O wsi, której dziś już nie ma. Mirosława Jakiel

Transkrypt

O wsi, której dziś już nie ma. Mirosława Jakiel
O wsi, której dziś już nie ma. Mirosława Jakiel
Urodziłam się i wychowałam na wsi. Pracując w Łodzi nadal tam jednak mieszkam.
Lubię wieś, właściwie nie wyobrażam sobie innego miejsca gdzie mogłabym mieszkać.
Widzę jak moja wieś bardzo się zmieniła i ciągle się zmienia i tylko w mojej pamięci są
obrazki, których nigdy nie zapomnę. Obrazki, które widzę jak by to było wczoraj. Nieważne
ile mam lat, wspominam je z rozrzewnieniem i jedyne co wiem na pewno, to że nigdy już się
nie powtórzą. Slajdy moich wspomnień nierozerwalnie łączą się z porą roku a to dlatego, że
już jako dziecko wykonywałam różne prace związane z gospodarstwem. Może to dziwne, ale
więcej moich wspomnień dotyczy obowiązkowych zajęć niż chwil poświęconych zabawie.
Może dlatego, że miałam tylko jedną lalkę, ale przy tym jaką wyobraźnię! Praca zaś była na
co dzień, zawsze. Lżejsza, cięższa ale nigdy jej nie brakowało. Codziennym obowiązkiem
(jak tylko zrobiło się ciepło) było wyprowadzanie krów na pole a właściwie częściej ich
wprowadzanie do obór (bo o świcie, rodzice oszczędzając dzieci, sami się tym zajmowali).
Szłyśmy z siostrą obładowane darami, jakimi sad o danej porze roku dysponował. A było tam
oj było! Czytając wspomnienia Michała Kosmowskiego o kosztelach (też pamiętam ich smak:
zakradałyśmy się po nie do sąsiada. Do dziś nie wiem dlaczego - pewnie sam by nam je dał,
ale wtedy dla nas była to większa frajda!), nie sposób nie wspomnieć o papierówkach. Ich
smak i kruchy miąższ rozpływał się w ustach… Mieliśmy sad tuż obok sadu sąsiada i zawsze
było tak, że kosztele w tych dwóch sadach owocowały na przemian. Pamiętam te ogromne
drzewa, były inne niż te teraz w nowoczesnych sadach. Wiem, że wygodniej je teraz zrywać,
dokonywać oprysku ale dawniej nikt takich zabiegów nie stosował. Ponadto duże drzewa to
dodatkowa zabawa. Po owocowaniu można było na nie wchodzić, zwłaszcza, gdy ojciec a
częściej mój kochany dziadek zrobił z desek ławeczkę i umocował ją rozłożonych konarach.
To była kryjówka i niezła zabawa!
Jak już kieszenie i rękawy naszych bluzek były wypchane pysznymi owocami,
ruszałyśmy w drogę (a czas się często wydłużał, bo to, i tu i tu, trzeba było się zatrzymać. W
końcu tyle złotych mleczy rosnących po rowach! Tyle stokrotek, znajome dzieciaki mijane po
drodze). Oj, nieraz dostało się za to burę! A w drodze powrotnej też bywało różnie, krowy jak
to krowy często chodziły swoimi ścieżkami, niekoniecznie tymi wytyczonymi. Choć to
przemiłe zwierzęta, zupełnie się nie słuchały i często wchodziły w czyjeś zboże.
Rekompensatą za tę udrękę było jednak wspaniale ciepłe mleko, śmietana, która grubym
kożuchem pokrywała mleko. Tego się nie da zapomnieć: bańka z mlekiem schładzana w
zimnej wodzie w betonie przy studni i ta słodka śmietanka! Teraz nawet ta 36% jest do niej
niepodobna. Albo zsiadłe mleko, które można było prawie kroić. Raz w tygodniu, mama
wyciskała biały ser a zdarzało się nawet, że sama robiła masło w kierzonce. Smaku tego sera i
świeżego masła nigdy nie zapomnę, do dziś go czuję a najważniejsze, że wraz z nim pojawia
się obrazek mamy dojącej krowy, cedzącej mleko. Moje wspomnienia to również sito i
bielusieńka tetrowa pieluszka. Nie było HCCP-u, a jednak musiało być czysto, byłam dumna
z nagród jakie dostawała od okręgowej mleczarni moja mama za czyste mleko. Jedną z nich
był komplet zastawy stołowej, który mam po mamie do dzisiaj ……..
Nigdy też nie zapomnę sianokosów, delikatnego chrzęstu i upojnego zapachu
skoszonego i wysuszonego siana. O upojnym zapachu decydowała szeroka gama różnego
rodzaju traw, która mówiła, że rozpoczęły się sianokosy! Sięgając pamięcią wstecz, pamiętam
sianokosy na prawdziwych łąkach. Każdy gospodarz miał w swoim gospodarstwie łąki,
położone zazwyczaj dość daleko od domu. Zazwyczaj gdzieś w pobliżu rzeki, tam bowiem
najlepiej rosły trawy. Nasza łąka położona była niedaleko rzeki Wolbórki. Spora odległość od
domu a zarazem brak środków lokomocji sprawiał, że jak była tylko pogoda a trawa była
skoszona często jechaliśmy na cały dzień do pracy przy sianie. W przerwie między
suszeniem, można było wejść do rzeki, pod warunkiem oczywiście że było już po św. Janie.
Wtedy był też czas posiłku, który mama zabierała ze sobą. Pod wieczór, siano było jeszcze
kopione w ogromne kopy lub wieszane na tzw. kozły (to rodzaj stelażu, na którym wieszano
siano, który kształtem przypominał szałas z siana). Pod wieczór wracaliśmy do domu a
skopione siano stało 3-4 dni, w zależności od pogody, aż przeschło na tyle, że można je było
zabrać do domu. Ułożenie ogromnej fury siana na wozie drabiniastym to było niezłe
wyzwanie. Gdy w naszym gospodarstwie pojawiła się konna przetrząsarka i zgrabiarka, nasza
rola, jako dzieci, sprowadzała się tylko do czystego zagrabienia ściągniętych wałów. Było
znacznie lżej a i trawy z przeznaczeniem na siano, zasiane zostały blisko domu, łąka zaś
sprzedana.
Po sianach nadchodziły żniwa. To szczególnie trudny czas ze względu na pogodę.
Moja pamięć sięga żniw, podczas których głównym sprzętem była kosiarka konna (przy
dyszlu dwa konie, dwa metalowe siedziska, jedno dla powożącego końmi a drugie dla
spychającego, z kosiska ścięte bagnetem, w którym szły ostre noże, garście zboża). Ponieważ
w każdym gospodarstwie zazwyczaj był tylko jeden koń, praca przy żniwach wymagała
współpracy, spółki z innym gospodarzem. Było fajnie, bo przy takiej współpracy
nawiązywały się przyjaźnie, proszono się potem na różne uroczystości, traktowało wzajemnie
niemalże jak rodzinę. Najmłodszemu w rodzinie przypadała rola powożącego końmi, w moim
przypadku – mnie. Oj było to dla mnie przeżycie. W dniu objęcia tych obowiązków, od rana
bolał mnie brzuch ze strachu! Uwielbiałam naszego konia, ale dwa potężne - pociągowe
konie niewiele się mnie słuchały! Jednym słowem musiałam tak prowadzić konie, kierując
nimi lejcami, żeby zagarniany pokos był równy. Ojciec siedział obok mnie na drugim
siedzeniu i długim kijem zgarniał garście zboża. Po każdym przejechanym pokosie, gdy nie
zganił, byłam z siebie dumna ale przyznam się że bywało różnie  Pamiętam też
mendlowanie: wszyscy szliśmy szerokością pola i ustawialiśmy związane snopy w mendle.
Mimo, że często był to już koniec dnia i każdy czuł duże zmęczenie, zawsze wtedy było
wesoło, bo to i koniec wysiłku i efekt pracy jak na dłoni. Teraz na wsi nie ma już krajobrazu
rżyska z rzędami ustawionych mendli a był to mój nieodzowny element wiejskiego
krajobrazu, piękny i mówiący o zbliżającej się jesieni.
Dziś jest już inaczej. Wieś nadal tchnie swoim życiem dyktowanym przez pory roku ale
postęp mechanizacyjny wprowadził ogromne zmiany. Czasami myślę, że to coś za coś i jeżeli
tylko potrafimy utrzymać równowagę, to wieś nadal będzie tą samą wsią. Tchnącą spokojem,
pamiętającą tradycję a możliwości cywilizacji tylko pomocne.
Moje
wspomnienia
z
dzieciństwa
są
dla
mnie
bezcenne,
pielęgnowane
i przekazywane. Cieszę się, że moje dziecko mieszkające dziś w mieście, kocha wieś
dzisiejszą, piękną, otwartą, dającą spokój i wyciszenie ale zna również moją dawną wieś,
wieś, której tradycje i zwyczaje przekazuję w rodzinnych opowieściach.

Podobne dokumenty