Z miłości nie składa się ofiar
Transkrypt
Z miłości nie składa się ofiar
Jacek Kurek Z miłości nie składa się ofiar „Bóg życia objawia się wtedy, gdy zamieszkujący obrzeża stają się centrum”. (Timothy Radcliffe) U Ulice Lwowa. Niepoprzecinane gordyjskie węzły miasta. Wszechobecny turkot kół po solidnych, choć już coraz bardziej nadwerężonych brukach, pamiętających austrowęgierską belle époque. W poruszaniu się po lwowskich ulicach obowiązują zasady właściwe tylko temu miejscu. Rwący strumień samochodów, autobusów, minibusów, trolejbusów, tramwajów… Ciągłe potyczki pieszych z kierowcami do późnej nocy i od wczesnego świtu. We Lwowie melodie gwarnych ulic nigdy nie przestają wybrzmiewać. Podobnie zapamiętałem Ateny i Neapol. Mimo zgiełku ulic cisza jest tu niemal wszędzie na wyciągnięcie ręki. To jeden z paradoksów Lwowa. Słychać ją wyraźnie nie tylko w licznych parkach, nie tylko na obrzeżach czy w zaułkach. Jest w jego trzewiach, w jego sercu i w jego duszy. Listopad. Dni pomiędzy pierwszą i drugą turą wyborów 2004 roku. Już niebawem wybuchnie słynna „pomarańczowa rewolucja”. Mocno wyczuwalny wzrost napięcia. Na biurku pani dyżurującej w czytelni rękopisów Biblioteki im. Wasyla Stefanyka (dawne Ossolineum) zdjęcie Wiktora Andrijowicza Juszczenki. Spoglądam na nie każdego dnia, odbierając rękopisy, zanim ukryję się za ich stosem. Lwowianie jeszcze nie wiedzą, jak bardzo najbliższy czas ich uskrzydli, jak wiele zmieni się w ich sercach, jak za ich przyczyną miasto zapłonie dawno tu niewidzianymi politycznymi namiętnościami i jak raz jeszcze rozpocznie się w nim nowa epoka… Nie wiedzą też, że niebawem znowu wszystko stanie się takie jak dawniej... Teraz jednak słońce nie gaśnie, a złota jesień nie spieszy się z odejściem. Rozpromienione dziewczyny w nieco tylko dłuższych spódniczkach niż latem. Za nimi fruną latawce kolorowych chustek i szalów. Dzięki młodości Lwów wzbiera pragnieniem życia... Kiedy zaczyna się XXI wiek, miasto ma szesnaście wyższych szkół. Jesienią opadłe liście odsłaniają skrywane latem fragmenty architektury. Nadejście nowej pory roku to tutaj zawsze okazja do olśniewających zmian dekoracji. W każdej jednak scenerii Lwów jest miastem paradoksalnym – osob- 47 nym, wyjątkowym, jedynym, ale jednocześnie właściwie bez końca kojarzącym się z innymi miejscami. Na alei Swobody (dawne Wały Hetmańskie) gości czeka chwila spaceru przez Paryż, z którego u stóp dawnego Teatru Wielkiego, dziś Teatru Opery i Baletu, tak blisko do Krakowa. Teatr, w którym do dziś opuszczana jest kurtyna Henryka Siemiradzkiego, projektował Zygmunt Gorgolewski. Nie zapominam, że ten działający też w Niemczech i w Poznańskiem architekt jest autorem projektu obecnie już nieistniejącego więzienia w Królewskiej Hucie, dzisiejszym Chorzowie, mieście moim rodzinnym. Przy ozdobnych kopułach gmachów, które jak brama do pałacu miasta strzegą wylotu onegdajszej ulicy Jagiellońskiej (Hnatiuka), to już… oczywiście Wiedeń. Lwów – wiedeńskie miasto – mawiają w Wiedniu. Nieopodal, przy dawnym placu Franciszka Smolki (Hryhorenki), syna śląskiego Niemca (to tam, gdzie dziś na spektakularnym pomniku św. Jerzy zabija smoka), znajduję tablicę od lat niezmiennie głoszącą, że to właśnie tutaj mieszkał twórca idei kopca Unii Lubelskiej. We Lwowie dla Polaków fascynujące jest odszukiwanie ukrytych na murach i ścianach, a nawet kratkach kanalizacyjnych, polskich liter – znaków języka i obecności jak witraż barwnej historii. Jeden z tych napisów swego czasu codziennie mijałem. Zachował się na pochyłym mocno murze dawnego szpitala św. Łazarza przy ul. Kopernika. Polscy mieszkańcy Lwowa mówią, że trzeba tu chodzić z głową zadartą i patrzeć na miasto od pierwszego piętra wzwyż…, bo ponad parterami bardziej pozostało takim, jakim było dawniej. Ci, co twardo stąpają po ziemi, tutaj przekonują się niezbicie, że jednak warto czasem chodzić z głową podniesioną, a wręcz kilka centymetrów nad ziemią. 48 Tramwaje Lwowa. Jeszcze jeden jego symbol. Wspominając swoje rodzinne miasto, Zbigniew Herbert pisał: „[...] na każdym/ zakręcie/ tramwaj spala się/ w ekstazie”. Lwów był pierwszym miastem habsburskiej monarchii, w którym uruchomiono wagoniki napędzane elektrycznie (1894). Wybudowano wtedy zajezdnię, która nadal zdobi zbieg ulic Witowskiego (Pełczyńskiej), Gwardyjskiej (Kadeckiej) i Sacharowa (Wuleckiej). We Lwowie szyny tramwajowe biegną blisko chodników, w związku z tym sznury samochodów parkują pośrodku ulic. Zdumiewa to tych, którzy w mieście są po raz pierwszy. Nadal też tramwaje wjeżdżają tu aż na Rynek. Gdy patrzę, jak pną się u wylotu ul. Doroszenki (Sykstuskiej), a potem dalej ulicami Kopernika i Bandery (Sapiehy), przez moment zawsze myślami wracam do Lizbony, innego miasta malowniczych tramwajowych wagoników wspinających się po stromych ulicach. Lizbonę lubią za to Amerykanie z zachodniego Wybrzeża, bo przypomina im wzniesione na czterdziestu Z. H e r b e r t : Wysoki Zamek. W: I d e m : Epilog burzy. Wrocław 1998, s. 53–54. ośmiu wzgórzach San Francisco, podobnie jak Lizbona doszczętnie swego czasu zniszczone przez trzęsienie ziemi i także malownicze od tramwajów. We Lwowie nie ma Amerykanów. Katedra ormiańska. Zaułek piękny jak bułgarski Nesebyr. Misteryjny jak ożywcze świątynie Rawenny, ale też bliski modlitewnym półmrokom rzymskiego kościoła Santa Maria in Cosmedin albo – być może jeszcze bardziej – ukrytym zakątkom arabsko-chrześcijańskiego Palermo na Sycylii. I – co chyba tylko we Lwowie jest realne – obecność w samym sercu wschodniej estetyki mozaik Józefa Mehoffera, który zaprojektował je, by wypełniły wnętrze kopuły świątyni. Nieco później w latach dwudziestych XX wieku Jan Henryk Rosen wykonał na jej ścianach zdumiewające modernistyczne obrazy. Obaj ozdabiając wewnętrzną przestrzeń ormiańskiej świątyni, wnieśli w nią to charakterystyczne dla Lwowa jedyne w swoim rodzaju światło płynące ze spotkania sztuk, estetyk, kultur. Józef Mehoffer to artysta z Krakowa, ale zarazem ze szwajcarskiego Fryburga, gdzie pozostawił tak piękne przecież witraże w tamtejszej katedrze. Rosen, profesor Politechniki Lwowskiej, ozdabiał swoimi pracami kaplicę Jana Sobieskiego przy kościele św. Józefa w Wiedniu, kaplicę papieską w Castel Gandolfo, a kiedy zamieszkał za oceanem, także katedry Waszyngtonu (anglikańską i rzymskokatolicką), Saint Louis i San Francisco. Niedaleko ormiańskiej katedry we Lwowie (wystarczy minąć Rynek ze zbyt dużym, zwalistym i niezgrabnym XIX-wiecznym ratuszem), obok innej katedry – rzymskokatolickiej – znajduje się czarna i perliście inkrustowana fasada kaplicy Boimów. Tu zawsze powraca pamięć renesansowych Włoch, zwłaszcza że i o świetną kawę w tym miejscu nietrudno. Pije się ją, patrząc na kaplicę. Z Wysokiego Zamku, z kopca Unii Lubelskiej, ulubionego miejsca lwowskich zaręczyn, najpiękniejszy jest widok na… Florencję. Tak mawia się we Lwowie, a Marian Hemar mógłby o tej lwowskiej Florencji rymować bez końca… W istocie patrzeć z Góry Zamkowej na Lwów, to zupełnie jak oglądać Florencję z placu Michelangelo, tyle że widok ten pozbawiony jest kapryśnej i niebezpiecznie wylewającej rzeki Arno pod stopami. Lwów nie ma rzeki. Jej resztki już dawno wstydliwie ukryte zostały pod nawierzchnią ulic i skwerów. Paryż raz jeszcze budzi się w myślach na łyczakowskim cmentarzu, niezapomnianym jak Père-Lachaise i bliskim sercu każdego odwiedzającego go Polaka jak siostrzana wileńska Rossa. Choć przecież tak bardzo różnią się od siebie Słynne trwające minutę trzęsienie ziemi, które wywołało gigantyczne pożary i doszczętnie niemal zniszczyło San Francisco, miało miejsce w 1906 r. Lizbona zniszczona została przez trzęsienie ziemi w 1755 r., nie po raz pierwszy, ale właśnie ten kataklizm był najsłynniejszy. 49 zewnętrznie. Dzielnica Łyczaków – to niegasnąca legenda plebejskiego Lwowa. Dziś nieco chyba za bardzo utożsamiana jest z miastem jako całością. Bo Lwów różny jest od stereotypowego uproszczenia, które jednowymiarowo każe go obecnie kojarzyć z wdzięczną, pełną uroku batiarską i plebejską piosenką. W istocie Łyczaków to tylko jeszcze jeden witraż w słonecznej urodzie miasta, no i miejsce urodzin poety, który pisał: „[…] w moim mieście którego nie ma na żadnej mapie/ świata jest taki chleb co żywić może/ całe życie czarny jak dola tułacza jak/ kamień, woda, chleb, trwanie wież o świcie”. 50 W cukierni na rogu ulic Kościuszki i Strzelców Siczowych odkąd pamiętam, trwał festiwal ciastek z kremem, tortów i kanapek z kawiorem. Za szybą na chodnikach kalejdoskop roześmianych twarzy. Młoda, lwowska jesień… ten nieogarniony entuzjazm młodości i żywy jej strumień. To przecież najbliższe okolice Uniwersytetu, którego odnowiony gmach przypomina dumne czasy autonomii galicyjskiej i Sejmu Krajowego, bo tegoż sejmu pierwotnie był siedzibą. Kiedy przyjechałem tu po raz kolejny, cukierni już nie było, a dwie ulice dalej w sklepie muzycznym młody sprzedawca z czarną brodą nie pokazał mi nowych płyt Andrzeja Makarewicza ani Wiktora Morozowa. Kiedy się pojawiałem w jego sklepie, zawsze wiedział, o co zapytam. Zapamiętałem go na tle tej właśnie muzyki i poezji. Trochę ukraińskiej, trochę rosyjskiej. Płyty w jego sklepie miały banderole jak alkohol. Dziś tego sklepu już nie ma. W kilku innych, które czasem odwiedzałem, coraz więcej miejsca zajmowały półki z filmami. Lwowskie sklepy muzyczne zawsze też mają osobny dział z muzyką rosyjską… Coraz więcej w mieście banków, punktów sprzedaży telefonów komórkowych, coraz więcej pomników błyszczących na chwałę współczesnej Ukrainy. Przybywa tablic upamiętniających jej bohaterów. Miejsca pamięci są jak pieczęcie urzędników nowego państwa, wciąż poszukujących jego historii. W tramwaju słyszę, jak dwie Ukrainki mylą Szaszkewycza z Mickiewiczem. Podejrzewają, że pomnik przy ul. Kopernika to pozostałość polskiej tradycji; nie widzą, że jest przecież zbyt nowy, postawiono go w 1990 roku, a przedstawiony na nim Markijan Szaszkewycz to ich poeta, ich bohater. Muzeum obok pomnika, mieszczące się w XVIII-wiecznej dzwonnicy cerkwi św. Ducha i w jej przybudówce, poświęcono Rusałce Dniestrowej – pierwszej książce napisanej alfabetem ukraińskim jeszcze w galicyjskich czasach. To swoisty almanach pieśni ludowych, którego wydanie zainspirował właśnie Szaszkewycz. Ilu młodych mieszkańców Lwowa o tym wie? Lwów zmienia się na lepsze i zmienia się na gorsze. Kawiarni na szczęście nie brakuje. Tutaj zresztą nigdy nie było trudno o dobrą kawę, a sowieccy dygnitarze, by się jej napić – jak po dziś dzień głoszą lokalne legendy – fundowali sobie Z. H e r b e r t : W mieście. W: I d e m : Epilog burzy…, s. 52. w tym jedynie celu lot z Moskwy czy Leningradu. Młoda Ukrainka, która często odwiedzała Przemyśl, przekonywała mnie, że w Polsce nie ma dobrej kawy. Zachęciłem, by pojechała kiedyś w głąb Polski, nieco bardziej na zachód… Znała jedynie okolice Przemyśla. Ormianie w Paryżu otwarli w XVII wieku pierwszy sklep z kawą... Czy u siebie we Lwowie też? Socrealistyczny park im. Bohdana Chmielnickiego bardzo przypomina mi Wojewódzki Park Kultury i Wypoczynku w moim rodzinnym mieście. Prawie nagi mężczyzna podchodzi do sadzawki, uważnie śledzi mój wzrok. Przygląda mi się i teatralnie gimnastykuje. Za chwilę wejdzie do wody. Jest 8 listopada. Na termometrze 4 stopnie. Znowu pomyślałem o Rosji… Lwów – miejsce spotkania, niekończący się kalejdoskop skojarzeń, powracających wspomnień, dar widzenia odległych miejsc w przestrzeni jednego miasta, w którym tak łatwo zakochują się moi studenci. Polacy, Rosjanie, Ukraińcy, Ormianie, Niemcy, Żydzi, hugenoci z Francji i przybysze z Włoch. Katolicyzm trojga obrządków, prawosławie trzech osobnych Kościołów. I do tego wciąż jeszcze tak wiele z dawnej wschodniej Galicji, mitycznych już dziś AustroWęgier, nadal z sentymentem wspominanej c.k. monarchii, dumnie obecnej chociażby w monumentalnej bryle lwowskiego dworca kolejowego, nieomalże sąsiadującego ze współczesną skromną i nadal czynną, a rzadko przez gości widzianą synagogą oraz znajdującym się nieopodal jeszcze jednym skarbem Lwowa – neogotyckim kościołem św. Elżbiety. Kościół ufundowano na pamiątkę zamordowanej w 1898 roku żony cesarza Franciszka Józefa, cesarzowej Elżbiety (Sissi). Obiekt, tak długo pod względem architektonicznym niedoceniany, powstał w tym samym niemal czasie i wybudowano go w tym samym neogotyckim stylu, co mój parafialny, starohajducki w Chorzowie Batorym (dawnych Wielkich Hajdukach). Tyle, że lwowski kościół dziś (od 1990 r.) jest greckokatolicką cerkwią św. Olgi i Jełyzawety, mój pozostał takim, jakim był od samego początku – kościołem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Jest jednak i pewne podobieństwo. We lwowskim kościele na przestrzeni lat wygasła modlitwa w językach polskim i łacińskim, a w moim kościele – w języku niemieckim, który przez blisko pół wieku współbrzmiał tu z polskim i łaciną. Nie tylko to łączy te miejsca i nie tylko Herbertowe „trwanie wież o świcie”. W pobliżu kościoła św. Elżbiety we Lwowie w 1932 roku urodził się bardzo już dziś śląski kompozytor, katowiczanin, Wojciech Kilar. Z kolei pochodzący z niedalekich od Śląska zachodniomałopolskich Wilamowic św. Józef Bilczewski został arcybiskupem rzymskokatolickim Lwowa. Podczas uroczystego otwarcia wspomnianego lwowskiego dworca w 1904 roku powiedział m.in.: Kościół św. Elżbiety we Lwowie zaprojektowany przez T. Talowskiego powstał w latach 1903–1911. Kościół w Hajdukach, dzieło L. Schneidera, pochodzi z lat 1898–1901. 51 „Cześć dobremu geniuszowi za Madonny Rafaela i za Aniołów Fra Angelica! Ale cześć też – mówię to imieniem Kościoła katolickiego – cześć też geniuszowi naszych czasów, który naturze wyrwał jej tajemnice, ujął w karby iskrę elektryczną, uwięził parę wodną i kieruje nimi, iż muszą słuchać regulaminu ludzkiego”. Plac Kropywnickiego przy kościele, który mija się, idąc na dworzec, nosił niegdyś imię abpa Bilczewskiego. Arcybiskup prosił, by pochować go nie na łyczakowskim cmentarzu, ale na janowskim, tym drugim, miejscu pochówku mniej znanych i nieraz uboższych Lwowian. Wśród nich chciał spocząć. Jego wolę spełniono. Nieopodal mojego parafialnego kościoła, na starohajduckim cmentarzu w 1989 roku pochowana została Eugenia Wysocka – lwowianka, mieszkająca przed wojną z mężem bankowcem i córką przy ul. Sykstuskiej w sercu miasta. Ostatnie czterdzieści lat przyszło jej spędzić samej, w jednym pokoju przy ul. Dyrekcyjnej w Chorzowie Batorym. Umarła z dala od tego, co kochała, bez nadziei na zobaczenie miasta swoich najszczęśliwszych dni. Tak jak wielu innych pochodzących ze Lwowa chorzowian. Kiedy deszcz pada na dach lwowskiego kościoła św. Elżbiety, z jednej jego części woda spływa do Morza Czarnego, z drugiej – do Bałtyku. Taki jest Lwów. Tak położone jest to miasto. Między Wschodem a Zachodem i między Południem a Północą. Jednocześnie jednak owa szczególna osobność Lwowa intensywnie ujawnia się na najrozmaitsze sposoby – nie tylko rzecz jasna w architekturze, na przykład w bryle niepodobnego do żadnego innego na świecie kościoła Bernardynów. Tego miejsca, tego miasta nie można z żadnym innym pomylić, choć tyle można sobie tu przypomnieć. Polscy mieszkańcy Lwowa zawsze z dumą powtarzają, że nie ma we Lwowie dwóch takich samych kamienic. Któryś z moich studentów promieniał jak odkrywca nowej gwiazdy na niebie, kiedy mówił, że mógłby przysiąc, iż jednak znalazł dwie identyczne. Lwów przez lata odkrywałem jako miasto, które ma moc przywoływania pamięci innych miejsc, w tym także moich stron rodzinnych. Analogie z Chorzowem (Śląskiem), choć nie są proste, wydają się jednak oczywiste, a czasem wręcz myślę, że niewyczerpane. Świat przybyszów i ludzi wygnanych, świat granic zmieniających się zbyt szybko i zbyt gwałtownie, świat żywy i umarły tak blisko obok siebie jak w chasydzkich opowieściach, świat nostalgii pokrewJ. B i l c z e w s k i : Przemówienie przy otwarciu nowego dworca kolejowego we Lwowie dnia 26 marca 1904 roku. W: I d e m : Listy pasterskie i mowy okolicznościowe. T.1. Mikołów 1908, s. 540–541. Przypomnijmy, że architektoniczny kształt kościoła św. Elżbiety, a zwłaszcza jego program rzeźbiarski, zdaniem Wojciecha Bałusa, koresponduje z poglądami abpa Bilczewskiego, wyrażonymi w jego naukowych dziełach z dziedziny archeologii chrześcijańskiej. Por. Teoria i praktyka sztuki sakralnej w okresie pontyfikatu arcybiskupa Józefa Bilczewskiego. W: Błogosławiony Józef Bilczewski – arcybiskup metropolita lwowski obrządku łacińskiego. Kraków 2003, s. 57–59. 52 nych i miłości zawsze młodych, świat różnych języków i wyznań, nieufności i krzywd, pamięci i cierpienia, świat trudnych międzyludzkich relacji, niegojących się łatwo ran, bezdusznej ingerencji wielkiej polityki w losy tysięcy ludzi, ale też świat pasji i urody życia silniejszego niż śmierć, miasto „trwania wież o świcie”. Pierwsze pisemne wzmianki o Lwowie i Chorzowie pochodzą z połowy wieku XIII. Właśnie wtedy (1257 r.) książę opolski Władysław lokował na Śląsku wieś Chorzów, która w XX wieku dała nazwę miastu mojego urodzenia. W Krakowie, znajdującym się pomiędzy Chorzowem a Lwowem, w tym samym czasie, kiedy te dwa miejsca pojawiły się na kartach pisanej historii, umarł wiążący te ziemie swoją osobą Ślązak, św. Jacek Odrowąż. Pamięć Śląska i pamięć Lwowa mają z nim swoje silne związki. Coraz częściej też naukowcy i artyści snują fascynujące opowieści o Wrocławiu i Lwowie, o tych dwóch pięknych i ważnych miastach, szczególnych znakach trudnej historii XX wieku, splecionych ludzkimi losami i tajemną mocą historii. Piszę te słowa w 2007 roku. Stąd rocznicowe skojarzenia (750-lecie lokacji Chorzowa i śmierci św. Jacka). Ale mija też dziesięć lat, odkąd napisałem (wraz ze Zbigniewem Hojką) pierwszą książkę o moim miejscu na świecie, o środku mojego świata. Konsekwencją tamtej pracy po latach stał się także ten tekst… Czas na pointę, więc myśli kieruję w stronę pięknego lwowskiego pałacu Ledóchowskich, w którym na kilka dni zamieszkałem w maju 2007 roku, będąc gościem Pań: Janiny Zamojskiej i Haliny Makowskiej. Opuszczając Lwów, rodzina Ledóchowskich rozdysponowała swoje posiadłości między Polaków, którzy zostali w mieście po II wojnie światowej. Pałac stał się żywym muzeum. Bijącym sercem polskości. Na ścianach dziesiątki obrazów, w dawnych meblach niezliczone polskie książki i pamiątki. Wszystko tonie w świetle historii i jej Por. J. K u r e k : W najwspanialszej chwili naszego życia. Myśli o Śląsku. Chorzów 2003, rozdziały: Kordoba–Werona–Chorzów (s. 19–20), O wieżach, pamięci i spełnianiu się marzeń (s. 30–37), Lwów (s. 123–124), Ulica Orląt (s. 125–127), „Mortus sunt, ut liberi vivamus” (s. 128–130). Chorzów (dziś zwany Starym) włączony został do Królewskiej Huty wraz z innymi terenami sąsiednimi w 1934 r. Jednocześnie powstałe w ten sposób nowe miasto otrzymało nową nazwę. Por. J. K u r e k , M.J. Wi t k o w s k i : Chorzów (Stary) 1257–1934. Chorzów 2007; J. K u r e k , M. G a ł u s z k a : Powstanie „wielkiego” Chorzowa w latach 1934–1939. Chorzów 2004. Por. J. K u r e k : „Świeć nam szalony diamencie”. W: Śląsk – kamień drogocenny. Red. J. Ku r e k i K. M a l i s z e w s k i Chorzów 2006, s. 14. J. K u r e k , Z. H o j k a : Śląski Machabeusz. Ksiądz Józef Czempiel i jego parafia. Chorzów Batory–Wielkie Hajduki 1997. 53 niezniszczalnego piękna. Jak Pani tego dokonała? Pytam Panią Janinę Zamojską. Jak to wszystko mogło ocaleć? Jak sił starczyło, by stać na straży, nie tracąc nadziei, pogody? „Po prostu tu jest nasz świat – ogarnia dłonią przestrzeń salonu – tam – wskazuje na ulice – ich”. Całe życie stoi Pani na straży tego miejsca. To przecież ofiara z życia? Pani Janina Zamojska nie przestaje się uśmiechać: „Ależ proszę Pana, jakaż to ofiara... – z miłości nie składa się ofiar”. W tej samej chwili uświadamiam sobie, że słyszę słowa, które staną się moim największym lwowskim odkryciem, słowa o miłości, która z natury swej nie wymaga ofiar, choć tak ją przecież powszechnie postrzegamy. Jest to miłość, która uzdalnia do oddania wszystkiego, czyniąc człowieka szczęśliwym i nie pozwalając odczuwać dolegliwości spowodowanej utratą. Jest to miłość, która nie pozwala ulegać ciężarom ponad siły... Miłość, dzięki której w sercu człowieka ból traci swoją moc, bo choć boleć nie przestaje, ból traci swoje znaczenie. Po chwili w salonie na pierwszym piętrze Pałacu Ledóchowskich we Lwowie zapytałem sam siebie: Czy zatem nie należy odwrócić kolei rzeczy i przypomnieć sobie tę oczywistą prawdę, że miłość to naturalny stan szczęścia, a ofiara z miłości to po prostu spełnienie... Prawda zbyt prosta, zbyt oczywista, pewnie dlatego zrazu niewidoczna, pozornie ukryta... zapomniana. Z miłości nie składa się ofiar, miłość nie czyni z tego, kto kocha, ofiary, niezależnie od naszego potocznego języka i naszych potocznych myśli. Miłość czyni zdolnym do odczytania sensu życia i do spełnienia. To oczywiste. Życie z miłości i dla miłości jest szczęśliwe wbrew wszystkiemu. Piękno zaś nierozerwalnie związane jest z tajemnicą cierpienia, a nawet z mroczną tajemnicą śmierci10. Fascynujące jest to przedziwne powołanie człowieka, by ostatecznie wszystko tu na ziemi utracić… Słowa Janiny Zamojskiej zawsze wspominam wraz z jej niegasnącą pogodą ducha. Te słowa o miłości i ofierze stały się też odpowiedzią na pytanie o urodę tego miejsca, które człowiek nazywa Domem. Jest to Dom, który znajduje się w środku świata (medium mundi). Jest to Dom, który nigdy nie umiera i nigdy nie przestaje istnieć. Jego pamięć i jego obecność nie pozwalają gasnąć nadziei. Dopóki człowiek ma dom, nie jest tułaczem. I nawet w najodleglejszych stronach i w największym zmęczeniu pozostaje pielgrzymem, wędrowcem. To dlatego czasami trzeba stanąć na krawędzi, na końcu świata, by odkryć skarb ukryty pod progiem własnego domu, domu dzieciństwa11. „Z miłości nie składa się ofiar” – to zdanie usłyszane przeze mnie we Lwowie jest zatem także odpowiedzią na pytanie o sens wędrowania, sens wy- 54 10 J. R a t z i n g e r : W drodze do Jezusa Chrystusa. Przeł. J. Merecki. Kraków 2004, s. 33–43. 11 Mocno zakorzeniona jest w ludzkiej kulturze historia opowiedziana m.in. przez Martina Bubera i Jorge Luisa Borgesa o człowieku, który odbywa długą podróż, by ostatecznie we własnym domu odnaleźć skarb. gnania, sens „trwania wież o świcie”…, sens tej historii, której jestem częścią między Wrocławiem a Lwowem, historii bolesnej… „Istnieje pokusa, by doznaną krzywdę uczynić centrum własnej tożsamości”12, ale wtedy człowiek nie staje się wolny. Tej pokusie czasami nie mogą się oprzeć Polacy we Lwowie, ale też Ślązacy i wielu innych na całym świecie. Uległość wobec niej odbiera nadzieję na wolność. Człowiek, który z własnej krzywdy czyni centrum swojej tożsamości, nie może być wolny. Wolność nie wyklucza nostalgii i smutku. Timothy Radcliffe ma rację, pisząc, że „nadzieja nie oznacza pogodnego nastroju, lecz życie dla przyszłości”13. Życie to rodzi miłość tak wielką, że nie wymaga ona ofiar… Jacek Kurek, You Don’t Talk of Sacrifice If You Love When it is raining on St. Elisabeth Church in Lwów, the water from its roof is flowing partially to the Black Sea and partially to the Baltic Sea. This is what Lwów is like. This is what it is situated like. Between the East and the West, between the North and the South. It is a paradoxical city – separate, exceptional and unique yet endlessly associated with other places: Vienna, Paris, Lisbon, Cracow, San Francisco, Nesebyr, Rome, Florence, Vilnius, cities of Silesia… Lwów is a city of encounter, never ending kaleidoscope of associations, returning memories, ability to see distant places in just one city. The Polish, the Russians, the Ukrainians, the Armenians, the Germans, the Jews, Huguenots from France and newcomers from Italy. Catholicism of three orders, Orthodox Church of three different origins. What is more – still so much there of old eastern Galicia, and already mythical Austro-Hungarian Empire. It is a city of never ending meetings with someone who is different, strange… When the Ledóchowski family were leaving Lwów they distributed their estate among the Poles who stayed in the city after the World War II. Their house in the very city centre became a museum living its own life. A beating heart of what might ever be Polish. Dozens of pictures on walls, countless Polish books and artifacts in ancient furniture – all that submerged in history and its imperishable beauty. How did you manage that? I asked Mrs. Janina Zamojska living here. How could all that be preserved? How did she manage to guard the treasure not losing hope? „It’s just our life – ours here and there – her hand indicates the street outside – theirs.” You’ve been protecting this place all your life. You simply sacrificed your life to it. Mrs. Zamojska can’t help smiling: „But, Sir, you don’t talk of sacrifice if you love…” 12 13 T. R a d c l i ff e: Globalna nadzieja. Przeł. K. M. Tu rscy. Poznań 2005, s. 86. Ibidem, s. 103. 55