przebiega spokojnie bez większych wrażeń, po za tym że jest gorąco i atakują nas muchy. Po przejściu w sandałach nogi moje są w lepszym stanie niż w traperach. Postanawiam dalszą drogę pokonać w sandałach bez względu na wszystko. Jutro przejście ma być ciekawsze. Dzień piąty 10.07.10 Dzień zaczyna się pechowo, mimo że wyjechaliśmy próżno, to na miejscu skąd mamy ruszać okazało się że Małgosia zapomniała plecaka i musi się po niego wracać do Miszkowic. Kawał drogi i dla nas strata około godziny czasu, ale ruszamy na szlak. Pierwsze kilometry są asfaltem, po wejściu w las na Suchą Górę zaczyna się wyrypka pod górę słabo oznaczonym szlakiem, nieprzetartym. Kłopoty zaczynają się w drodze na Lesistą, brak oznaczenia szlaku i co chwila skrzyżowania leśnych duktów. Nie gubimy się tylko dzięki dobrej znajomości posługiwania się mapą i orientacji w terenie. Tak jak wcześniej napisałem droga przez chaszcze, nieprzetarta ale w końcu docieramy na Lesistą. Zejście w zasadzie bez większych kłopotów poza drobnym zgubieniem szlaku co płacimy dłuższym przejściem, ale w końcu docieramy asfaltem do Sokołowska. No i tu się zaczęło. Jest bardzo gorąco, żrą nas muchy i inne robactwo, a tu trzeba się prawie pionowo wspinać na Bukowiec. Jeszcze przed dotarciem na grzbiet jesteśmy wykończeni. Z robactwem walczymy OFFEM, który nam kupiła Agnieszka, pryskamy się co jakiś czas, pomaga. Zmęczeni z niewielkim opóźnieniem docieramy do Schroniska Andrzejówka, tam posiłek z piwkiem. Należy się nam (piwko jest super, zimne pycha). Po odpoczynku wyruszamy na ostatni odcinek tego dnia do Jedliny Zdroju. Nie jest łatwo, szlak prowadzi z góry i pod górę, miejscami słabo przetarty i źle oznaczony. Do ruin Rogowca jest nie najgorzej, ale dalsza droga Jedlina - Głuszyca chyba nie rzadko uczęszczana, gdyż słabo przetarta. Z trudem ją przechodzimy, ale jakoś docieramy do miejsca, gdzie ma nas odebrać Agnieszka. Nasze męki nagradza nam pyszną kolacyjką: to jest smażone kiełbaski, ogóreczki no i zimne piwko. Zapominamy o trudnościach. Jesteśmy, zadowoleni gdyż przeszliśmy już 140 km. Dzień szósty 11.07.10 Dzień rozpoczął się ładnie, od pysznego śniadanka z jajeczniczką no i jesteśmy wyspani, bo wyruszamy na szlak przed 9.00. Droga jest fajna, dosyć łagodna przez przełęcz Marcową koło Włodarza na przełęcz Moszną do Przełęczy Sokolej. W zasadzie pokonujemy niewielkie wzniesienia a na Sokolą schodzimy w dół. Dosyć strome jest podejście na Wielką Sowę ale to znamy, gdyż wielokrotnie tam wchodziliśmy. Ciążą plecaki, trzeba się przyzwyczaić. Pierwszy paśnik w Schronisku Pod Sową, a koniec drogi na dzień dzisiejszy w Zygmuntówce no i odpoczywamy (może uda się obejrzeć meczyk finałowy Holandia – Hiszpania). Dzień siódmy 12.07.10 Niestety nie udało się obejrzeć meczu, ponieważ gospodarz się spił i urządzał na świetlicy dyskotekę, na której był jedynym uczestnikiem. Muzyka na ful i tańcował. Noc mieliśmy przerąbaną. Rano po skromnym śniadanku wyruszamy mimo wszystko w dobrych humorach. Mimo stromizny dosyć dobrze wspina się nam na Rymarza, następnie Słoneczną i jesteśmy na Kalenicy. Zejście w dół i w górę najpierw na Malinową, nie wiem dlaczego tak nazwana, gdyż nie widziałem tam żądnego krzaka malin i zejście na przełęcz Bielawska. Tak w dobrym tempie i nastrojach docieramy na przełęcz Srebrną. Zaznaczam, że cały czas mamy piękną, słoneczną pogodę i to na pewno tak nas optymistycznie nastraja. Zwiedzamy ruiny dawnych fortów i chcemy dojść do schroniska, gdzie zaplanowaliśmy odpoczynek. Okazuje się, że schronisko zostało zlikwidowane i przerwę przyszło nam zrobić przy budce z grillem. Druga nieprzyjemna wiadomość, to brak noclegu w Słupcu, dopiero następny mamy w agroturystyce w Ścinawce Średniej. Trudno, zgadzamy się na to mimo, iż trzeba dołożyć ponad 7 km. Problem robi się z dojściem do Słupca gdyż został zmieniony szlak. Nie prowadzi przez Nową Wieś Kłodzką tylko lasami na Czerwieńczyce i dalej kierunek na Dzikowiec i dopiero wchodzimy na stary szlak do Słupca. W Słupcu robimy przerwę w pijalni piwa, gdzie zjadamy z apetytem wilczym kupione w sklepie parówy i świeży chlebek oraz popijamy jednym piwkiem zimnym. Jest tak gorąco, że nie chce się iść asfaltem i schodami na Górę Wszystkich Świętych. Fatalnie nie mamy sił! Ledwo wchodzimy, przeklinamy wszystko, mamy już dość. Zejście w dół jest masakryczne, śliski piasek, Grażka się wywraca ściera do krwi kolano, ale zaciska zęby i idzie dalej. Przed dojściem do Ścinawki przechodzimy przez wiadukt, który jest w remoncie, a droga zamknięta . Dobrze że nie ma robotników, bo byśmy mieli kolejne obejście. Z kłopotami, ale przechodzimy przez ten wiadukt, z wyschniętymi językami dochodzimy do sklepu, kupujemy byle jaki, aby zimny napój i pijemy, do tego na kwaterę dwa piwka i tak dochodzimy do naszego miejsca noclegowego. Kwatera jest fajna, a jeszcze lepiej czujemy się po kąpieli (łazienkę mamy w pokoju) no i duża satysfakcja po obliczeniu trasy: przeszliśmy 53 km to napawa dumą. Po wypiciu zimnego piwka zapominamy o bólu (Grażka) i zmęczeniu. Smacznie zasypiamy zagryzając wcześniej czekoladę. Dzień ósmy 13.07.10 Grażka prawie nie przespała nocy ze względu na ból nogi, ale wstaliśmy wcześnie przed 6.00. Po śniadaniu wyruszamy w drogę, ma być spokojnie, tylko 22,5 km. Pogoda nam sprzyja, są chmury, nie grzeje tak słońce, w oddali słychać pomruki burzy. Nie jest łatwo, pierwsza wspinaczka z Wambierzyc na Wysoki Wygon. W stołowych wejście na Skalne Grzyby też jest pod górę, ale nie jest źle, mimo braku formy u Grażki (jest osłabiona i boli ją noga). Trasę pokonujemy spokojnie do samego Karłowa gdzie załatwiamy kwaterę w Leśnym Domu, w agroturystyce pod samym Szczelińcem, na który wchodzimy po wykąpaniu się i posiłku. Z góry podziwiamy piękne widoki no i oczywiście wbijamy pieczątki do naszych książeczek. Schodzimy w dół na kwaterę i zaraz, mimo że jest jeszcze widno kładziemy się spać. Tak jak planowaliśmy dzień, minął spokojnie. Dzień dziewiąty 14.07.10 Dobrze się wyspaliśmy jesteśmy wypoczęci i po śniadanku przed godzina 7.00 wyruszamy na szlak. Grażka też czuje się lepiej, mniej boli ją noga. W dobrym tempie docieramy do Błędnych Skał, gdzie są kłopociki z pokonaniem niektórych przejść skalnych, trzeba to robić na czworakach i przepychać plecaki, ale nie jest źle. Dalszą drogę do Kudowy pokonujemy bez trudności. Chcemy coś zjeść, lecz humor psuje nam właściciel pijalni piwa, który nie pozwala nam zjeść swoich kanapek do piwa. Ignorujemy go i robimy swoje, pijemy piwo i zjadamy kanapki. Dalsze przejście do Dusznik jest ciężkie. Szlak prowadzi w większości polami i łąkami, słońce daje w kość jest upał no i robactwo. Zanim dotarliśmy do Grodczyna, jesteśmy wykończeni, a tu jeszcze tyle drogi. Z Grodźca schodzimy ostro w dół. Teren się wypłaszcza z niewielkimi podejściami i zejściami docieramy do Dusznik. Duszniki są przepiękne. Idziemy przez całe miasto podziwiając je. Aby wyjść na drogę do Zieleńca z miasta wspinamy się ostro w górę, ale to jeszcze nie koniec wspinaczki. Jak to zwykle bywa na koniec jest mały kłopocik, gubimy szlak, ponieważ został wycięty przez drwali. Jakoś docieramy do miejsca, gdzie spotykamy się z Małgosią Mariuszem i Brysiem. Oni potrafili nam osłodzić kończący się dzień. Przygotowali nam wspaniały obiad. Mieli nam też przywieźć zmianę odzieży ale przez pomyłkę wzięli siatkę z brudami. Dla nas to dobrze, bo jeszcze raz zobaczymy ich jutro, gdy naprawią błąd. Śpimy w schronisku Orlica, gdzie jest miła atmosfera i jest fajnie. Wypiliśmy kilka piwek. Mimo drobnych kłopocików, to był wspaniały dzień a zwłaszcza jego końcówka; odwiedziny. Dzień dziesiąty 15.07.10 Rano przed godzina 7.00 budzi nas Małgosia z Mariuszem, przywożą czysta bieliznę i odwożą nas na miejsce gdzie wczoraj zakończyliśmy wędrówkę, to jest na Kozia Halę, no i ruszamy na szlak. Niestety do Zieleńca i Lasówki sam asfalt, plecaki ciąża po nowej dostawie z góry praży słoneczko, jest gorąco, ale humory dopisują. Z asfaltu schodzimy za Rozdrożem Nad Urbaczem, wchodzimy do lasu. Droga jest fajna szeroka nie kamienista, słońce schowało się za chmurami. W oddali słychać zbliżającą się burzę, pomruki grzmotów dodają Grażce przyspieszenia i o 13.30 jesteśmy już w Schronisku Jagodna. Na koniec, jak to zawsze bywa jest pod górkę. W piekącym słońcu wspinamy się po stoku narciarskim do schroniska ale takie są końcówki. Schronisko jest prawie puste, bo oprócz obsługi i nas i jeszcze dwóch osób z psem nie ma nikogo. Sytuacja nienormalna, lato, gorąco a kaloryfery też gorące, śpimy przy otwartym jak najszerzej oknie ale i tak jest gorąco. Dzień jedenasty 16.07.10 Wyruszamy o 6.15 na zewnątrz jest przyjemniej niż było w gorącym pokoju. Jest rześki poranek i nawet idzie się dobrze ulicą do samego Długopola Zdrój. Po wyjściu z miasta zaczynają się kłopoty. Wychodzimy z lasu na łąkę i oznaczenie szlaku znika. Idziemy na wyczucie patrząc na mapę i masyw Śnieżnika. W bólach dochodzimy do drogi nr 33 gdzie odnajdujemy szlak i dochodzimy do Wilkanowa. Tam na przystanku PKS robimy postój z jedzonkiem i zimnymi napojami zakupionymi w pobliskim sklepie. Opuszczając Wilkanów znów ten sam problem łąki nie oznaczone, gorąco, gryzą nas muchy. Szlak całkiem ginie i idziemy na wyczucie kierując się na widoczną przed nami Igliczną. Nie wiem, jakim cudem natrafiamy na żółty szlak, którym dochodzimy do Marianówka. Tam się odnajduje czerwony szlak i jak to bywa zawsze na koniec jest pod górkę, stromo, gorąco ledwo dochodzimy do schroniska. Przy zimnym piwku odpoczywamy, a dalej zejście w dół do Międzygórza, gdzie mamy kwaterę. Schodzi się dobrze i wygodnie, ale humor zepsół się nam, kiedy Grażka sobie przypomniała, że na Iglicznej nie wbiliśmy pieczątek. Nie wracamy się. Dochodzimy do naszej kwatery w hotelu Złoty Róg. Jest fajnie, zjadamy knajpowy obiadek popijając zimnym piwkiem. Odpoczywamy robiąc dokumentację i studiując mapę na następny dzień. Zapominamy o trudnościach jakie mieliśmy w tym dniu, jak zwykle przed 20.00 już śpimy. Dzień dwunasty 17.07.10 Dzień rozpoczynamy wymarszem o 6.00 najwcześniej jak do tej pory. Idzie się dobrze, jest przyjemnie słońce nie piecze i bez dużego zmęczenia dochodzimy na Halę Pod Śnieżnikiem. W schronisku najpierw pieczątki potem zimne picie, krótki odpoczynek i idziemy dalej, z góry i po równym. Mała wyrypka robi się przy podejściu na Czarna Górę, jest stromo i to piekące słońce. Po wejściu na górę z wieży widokowej podziwiamy widoki na całą okolicę. Oglądamy z bliska wyciąg krzesełkowy i trasę narciarską o której wiele słyszeliśmy. Schodzimy na dół. Jest ciężko i odpoczynek z jedzonkiem planujemy w Kątach Bystrzyckich, ale okazuje się, że nie ma żadnego sklepu i miejsca, gdzie by można w cieniu usiąść. Idziemy dalej. Mimo zmęczenia dochodzimy do Lądka Zdroju gdzie mamy kwaterę w hotelu bankowym. Pokój jest fajny, z łazienką i wszystkimi wygodami. Po umyciu się i rozpakowaniu idziemy na miasto coś zjeść. Dochodzimy do pizzerii, którą poleciła nam recepcjonistka i zjadamy bardzo dobra dużą pizzę popijając zimnym piwkiem. Zaczyna kropić deszcz, przed ulewą docieramy na kwaterę. Padało całą noc. Dzień trzynasty 18.07.10 Dzień rozpoczyna się fatalnie. Na dworze mokro siąpi drobny deszczyk, no i mamy drobny kryzys. Nie chce nam się wcale iść dalej. Psychiczne załamanie trudne jest do opisania. Bez humorów zbieramy się i wychodzimy. Na ulicach mokro. Z Lądka wchodzimy do lasu na Przełęcz Konik, robi się mokro i ślisko, zaczyna coraz mocniej padać. Kiedy dochodzimy na Przełęcz Jaworową, to już od pasa w dół jesteśmy cali mokrzy mimo że mamy na sobie „pączki”. Podejście na Jawornik Wielki to droga przez rwące ścieżką potoki, śliskie rozpadliny, idziemy nawet nie starając się tego wszystkiego omijać i tak jesteśmy cali mokrzy. Staramy się tylko aby się nie przewrócić i nie zgubić szlaku .W strumieniach deszczu i rwących ścieżkami potoków oraz podłych nastrojach dochodzimy do kopalni złota w Złotym Stoku, ręce mamy skostniałe z zimna. W barze przy kominku staramy się je rozgrzać i doprowadzić do sprawności, co jest trudne. Cały czas pada. Ja miałem chęć iść dalej i dotrzeć jak planowaliśmy do Paczkowa, ale Grażka się zawzięła że dalej nie idzie i koniec. Całe szczęście że przy kopalni jest schronisko i Mariusz z Małgosią załatwili na tam kwaterę. Oprócz nas kwateruje tam kolonia, dzieciaki drą się niemiłosiernie, ale nam to nie przeszkadza. Po gorącym prysznicu idziemy do baru na smaczny obiadek i poprawiają się nam humory, chandra mija, mimo że dalej pada. Martwimy się o dalszą drogę, ale zaczynamy myśleć optymistycznie po otrzymywanych esemesach od guroholików, przy kominku suszymy sandały i nastrajamy się optymistycznie do dnia następnego. Jesteśmy zadowoleni po umówieniu się z Beatą na nocleg w Skoroszycach. Obiecała odebrać nas z Kałkowa, do którego jutro planujemy dotrzeć i przenocować u siebie. Spokojnie przesypiamy noc. Dzień czternasty 19.07.10 Wstajemy jak zwykle wcześnie rano, niebo jest pochmurne i siąpi drobny deszczyk. Pierwszy raz cieszymy się z tego, że szlak prowadzi ulicami, gdyż pobocza i ścieżki gruntowe są mokre i pełne kałuż. Mamy ambitny plan przejścia do Kałkowa w sumie około 33 km. Według mapy do Paczkowa szlak prowadzi drogami asfaltowymi. Jest dobrze, za Złotym Stokiem przestało padać. Na małym odcinku przed Błotnicą na chwile szlak wprowadza nas w las i to wystarcza, abyśmy się zmoczyli pokonując wezbrany po wczorajszych ulewach strumyk, to jest pech. Zaczyna się rozpogadzać. Wychodzi słoneczko i wysusza nam sandałki, w dobrych humorach docieramy do Paczkowa, nie jesteśmy wcale zmęczeni, na ławeczce w rynku zjadamy zakupione bułeczki z szyneczką i kaszaneczkę popijając zimnym napojem, jest fajnie. Zapomniałem napisać, że po drodze do Paczkowa oglądaliśmy potężne zbiorniki wodne Topola i Kozielno. Dalsza droga do Kałkowa w większości prowadzi asfaltem, więc i oznaczenie jest dobre. Poza drogami jest byle jak, szlak się gubi i są drobne trudności, ale bez większych kłopotów docieramy do Kałkowa, gdzie odbiera nas Beata i zabiera do swojej posiadłości w Skoroszycach. Samo obejście i dom są super, mimo że nie wszystko jest wykończone. Wnętrze eleganckie, ale co tam, wspaniałe przyjęcie z grillem. Super jedzonko no i drineczki. Po balu spanie po królewsku, jest wspaniale. Dzień piętnasty 20.07.10 Po takiej uczcie wstajemy i tak wcześnie o 6.00, ciąg dalszy wyżerki: super śniadanko z różnymi gatunkami wędlin, serów i warzyw oraz napoi. Na trasę Beatka odwozi nas dopiero o 7.40. Od Kałkowa zaczyna się fatalnie. Idziemy polami, łąkami gdzie jest brak oznaczeń szlaku. W kierunku na Jarnołtów idziemy na azymut i tam dopiero odnajdujemy szlak. Od tych nie kontrolowanych przejść mamy przemoczone nogi i ubłocone obuwie. Dalsza droga też polami lecz trochę lepiej oznaczona do samych Gierałcic, przez które przechodzimy asfalcikiem. Po wyjściu z miejscowości dalej polami, szlak się gubi idziemy przez ścieżki zarośnięte krzakami, gdzie trzeba się przedzierać, przecierając przejście ale w końcu wychodzimy na drogę do Głuchołaz, gdzie szczęśliwym trafem odnajdujemy szlak. Końcówka jest ciężka, gdyż kwaterę mamy z boku szlaku jakieś 1,5 km i to pod górę jak zwykle na koniec, ale dochodzimy, nie jest źle. Gorąca kąpiel wszystko odmienia, poprawia się nam humor i znika zmęczenie. Po krótkim odpoczynku idziemy na miasto aby napić się czegoś zimnego. Bolą mnie otarte do krwi ramiona, ale to nic. Zostały jeszcze dwa dni i trzeba wytrzymać. Po dokonaniu zakupów w aptece i wypiciu zimnego piwka wracamy na kwaterę odpoczywać. Zaznaczam, że z tym zimnym piwkiem to był problem bo nigdzie w rynku nie mam żadnej kawiarni ani pijalni, którą znaleźliśmy dopiero w bocznej uliczce ( prohibicja w Głuchołazach ). Dzień szesnasty 21.07.10 Wstajemy bardzo wcześnie, bo o godzinie 5.00, małe śniadanko, opatrzenie ramion, plecaki na plecy i w drogę. Dosyć długie przejście przez miasto, gdzie w piekarni kupujemy na drogę świeże bułeczki. W mieście wchodzimy na Górę Parkową, gdzie mamy przejście na szczyt Średnia Kopa o wysokości 549 m. Na szczycie znajduje się odbudowana wieża i chyba jest budowane schronisko. Droga jest szeroka, ale błotnista, znowu mamy upaprane sandały i skarpety. Z góry schodzimy do Podlesia, gdzie szlak prowadzi asfaltem przez 3 km. Dalej znów leśnymi duktami pełnymi kałuż i błota dochodzimy do Jarnołtówka, gdzie robimy przerwę na posiłek, Zjadamy pyszne jagodzianki popijając zimnym napojem i po odpoczynku ruszamy w górę na ostatni nocleg w schronisku Pod Biskupią Kopą. Mimo że droga prowadzi pod górę i jest stromo, bez wielkiego zmęczenia dochodzimy do schroniska, zrzucamy plecaki i jest fajnie. Zimne piwko dopełnia reszty szczęścia. Napychamy się bigosikiem i fasolką po bretonisku. Najedzeni do syta idziemy spać jak zwykle jeszcze za widnego. Ciekawe jak będzie po powrocie do domu. Cały dzień mieliśmy piękna słoneczną pogodę, nawet było za gorąco. Dzień siedemnasty 22.07.10 Ostatni dzień do przejścia tylko 22 km. Dobrze wyspani wstajemy o 5.oo i po porannej kawce na trasę. Jest piękny rześki poranek, szybko podchodzimy na Biskupią Kopę, gdzie w asyście ujadających psów robimy sobie zdjęcia do Korony Gór Polskich i dalej na szlak. Schodzimy dosyć stromo w dół, a potem lekkie podwyższenie na górę Zamkową, no i nie może być za dobrze. Przy zejściu na rozgałęzieniu trafiamy na trzy czerwone szlaki i bądź tu mądry i wybierz właściwy. Jak pech to pech: dwa pierwsze, które wybieramy są błędne. Aby wybrać właściwy kierunek posługujemy się kompasem. Po 30 minutach błądzenia trafiamy na właściwy szlak. Dalej oznaczenie jest dobre mimo iż droga jest kręta i prowadzi z góry i pod górę. Bardzo dłuży się nam dojście do klasztoru św. Józefa, gdzie więziony był prymas Wyszyński. Wreszcie dochodzimy, po krótkim odpoczynku gnamy do Prudnika a sił dodaje nam wiadomość, że już tam czekają na nas Małgosia, Mario i Brysiek. Szlak prowadzi przez całe miasto, chyba wytyczający go chcieli, abyśmy poznali Prudnik. Wreszcie dochodzimy na miejsce spotkania i tu zaskoczenie. Jesteśmy witani jak zwycięzcy F1, szampanem którym się oblewamy. Jesteśmy bardzo szczęśliwi, że doszliśmy. Wracamy do domu. To tyle z bieżących relacji pisanych bezpośrednio po zakończeniu każdego dnia.