Gra lwa_wnetrze:Layout 1

Transkrypt

Gra lwa_wnetrze:Layout 1
M
1
ożna by sądzić, że ktoś, kogo trzykrotnie postrzelono i omal nie
został dawcą organów do transplantacji, będzie w przyszłości raczej unikał niebezpieczeństw. A jednak stało się inaczej; być może podświadomie
nie chciałem przekazać swoich genów kolejnym pokoleniom Coreyów.
Skoro już o tym mowa, to nazywam się John Corey i jestem byłym
detektywem z Wydziału Zabójstw NYPD, policji nowojorskiej, a obecnie
pracuję jako Specjalny Agent Kontraktowy dla rządowych Sił Antyterrorystycznych, ATTF.
Siedziałem właśnie na tylnym siedzeniu żółtej taksówki, wiozącej
mnie z Federal Plaza 26 na dolnym Manhattanie na Międzynarodowe
Lotnisko imienia Johna F. Kennedy’ego. Za kółkiem siedział kierowca-kamikadze z Pakistanu.
Była sobota, przyjemny wiosenny dzień, ruch na Shore Parkway
umiarkowany. Shore Parkway znana jest również jako Belt Parkway,
a ostatnio w celu uniknięcia nieporozumień przemianowano ją
na POW/MIA Parkway. Było późne popołudnie i mewy z pobliskiego zakładu utylizacji, znanego dawniej jako wysypisko śmieci, srały na przednią szybę auta. Uwielbiam wiosnę.
Nie udawałem się bynajmniej na wczasy. Jechałem zgłosić się do pracy we wzmiankowanym już ATTF. Jest to organizacja znana niewielu ludziom, i bardzo dobrze. Siły Antyterrorystyczne podzielone są na sekcje,
które zajmują się poszczególnymi bandami rozrabiaczy i dostawców
bomb, w rodzaju Irlandzkiej Armii Republikańskiej, Ruchu Niepodległości Puerto Rico, czarnych radykałów oraz innych mniej znanych grup.
Ja jestem w sekcji Bliskiego Wschodu, największej i chyba najważniejszej, choć szczerze powiedziawszy, pojęcie o bliskowschodnim terroryzmie mam niewielkie. No, ale miałem się wszystkiego nauczyć w trakcie
roboty.
12
Dla poćwiczenia moich nowych umiejętności podjąłem więc konwersację z Pakistańczykiem, który miał na imię Fasid i który, na moje oko,
był terrorystą, chociaż wyglądał i rozmawiał jak zwyczajny obywatel.
– Z jakiego miasta przyjechałeś? – zapytałem go na początek.
– Z Islamabadu. Ze stolicy.
– Naprawdę? Długo już mieszkasz w Nowym Jorku?
– Dziesięć lat.
– Podoba ci się?
– Jasne. Komu by się nie podobało.
– Na przykład mojemu szwagrowi Gary’emu. Ciągle pluje na Amerykę i chce się przeprowadzić do Nowej Zelandii.
– Mam w Nowej Zelandii wujka.
– Żartujesz! A w Islamabadzie ktoś ci został? Roześmiał się i spytał
z kolei mnie:
– Jedzie pan po kogoś na lotnisko?
– Skąd wiesz?
– No, bo bez bagażu.
– Oo, bystrzak z ciebie.
– To co, jedzie pan po kogoś? Mógłbym zaczekać i zabrać pana z powrotem do miasta.
Angielski Fasida był całkiem niezły; slang, idiomy, wszystko jak trzeba.
– Mam już transport – odparłem.
– Na pewno? Bo mogę zaczekać.
W rzeczy samej miałem się spotkać z domniemanym terrorystą, który oddał się w ręce ambasady amerykańskiej w Paryżu; nie uważałem jednak, by należało dzielić się tą informacją z Fasidem.
– Kibicujesz Jankesom? – zapytałem.
– Teraz już nie – odparł i wdał się natychmiast w tyradę przeciwko
Steinbrennerowi, stadionowi Jankesów, cenom biletów, płacom zawodników i tak dalej. Ci terroryści to spryciarze, potrafią świetnie udawać
zwyczajnych obywateli.
W każdym razie wyłączyłem Pakistańczyka i zacząłem rozmyślać
o tym, jak się w to wszystko wdałem. Wspomniałem już, że byłem detektywem w wydziale zabójstw, i to odznaczonym, jeśli wolno nadmienić. Rok
temu bawiłem się w chowanego z dwoma latynoskimi dżentelmenami,
GRA LWA
którzy usiłowali mnie zastrzelić na Sto Drugiej Zachodniej. Prawdopodobnie pomylili mnie z kimś innym albo strzelali dla sportu, bo żadnych
powodów do zamachu na mnie nie mieli. Życie bywa zabawne. Sprawcy
wciąż grasowali na wolności, więc miałem oczy szeroko otwarte.
Uniknąwszy cudem śmierci, po wyjściu ze szpitala przyjąłem zaproszenie mojego wujka Harry’ego, bym pomieszkał sobie w ramach rehabilitacji w jego nadmorskim domku na Long Island. Domek znajduje się jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów od Sto Drugiej Zachodniej, no i bardzo
dobrze. Ale podczas pobytu tamże zajmowałem się sprawą podwójnego
morderstwa, dwukrotnie się zakochałem i prawie mnie znów zabili. Jedna z tych kobiet, w których się zakochałem, Beth Penrose, do pewnego
stopnia jest wciąż obecna w moim życiu.
Podczas wydarzeń na Long Island mój rozwód stał się faktem.
A na dokładkę do kiepskiego plażowania, podczas dochodzenia w sprawie zabójstwa poznałem pewnego gnojka z CIA, nazwiskiem Ted Nash,
którego od razu znielubiłem i który znienawidził mnie jak psa, a teraz –
uwaga, uwaga! – należy do mojej ekipy w ATTF. Świat jest mały, lecz nie
aż tak, a ja nie wierzę w zbiegi okoliczności.
Przy sprawie pracował jeszcze jeden gość znany mi z Plum Island,
George Foster z FBI. Ten był w porządku, ale też nie w moim guście.
W każdym razie okazało się, że to podwójne zabójstwo nie leży w gestii federalnych i Nash z Fosterem zniknęli – tylko po to, żeby się znów
pojawić w moim życiu, gdy przed czterema tygodniami dostałem przydział do sekcji Bliskiego Wschodu. Ale nie ma sprawy, już złożyłem podanie o przeniesienie do sekcji IRA i pewnie załatwię to sobie. IRA też
nie za bardzo kocham, ale przynajmniej na ich dziewczynach można zawiesić oko, faceci są zabawniejsi od przeciętnego arabskiego terrorysty,
a irlandzkie puby to w ogóle pierwsza klasa. Czuję, że w sekcji anty-IRA
zdziałam wiele dobrego, naprawdę.
Po całym tym bajzlu na Long Island dali mi do wyboru: albo mnie zaciągną przed komisję dyscyplinarną NYPD za pracę na zwolnieniu lekarskim lub pod innym pretekstem, albo dadzą mi rentę inwalidzką
i odejdę z policji. Wybrałem rentę, ale jednocześnie załatwiłem sobie
pracę w Szkole Kryminalistyki Johna Jaya na Manhattanie, gdzie mieszkam. Przed postrzeleniem uczyłem już tam jako adiunkt, więc nie było
problemu.
13
14
Od stycznia miałem dwie grupy wieczorowe i jedną dzienną i umierałem z nudów. Wtedy mój były partner Dom Fanelli powiedział mi o programie Specjalnych Agentów Kontraktowych. W jego ramach rząd zatrudnia w Siłach Antyterrorystycznych różnych byłych funkcjonariuszy
prawa i porządku. Złożyłem podanie, przyjęli mnie, najpewniej z niewłaściwych powodów, no i jestem. Płacą dobrze, są różne przywileje, a większość federalnych to gnojki. Z federalnymi mam zawsze problemy, podobnie jak inni gliniarze. Nie pomógł mi nawet kurs pozytywnego
myślenia.
Sama praca natomiast jest ciekawa. ATTF to dość wyjątkowa firma,
można rzec elitarna (pomimo gnojków), działająca tylko w Nowym Jorku i okolicach. Zatrudnia w większości detektywów z NYPD, którzy są
świetnymi facetami, tych z FBI i trochę takich półcywili jak ja, dla wygładzenia kantów, że tak powiem. Do niektórych zespołów dobiera się
w razie potrzeby jakieś primadonny z CIA albo ludzi z DEA, Agencji
Zwalczania Narkotyków, którzy znają się na rzeczy i mają rozeznanie
w powiązaniach pomiędzy handlem narkotykami i światem terrorystów.
Poza tym grają w zespole jeszcze ludzie z Biura do spraw Alkoholu,
Tytoniu i Broni Palnej z Waco w Teksasie oraz gliniarze z okręgów podmiejskich i z nowojorskiej policji stanowej. Są także typki z różnych
agend, których nie mogę tu wymienić, no i mamy – co nie jest bez znaczenia – detektywów z Port Authority*, Władz Portowych, przydzielonych
do niektórych ekip. Ludzie z P A są bardzo przydatni na lotniskach,
dworcach kolejowych i autobusowych, w porcie, przy mostach, tunelach
i rogatkach pod ich zarządem oraz w innych miejscach należących do ich
małego imperium, typu budynki World Trade Center. Tak więc wszystko
mamy nieźle obstawione, a jeśli nawet nie, to i tak ta lista robi wrażenie.
Siły Antyterrorystyczne jako jedna z głównych agend rządowych prowadziły dochodzenie w sprawie zamachu bombowego w World Trade
Center, a także eksplozji samolotu TWA 800 nad Long Island. Czasem
dajemy występy objazdowe. Na przykład nasza ekipa pomagała przy
sprawie wybuchu w ambasadzie USA w Afryce, chociaż w mediach
* Port Authority – agenda rządowa, zajmująca się zarządzaniem i ochroną
obiektów publicznych – mostów, tuneli, lotnisk, portów itp. Ma własne siły policyjne, strażackie, ratownicze itd. (przyp. do książki oprać. tłum.).
GRA LWA
o ATTF nie było mowy, bo tak sobie zażyczyło. To się działo jeszcze
przede mną, a odkąd przyszedłem, na razie jest spokój, czego z kolei ja
sobie życzę.
Powodem, dla którego wszechmocne FBI połączyło siły z nowojorską policją, by stworzyć Siły Antyterrorystyczne, jest to, że większość
agentów pochodzi spoza Nowego Jorku i nie odróżnia kanapki z wołowiną od stacji metra na Lexington Avenue. Ci z CIA są trochę cwańsi, rozmawiają o kafejkach w Pradze, nocnych pociągach do Stambułu i podobnych pierdołach, ale i oni nie przepadają za Nowym Jorkiem. NYPD zaś
ma ludzi, którzy znają ulicę jak własną kieszeń, a niczego więcej nie trzeba, żeby śledzić jakiegoś Abdula Salami-Sala-miego, Paddy’ego O’Bandziora czy Pedra Puertorico. Przeciętny federalny to biały protestant z jakiegoś zadupia w stanie Iowa, po studiach w Wendell. Natomiast
w policji Nowego Jorku jest mucho Latynosów, kupa czarnych, z milion
Irlandczyków, a nawet paru muzułmanów, co nam zapewnia nie tylko
kulturową różnorodność i polityczną poprawność, lecz także pełną skuteczność i operatywność. A jako że ATTF nie może zatrudniać aktywnych zawodowo policjantów, przyjmuje byłych, takich jak ja. Chociaż
przebywam na tak zwanej rencie inwalidzkiej, wciąż jestem uzbrojony,
niebezpieczny i wredny.
Dojeżdżaliśmy do lotniska.
– Jak tam święta wielkanocne? – zapytałem Fasida.
– Jakie święta? Ja nie obchodzę Wielkanocy, jestem muzułmaninem.
Widzicie, jakie to cwane? Federalni cisnęliby gościa przez godzinę,
żeby się przyznał do islamu. A ja to z niego wydobyłem w dwie minuty.
Żartuję. Ale faktycznie muszę się przenieść z sekcji Bliskiego Wschodu
do IRA. Mam w żyłach krew irlandzką i angielską, więc mógłbym działać po obu stronach barykady.
Fasid zjechał z Shore/Belt/POW/MIA Parkway na Van Wyck Expressway, biegnącą na południe, do lotniska. Nad naszymi głowami przelatywały z wyciem silników wielkie maszyny.
– Gdzie na lotnisku? – zawołał taksiarz.
– Przyloty międzynarodowe.
– Która linia?
– To jest więcej niż jedna?
– Jasne. Dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści...
15
16
– Poważnie? No to po prostu jedź.
Fasid wzruszył ramionami, zupełnie jak taksówkarze w Izraelu. Zacząłem się zastanawiać, czy nie jest przypadkiem agentem Mossadu, udającym Pakistańczyka. Może zaczynało mi już odbijać w tej robocie.
Dojechał do przylotów międzynarodowych, wielkiego budynku
z mnóstwem wiszących od frontu logo różnych linii lotniczych
– Która linia? – zapytał ponownie.
– Żadna z tych mi się nie podoba; jedź dalej. Znów wzruszył ramionami.
Kazałem mu skręcić i jechaliśmy teraz ku przeciwległej stronie budynku. To dobra zawodowa sztuczka, żeby się przekonać, czy nikt człowieka nie śledzi. Czytałem o tym w jakiejś powieści szpiegowskiej,
a może widziałem w „Bondzie”. Zaczynałem na serio wchodzić w tę
antyterrorystyczną robotę.
Wreszcie wskazałem kierowcy właściwy kierunek i kazałem stanąć
przed dużym budynkiem biurowym w zachodniej części lotniska, wykorzystywanym do celów takich i owakich. Cały ten obszar pełny jest takich
nieokreślonego przeznaczenia budynków i magazynów, nikt tu nie zwraca uwagi na przyjeżdżających i łatwo o parking. Zapłaciłem, dałem napiwek i poprosiłem o rachunek na dokładną kwotę. Uczciwość to jedna
z moich nielicznych wad.
Fasid wręczył mi plik rachunków in blanco i jeszcze raz zapytał:
– To co, mam się kręcić w pobliżu?
– Na twoim miejscu bym tego nie robił.
Budynek był przykładem nowoczesnego dziadostwa architektonicznego z lat sześćdziesiątych. Wszedłem do holu, gdzie zamiast strażnika
z uzi, jak normalnie na świecie, jest tylko napis „Nieupoważnionym wstęp
wzbroniony”. Więc jeśli ktoś zna angielski, od razu wie, czy może wejść,
czy nie.
Wszedłem na piętro i długim korytarzem z rzędami stalowych drzwi,
oznakowanych cyframi, literami lub niczym, dotarłem do ostatnich, z gustownym niebiesko-białym napisem: „Conquistador Club. Wstęp tylko
dla członków”.
Przy drzwiach był czytnik kart elektronicznych, ale, tak jak wszystko
inne w Conquistador Club, był lipny. Należało przycisnąć kciuk do przejrzystej płytki na czytniku. Przycisnąłem i po dwóch minutach krasnolu-
GRA LWA
dek w środku powiedział do siebie: „Hej, to kciuk Coreya; trzeba mu
otworzyć drzwi”.
Otworzyły się, ale nienormalnie; oczywiście musiały się wsunąć
w ścianę aż po fałszywą klamkę.
U góry jest jeszcze kamera, na wypadek gdyby ktoś miał na przykład
kciuk umazany czekoladą – wtedy poznają go po twarzy i też otwierają
drzwi, chociaż w moim wypadku może by nie otworzyli.
Wszedłem więc, a drzwi automatycznie się za mną zasunęły. Znalazłem się w czymś w rodzaju recepcji klubu podróżujących samolotami.
Dlaczego taki klub miałby się mieścić w budynku położonym daleko
od części pasażerskiej lotniska – to pytanie, wierzcie mi, zadawałem wielokrotnie i wciąż czekam na odpowiedź. Znam ją zresztą i tak: po prostu
wszędzie, gdzie wchodzi ze swoją kulturą CIA, pojawia się ten sam rodzaj
dymno-lustrzanej głupoty. Te pajace szastają pieniędzmi na scenografię
zupełnie jak w dawnych czasach, kiedy starali się robić wrażenie na KGB.
Za biurkiem siedziała Nancy Tate, recepcjonistka z gatunku szparka-sekretarka, modelowy przykład kompetencji i stłumionego seksualizmu.
Z jakiegoś powodu lubiła mnie, więc ucieszyła się na mój widok.
– Dzień dobry, panie Corey.
– Dzień dobry, panno Tate.
– Wszyscy już są.
– Były korki po drodze.
– I tak jest pan dziesięć minut przed czasem.
– Oo...
– Ma pan ładny krawat.
– Zwędziłem go zabitemu Bułgarowi w nocnym pociągu do Stambułu.
Parsknęła śmiechem.
Recepcja była cała w skórze, fornirach i niebieskiej pluszowej wykładzinie, a na ścianie za Nancy wisiało logo fikcyjnego Conquistador Club.
Na mój gust ona sama była hologramem.
Po lewej ręce panny Tate znajdowały się drzwi z napisem „Sale konferencyjne. Pokoje służbowe”. Prowadziły do pokojów przesłuchań i małego aresztu, więc oznaczenie było jak najbardziej na miejscu.
Na drzwiach po prawej widniał napis: „Sale klubowe. Bar”. Powinno
mnie to cieszyć, lecz tak naprawdę było to wejście do centrum operacyjno-łącznościowego.
17
18
– Do centrum, panie Corey – poinformowała mnie panna Tate. – Razem z panem będzie pięć osób.
– Dzięki.
Po przejściu krótkim korytarzykiem znalazłem się w półmroku przepaścistej sali bez okien, zastawionej biurkami, komputerami, konsolami
i przeszklonymi boksami. Tylną ścianę zajmowała ogromna, sterowana
komputerowo, kolorowa mapa świata, na której można było wyświetlić
dowolny obszar, na przykład plan śródmieścia Stambułu. Jak we wszystkich tego typu ośrodkach rządowych, było tu mnóstwo przeróżnych wodotrysków i bajerów. W Fedlandzie pieniądze nie są problemem.
Pracowałem zresztą na stałe nie tutaj, lecz przy wspomnianym już Federal Plaza 26 na dolnym Manhattanie. Tego sobotniego popołudnia
miałem się jednak spotkać z pewnym Arabem, który przeszedł na naszą
stronę i którego należało bezpiecznie dostarczyć do miasta, gdzie przez
najbliższe kilka lat miał składać nam relację.
Zamiast przywitać się z kolegami z zespołu, najpierw skierowałem się
do baru kawowego, który, w przeciwieństwie do bufetu w moim dawnym
komisariacie, jest czysty, schludny i świetnie zaopatrzony, z pozdrowieniami od podatników.
Przy nalewaniu kawy guzdrałem się jak mogłem, żeby jeszcze przez
kilka minut odwlec powitanie. Potem spostrzegłem tacę z pączkami i logo NYPD, tacę z rogalikami i logo CIA i tacę z ciasteczkami owsianymi
i logo FBI. Ktoś tu był bardzo dowcipny.
Bar znajdował się w części operacyjnej tej wielkiej sali; łączność była
po drugiej stronie, na niskim podeście. Siedziała tam agentka na służbie, nadzorująca wszystkie gadżety i wichajstry.
Moja ekipa ulokowała się wokół czyjegoś pustego biurka, pogrążona
w konwersacji. Składała się ze wspomnianych już: Teda Nasha z CIA
i George’a Fostera z FBI oraz Nicka Montiego z policji nowojorskiej
i Kate Mayfield z FBI. Trzech WASP-ów *, jeden makaroniarz.
* White Anglo-Saxon Protestant, biały protestant pochodzenia angielskiego –
określenie o zabarwieniu często pejoratywnym, używane przez inne grupy etniczne
wobec anglosaskich mieszkańców Ameryki, uważających się za śmietankę społeczeństwa.

Podobne dokumenty