habitat - Robert Król
Transkrypt
habitat - Robert Król
HABITAT KORPORACJA HA!ART Robert Król, Habitat Kraków 2005 © Copyright by Robert Król Wydanie I Printed in Poland ISBN 83-89911-23-X Projekt okładki: Anna Maria Karczmarska Skład i redakcja: Karolina Więckowska, Igor Stokfiszewski Strona internetowa książki: http://www.ha.art.pl/habitat Strona internetowa autora: http://www.krol.art.pl Wydawca: Korporacja Ha!art pl. Szczepański 3a, 31-011 Kraków Księgarnia wydawnictwa: Korporacja Ha!art pl. Szczepański 3a, 31-011 Kraków tel.: +48 (12) 422 81 98, 0606303850 mail: [email protected] http://www.ha.art.pl Główny dystrybutor: Espace ul. Kolejowa 15/17, 00-325 Warszawa tel.: +48 (22) 631 66 37, +48 (22) 6320468 Robert Król HABITAT Kraków 2005 Czy słyszysz bębny? Roman Honet Trąby z lewej, trąby z prawej, dookoła dzwony. Tomasz Różycki Zaraz zacznie, sza – Andrzej Sosnowski AT ZOBACZ Obejdzie się bez was. W nas się zakorzeni, lecz innym już zmysłem. To wszystko. Rastry chmur, przylgnięte do podniebienia firmamentu, robią swoje, rozwarstwiają się. Rozrzutna to elegancja i kapryśne związki barw. W kotle ulic kiełkuje brzask. Włazi im na buty i płonie na czubach. A cały dym z tego się puszcza na boki. I biegają wokoło, jak partyzantka pod wściekłym obstrzałem, pośród pustych wraków taksówek i baraków Ruchu; jak poparzeni wrzątkiem za zimnym przedmiotem. Sieją posłuch, porządkują szeregi tak, żeby nic nie wystawało dalej, niż za krawędź chodnika. No, już, podnieś się i zobacz jak zwęglają się od stóp do głów. M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A 9 ANCHOIS Ciężkie czasy, lekkie życie. Krótka hipotermia pod okiem złośliwców – rozpędzonych Huzarów z rapsodią na ustach, mordem na uwadze. Tymczasem tobie dobrze robi rześkie powietrze z wyższych pułapów. Widać, trzymasz coś w zanadrzu na chudsze godziny. Na szczuplejsze dni bez lukru na powierzchniach zdań czy wersów, bez karkołomnych pochyleń nad uwodzicielskimi układami syntaks. Chociaż lukier, a i owszem, będzie. Ale nie ten sam. Wtedy to niebacznie skończysz na kuszetce, w rozbujanym pociągu, dawkując sobie i innym retrospekcje barw; ściany izolatek, z których zeszły lamperie i przeciągłe blaski szpitalnych posadzek. Kiedy już oberwiesz właściwym odłamkiem, wartko puści ci się krew. I pomyślisz: to tylko draśnięcie. Lecz mały wkład przypadku w codzienny porządek stanie znów na drodze – zalążek odbicia wskoczy ci na język. Jeszcze zechce drgnąć lub rozpaść się na cząstki, zanim zacznie sondować całkiem pusty kadłub. 10 M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A HU! Dajmy na to, że cały podniosły salonik staje w poprzek na drodze paskudnych ułamków, rozpędzonych sekund, świstu czasomierzy, wstecznego obrotu zdyszanych wskazówek. Że dryfują kredensy, barki i kieliszki w wisielczym łomotaniu powiek, w drżeniu tasiemek płomieni, kiedy zgromadzenie rusza się z foteli, narożników krzeseł oraz stołków. Bo porywa ich z meblami nurt żrącego dymu. I poznają prawdę o fakturach rzeczy po stromiznach przedmiotów ogryzionych z farby. Po płaszczyznach i ziarnie powierzchni. Szkodzi im golizna. Lecz żmudna celowość kipi sednem życia. Pieni się w skrytości. I do każdej łezki lgnie kolejna łezka. By pustoszyć oczodół i przechodzić kryzysy prędkości. Szumna okolica słynie z powolności, refleksyjnych posunięć, szlochów i kołatań. Więc kolekcja łezek staje dęba w oczach, jak ów zjawiskowa historia zbieractwa na użytek koła specjalistów od tych spraw. Stereotyp jasności zmienia swoją postać. Ciąć przy samym pieńku, mówi jedna pani. Resztę się odcina. Ona się poddaje innym prawom i regularności ostrza. Po czym, jako żywa warstewka z kończyn i odwłoku, rośnie zza przezroczystości szkieł w granicach drucianych oprawek. I dostaje kopniaka z wyskoku. Potem jej pękają obie te tafelki, robiąc przy okazji przykładny modelik pioruna bez barwy, wzór prawidłowego trzasku. Ściółka syczy po ciemku jak przekłute źdźbło. Co nie chce się rozpaść, zostaje zmielone. M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A 11 SZYBKO TONĄCA Uporządkowany ruch, nurt. Samorzutność wirusów podaje naddatek wybujałym wątkom. I zdumiewa harmonia rzeczy tak bezładnych. Wszechstronne bakterie lustrują pokłady śluzówek. Jak się mieszka na wyspie, ot, takiej jak ta, to się łapie katar, stojąc pod balkonem, nurzając się w bielach i łagodnych kreskach dalekich morskich horyzontów. A potem się pisze, że jesteśmy zakorzenieni. Bo złośliwe zimy tej wiosny robią wyjątkowe nawroty i nie ma to, jak samemu powrócić do siebie. Tyldy pelikanów zamykają długie klucze najbrzydszymi z nich, żeby nie było, że wszystko w tym rozrzucie można sponiewierać, ująć jak wesz i zatrzymać na dłużej pod paznokciem. Zdychaj, jeszcze przez zęby wycedzić. Zanim rozdziawionym ryjem pasożyt skubać zacznie rozszczepiane powietrze, naruszając prądy, przełykając. Zechciej zważyć, powiadam. I na firmamencie monitora wyświetla się wiadomość, że czynności będą w toku. Pochyloną na prawo dwunastką. Oto jeden z tych, co uznaje ingerencję praprzodków za swą własną amortyzuje kroki idąc na palcach. Skrada się do klawiatury. Zagina parole na ustach. I faluje jak galernik na galerze, która schodzi z ostatnią kroplą w głąb kieliszka, na dno z mięsistego szkła. Rum zwalnia mu kabłąk języczka w przełyku. Więc unosi kufel jakby dźwigał filiżankę za ucho. W szczypcach palców. Pod przegniły strop. Ustami porusza jak wybitnie pośledni narybek. Wkrótce zagrzebie się w piachu. Zacznie gryźć od nowa. Bowiem oddechowa poduszka tętni na trzech metrach. Poziomkowy napalm łechta go pod nosem. A chmury wynoszą się za gasnące parasole. 12 M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A Podchodzimy pod samiutkie drzwi, na których dwa haczyki dają rozważne lekcje kierunków. Dym idzie jeszcze dalej. Uzbrojona w kotwiczki błyskasz się jak polakierowany woblerek z poprzeczną łopatką pod brodą. Wbudowany w balsę ud ciężarek nadaje ci przechył. Masz ostatnią szansę. Decyduje układ steru, kształt, podgrupa. Takie jak ty dzielimy na: pływające, tonące i szybko tonące. A tutaj cię znosi. M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A 13 DRYBLINGI Śnieg się za mną wlecze. W miarę ruchu krwinek deltami żył, o jakich teraz mam, a wcześniej nie miałem, pojęcia. Bo ktoś przytkał wloty szybów pradawnych kopalń i puchną dłonie zwinięte niczym małże w jamkach kieszeni. Ale jakoś tkwimy w tym wyrobisku. Po pachy. Bez drżeń powietrza, zziębnięci i cisi. Zliczamy kolejne kratery w piasku po spadających kroplach rdzawej wody. Wywlekamy stare rzeczy na malejące plastry światła. Ptasie szkielety same napierają zewsząd, ciepłe jak styropian, obgryzione i śliskie. A ścianka z liści to nie prowizorka! Lecz organiczny witrażyk, wyrosły u stóp po szerokim łuku. Nabrzmiały niczym membrana pod naporem wiatru. A więc i podmuchy? Ktoś je tu sprowadza i manipuluje ością zagrzebaną w piasku. To jakiś mechanizm. Pod przykrywką muszli i złamaną lotką pióra. Się rozejrzyj tylko. Sytuacja jednak nastraja do walki jak dryblingi dźwięku w rozmigotanych salonach gier. Rozważamy też czołganie. 14 M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A OBRACANY Sza, powiedział i chodu w ruchomą ścianę krzaków, liści dygoczących na czułkach gałęzi, wybuchłych z zeschłych okolic pni jak sterylne szpikulce, jak szyk palców z dłoni, we wszystkie możliwe kierunki. Jeszcze pędził w popłochu, gubiąc nogi i miarę w stawianiu kroków, kiedy poruszone szyldy krawców strząsały literki, przemówiwszy do niego na swój materialny sposób. Szukał wyjścia w tych krzakach, przetrząsając je niczym falbanki, niczym żagle ręczników, schnących na sznurkach do nocy. Znalazł tę furtkę. Potem drugą i następną. Mówił, że to tak na wszelki wypadek, że przyjdzie czas i komuś w końcu to opowiesz. Bo elegancko obracał się w popiół. Piszcząc przy tym w wirkach ognia jak foliowy worek. M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A 15 SITE MIX Mówiłem do ciebie zapomnianym językiem. A wszystko tliło się w ramach, w tle, w miarę możliwości i próśb. Nie to, co teraz: ledwie kiwniesz palcem i masz. A przecież nie ma nic gorszego niż czarne lekcje humoru od dzwonka do dzwonka ze szczyptą powagi gdzieś w trakcie. Zresztą masz do tego żyłkę. Rozgarnięty kopczyk niedopałków, w który wkładasz nos, składa się na powrót, właśnie wtedy, kiedy kamera robi bezszelestny najazd. I klops? No, widzisz, niezupełnie. „Dalej nie pociągniem” szumi tylko zewsząd jak jakieś proroctwo, epilog wróżby lub chłodne echo na poziomie kościelnych posadzek. I chce się powtarzać dumne refreny: „ach, ta sprośna magia kina, ach, ten lekki mariaż świateł z fonią i ulotną fuzją tych krnąbrnych powitań”. Aż rośnie w oczach i gardle szarada błysków i sopran intymnych tąpnięć w szeregach pinezek, zrzuconych jak zbawienny desant na ruchome pola dywanów. A wokół pną się ruinki liści, usypywane przez wiatr. Na wiatr wystawione. Na skos smużek śniegu, wywlekanych spod krzaków i ławek na skrzypiące jak wnętrza wersalek chodniki. Lecz werdykt wybrzmiewa znowu jednoznacznie. Znowu próbujemy go wypoziomować. Bo pierwsza pleśń światła wkroczyła z odsieczą na ściany. I wdziera się przez wysokie przestrzenie. Jeszcze tylko klasyczne spojrzenie. Rzut oka na pradawne pułapy szybkich jak chód ciarek dni. I depczemy im po piętach również, niedospani i wypici. 16 M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A Gramy wysokością. Chemia gibkich ciał kłania nam się zwiewnie w pas. Więc dajemy z siebie wszystko. Łapiemy nadwyżkę. I balansujemy? Chcąc nie chcąc układamy się tak lakonicznie. M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A 17 WYŁAMANE OKA Masz więc wygląd, na jaki reagować wypada palcem grożącym jak wskazówka. Deszcz wybija ci przeręble w powgniatanych uśmiechami blaszakach policzków. Gdyż obrona przysypia i zwalnia się pole, w które możesz pewnie wkroczyć, z podniesioną głową i niezłym zapasem sporego dystansu. Żeby bardziej kojarzyć i być skojarzonym z najsłabszym w pomocy, abyś zdołał zlecić podanie wzdłuż trybun albo szybszy manewr. Potem możesz wyruszyć za wielki ocean. Ziewnąć pod szerokościami, gdzie smaczkiem się obejść zwykle nie wystarczy, bo mięśnie dziękują za wszystko trzeszczeniem pod tekturką skóry, jak deptane szkło. Tak bywa. Lecz armia cię dobrze, mój synu, wychowa. Pokaże ci parawan i każe żmudne życie z nudów kosztować od tyłu. Nauczy wdychać dymki piasku i samemu wykruszać opiłki kamienia z baloników nerek. Umyj tylko ręce. Nie dotykaj żeber. Miej się na baczności. Załatwiaj się w biegu. Bowiem lepiej ściegiem przez to wszystko lecieć, zacinać na skróty, niż szyć na okrętkę igłą z wyłamanym okiem. 18 M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A LEŻ I NIE KRWAW Mógłbym ci przyklasnąć. Uderzyć w stół, na którym nożyce bezwładnie rozkładają ostrza w procę. Mógłbym miarkować upadki i podnosić się z ziemi z udawanym jękiem, z grą mięśni, bardziej wydatną aniżeli odbicie warg na zmrożonej klamce. Problem w bohaterach. Już mają osobny rozdzialik. Na dowód czego – skaleczenia na zwiędłych przegubach. Czy ty też to widzisz? Mały błąd na torze kolizyjnym, a jakaż odmiana. Wyłomy w policzkach. Pralądy w przełyku. Ślina. Żebra nałożone na siebie, trące jedno o drugie. Wrażenie jak po wyrzucie z kolistym zamachem. Lecz masz jeszcze dwie sprawne kończyny. Bo w rozpędzonej karetce nie za wiele da się. Ale dowieziemy. Jeszcze rękawiczki, fartuch i pytanie: Leż i nie krwaw więcej? M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A 19 PROPORCY Wyniosłe dachy szmuglują rynnami pigułki powietrza. Przekazują je sobie na językach dymu jak skrzący dynamit. Widocznie mają coś na rzeczy. Nie szkodzi. „Proszę dobrodziejki” brzmi przekonująco i przesuwa znaczenia przeoczeń. Więc dławi się chwilami ta obła transmisja. A resztki konkluzji lądują po skrawku na ustach spikerki wśród gwałtownych tonów. Na żywo chwytamy jak wahnięcia sensów podrywają się do lotu tam, a kończą wmontowane w węzełki konarów bzu; pogiętych niczym gnaty po fatalnym nastawianiu. Jeszcze dalej lico surowe, śnieżne, bokserskie. Jego ustrój jak papilarne mapki miast na śródręczu powiatu z wysokości kilkunastu pięter chmur; z krwiakami rzek lub tymże podobnych. Jego matka zaś czarna, bezzębna, pachnąca – bez zbędnych docinek. Rada. Bo z gruntu przecież inna. Bo bardziej płochliwa i żywa. Choć taka rasa bywa złudna, cudaczny żołnierzu. Może nawet z lekka cichnący z minuty na kolejną pod skwierczącym zestawem pękatych kroplówek, którym grdyka zaworku chodzi w górę w dół, noszona bąbelkami powietrza. Przywracają cię do siebie te wystrzały, trzask tlenu pod presją wodorowych gilotyn. Od wewnątrz, od ciemniejszej strony. 20 M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A Albo pozyskują. Świeższego o parę podmuchów. Toteż sympatyzuj, pókiś legendarny. Skoro tak uroczo łopoczesz na wietrze. Komunikat wujostwa po to jest, by cię lustrować tuż nad zbitą falą, aby tobą potrząsać i przewracać do skutku z boku na bok. M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A 21 SCHODZĄCY SEZON Widzisz, przyszły w końcu te twoje najprawdziwsze lata – zapluwasz krwią chodnik. Ścieki w kanałach szumią ci obiecująco pod stopami jak wielki krwiobieg. Masz więc ciężki powód, żeby się oderwać i od gruntu zacząć stygnąć; żeby się innym odwzajemnić swym nad wyraz celnym wyczuciem momentu. Nim potworzą się zatory w wygasłych tunelach ciał i zmuszony będziesz stawiać czoła nienagannym pozom rzutkich gołębi; pochłoniętych sobą w szaleńczym przemarszu na podwórka zaśmiecone pokaźniej. Choć nie wciągniesz się w to na gębę. Porządek w rzeczach świata być musi. Wystarczy, że spojrzenia ściąga asfalt, zwałkowany dotkliwie jak zatęchły klej z brudnych miejsc po nalepkach. Wystarczy, że biją o siebie gałęzie, wciśnięte w hermetyczne flaczki lodu. I masz dosyć. Szpulki pięści aż piszczą, kiedy je zaciskasz z takiej oto złości, która cię rozbraja, niczym nagły widok asystenta w kitlu, co to na usługach kuracjuszek, na kolistych paterach, zrzynki światła roznosi w gabinetach cieni. Bo sezon wciąż wrze. Odwraca uwagę od słońca, powietrza, od chmur. Białe okienka z nadmiaru witamin spod paznokci schodzą. Po szybach zgrzany deszcz w kroplach jak ciarki się toczy. Po granicach wersów są granice sensu? 22 M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A W POWIETRZU Oto dzień skończony: cień skręcony w palcach powietrza jak dętka tętni resztką sił nad ściekową kratką, jakby miał zamiar tam wskoczyć na główkę. Jakby się dopiero określał. Tego jeszcze nie było. Waciki bzów lgną do uszu same. Więc sierocy odruch kolan wystarcza. Można się nawracać. Dlatego mówimy: „błogosławieni wszyscy płosi” i „prosimy o jeszcze”. Z okładem typowym dla takich jak my właśnie. Stajemy się lekcy jak groszówki. I tylko pomyśleć, że mgłom nic do tego; że piszczele znaków zgodnie się krzyżują, prawiąc o asyście, na jaką wpadliśmy. Gdy jelita siatek mokną w narożnikach, w szatniach, pod ławkami, rozwleczone na grząskim przedpolu. Taka liga. Że co drugi zawodnik po skromnym zabiegu. Co trzeci po dwóch. Reszta się nie liczy. Nadal się nadymasz? Trochę mi to pachnie. Nie powiem: trąci myszką. Chociaż pomyślimy. Bo ładne larwy dżdżu mamy tej wiosny. Spójniki deszczu na powiekach. Na wargach wypłukany piach. A każda bramka wisi w powietrzu na włosku. M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A 23 PÓJDZIESZ A. S. Pójdziesz. Jeszcze nie z osobna, lecz bardziej świadoma. Powoli i uważnie jakbyś szła w obstawie roztrzęsionych nad tobą drzew i żywopłotów. Stare dni zostaną ci podane na widelcu; rozmokłe i zmarszczone, jak odgrzany kotlet. Przemieniona w motyla lub, jednako, w ważkę, wyrwiesz sobie nóżki. Czy to będzie trudne? Sam nie wiem. Choć, pozwól, może ja to zrobię. Lubię tkwić w przepychu. Rozważanie przejścia z punktu do punktu słabiej mi wychodzi. Nie żebym dał nogi, lecz z otwartą dłonią na oczach nie będzie tak ślisko. Mimo, iż sprawa ma charakter. A jakże: paskudny. Wciąż trwonimy drobne, celując w gołębie. I wszystko wydaje się tak proste, bo złożone z części – zatem pudłujemy, usiłując trafić w łepek, w którym maleńkie niczym piksel oczko. A tu nagle deszczyk pyłków wiosennych ciurkiem ścieka ci po włosach. Robi się kleiście. To już nie przelewki. To prawdziwe życie. I odbicie ust w bocznym lusterku mówi ci: „dobranoc”. Coś wcina się w głowicę. Jakaś szpula, taśma. Amputacja pamięci przerywa projekcję. Szło o inne lądy. Nie o te, a tamte. Dalekie od brzegów płytkich ulic i świateł rozmytych na skutek zawrotnych prędkości. 24 M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A Jak myślisz? Tutaj byle kropka wymogom nie sprosta. I trzeba się będzie rozgrzewać na nowo. W drodze. W przegrzanym przedziale pociągu. W nieznośnym ponaglaniu rozbieganych spojrzeń. W kółko powtarzając, że tak się nie chciało, bo inne nadzieje, a inna w życiu na co dzień obsada. I gdzie indziej jak zwykle pokaże się meta, i gdzie indziej zwyczajnie rozegra się finał. A słońce wygarbuje powierzchnie obłoków jak skórę. Nie poruszy jedynie twoich oceanów. M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A 25 ZRÓB TAK Zrób tak, żeby się dobrze tliło. Odstaw stare sprawy na boczne tory dni. Puść wagoniki wymysłów w którąś ze starannie niweczonych stron świata. Przeszłość już nie stoi tak stanowczo na przeszkodzie. Masz też rzetelne wyniki głupich uśmieszków. Cię gonią. A ty, przez te płoty i kałuże, najeżone trawniki i wypięte pośladki boisk. W kierunku okien, mrugających anemicznie na drugim brzegu, jak pozostawione na czuwaniu monitory w fabrykach zabawek, więc snów. Rzeka szturmem was bierze. Ale najpierw obmywa przęsłom kostki. Wiem, że widzisz. W niebie robi się ciasny otworek i wiatr marszczy ci czoło, i prze w jamę ustną. Nadyma policzki. Drąży. Obiera właściwy kierunek. 26 M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A W TRZECIEJ OSOBIE Prawdę mówiąc, los się do nas uśmiechnął. Inwersje obłoków wkładają nam w otwarte ze zdumienia usta równoważniki zdań i nieruchomiejemy z uśmiechem podobnie. Tunelem, przez most, jedziemy do rzeki. Drażetki świateł, rozsypane daleko na znak świeżych opadów, dodają ci śmiałości, gdy lawina złudnych prawideł zjeżdża nam opatrznie na głowy. I uchylasz drzwi, jakbyśmy byli pewni rychłych zmian, tych schyłkowych myśli i podniosłych kłamstewek, jakbyśmy już za chwilę mieli podchodzić do awaryjnego lądowania, asekurując podbrzusze opasłego sterowca – odciągając go siłą od krawężników na odległość dwóch zaledwie palców. I nikną sprzed oczu cudne Wenery, rodzące się z ciepła krętych muszli. Strzelają w powietrze pytania o pierwotne pieśni aojdów albo kantyleny. Giną strzeliste przestrzenie dworcowych okienek, błyszczących w tłumie jak długie rzędy rozmigotanych żarówek. Bo na zewnątrz nastroszone żywopłoty już nęcą cichymi detonacjami strącanego na chodniki śniegu. I nie ty pierwsza uzmysławiasz sobie, że gromki trzepot oklasków, nadlatujący z ciemnych środków podwórek, brzmi jak podły chichot żab. Na wzór dawnych pułapek zastawiasz kolejną: oślinionym palcem rozpraszasz kultury bakterii w żętycy, rozbijasz te szczepy w najdrobniejszy puch. M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A 27 BLIŹNIACZE TWARZE ANNE SEXTON A kiedyś wyjdę z siebie i stanę tuż obok lub w najlepszym wypadku sobie za plecami, żeby rzucić okiem na własny tył głowy. Nie kątem, lecz zwyczajnie. Wprost. I żaden włos mi nie spadnie. Kiedyś i ty wyjdziesz z siebie i staniesz tuż za mną podobnie. Żeby mnie sobie obejrzeć. I porwie cię praca mechanizmu. Okrężne ruchy wskazówek, niby to rozgrzewających się na przemian ramion. Skoki trybików, sprężynek, naciągów pochłoną cię niczym ujmująca partyjka szachów pod przeciekającym gontem parkowej altanki. Nad ranem, na wilgotnej ławce pośród zwiniętych kłębków gołębi, wybrzuszanych nadto przez podmuchy wiatru jak połacie białych poszewek na sznurkach. Przyciągną cię śnieżynki piór, kursujące po oczkach sadzawek i kałuż w tumanach mgielnych oparów. W ruchliwych arteriach i podziemnych przejściach. I poczujesz na skórze tę szaleńczą prędkość, jakbyś sam się odnalazł przez mgnienie w pędzącej na zabój kapsułce taksówki. Z hotelu na pobliski dworzec. Lub z powrotem. Ile razy? Sześć razy dwanaście. Po ostatnich wyskokach to i tak niewiele. Co tu dużo mówić. Stół podcięty z jednej strony musi dać ci tymczasem ten niezbędny początek, o który tak bardzo zabiegasz; który ci wskakuje w kąciki oczu, ust. Więc kto inny sporządzi chybione współrzędne i zacznie po cichu porcjować sprzeczne namiary. W zlewie nieba, na sitkach 28 M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A obłoków, wychwycisz komplet zmian: odsączone resztki po szumnym pochodzie zjednoczonych burz. Błyski, czerwienie, szczeliny skoczą ci wściekle do oczu. Odłamki światła, odszczypane złośliwie od wstecznych lusterek, spadną z wysokości na zadarte głowy jak szczątki pogruchotanej dykty. Bo taka zwykle bywa trudna kolej rzeczy, jakie bywają ich końce i początki. M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A 29 POWIDOKI Pokazywali języki. Koronki zgrzanej do lepkości blachy na dachach wiatr podwiewał udanie. Pulsowały przy ciepłych potylicach kominów jak skrzela. A oni parli władczo w smużkę horyzontu, rozpraszaną przecinakami pociągów, za nic sobie mając nas i tych, jadących w środku. Choć leżenie w sadach szło im znacznie lepiej. Kiedyś nawet biegali. Ponoć przez kwadraty piaskownic; zapadając się po obite do krwi kostki. Dzięki zbliżeniom teleskopowych zoomów okiennic, oglądali wielkie jak boiska rozkładówki siatek, wdeptane w bitmapę ziemi; wklepane zachowawczo jak klawisze klawiatur, z których zeszły nominały literek. Płoszyły ich kwaterki białych słońc, kotwiczonych jedno po drugim na ściankach szklanek z pasmami włókien miąższu owoców po kompocie. Ech, czy mógł być też szyszkowy? No, chyba. Lecz to wszystko tym razem namierzane było z zewnątrz. Z pominięciem błędów w ocenie. Bo już obok niepokojący ruch jakiś. Przemieszczanie. W te i w tamte. W bardziej płynne stany. I widzenia. Walc łyżwiarzy na ślizgawce? Tarcie? Ostre cięcie łusek lodu pod kątami, o jakich jeszcze napomkniesz, będąc święcie przekonanym o sprawce. 30 M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A Byśmy mogli szybciej stąd uciekać? Jednak nie. Bo to my tak tniemy. Oni nadal patrzą z ukrycia. Pokazują języki. M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A 31 BONE.DOC By tak rzec: zamiecie przecinków liści uporczywie się ciągnące od jednego marginesu ulicy po drugi. Przecinające pętlę, porachowany kościec rusztowań, przetarte belki zebry. W każdym razie przystają na moment w tym samym, co zazwyczaj, miejscu. Na wieczku kanału. W jego centrum. Jakby szukały tych małych wlocików na chwytaki. Potem odwrót. A i to w przeciwnym, niż zwykle, kierunku. Drąc na skrawki powietrze, podrzucając śmieci i piasek na wysokość, licząc jeszcze po cichu na dźwiękowy kamuflaż. Lecz: pac. Maszt sygnalizacji posłuży i tym razem za dobrą płaszczyznę pod zielony wyciek. Bo nie tędy droga. Po przekątnej, ależ proszę, można. Rozpraszając purpurowe hurmy ciem. Jeszcze obrót, przechył i ostry lot ogonkiem, jak lont wystającym, w dół. Pomóż choć wyważyć ten widok jak trzeba, przekręć lekko framugę, albo zostaw, niech się samo w ciasnych ramach niesie. Niech tylko nie syczy. 32 M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A LEPKA HISTORIA Mamy potąd głębi tych brzuchatych nocy i pełni szczęścia w syku magnetycznych świateł, bombardujących komórkami odbić wciąż łzawiące gałki. W grzechocie pomarszczonych podłóg, w zawiejach krwinek deszczu. Mamy lepsze sposoby na szemrany sen. I na strzelistość korytarzy bardziej potrzebną od obecnej. Więc odpalamy ładunki witamin w rozdygotane kadłuby ciał. W zeschłe kończyny i zgaszone czoła. Niech eksplodują, kiedy wokoło istne szaleństwo neonówek nie daje spocząć, a niebieskie grzmoty zbiegają po złamanych skosach. Zresztą to wszystko, co chce sfruwać samo i jeszcze zagrażać. Odpychające to kulisy świata. Mizerne to krańce pociechy. Bo tak już jest, gdy ktoś cię wrzuca w niuansy dźwięków i znowu musisz samotnie błyszczeć jak główka szpilki lub pieniążek. A przecież jesteś. Spójna i zupełna. Przez mgnienie, choć zbyt wiernie i świadomie w wulgarności bytu. W tle łopot skrzydeł gdzieś w pachwinie nieba, roje refleksów pod krótkim naporem. M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A 33 PARABOLA Wkrótce z góry runie puch. A z nim drobny opad pokruszonych sopli. Lecz już nie tych samych, co poprzednio. I nie takich też, jak teraz. Więc nie pomyl tego z błotem. Bo któż pojmie, co ci przyjść do głowy może, kiedy resztę znasz na pamięć i powtarzasz stale w myślach magiczne wyniki wielkich jak namioty równań – wyjątki i haki na matematyków świata. A grunt to gatunek. Rozpoznasz go po barwie. Eskimoskie prowincje roją się nazw, gładszych niż podbrzusza chmur. Oni dobrze znają się na rzeczy. I najlepiej wiedzą co do czego tak przyłożyć, żeby się goiło szybciej. Choć warunki mają żadne, przyznasz. Więc na przyszłość weź się w garść. Jednym słowem: zajmij ręce czymś doprawdy pożytecznym. Choćby zapłoń. Bo nie widzę innych związków czy solidnych podstaw. A tu raczej chodzi o rachunek kosztów, aniżeli o rezultat ślizgu albo dachowania po ostrych sierściach trawników, bardziej siwych od przelotnych wyobrażeń na zadany temat. Tutaj biega o rytm kroków i oddechu wśród latarni połamanych jak wypadłe rzęsy. I cóż mogę więcej. Decybele cię prowadzą. Grzmot wskazówek cię nastraja. Jestem jedynym sensownym porównaniem, jakie mi 34 M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A przychodzi na myśl z braku wniosków i śladowych argumentów na składną odpowiedź, na schemacik pytania i zdanie bardziej logiczne od tego tu właśnie. M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A 35 VANILLA SMILE S. Już leżysz na wznak, wskazując palcem na jaskółki. Już widzisz jak detale przechylonego krajobrazu drżą ci nieznacznie w rozkołysanym po same granice polu widzenia. A wszystko takie, jakby się ni stąd, ni stamtąd zamierzało gładko rozejść z góry na dół, jak natarty mydłem zamek błyskawiczny. Bo suwak słońca ślizga się miarowo po ząbkach chmur. Na krótkim oddechu łapiesz kolejne sekwencje widoków. I nie ma rady. Świat wciąż dwoi się i troi, niezależnie od tego, z której strony bierzesz go pod włos. Może zatem przyszła już najwyższa pora, aby zbadać inne terytoria lub naleciałości naniesione przez obce dialekty, zanim ślina wcześniej rzuci na język posmak tego, co nazbierało się za dnia? Podejdź no więc bliżej. Niechaj ci z włosów wyplączę wilgotne fragmenty lasu, póki zawiesina ciszy rozpina się w przestrzeni niczym nagły wysyp myśli na masztówkach wyobraźni. Bo później trzeba będzie odnieść wszystko na swoje miejsca, by się mogło zawczasu wkomponować na powrót w otoczenie, jak należy. I zabraknie naciąganych wyjaśnień oraz zbędnych obaw, choć być może nie zawiedzie cię więcej umiejętność poruszania się wśród ważkich spraw w chwilach drobnych 36 M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A słabości. Pamiętasz, kiedy wychodziliśmy z okopów lata, odłamki tęczy trafiały nas w same środki czół, rozrywając je niczym śrut papierowe witki na strzelnicy. I mogło się wydawać, jakby to tylko brano nas pod ręce, wypraszając uprzejmie z parującego basenu jak wczorajszych gości, którzy zapomnieli się w uciechach. Lecz przecież akcja działa się zimą. I przestronne obrazy skojarzeń bez pytania wywlekały nasze, nabiegłe bielmem pustki umysły na tyły świetlnych śnieżyc, postępujących gromko w kierunku obrzeży świadomości. Bo zlepki gwiazd co raz to wpadały po nieszczelnym bloku wzniesień za tasiemkę horyzontu. I nawet wtedy, kiedy psy sąsiadów badały ozorami stopień swojego pokrewieństwa poprzez oblodzone oka siatek w niskich ogrodzeniach, my, z odchylonymi głowami składaliśmy na nowo sklejkę nieba, zliczając puste miejsca po strzaskanych siodełkach obłoków. A wszystkie szramy, poderżnięcia schodziły z nieba jak uśmiechy. M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A 37 ZAMKNIĘCIE SEZONU Rytm nie gra żadnej roli. Kołowrotek zdarzeń siłą rzeczy stawia strony przygasającymi twarzami do zdartych ścian. Plecami zaś do całej reszty. Takich oto mamy dzisiaj petentów, których załatwia się plikami świstków. A takich oto załatwiających. Nic tylko usiąść i pokazać palcem, jak bardzo i w którym dokładnie momencie zaboli, kiedy zaczną pokornie strofować. Linijka po linijce. Choć o błędach być mowy nie może. Zostaną zliczone w swoim czasie. Niech głowa będzie spokojna. Skoro nie jest sobą. Zresztą po takim naświetlaniu sam bym nie był. Rozszalałe bity brałyby mnie za gardło do tańca, dając jasno do zrozumienia, jakie moje, w tej przepysznej gierce, miejsce. Bo program zadań nie mieści się już w ramówce codzienności. I wyniki starć na rozjazdach życia dają popalić. Stąd – ubaw po same ramiona. Choć od kolan się zaczęło. I tak też się skończy. Póki co, kolejna butelka wyłącza świadomość. Oblodzone lica billboardów polecają patrzeć na świat z ukosa. Na rozedrgane z wysiłku oraz nerwów łydki wypychających przegniłe pancerze maluchów z piramidek zasp. Na wyłażących sznurkiem z brudnej kaszy śniegu, jak podłamane kręgosłupy przebiśniegów z przeciwwagą płatków. OBERŻYNA 38 M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A Nie jestem już tobą, ani nawet sobą. Nic nie jest tym, na co ma wyglądać. Osuwasz się w kierunku od rzęs ku ramionom. I szlus. Naprężona nitka zakończenia przebiega podobnie. Przerywa powietrze jak wątek goryczki. Bo oto chwyt ujęcia, gdy struktura włosa mówi z gruntu niewiele albo nic nie mówi. Choć być może więcej, aniżeli sądzisz. Podaruj sobie zatem odbicie wnętrza dłoni. Świat ścieżek, szlaczków, dukcików. Tam, gdzie ci podzwania. Wbrew awangardowym kubłom obopólnej zgody, co spływają z nieba lepkimi ciurkami. Zamiast wody — lód. Migający się od? Do? O! Jak pomyka kostkami ze schodka na schodek, w dół klatki. Jak podążają zastępy kelnerek bez skazy. W ślad. Z mikroklimatem pomiędzy palcami u stóp, właściwym dla pleśni i snu. Z ciekłym, bo ruchliwym srebrem tac, zbierając z posadzek półpięter szczątki szkła. W szpilkach wysokich jak drapacze, w metalicznym zgrzycie, jak puste ostrygi płatami pancerzy o piasek, o bruk. W rezultacie wilgoć pcha się pod powieki. Widok nie posiada żadnych elementów. Więc ekranizację zrywa własny pośpiech. Król mówi, że nawet nęcący ściętą ostro klatką, ba, skrzywioną dygresją. M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A 39 PEWIEN OPIS Określmy te szelesty rzeczy jednoznacznie. Jak błyskawiczny antrakt w epicentrum burzy i chudą przerwę w ząbkach dachówek, uwięzłą na lśniącym stoku dachu jak opłatek pod łopatką języka. I mówmy lepiej: gradacja deszczu – deszcze gradu, mając na uwadze wiotkie mgiełki z wulkanicznych wysp, aby bezbłędnie rozpracować szał higieny szeptu. Lub choć poprawnie oszacować go, dowieść, że się przeistacza nie tak, jak powinien albo jakby mógł. Dopóki rosną poziomy, a rzeki występują z brzegów, spiętych zszywkami mostów, do mian rozedrganych akwenów. Zresztą jeziora z tego są niczego sobie. A ich płaszczyzny, uwalniające refleksy, niby naświetlane srebra, przelatują przed oczami niczym całe chmary rozbestwionych komarów, żądłami do przodu. Jeszcze skacze to do gardeł, jak neony, buchające gorącem w pociemniałych witrynach. I czujemy się prawie tak samo, jakbyśmy się budzili w dolinkach Renu pod Koblecją w porze prawdziwych powodzi, ale już nie tego w granicach Lotaryngii, bo tam lać nie może. Tam raczej leje wtedy, co u nas. Więc obracamy myśli o kosztownych złudzeniach. Dajemy sobie śmieszne pieniądze i ruszamy w teren. Namierzamy błękitne obiekty, idąc wzdłuż sklepowych półek, na których przedmioty pozbawione iskrzących aureol tracą wygląd na sam widok takich łowców. Lecz pogodowa huśtawka 40 M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A i tu się udziela. A drzwiami wdziera się śnieg. I nie ma dwóch podobnych płatków. No to je sobie nazywam. Nim rozkręcisz się na dobre. Zanim ruszy gra wstępna i odetniesz pełną parą, bo nie będzie od tego odwrotu. Bo już prędzej wzniecisz huragany oklasków, no i zaczniesz polować na skołowane śnieżynki gołymi rękami jak na dzikie ćmy, aniżeli dasz coś w zamian. M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A 41 W ZAMIAN ZA TO Lubiłaś nazywać rzeczy po imieniu, lubiłaś nadawać im górnolotne sensy i ciężkostrawny posmak upadków. Wnikałaś w gatunki i rodzaje płycizn. A teraz, przerzucona niezręcznie przez oparcie krzesła, wyglądasz jak smutna tkanina, którą ktoś zapomniał dobrze wygładzić po ściągnięciu. To lubieżne procenty dodały ci polotu. I śmigiełko wentylatora wpędziło cię bezszelestnie w bolesną rundkę wokół własnej osi. Wiem. Nie możesz wyrwać wzroku z uścisku pędów powietrza, ciętego na płaskie wstęgi. Nie potrafisz wyłuskać myśli i oddać obrazu kosmosu byle mgnieniem powiek. Bo to większa sztuka, aniżeli ta poległa w kącie w walce z rozszalałym żywiołem, niczym wysadzony w powietrze partyzant, cały skład amunicji mający za plecami. I jeszcze wystawiasz twarz na widok, jakby słońce mogło coś wskórać. Jakby mogło cię dotkliwie posiniaczyć. Czyli wskrzeszasz się? Może zostaw to innym. Już idą. Wzięci w rozwleczone myślniki wieżowców, pośród rozdeptanych łupin huśtawek, strzelają z ziemi jeden za drugim jak kiełki, zabłąkane przecinki w maczku literek. Niosą pudła pełne papierowych ścinków. Pióropusze tasiemek grają im wysokie hymny na wietrze, trzęsąc się obłędnie. Myślałby kto, że to takie 42 M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A słodkie zakusy, letnie podchody lub z dawna obstawiony turniej stawiania powściągliwych kroków; że się jeszcze odżegnają od uśmiechów, od implozji sztucznych min; że się zdążą odzwierciedlić w rozedrganych witrynach nim wpadną po kolana w błoto. Tymczasem łyżeczka ulicy nabiera ich na przerywany sygnał świateł. Widzisz jak mocno pulsuje zielone? No popatrz, a oni już wcale. Obchodzą nas bokiem. Wszyscy idziemy w odstawkę. M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A 43 NA PRZYKŁAD I znowu nieprawda. Z ręką na czole i spuchniętą wargą byłoby bezpieczniej. A tak, to zaledwie zdobędziesz osobliwą przewagę i nowe poletka głębokich przemyśleń. Bo nie dotknie cię więcej problem nieśmiertelności i nie wypełni po brzegi pustota ciasnych pomieszczeń. Zaczniesz się kulić jak embrion lub odnajdziesz sens w młynku tanecznych nieprzyzwoitości. I to będzie coś. Zajdziesz w głowę ponownie. Aż nakryjesz się nogami. Aż pogonisz w zboże, by nastąpić sobie na ambicje. Aby zdobyć całkiem odrębne pułapy, utopiwszy uprzednio nieśmiałości chwilowego wzlotu w błotnych lawinach niezręcznych praw, skojarzeń, nim same zaczną nas brać w posiadanie bez wyższego celu i jasnych korzyści. Lecz jeszcze nie teraz. Teraz lepiej siedzieć w spokoju z palcem na ustach, nasłuchując ech przeskoków dalekich zapadek i przysłaniać gazetą zalew światełek z kokpitu. Bo to nie pierwiastki, lecz procenty biorą nas w obroty. No i lepiej już lawirować w powietrzu jak roje ważek i motyli, zamiast przekraczać stany alarmowe wzbierających wód, zamiast chyłkiem przemykać pod oberwanymi nawisami gontów, chmur. Przy pomocy łokci i kolan pójdzie zresztą sprawniej. Kiedyś trzeba było poruszać się ruchem posuwistym, tuż przy ziemi, jak węże. Wtedy grunt miękł pod rzeczami. A byle chwila rosła nam u stóp, aby się zapaść pod siebie i obsunąć blade sekundy w męczące godziny, miesiące i lata. Bo ciała same przybierały różne piony. I brak wysokości dawał się we znaki. Więc spadaliśmy ze stołków na twarde podłoża, aby nie dać się ponieść omyłkom innym aniżeli te, na które reagowały stopery, na przykład. 44 M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A LEKCJA PILOTAŻU I ty też się spiszesz. Bez dwóch zdań. Bo trzeba być twardym i prawdziwie ciągłym, a nie rozchwianym jak te wzorki na tapetach świata. Wojna poszlakowa w tym świetle to zaledwie lekka przygrywka do ciężkiego skoku. Do płaskiego lotu. Na wskazaną tuż wcześniej odległość. A spróbuj tylko wzniecić coś jeszcze. Wykonuj tyle pełne, co nieoczekiwane ruchy biodrami. Mogą być ósemki. Hartuj ciało i ducha. Posuwaj tak, żeby ci wierne w lustrze odbicie dało do myślenia. Funkcjonuj. Traw. Detonuj. Wymieć resztki smutku do gruntu, zanim niezachwianym krokiem, ale bez histerii, ruszysz między stolikami, potrącając roztrzęsione ze śmiechu ramiona; obijając tyłek o kanty. Krok po kroku, bez przerwy, naznaczając obcasami zatłuszczony parkiet. Bowiem nie napiszesz więcej. Elity cię wezmą na stronę. Dasz im lekcję ostrego pilotażu. A potem wyśpiewasz to wszystko bez żalu, jak chociażby z nut. M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A 45 PORYWAJĄCE WIDOKI A więc może to już wiosna, skoro poranek zajął się mgłą tak nagle i pierwszy podmuch światła pieni się w twych włosach znacznie? Może to przeczucie, które cię zawiodło, zbiegło się przedwcześnie z migotem tych zabawnych lampek z tektury, wczepionych w sieć kabli ponad naszymi głowami i w echach nocnych śpiewów szukać znowu poczniesz powrotnych ścieżek i tuneli? Obyś się nie mylił. Oby cię nie zmylił nieba brzuch rozpruty nadętym obłokiem. Bowiem jeszcze się zdążysz nasycić widokiem tej rzeki zsiadłej jak mleko w pępku krajobrazu. Jeszcze przejdziesz na stronę jeziora i usta zepniesz w łańcuszek wstydliwych grymasów. No bo jeszcze wszystko nie raz się ułoży w poprzek twoich myśli albo ruszy wstecz, zagrzebując nas po sam czubek wyobraźni. Przecież mamy przed sobą całe morze możliwości, a w uszach zalegają nam łagodne smużki dźwięków, które na ogół pamięta się przez długie lata. Toteż nic strasznego więcej nas nie spotka. Ta noc jest zbyt długa, byśmy się mogli w niej dobrze rozpoznać. Końca nosa nie dostrzeżesz, więc początku dróżki do celu ni tyle. I czeka cię sen w owadzim gnieździe. W mrocznych zakątkach lasu, pulsujących obcym ciepłem i lepkim oddechem. W powietrzu będzie gęsto od furkotu niespełnionych wróżb i przestróg, dygotu kończyn i szemrania w komorach serc. Lecz o świcie, gdy tylko wiatr zacznie miotać deszczem na nowo, staniesz oślepiony u wylotu 46 M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A chłodnej jamki ze wzrokiem wklejonym w podziurawioną przestrzeń. O szerokość stopy mijać cię będzie niebo, idące posłusznie w rozsypkę, a wraz z nim chmur skruszona mozaika. I zwolni się migawka dnia i odciśniesz się jak pyłek światła na innej zgoła klatce naświetlanego z nagła poranka. Usłyszysz stłumione bicie opuszków w sterylny plastik klawiatur, zobaczysz kurz wpychany na siłę w przerwy między zębami. I znów będzie jak we mgle. No więc czemu wciąż jeszcze przykładasz do swych oczu dłonie, zwinięte ciasno w rulonik; pozwalając by horyzont rozsadzał ci palce, kiedy wokół czai się tylu lepszych podglądaczy tych porywających widoków? M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A 47 ODMACHASZ Można by powiedzieć, że kiedy leży właśnie w taki sposób, wygląda zupełnie normalnie. Jak skrawek zesztywniałego materiału albo przeżarte, podziurkowane drewienko, z którego wysypuje się coś, jakby żółty piasek. Można by zachować krew. Bo jeżeli w ogóle się podniesie, to i tak nie pozostawi żadnych śladów. Ale nie robi się nic. Siedzi się tylko. Za niedługo ruch światła zmiecie mu ten pyłek z powiek jak wypadłą rzęsę. Spłucze nieczysty wyraz z twarzy, wysunie zza białego parawaniku zębów koniuszek języka. A może nawet raz go wyrwie. Ot, tak sobie. I prędzej zatrudni się doskonaleniem technik chodzenia na piętach aniżeli tobą. Tymczasem kłęby mroźnych dymków opadają ci miękko na oczy. Chuchasz w szkiełka okularów. Przecierasz uważnie rękawkiem to jedno, to drugie. Na ścianie sznur kormoranów robi żmudną pętelkę nad barwnym wykwitem śmietnika, zaciska się na przyciętym równiutko obłoku. Doprawdy – potężne to zdjęcie. W tle rozkład segmentów nieba, jak mozolna rozbiórka zdań wielokrotnie składanych. Począwszy od czynników pierwszych. Lecz pisk opon rozcieranych na asfalcie szybuje już wysoko. Zatem teraz pompki przy otwartych oknach. Głos złamany jak słomka czy bezbronne słówko w obstawie dwóch bardziej stanowczych. Odkąd kurz wynosi się sam: na podeszwach butów, chociażby. No, a droga zakręcała właśnie tam, stamtąd niósł się szelest miętej jak sreberko blachy. Nie wiedział tego, 48 M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A ginąc pod kołami. Mógł wtedy śledzić windę, wpuszczaną w głąb wieżowca jak szpikulec, przez nakrętkę dachu. Mógł widzieć warstewki pięter przerywane kolejno jak membrany pleśni. Coraz niżej i bardziej. Obnażona igła, sondująca wnętrze flakonika o czterech ściankach, z ruchliwą drobinką płynu gdzieś po środku, w osi, mogła mu utkwić w pamięci, na krótko przed. A teraz ty ją odprowadzasz wzrokiem; tę windę, ściekającą w dół. Pchasz kciuk do środka, w szyjkę budynku, choć stoisz daleko. Zlizujesz łapczywie lepkie kropelki z opuszków. Później być może powtórzysz to samo jadąc z tamtej strony. Już się gotujesz, marszczysz czoło i zacierasz ręce. Otóż: tak, jeszcze zdążysz wszystkim ładnie odmachać. M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A 49 SKŁAD POWIETRZA Jeszcze związki można uchwycić. Choć raczej rządu, aniżeli zgody. Jeśliś bystrzejszy, to tylko spróbuj. Kiedy z ulic przeciągle zsuwa się w powietrze dym i szybuje wzwyż. Ha, wiem, umyśliłeś sobie, że dasz temu wiarę. Że ze składem samemu podołasz. No bo stoisz wyżej. Ale będzie trudno. Bo tam gęstość z reguły nijaka. Żeby nie powiedzieć – żadna. Zaś gwinty kominów na biało pieczętują mewy. Wydziobują włókna tynku. Jakby wręcz czekały, niepomne ryzyka, że ktoś je ujmie, szarpnie i wydrze siłą z fabrycznych zakątków jak korzeń jakiś, a potem uderzy raz i drugi o przygodny spad dachu, by obtrącić resztki skrzepłej ziemi. Lecz to nie o tobie mowa. Ty nie zdążysz się rzucić na trudne sprawy bez zabezpieczenia. A i niebo, ciemniejące jak połówka jabłka, brudne jak dno szklanki, zmyka ci jedyną drogą, jaką mógłbyś ujść. No więc gdzie się podział insekt z parapetu, ten wyschły niczym szypułka? I gdzie jest pomnik pytający tu przybywających brakiem rusztowania o stan rdzenia dnia? 50 M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A HABITAT I kto by pomyślał. Defilady taksówek podfruwają na wysokość wzroku. Więc upewnisz się czy dobrze widzisz. Trasa wciąż ta sama: park-dworzec albo dworzec-park. I truchlejesz w jednej z nich – strach odbiera ci beztrosko mowę. Rozbiera cię do reszty z przykusawych uczuć. Robisz wielkie oczy, puszczasz mi w przelocie śmiertelnie poważny uśmieszek. W zmrużeniu szyby, w mgnieniach przechodniów, wplątanych lekko na światłach w roziskrzone pajęczyny zebr. Wchodzisz w to od zaraz. Bo gra idzie o stawkę. Nie o jakiś trunek. I upewniasz się powtórnie, czy doprawdy pójdzie znów po myśli. Czy też może wypadnie z wąskich szyn skojarzeń jak wysokogórska kolejka, zawisła jeszcze na moment przed zjazdem na linach, jakby miała się podciągnąć, podwiesić na powrót. Nim pospieszysz jej z pomocą. Pod gęstym ostrzałem bocianich lotek, wymierzonych w siniaki obłoków, w przeguby nieba, skłutego szpikulcami anten. Lecz tym razem nie dasz za wygraną. Nagły napad słońca na płaszczyzny dachów wyjdzie ci naprzeciw. Jak lodołamacz, gryzący pancerz rzeki, statecznie i pod prąd. Mrzonka to czy mżawka – odpuścisz posłusznie. Bo masz już na uwadze koszmarne lamperie, szczytne klęski i mdlące zapachy świętych miejsc. Rozgarniasz to wszystko. Pod pierwszą warstwą ślady: ognia, stóp i dymu, wyłamane kości, metalowe rury z tychże, nieznanych pokładów. I wychodzą z tego dziwne szydła, windowane po skosach na o wiele wyższe poziomy, niż już są. HABIT LES SYBELLES Bawiłem w Les Sybelles, kiedy ty (zmęczona, senna i bardzo poważnie zawiana) sunęłaś na końcówkach podkręconych rzęs poprzez zagony gminnych pastwisk, aby się zaszyć na dworcowych tyłach pod upadającym daszkiem z giętej blachy. Wiesz gdzie, tuż przy lodówkach z baterią napojów made in Scotland. Szyby w oknach budynku były spękane na kształt pajęczyn o średnicy dłoni. Miałaś ładne dłonie. Uda jeszcze ładniejsze. Miałaś dość powodów, żeby mnie puścić. Bogatsza o krótki, przerywany cień, tyłaś do kilku luster naraz. Nie zamierzałem jeść ci z ręki. Przynajmniej nie tak, jakbyś tego oczekiwała. Wystarczy, że lubiły cię koty. To dlatego przechodziłaś powietrze szumnie jak eter i mijałaś się ze światłem w każdych drzwiach. Aż płonęło ci w uszach ciśnienie, syczało cyklicznie gdzieś pod zalatanym sercem. I czułaś prucie w klatce i skroniach. Przy nasypie kończyło się całe to bujne życie i jedyne znośne radio. Pasma obumierały równie szybko, jak rubieże kosztownego Londynu z atrapami małych czarnych autek, porozstawianych na poboczach, po których ze zdziwieniem srały okoliczne wiewiórki albo gołębie z łepkami twardymi jak sutki na zimnie. I nawet mógłbym się kochać w którymś z nich, lewarek mając w plecach, lecz nadal za nic. Mógłbym otwierać usta zamiast oczu i cichnąć za przeproszeniem, bo skończywszy wcześniej, chcąc za wszelką cenę zdążyć przed deszczem, przed meczem, przed nim. A niebo by grzmiało i grzmiało. M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A 55 OWALNE POSIŁKI Kwestia czasu, życia. Nic tylko chichot. Parsknięcia dobre na krew jak bieżąca woda. Psujesz się od głowy, rybeczko. A jatka taka, że nie chciałabyś wiedzieć, gdzie można skończyć. Po prostu szok, krótki jak drgnienie obrazu w kreskówce. Śnieżenie, zamiast przerw w programie. Jakbyś wręcz połknęła ampułkę szaleju. Fragmenty dowcipów, świńskich puent. Jeszcze zobaczymy. Poległem na tobie. Od niedzieli nie uświadczyłem porządnego skrawka nieba, choćby śladowej ilości błękitu. To mnie gryzie. I miałem szybki sen z twoimi włosami. Były wzburzone, jak ocean. Adam też coś o tym wspominał. Ale jego były o wiele bardziej. Wymskło mi się. Tak się chyba mówi? Teraz jestem już jakby prawdziwym mężczyzną. Robię stylowe motłochy. Ćwierkam na twój temat. Mam to po mamie. I mogę się nabawić egzotycznego choróbska, gęstej wysypki, prawie że tłustego wydruku na skórze. Już widzę ciąg napisów: witamy w naszej bajce, witamy, zrobimy swoje i już nas nie ma. Obraz stworzę od nowa na podobieństwo. Jakoś ostatnio nie mam cię w kontaktach. 56 M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A BILA Dosłownie, jakbym miał na karku rzeczoną czterdziestkę, a kolejną na uwadze w najbliższej przyszłości. Jakbym cichł po trochę w dni parzyste, ponure, osłupiałe od siąkania posklejanych obłoków. Jakbym nasłuchiwał ujadania burz, zaopatrzonych po uszy w niebieską elektryczność, ciętych wyłącznie na strzeliste drzewa. Coś już o tym słyszałem. Mam to na taśmie, mój synu, mówi ojciec. To ostatni taki skok. Hyś z wzorcową rutyną, żal. Od kiedy (włócząc się na wietrze, prawie kłaczek wełenki, tej samej, która w zębach skrzypi i przyprawia o zawrót i dreszcze, jak śnieg) trącasz kogoś niechcący ramieniem, by natychmiast stracić go z oczu na rzecz wanny obłuskanej z emalii, w której zatrzęsienie książek. Widzisz, tu mnie strzyka najbardziej. A do tego ten bezbłędny wtorek. Bo żeby to chociaż kulawa sobota, ale nie. Kwiecień, plecień, zaproszenia w aurę maja w formie ulotek. Rozdziawione paszcze kałuż. Podłużne odchody na zaprzyjaźnionych trawnikach jak siwe strzałki, jak osie współrzędnych, niemal znaki dymne, prowadzące do pustych kaplic albo kuchni z narybkiem złośników. I można się uśmiechać. Wyciągać na wierzch najsłodsze przekleństwa, kłamstwa, gramy lipnego powietrza. Potem tylko dukać, dukać. M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A 57 GADANIE Jest o czym mówić. Masz o tym choć blade pojęcie? Jakiś chudy, mizerny cień pojęcia? Zadzwoń, zatelefonuj, wykręć do mojego męża. Innym podpowiada, tobie też da radę. Stać go na wiele. Kula stresu, normalnie. Rodzice dobrze przygotowali syna do świata. Wtyka urok. I niech ci się w końcu przyśni wielki hangar pełen niebieskich landrynek. Pokruszonych tak w dodatku, że aż widok wchodzi w pięty, powala. Że pozwala tylko odetchnąć i poczuć grube, obślizgłe larwy w żołądku. Albo ruch motylich skrzydełek, jak wolisz. Bo wyobraź sobie ocean błękitnego kruszcu. I że jeszcze w jakimś chłodnym rytmie faluje pięknie to wszystko na wiwat pod czujnym nadzorem białych myszek. W melodii gryzoni. A potem, że można jeść i jeść. Myszki naturalnie też. Niezła ślinka przychodzi. Czujesz smaka, nie? Co więcej, że wyprawia się medialna uczta, wstydliwa imprezka. Taki krwawy teleturniej z kelnerską żonglerką trudnymi imionami w tle. I że nawet słyszymy zza kulis protekcjonalne: A teraz oddajemy pałeczki, dziewczynki. I że dajemy po prawdzie komu trzeba w zamian za słowo. Bo następnie można groźnie fukać na ćmy, poszukujące koszmarnych, rozczłonkowanych płomyków. Mogłabym cię jeszcze na zgodę przewlec przez drabinki, pocałować w usta, w co chcesz zresztą i powieźć na tym samym wózku z mocno zepsutym kółeczkiem, których zatrzęsienie ostatnio. Zatrzymałam dobrą 58 M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A parę na uwadze. I mam na ciebie sporego gniota, skoro łapiesz się cyklicznie w światło całych chmar reflektorów. Na sprokurowanym widelcu. W tabuny świetlówek. Setny uśmiech, doprawdy setny. No, lepszego nie znajdziesz. Widzimy się od jutra. Już chucham, smarkam i kicham, a wszystko to zimne. Nawet parskam, żeby nie było żalu. A furkot taki, że aż gniot. M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A 59 STRZELAJĄ SIĘ, STRZELAJĄ Nareszcie pasaże zwykłych chmur. Zachody podszyte fałszywą czerwienią. Wschody też nie mniej podrobione, ale bardziej sprute. Tunele, skrypty, ochota. A woli brak. Niebo chcemy, jak metrowy paragon na kiepskim tuszu. Więc jest. I szum. A więc częściej bywasz w pijalniach całkiem znośnych wód, helu? Mam pocztówkę od ciebie. Przebitka na znaczkach przeszło dwukrotna w cenie, więc stempel także podwójny, albo niecelny. Jeszcze klecę, jak widać, choć być może wolałbym wcale. Ale najpierw przedstawię cię pomniejszej zwierzynie. Jemu zresztą również. Niech wie, że ma, czego mieć nigdy nie mógł i nie był w stanie, skoro wszystkie kobiety, których nie kochał jadły mu z ręki. Zygmunt i jego jelenie. Podwodny świat Zygmunta. Zygmuntowe kolekcje surdutów w zepsutą jodełkę, malejące po każdym sikaniu. Chapnij, proszę, tę radość, a będzie ci dana? To ostatni taki skok. Zdaje się: rychłe zmierzchy opadów, słońca, żywotów pościelowego robactwa albo piąstek lodu w wysokich szklanicach. Niewinna szkoda, jak się patrzy. Napady śmiechu jak gorączka. Wznowiony szturm procentów. A widzisz? Coś podobnego. Bo, żeby taki mały strach, a takie wielkie oczy. Robaczku, tamta przed tobą była inna. Leżała kompletnie naga i wystawało z niej kompletne dziecko. Serio. A poza tym, co ja ci będę dalej opowiadał. 60 M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A To od kredy bielały języki, a w ciąży można być tylko trochę, kiedy domu pilnuje mysz. Wiem, ma się ten zmysł, prawda. Niezłe ziółka wokoło, no i w ogóle. Cała reszta się strzela. M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A 61 NEW RICHMOND Szwagier mi mówi, że człowiek nie jest taki, żeby rady nie dał i jeszcze, że widok topielca jest wciągający jak żaden inny, ale żebym się uspokoił, bo mnie to nigdy nie spotka. No, nie jestem pewien. Odkąd mam mądrego szwagra, miewam też coraz częstsze loty w kierunku długich wakacji na wodzie. I chciałoby się więcej w tym temacie, zanim pamięć zakpi sobie do reszty, zatnie się jak zwykle w okolicach skroni lub niechcący zawieruszy. Zresztą mam od tego swoich ludzi, jakby co. W dodatku ktoś mniej więcej mojej postury, płci odmiennej nadto, odebrał mi imię w urzędzie. Płeć odmienna miała w pępku kamyk w srebrze. Ale były w niej ruchome pokłady czegoś ciepłego, czegoś, co chciałoby się zjeść albo chociażby przerzuć, tylko po to, żeby zaraz wypluć. W sumie mydlana afera sterylna jak myjnia Augiasza. Od tamtej pory zwiedzam toalety, kosztuję wody, a moje łóżko stoi otworem. Mówię prawdę i tylko prawdę. Na przykład: nade mną obłok, spacja, obłok; przede mną trumienka cukierków, do których próbuję się dostać po trupach skręconych papierków. 62 M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A ŚMIECH aczkolwiek mogliby cię dla zasady ponieść górnym pokładem w błyszczącej trumience z podniesionym wiekiem, z otwartą dłonią wyrzuconą na zewnątrz, niby za burtę; poszukującą zrezygnowanych kogutów fal albo początków piany w sztywnej postaci. Wyciułane to twoje szczęście, przyznaję. Odkryte wszystkie przylądki kredensów. Nawet szkło. Zestawy szkła. Co to, to nie? Jakże? Przecież to krawędzie wolne jak dryf. Śmiech, szczery, śmiech. A wyżej rośnie bardzo gładki huk, jakby woda, podchodząca luksfery, przezrocza, iluminatory. Miałam wręcz na myśli: ukrop. Takie niedorzeczne sztandary wrzątku, podnoszące się na mrozie z kałuż. Ładny robi się malunek z widokiem na okiełznany świat, rzekłabym, aj. Ponad to same drobnostki. Dlatego zanim wyjdziesz gdziekolwiek, wyświetl mi się w komórce. Dam ci trochę czasu i drzwi zostawię otwarte na oścież, żebyś wiedział które. Weźmiesz sobie prysznic. Ale bez gadania. Jak odkręcisz kurek, to pójdzie przeciągłe smarknięcie. Tym się raczej nie przejmuj. To zaledwie dym. Później już będzie w porządku. Bez tego ani rusz. Możesz wybić sobie z głowy. Więc, dobrze, przychodzisz. Znaczy się: dochodzisz? M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A 63 TO NIE KONWÓJ, TO OPERA Marcie Tak właśnie jest. Wielka radość, jeszcze większe picie. Pastewne widoki na przyszłość, od kiedy pokazuję sobie miasto w nierównych odcinkach. Nazywam te odcinki. Po imieniu. Mówię poważnie. Dorian, Karla, Marika. Trochę wcześniej miałem kontakt z konduktami chmur. Zeszły się bezczelnie z całej okolicy i stanęły nade mną, niby taka matka grożąca sinymi wargami. Wszystkie były strome, jak schody w piwnicę. Mogłem sobie wetknąć fale zimna, gromkie, jak zbędne podskoki lutego. I najlepsze kadry krążyły po ulicach. Bohaterowie ciemnych obrazów, niedopite eskorty, szwankujące brygady, którym chód miesza się z truchtem. Lokale miałem w jednym paluszku, żeby nie było żadnych lepszych winnych, żadnej przesadnej przyjemności. Żeby się koledzy nie musieli stykać za plecami przy pustym kieliszku. No, bo sjesta. Nie chciałabyś zresztą tego zobaczyć. Zaraz potem przestałem mówić z pełnymi ustami, od stołu wstaję przeważnie ostatni. Nie wolno niczego w sobie dusić, więc wszystkim opowiadam, że tłamsić nieco łatwiej jest przełknąć. Jak bolesne hausty śmiesznego powietrza. Ale ten czas leci. Ja już dobrze pamiętam to twoje powietrze. Nie dawałaś mu szans, nie dawałem mu rady. Bo takie życie, jaka śmierć? Barwne pakiety darmowych bloczków na kursy taryfą z kiepskiego punktu w jeszcze gorszy. Gdzie przed bramą, w której powinniśmy stać od godziny z ogonkiem, niemalże na baczność, następuje rozdanie wyjątkowo paskudnych kreacji na wieczór i zobaczyć można czyjąś bladą twarz, sponiewieraną witrażem bezbłędnych alkoholi, łańcuszki taksówek, witryny pełne czerwieni i różu. 64 M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A I stajesz się bezradna, kichasz, że aż robi się wstyd naokoło. Twoje epicentrum wzbudza kręgi ciepła. Zresztą dziwne rzeczy poza tym: całuśne brewerie, komiksy o dotyku zamiast miłości, białe stoki policzków. Powieki wiotkie jak rolety. Więc należy cmokać, ładnie brwi układać. Normalnie: opera. A przecież miało być o Rybie, skoro u niego szuka się folderów wiatru, świateł w punkcie rozkładu, jakichś zmiennych napięć na ustach zdyszanych portierek. Bo woda, dzieciaku, to jest bardzo płynna sprawa. Nawet ci się nie śni. Podchodzi do progu i w otwartych drzwiach wyrabia misterny balecik. To jest objaw. Jestem taka woda. No, mówię ci, że jestem. Mam dane pojęcie. Pasma o tym milczą. M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A 65 BIAŁE STOKI Już mówię otwarcie. Tylko się nie przestrasz. Woda cię zaczyna dociekać. Wkrótce rzucę się na pastwę, a ty razem ze mną się rzucisz. Pociągnę cię na dno, kotwico, nachalna bolączko. To jest dobry układ. Ja ciągnę, ty się dajesz. Nawet nie chcę pomyśleć przez moment w taki sposób. Jakieś boskie skaranie ciąży. Nie kojarzę wątków, nie łączę. Ale jeszcze będę się dowiadywał w naszej sprawie. Jeszcze będziemy zbierać te strapione, podłamane łopiany. Barczyste i ponure rośliny z tętniącym włóknem, przewleczonym przez ich mięsiste środki. Dokładnie to chciałem powiedzieć. Mam ostatnio wybornego nosa. Że też musieli dać ci tak krótko na imię, jak następstwu zagadki na literę em. Jak dziecku z okolic Sztumu, dziewczynce, której się wydaje, że ma coś wspólnego z huśtawką, bo się zaczepiła ramiączkiem i płacze. Chcę temu zaradzić i częściej wymawiać. No, więc myślę właśnie w taki sposób. Chociaż ostatnio mogłem przegapić coś większego, niż tylko autobus na daleką północ z niewymownie koszernym paskiem, puszczonym niechlujnie przez całą długość na wysokości, gdzie kończy się czoło, a zaczyna przydymione szkło, żeby nie było widać sterylnego wnętrza. I widzę moją Prowincję i twój Bunkier. Nie potrafią sprzedać kawy z miodem (No, wie pan, pierwsze słyszę.), więc bierzemy bez. Już my znamy te chore numery, urojone problemy drzwi zamkniętych na amen. Za chwilę sam doniosę popielniczkę i poszukam zapchanych toalet na lewo. Po takim spacerze można spijać resztki bez szkody. Można pochłaniać jesiotry i torcie. Ojciec złożył ten pomysł. Przewidział to wszystko, prawiąc o szkle w związku z implantami skośnych oczu, niebieskich, aż żal. Coś mu się wtedy przepięknie mieszało. Myślał szybko dać na zapowiedzi, żeby się wkręcić 66 M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A na chama w synowskie przymierze, w butny nastrój, żeby się wprowadzić chociażby do sieni, w ciemne przedpokoje. Nie wiem zresztą. Rano chciał się golić. I może być poważna wątpliwość do zrobienia. Bał się zarzekać, że nie spał, zanim czujna żyletka wykonała piruet w okolicach skroni i wycięła należne. Znam się na żyletkach. Mogę mieć przewagę, mogę. M A K I E TA N I E O R Y G I N A L N A 67 SZKODA Będę miał dla państwa pakiety darmowych biletów na rozwlekłe seanse, na których po prostu nie da się do końca wysiedzieć i nie można prześledzić wątłych napisów, żeby odbić sobie swoje na kim trzeba. Wszystkie bilety do rozdania. Jestem bardzo bezpieczny. Seanse mam pełne jałowego światła, z wszystkich bije butelkowy błękit, żałosny walczyk osiadł w tle. Można się zarazić. Zresztą kto wie, kto wie. A nuż nas złapie w trakcie ostry atak biegunki, sopsy albo inny sars z natłokiem powikłań. Proszę się tylko nie zmoczyć na nowe obicia, mamy je od wczoraj. One są jak ten, tego, no. Na razie szukam słowa, które odda wykapaną zachętę, naturę wierutnie zważonej wilgoci. Chyba dam się ponieść, prze państwa. Słowo będzie nawet długie, ponadto z przyzwoitym morałem w samym środku, z bardzo rzeczowym polotem na chropawej powierzchni. Kupa śmiechu w ogóle. Taki żarcik, że od razu wszystkie boki pozrywane, że bez boków wręcz. Wypadkowa werbalnego luksusu i pijanej myśli. Spory orzech, niemalże skorupa. Może usiądźmy. Ten skrzyp, to skrzep, nie błoto. Błoto zostawiamy na zewnątrz z butami, znaczy się pod. Później to ładnie obrysuję. A jednak szkoda, że sobie nie przypomnę, choć bardzo tego chcę. Zaraz, zaraz. A właściwie coś zaczyna świtać. Czy Łukasz wciąż mówi, że Łucja i Łucja? SPIS TREŚCI: AT Zobacz Anchois Hu! Szybko tonąca Dryblingi Obracany Site mix Wyłamane oka Leż i nie krwaw Proporcy Schodzący sezon W powietrzu Pójdziesz Zrób tak W trzeciej osobie Bliźniacze twarze Anne Sexton Powidoki Bone.doc Lepka historia Parabola Vanilla smile Zamknięcie sezonu Oberżyna Pewien opis W zamian za to Na przykład Lekcja pilotażu Porywające widoki Odmachasz Skład powietrza Habitat 9 10 11 12 14 15 16 18 19 20 22 23 24 26 27 28 30 32 33 34 36 38 39 40 42 44 45 46 48 50 51 HABIT Les Sybelles Owalne posiłki Bila Gadanie Strzelają się, strzelają New Richmond Śmiech To nie konwój, to opera Białe stoki Szkoda 55 56 57 58 60 62 63 64 66 68