STAN OBLĘŻENIA UMYSŁOWEGO, albo Spotkałem nawet
Transkrypt
STAN OBLĘŻENIA UMYSŁOWEGO, albo Spotkałem nawet
STAN OBLĘŻENIA UMYSŁOWEGO, albo Spotkałem nawet prawdziwe furie! „Stan oblężenia umysłowego, Albo spotkałem nawet prawdziwe furie” Zajścia pod wrocławskim Teatrem Polskim w dniu premiery „Śmierci i dziewczyny” rozgrywały się według bliźniaczego scenariusza jak półtora roku wcześniej przy okazji odtwarzania w polskich teatrach zapisu przedstawienia „Golgota picnic” w proteście przeciw usunięciu pod naciskiem kościoła prezentacji tego spektaklu w ramach poznańskiego festiwalu teatralnego Malta. A więc nie tylko protestacyjne zgromadzenie modlitewne, jak to było kilkanaście lat wcześniej w związku z filmem Antonii Bird „Ksiądz”, lecz czynne blokowanie wejścia do teatru i niedopuszczanie doń widzów. W związku z tym przypominam swój reportaż z tamtych wypadków. Dawno już nie zetknąłem się z takim nagromadzeniem agresji i ładunkiem wręcz fizycznej przemocy, zdziczeniem tout court, jak przy utrudnionym wejściu do Teatru Starego na „Golgota piknik” . Zacięte twarze niczym u Boscha . A najbardziej zawzięte były kobiety , rozjuszone furie, wywijające obuchową bronią, czyli krucyfiksami i drzewcami flag , a policja zdawała się raczej sprzyjać im w blokowaniu teatru i niedopuszczaniu chętnych do środka . Faceci ograniczali się do sarkastycznych w ich mniemaniu uwag: „Popatrz się, oni idą na piknik!”. Wznoszono też okrzyki przeciw gender, niechcący potwierdzając jedną z jego teorii, iż agresja nie jest wyłącznie cechą wrodzoną mężczyznom. Z perspektywy pierwszomajowych pikników z profesorstwem Senyszyn i Hartmannem rysował się całkiem inny, niestety nieprawdziwy, obraz świata, teraz zderzyłem się z nagą rzeczywistością. Prawdopodobnie prawdziwi wierzący nie biorą udziału w tego rodzaju ekscesach. To raczej awanturnicy, wykorzystujący każdą sytuację jako pretekst i okazję do wyżycia się, zwłaszcza że dawno nie było już wojny, kanalizującej tego rodzaju nastroje i napięcia (a działo się to akurat w przededniu stulecia Pierwszej), oraz sfrustrowani ludzie, chcący w ten sposób zaznaczyć swe istnienie. Niezamierzenie przyczynił się do tego J23 i jego sobór z nową architekturą kościołów, pozbawionych kaplic dla indywidualnej modlitwy i religijnej kontemplacji, na rzecz hal gromadzących zbiorowość, mającą stać się wspólnotą, a wyrabiającą w sobie raczej więzi stadne. Skądinąd przypominam, że słowo religio oznacza więź. Przypomina się Opowieść Wielkiego Inkwizytora z „Braci Karamazow”, który dla dobra kościoła Chrystusa musi skazać jego samego, gdy ponownie zjawia się na Ziemi. Okazuje się, że to nie tylko antykatolickie resentymenty Dostojewskiego. Również wczoraj te menady rozszarpałyby Chrystusa, niczym Penteusza, gdyby chciał dostać się do środka Starego Teatru. Swego czasu Konrad Swinarski planował przypuszczenie szturmu na Stary Teatr i jego zdobycie przez wojska Fortynbrasa w inscenizacji „Hamleta” (nieukończonej z uwagi na tragiczną śmierć). Można by zatem uznać oblegających teatr za wypełniających zamierzenia twórcze Konrada Swinarskiego gdyby nie to, że zapewne nic o nich nie słyszeli, a może nawet i o samym Konradzie Swinarskim. „Golgota piknik”, autorskie przedstawienie Rodriga Garcii nie jest wielką sztuką, zasługującą na kruszenie kopii i rozbudzanie takich emocji. Jest on lepszym dramatopisarzem niż reżyserem. Dramat posiada niewątpliwie autonomiczne wartości literackie, zwłaszcza liryczne (podobnie jak wcześniejszy „Król Lear”, nie mający nic wspólnego z Szekspirowskim), ale bardziej nadaje się na ścieżkę dźwiękową do obrazów filmowych w rodzaju „Koyanisqatsi” Godfreya Reggio czy „Nagiej wyspy” Kaneto Shindo, lub do posłużenia za kanwę do libretta operowego, choć Paweł Mykietyn w „Królu Learze” tego samego autora temu wyzwaniu nie sprostał. Teksty Garcii nie posiadają charakteru dyskursywnego, a tym bardziej publicystycznego. Przypominają swym ukształtowaniem raczej formę muzyczną, z jej refreniczną powtarzalnością oraz przetworzeniami przywołanych motywów i wątków (tematów), nie tworzących jednak ciągłości fabularnej, ani nie rządzących się jej prawami. Powraca wątek katastrofy samochodowej, znany z „Króla Leara”: mp3 grający po niej nadal „Pasję Mateuszową” Bacha, a także obrazu Rembrandta z jego psem, a przedstawiającego Ukrzyżowanie Wątek ewangeliczny wskazuje jak wciąż ważną rolę odgrywa postać Jezusa w zachodniej kulturze i twórczości współczesnych artystów, nawet traktowana krytycznie, co przeciwnicy powinni raczej uznać za sukces swojej religii. Niektóre ustępy przypominają „Pasję” Gibsona (storturowane ciało Jezusa), ale w odbiorze liczy się intencja, a nie tylko zbieżności ikonograficzne. Występują też konsumpcjonizmu, krytyczne nawiązania do a w warstwie ikonograficznej odpowiadają temu odwołania do wiedeńskich akcjonistów oraz przedstawienia Performance Group w reż. Richarda Schechnera „Dionysus in ‘69”, co znów posiada szersze odniesienia kulturowe, tym razem do Wajdy i jego „Piłata i innych”, a więc Golgoty, usytuowanej na wysypisku śmieci, obok autostrady, i turpistycznego obrazu Jezusa, umierającego oblepionym rojem much. Zakończenie z grającym ad libitum nagim pianistą nawiązuje do recitalu Friedricha Guldy i jego ówczesnej życiowej partnerki Ursuli Anders, wykonujących nago w austriackiej telewizji „Liederkreis” Roberta Schumanna. W ten sposób przedstawienie posiada otwarty charakter, pozostawiający zniecierpliwionej publiczności wybór momentu jego zakończenia poprzez oklaski, przerywające dalszy ciąg akcji? Oto spisane naprędce uwagi. Później pokuszę się o napisanie i opublikowanie czegoś bardziej pogłębionego. Tymczasem „do zobaczenia w piekle!”. Niestety, nie jest to moje, lecz cytat z profesor Alicji Helman. EKUMENIZM? CZY JESZCZE ZOBACZYMY ŚWIAT PO DRUGIEJ STRONIE PISMA? CZY JESZCZE ZOBACZYMY DRUGIEJ STRONIE PISMA? ŚWIAT PO „Nie ma już powietrza. Ani wody. Ani wiatru. Pozostaje czekać, czekać, czekać…” Rabi Ezolir „Zbudzileś Ziemię. Zbudź także oczy i język. To co widziane trzeba opisać.” Rabi Falez „Wyrwałeś z ust gwiazdę. Wyrwałeś Księżyc. I co ci zostało? Tylko światło odbite w zwierciadle…” Rabi Eliuri „Do końca świata została jeszcze minuta. Mesjasz powiedział, że nie przyjdzie. Na co, na kogo mamy czekać? Odejdźmy w ciemność ziemi.” Rabi Koszue „A ty Leszku, a ty Andrzeju, a ty Staszku, poczekacie tysiąc lat? Może to za minutę, a może za wieczność? Czekajcie do rana, do zmroku dłoni, czytajcie!” Według jakiej miary istniejesz? Ile centymetrów światła zmieścisz w ciele? Ile łokci ciemności już zostało odłożone? U kresu języka jest tylko milczenie. W odwrotności liter tylko krzyk. Jeśli jesteś w księdze, to znaczy, że obrzezany? Kiedy, gdy zapaliłeś pierwszy raz lampę i zacząłeś czytać? To pismo jest znakiem przymierza. Nie możesz się go wyrzec, bo płynie w każdej tkance ciała. To pismo wiedzie cię do zatraty. To pismo, które zdradziłeś we śnie. Napisz, twój sen cię zdradzi. Bo nigdy nie będziesz godzien. Lampa się świeci. Księga otwarta. Ty czuwasz. Pismo odwraca strony, karta po karcie. Palec wskazuje oczom werset. Tak do końca. Tak bez końca. Znak po znaku, chwila za chwilą, a ciebie ubywa, i nie może się przepełnić dłoń. Przeprawiam się ku drugiej stronie. Ale to podróż do zatraty. Spojrzeć na drugą stronę, to poddać się kamienowaniu. Co jest treścią twych kroków? Świadomość dźwięku. Co jest w twym krzyku? Tylko ciemność, tylko zamknięta księga, tylko zaślepienie tekstu. Czy przerwiesz czytanie? Nie, to litery wiążą wzrok, oczy jak niewolnice obmywają karty, by świat ocalal. Błądzisz! OSTATNI POETA PISZE NIENAGANNĄ POLSZCZYZNĄ OSTATNI POETA PISZE NIENAGANNĄ POLSZCZYZNĄ Ostatni Poeta wie ojczyzna to kwiatki rumianku także flaga narodowa podczas bijatyk żądań o podwyżkę to trzeba wykrzyczeć wyższą racją koniecznie z woli narodu Ostatni Poeta ma wątpliwości czy orzeł biały oznacza dostojeństwo czy zaciemnienie rozumu może on biały bo niesplamiony książką wielki to grzech czytać wiersze Ostatniego Poety najgorsze może się przytrafić podczas porannej modlitwy ona kończy czuwanie pod teatrem przed Sejmem gdzie nadarzy się okazja już nie wolno pomyśleć dlaczego dziś jest dzień po co rośnie kawa jaka jest przyczyna tego i owego Ostatni Poeta wdycha woń rumianku i jest mu smutno bo zgrzeszył nadmiarem słów czarnych jak rozum na wolności PAPIESTWO jako MARKETINGOWY PRODUKT Lesław Czapliński „Papiestwo jako produkt marketingowy” Po papieżu showmanie nastał papież, będący wytworem praw marketingu. Chwyty z tej dziedziny wykorzystane zostały do stworzenia wizerunku nowego zwierzchnika katolików, nad którym pracował prawdopodobnie sztab specjalistów z tej dziedziny. Sam wizerunek związany jest nie tyle z osobą, co urzędem, jak to było zazwyczaj w każdej monarchii, a także w odniesieniu do przywódców rządzących partii komunistycznych. Poprzednik umiera bądź zostaje odsunięty, a wraz z nim pamięć o nim, która przeniesiona zostaje na jego następcę („Le roi mort. Vive le roi!”). Przypomina mi to trochę plansze w dawnych uzdrowiskach, przedstawiające miejscowy krajobraz z mieszkańcami w strojach ludowych, lub podniebne aeroplany z ich nieustraszonymi pilotami, a w których wycięte były otwory na głowy, wkładane przez kuracjuszy, podczas gdy fotografowie utrwalali ich w tych sztafażach. O tych zabiegach w związku z P6 pisał już Pier Paolo Pasolini w swych „Zapiskach pirackich”, że wychodzi on naprzeciw oczekiwaniom wiernych, na przykład przywdziewając pióropusz podczas wizyty w Brazylii. Nieco zaniedbano je za czasów B16. Muszę wszak przyznać, że odczuwałem instynktowną sympatię do jego niewymuszonego uśmiechu czy nieco nieporadnego unoszenia dłoni w geście pozdrowienia, nie podejrzewając raczej zamierzonego ich wystudiowania. Wydaje mi się, że był uczciwszy zarówno od swojego poprzednika, jak i następcy, albowiem odczuwał niechęć do urządzania pokazowego cyrku. W miarę pozostawał sobą, nie starał się na siłę przypodobać, dostosowując się do wymogów polityki wizerunkowej, a wręcz przeciwnie, niekiedy zrażając do siebie swą doktrynalną nieustępliwością. Z nastaniem F1 przystąpiono do działań marketingowych z potrojoną siłą. I, chciałoby się powiedzieć, jezuicką przebiegłością. Kreowanie jego wizerunku powtarza, co prawda, pewne zabiegi z początków pontyfikatu JP2, tyle że w spotęgowanej formie. A więc rzekoma przystępność, manifestująca się w przełamywaniu dotychczasowych obyczajów i nawiązywaniu bezpośredniego kontaktu z otoczeniem, czego przykładem miała być pierwsza konferencja prasowa Franciszka, w rzeczywistości okazała się regresem, choć przedstawiana jako coś niebywałego, albowiem JP2 dziennikarze mogli jednak zadawać pytania, gdy tym razem ich nie przewidziano (prawdopodobnie w celu zapobieżenia poruszenia niewygodnej przeszłości Bergoglia i jego związków z argentyńską juntą?). Tworzeniu obrazu przystępności służyć miało też zastąpieniu tradycyjnego pozdrowienia konfesyjnego „Niech będzie pochwalony!” bardziej świeckim „Dzień dobry!”. Ale za odświeżoną formą nie idzie bynajmniej nowa treść. W reklamie dotychczasowy produkt przedstawiany bywa jako występujący w nowej, ulepszonej formule, a więc na przykład w nowym opakowaniu, z czym w tym przypadku mamy do czynienia w sensie dosłownym, jeśli wspomni się czarne buty na nogach Franciszka, które zastąpiły tradycyjnie noszone przez papieży w kolorze czerwonym. Wszystko to dotyczy wyłącznie znamion zewnętrznych, ponieważ konserwatywna doktryna pozostaje nienaruszona w podstawowych kwestiach: kontroli rozrodczości (zakaz zabiegów przerywania ciąży oraz zapłodnienia pozaustrojowego), moralności seksualnej (potępienia meżołóstwa, pozostawienie celibatu duchownych), roli kobiet w kościele. Na ironię zakrawa, że w piórka obrońcy ubogich i wykluczonych stroi się donosiciel i współpracownik jednej z najbardziej okrutnych dyktatur w ostatnim półwieczu. A przy tym trudno jednoznacznie orzec, czy zamieszkanie w Domu Marty przyniosło rzeczywiste oszczędności, a może wręcz przeciwnie, przewyższyło koszty pobytu w Pałacu Apostolskim, jeśli uwzględni się konieczność przystosowania nowego lokum do wymogów bezpieczeństwa? Za pomocą metod marketingowych usiłuje się powtórnie zaoferować ten sam produkt, wmawiając, że ma się do czynienia z czymś całkiem nowym. Ale autentycznie otwarte przez Jana XXIII okna w Watykanie dla przewietrzenia kościoła i jego otwarcia się na współczesny świat (słynne „aggiornamento”), dawno zostały nie tylko z powrotem przymknięte przez P6, ale wręcz zatrzaśnięte i zasłonięte zazdrostkami! TAJNA RADA BLOGERATURY MĘDRCÓW CZY ULIANOW ZATRZYMAŁ się w ULANOWIE? Lesław Czapliński CZY ULIANOW ZATRZYMAŁ SIĘ w ULANOWIE? Małgosi Palce Ilekroć jestem w Ulanowie, to pod wpływem podobieństwa brzmień uporczywie nachodzi/korci mnie przewrotna myśl, co by było, gdyby Włodzimierz Ulianow zamiast do Krakowa (dla którego Sołżenicyn nie znalazł nawet odrębnej nazwy w swym „Archipelagu Gułag”, pisząc jedynie „o małym miasteczku blisko austriacko-rosyjskiej granicy”) trafiłby Ulanowa, gdzie do końca życia uczyłby może rosyjskiego w miejscowej szkole, podtrzymując tym samym rodzinne tradycje pedagogiczne? I może całą historię XX wieku trzeba byłoby napisać od nowa? Probabilizm, czyli tworzenie alternatywnych wariantów dziejów z ich już spełnionej perspektywy, jest metodą zdyskwalifikowaną przez akademicką historiografię, ale już w ścisłym przecież przyrodoznawstwie mają zastosowanie rozmaite, często śmiałe hipotezy. A już na pewno licencja felietonowa dopuszcza snucie ryzykownych i niekiedy obrazoburczych domysłów, co by było, gdyby… Na tej zasadzie zastanawia mnie też, czy zanim połączyła ich polityczna historia w roku 1920 (wojna polsko-bolszewicka), Józef Piłsudski i o trzy lata młodszy od niego Ulianow mogli się wcześniej zetknąć ze sobą, stojąc na przykład w kolejce pod więzienną brama, by dostarczyć paczek swym starszym braciom, uwikłanym w przygotowania do zamachu na Aleksandra III? A może ćwierć wieku później spotkali się w Krakowie, gdzie pierwszy organizował drużyny strzeleckie, mające stać się zalążkiem polskiego wojska, gdy nadejdzie stosowna chwila i wybuchnie oczekiwana przez Polaków wojna narodów? Drugi tymczasem słał za pobliski kordon wywrotową bibułę, działając być może z niemieckiego poduszczenia, jeśli uwzględni się istniejące domniemania, że pozostawał na usługach kajzerowskiego wywiadu? A może tylko siedzieli przy sąsiednich stolikach u „Noworola” na krakowskim Rynku, nieśpiesznie popijając kawę i smakując wiedeńskiego sernika, ani przeczuwając, iż historia nabierze rozpędu i już niezadługo staną na czele państw, które ruszą przeciwko sobie do boju? A może zajmowali obok siebie miejsca na ławce na Plantach, naprzeciw Uniwersytetu, gdzie świeżo przybyły Ulianow czekał z żoną na swego łącznika? Pamiętać przy tym należy, że „Ziuk” wtedy jeszcze nie wysiadł z socjalistycznego tramwaju na przystanku Niepodległość. To wdzięczny temat dla literatury spod znaku fantastyki historyczno-politycznej niczym spotkanie Bacha z Haendlem, wymyślone przez Paula Barza na użytek jego „Kolacji na cztery ręce”. Snuto już także przypuszczenia, czy aby nie przecięły się drogi życiowe Stalina, przebywającego przejazdem w Wiedniu, i Hitlera? A tak na marginesie, to nie wiadomo jak potoczyłyby się losy świata, gdyby ten pierwszy ukończył duchowne seminarium i został u siebie w Gruzji władyką, albo batiuszką w prawosławnej parafii w Ulanowie, gdzie spotykałby się z nauczycielem Ulianowem, aby rozegrać partyjkę wista? A ten drugi dostał się na wymarzone studia malarskie w wiedeńskiej Akademii Sztuk Pięknych i swe okrutne wizje urzeczywistniał jedynie na płótnie, zapoczątkowując na przykład kierunek neobarbaryzmu ? Skądinąd Christopher Menaul nakręcił w 1994 roku film „Vaterland” o powojennym panowaniu zwycięskiego, ale i postarzałego Führera, dożywającego swych dni wraz ze stworzonym przez siebie totalitarnym reżymem, mającym wszelako już mocno stępione kły… Można też domniemywać, co by było, gdyby panowie szlachta, zamiast Henryka Walezego, który i tak niebawem porzucił Wawel na rzecz chciałoby się powiedzieć Wersalu, ale tenże jeszcze nie istniał, a wiec Luwru, wybrali podczas pierwszej elekcji też w niej kandydującego wielkiego księcia moskiewskiego Iwana III, który być może zamieniłby Kreml na Wawel, a nawet przyjął katolicyzm, traktując godność polskiego króla jako awans cywilizacyjny i nie zyskałby przydomka „Groźnego”? I niewykluczone, że i Smoleńsk, ten nad Dnieprem i ten w Krakowie za murami, wyłącznie kojarzyłyby się eponimicznie z osadami smolarzy, od których wzięły swe nazwy? Wracając do pierwotnego wątku, to Aleksander – brat przyszłego Lenina – dał w 1887 roku szyję, podczas gdy Piłsudski – tym razem Bronisław – wyszedł ze wspomnianego spisku obronną ręką, albowiem skazany został „tylko” na zesłanie, gdzie poświęcił się studiom etnograficznym nad syberyjskimi Turkami, a później Ajnami, kiedy zbiegł na japońskie Hokkaido. Stał się zresztą w tej dziedzinie uznanym w świecie autorytetem. Zmarł w 1918 roku, zanim Józef w chwale wrócił z Magdeburga do Warszawy i został Naczelnikiem odrodzonego państwa polskiego. To nie Ulianow zatrzymał się, ale Chrystus, i nie w Ulanowie, lecz w Eboli, jak głosi tytuł głośnej powieści Carlo Leviego i opartego na niej nie mniej znanego filmu Francesco Rosiego. Pozostaje więc jedynie refleksja na temat ironii historii: i pomyśleć, że gdyby nie Lenin w Krakowie, to o tym ostatnim w ogóle nie pojawiłaby się u Sołżenicyna wzmianka, nawet anonimowa!