Office to PDF - soft Xpansion

Transkrypt

Office to PDF - soft Xpansion
IV
Następnego dnia pierwszą lekcją była matematyka. Nie przepadałem
nigdy za tym przedmiotem. Na szczęście trafiła nam się Kaczka - miła, spokojna
nauczycielka. Miałem wobec niej dług wdzięczności. Na wstępnym, pisemnym
egzaminie, kiedy mocowałem się z zadaniem, podeszła do mnie i udzieliła
wskazówki, która pomogła mi uporać się z jego rozwiązaniem.
Zauważyłem, że w klasie poza Mietkiem z matmy nieźli są: Mirek
Stopka, Antek Bludnik i Zbyszek Gryzik. Pozostali, słuchając Kaczki wybałuszali na nią oczy, jak wół na malowane wrota. Cisza, jaka panowała na
tej lekcji, świadczyła najlepiej o niewiedzy i respekcie dla tego przedmiotu.
Matematycznego honoru klasy bronili przede wszystkim Mietek i Mirek.
Chwała Bogu, że los zesłał nam Kaczkę a nie na przykład Dziwę lub
Szprychę. Z tymi Krutulankami, tak łatwo by nam nie poszło. Były bardzo, ale
to bardzo wymagające! Historia pokazała, że dobrze dedukowałem.
Lekcje języka polskiego odbywały się w nowym skrzydle na drugim
piętrze. Idąc schodami na górę, zauważyłem - na półpiętrze - sunącą powyżej,
niezwykłej urody damę. Domyśliłem się, że to jedna z profesorek TŻS. Z
powodu jej niewątpliwego sex appealu nie potrafiłem oderwać od niej wzroku.
Spoglądałem na jej cudowne nogi - zadając sobie pytanie - kim jest ta zmysłowa
kobieta? Była bez munduru. Dzieliła nas przepaść. Ja piętnastoletni kandydat na
kapitana - ona nauczycielka! Szła przodem, ja za nią…była zgrabna, pociągająca
i miała lekki krok. Sukienka w stonowanych barwach, zasłaniała tylko nieco jej
kolana. Szła powoli, zamyślona - nie dostrzegając absolutnie nikogo. Tak
doszliśmy do pracowni języka polskiego, gdzie pod klasą oczekiwali ustawieni
w dwuszeregu koledzy. Usiadłem sam, w pierwszej ławce, środkowego rzędu.
Przede mną była tylko ona! Kumple schronili się po bokach lub z tyłu.
Mieliśmy przed sobą dwie godziny języka polskiego. Nie wszyscy lubili
ten przedmiot a niektórzy go nie cierpieli. Osobiście miałem do tego przedmiotu
stosunek ambiwalentny. Dużo czytałem, ale nie przepadałem za lekturami
szkolnymi. Polonistka sprawdziła listę obecności w sposób niecodzienny. Otóż,
wyczytując nazwiska uczniów - do nielicznych - zwracała się dodatkowo po
imieniu. Imię takiego chłopaka wymawiała bez zdrobnienia. Takimi
wyróżnionymi uczniami było dwóch: Mirek i ja. Z Mirkiem powstał pewien
problem. Był dwojga imion i w dzienniku figurowały oba, przy czym, na
pierwsze miał Henryk a na drugie - miłe sercu Mirka - imię Mirek.
Zdarzyło się tak jak w przypowieści: „W tym cały ambaras, aby dwoje
chciało naraz” - przytrafiło to się to Stopie.
On nie znosił imienia Henryk i dostawał alergii na jego dźwięk.
Profesorka z upodobaniem zwracała się do niego - Henryku! Równie dobrze,
mogła się do niego zwracać Bonifacy albo Kleofasie! On przeżywał katusze,
klasa wyła, a nauczycielka nieświadoma, jakie emocje targają nieszczęśnikiem powtarzała z upodobaniem:
- Powiedz, proszę Henryku, skąd przyjechałeś?
Skonfundowany i zalany purpurą Mirek odpowiedział:
- Z Czeladzi…z Zagłębia Dąbrowskiego.
Profesorka kontynuowała:
- A jakie Henryku, przerabialiście lektury?
Tu Mirek wymienił kilka tytułów sądząc, że zadowolił już polonistkę, ale
się mylił, gdyż padły następne pytania:
- A co Henryku, czytałeś ostatnio? Jakich autorów lubisz?
Mirek był oczytany, więc bez problemów wybrnął z sytuacji, ale sprawa
imienia deprymowała go - nie wiedzieć, czemu - do końca edukacji w TŻŚ.
Profesor Jadwiga Szulc przez dwie godziny przepytywała - bądź, co bądź
- na pierwszych od razu lekcjach - całą klasę z posiadanej wiedzy. Chciała
poznać, jaki poziom reprezentujemy. Wiedziała doskonale, że są wśród nas
uczniowie z dużych aglomeracji miejskich, małych miasteczek oraz wsi, gdzie
psy „dupami szczekają”. Musiała dokonać wyboru, jak zróżnicować i dawkować
podawaną nam wiedzę, aby wszyscy mogli ją sobie przyswoić. W zasadzie
ochotników do wypowiedzi brakowało. Wielu było onieśmielonych,
nieoczytanych lub po prostu kulawych z polskiego. Przykro powiedzieć, ale
chłopaki mieli problemy z wypowiadaniem się. W zaistniałych okolicznościach,
polonistka zastosowała metodę tradycyjną. Wyczytywała nazwisko ucznia z
dziennika lekcyjnego i zadając pytania, usiłowała w ten sposób ustalić jego
poziom: erudycji, elokwencji, znajomości literatury czy poszczególnych
autorów. Odpytywani milczeli lub dukali coś bez składu i ładu. Wobec tego
stanu rzeczy, nauczycielka ogarniając salę spojrzeniem, zawieszała pytanie,
jakby w próżni, po czym pytała:
- Kto chciałby odpowiedzieć? Kto wie? Kto nam to rozwinie?
Odważnych nie było. Ponieważ pytania wydawały mi się łatwe a
konwersacja z profesorką sprawiała mi przyjemność - ach, te cudowne nogi! zatem, coraz częściej wybawiałem kolesiów z opresji. Skutek był taki, że
polonistka przenosząc kolejne pytania na mnie, dawała mi szansę „pokazania
się”. Zakończenie lekcji było równie zaskakujące, jak jej rozpoczęcie.
Nauczycielka patrząc mi w oczy powiedziała z emfazą:
- Waldemarze, stawiam przy twoim nazwisku, ołówkiem, w dzienniku ocenę bardzo dobrą na koniec roku!
Zdębiałem! Rozległ się dzwonek na przerwę. Po opuszczeniu klasy składano mi
gratulacje. Podszedł do mnie pryszczaty Stefan Dzido i stwierdził:
- Wpadłeś jej w oko, masz u niej przody!
W podobnym tonie wypowiedział się inny wrocławianin Marek
Wiszniewski:
- No…no…miałeś farta! Ale z drugiej strony, to ona cię załatwiła!
Tadek Molendo powiedział wprost:
- Gratuluję. Zaskoczyła nie tylko ciebie, ale chyba wszystkich…
Nie wiem, jak przyjęli to moi pozostali koledzy. Miałem świadomość, że
Buhaj, Tarakanow, Rudy, Kasza, Judoka, Trajdos i jeszcze kilku innych
kolegów, ma spore zaległości z polskiego. Wynikało to z wielu powodów, ale
przede wszystkim z tego, że brakowało im obcowania z książkami. Co do mnie,
to wiedziałem jedno: nie mogę się zbłaźnić w oczach polonistki. Zagrała mi na
ambicji i muszę sprostać jej oczekiwaniom. Dla jej oczu, głosu i tych
fascynujących nóg w szpilkach, gotów byłem wiele znieść - nawet „Chłopów” Reymonta!
W podstawówce należałem do uczniów średnich. W czwartej klasie
kiblowałem - oblałem poprawkę! - spowodował to w znacznej mierze rozwód
starych i życie na walizkach - od jednej babci do drugiej. Nigdy przedtem, nie
miałem na koniec roku szkolnego, oceny bardzo dobrej z polskiego, lecz po
zagrywce profesor Szulc, zostałem niejako zmuszony do pewnego wysiłku.
Pochodziłem ze stolicy, gdzie poziom nauki, życia, dostępności do szeroko
rozumianej kultury był zapewne wyższy niż w Pcimiu Dolnym, toteż nie bez
kozery - od niektórych moich rówieśników w TŻŚ - czułem się znacznie
pewniej!
Niezależnie od tego, zawsze miałem odczucie, że w klasie trwa swoisty mecz:
Warszawa reszta Polski! Przegrywać nie lubiłem, ale czasami musiałem ulec.
Siła złego na jednego!
Po lekcji polskiego mieliśmy język niemiecki. Te, zajęcia - odbywały się
w dwóch grupach. Połowa klasy miała niemiecki z Karoliną Szostak, a druga z
Renatą Theissen. Tak się złożyło, że germanistki były szwagierkami. Zajęcia
odbywały się w budynku starej szkoły. Z opowiadań starszych kolegów
wiedziałem, że przed kuzynkami uczyła w szkole pani German, której córką
była Anna German - słynna śpiewaczka. Zdarzało się, że Anna okazjonalnie
zastępowała matkę. Zatem tradycja rodzinnego nauczania niemieckiego w TŻŚ
została zachowana.
Część klasy, w której się znalazłem - miała zajęcia z Karoliną. Ponieważ
manewr w gabinecie języka polskiego, polegający na zajęciu pierwszej ławki w
środkowym rzędzie, zakończył się dla mnie tak szczęśliwie, dlatego
powtórzyłem go w pracowni języka niemieckiego, z tą jednak różnicą, że usiadł
w niej ze mną Bogdan.
Karolina była smukłą, szczupłą, piękną, wysoką, reprezentacyjną,
naturalną blondynką. Miała urodę modelki i na wybiegu zrobiłaby pewnie
karierę. Od pierwszego dzwonka trzymała nas w ryzach. Lekcje prowadziła w
sposób systematyczny, przyjazny, ale stanowczy.
Buhaj wodził za profesorką oczami i starał się być aktywny ponad miarę.
Szczególnie, gdy trzeba było przynieść kredę, otworzyć okno, przewietrzyć
pracownię czy rozdać zeszyty. Dziwiłem się jego podchodom. Posiadał wzrost,
który go preferował w podbojach remizowych, ale jego aparycja i intelekt nie
szedł za tym w parze, aby aspirować do roli pierwszego fatyganta w klasie! W
duchu byłem lekko zdegustowany, że ten prosty osiłek, pochodzący z Jońca
koło Płońska, umizguje się do tak subtelnej nauczycielki - jaką była bez żadnych
wątpliwości Karolina. Śmiał robić sobie, jakieś złudzenia, że zostanie przez nią
to zauważone, a może i nagrodzone miłym uśmiechem. To tak, jakby chłop
pańszczyźniany zalecał się do szlachcianki!
Byłem świadomy, że Buhaj jest silny jak koń. Miał graby, jak dwa
bochny chleba. Jednak czas pokazał, że lać się nie potrafił i miał mało odporny
nos. No…chyba, że trafił cepem! W takim przypadku, każdy trafiony musiał
lec! Ja wolałem z koniem się nie kopać, aczkolwiek przyszłe wydarzenia
pokazały, że byłem zmuszony to ryzyko podjąć.
Niemiecki obok angielskiego jest ważnym językiem dla marynarzy
śródlądowych. Najważniejsze drogi wodne biegną przez Niemcy. Uczono nas
perspektywicznie. A poza tym język wroga trzeba znać! Wynieśliśmy to z
rodzinnych domów. Przekaz brzmiał, że dobry Niemiec, to Niemiec martwy zakopany trzy metry pod ziemią, żeby nie śmierdział z sercem przebitym
drewnianym kołkiem. Byliśmy pokoleniem, które urodziło się zaledwie kilka lat
po II wojnie światowej. Rany się nie zabliźniły! Czasy się zmieniają, ale
geopolityka nie tak szybko. Tysiąc lat historii stosunków polsko - niemieckich
wskazuje, że polska ostrożność nie jest przesadna czy wydumana. Pojęcia:
Drang nach Osten, Herrenvolk, Lebensraum, czy odwetu są wśród znacznej
części społeczeństwa niemieckiego aprobowane, ale z uwagi na poprawność
polityczną skrywane. Byłem dzieckiem swoich czasów i wierzyłem, że tak
właśnie jest! Niemieckiego uczyliśmy się stosunkowo pilnie, traktując go
niejako, jak przedmiot zawodowy. Nasze germanistki mają w tym zakresie swój
znaczący udział.
Poza niemieckim jeszcze takie przedmioty, jak chemia czy
elektrotechnika prowadzone były w grupach.
Moja grupa trafiła w poczciwe ręce profesora Jana Bernackiego, który na
chemii wprowadził nas między innymi w świat ketonów, aldehydów, estrów i
alkoholi. Szczególnie te ostatnie, wzbudzały nasze, rodzące się zwolna - nimi
zainteresowanie.
Natomiast zajęcia z elektrotechniki moja grupa miała z dziwakiem, ze
Wschodu - najprawdopodobniej pochodzenia ukraińskiego - Mikołajem
Kasperowiczem alias Kauczukiem - starym kawalerem, którego brat - jak się
potem okazało był prawosławnym popem!
Drugiej grupie trafiło się, jak ślepej kurze ziarno. Uczyła ich miła i śliczna
profesorka - Mirosława Rynowiecka - późniejszy pracownik naukowy
Politechniki Wrocławskiej.
O Kauczuku dowiedzieliśmy się - od starszych roczników - rzeczy
nieprawdopodobnych, zanim jeszcze przekroczyliśmy próg pracowni fizyki i
elektrotechniki, w której niepodzielnie ten satyr rządził! Miał wygląd
nobliwego, dobrotliwego, łysego staruszka - aczkolwiek czerstwego i mocnej
postury. Nic bardziej mylnego! Podczas pierwszej lekcji z Kauczukiem, kilku z
nas miało skopane kostki. Nosił buty mundurowe z cholewką. Podczas zajęć, na
mundur przywdziewał granatowy fartuch roboczy. Kiedy opuszczał swoją
pracownię, oficerskiej czapki nie zdejmował z głowy. Czynił to niezwykle
rzadko. Z czapką tą, wiąże się szereg legend. Była szczególnie zagrożona
wówczas, kiedy profesor udawał się na zaplecze sali wykładowej. Podczas
prowadzenia lekcji - czapka spoczywała na katedrze! Podejrzewam, że miał
wiele kompleksów. Jednym z nich była łysa glaca! Posługiwał się stosunkowo
ubogim językiem. Straszliwie zaciągał. Lekcje prowadził szablonowo. Niczego
nas nie nauczył. Wymagał pamięciowej znajomości, bezużytecznych formułek,
które często sam tworzył. Obok uczącego historii Cyra, będącego
niekoronowanym królem szkoły - Kauczuk był drugim w hierarchii oryginałem
TŻŚ. Trzecim był Słoń - wykładający rysunek techniczny.
Jaja z Kauczukiem, zaczęły się tak naprawdę już na korytarzu przed wejściem
do klasy. Staliśmy w dwuszeregu, kiedy otworzył swój sezam - to znaczy
pracownię. Wyszedł przed front klasy i lustrując stojących w dwuszeregu
uczniów, zadysponował:
- Pljutonowy do mnie!
Buhaj słysząc to, wystąpił z szeregu.
- Jaka to kljasa?
- Ic - zameldował głośno „Buhaj”.
- Pljutonowy… prowadź, prędziutko, raz dwa, pliuton do kljasy - polecił
Kauczuk.
Wygląd profesora, jego głos, akcent, zaciąganie oraz mimika twarzy
spowodowały, że chłopaki zapomnieli o przestrogach odnośnie fizyka i zaczęli
chichotać. Tego łysielec nie trawił! Podszedł do pierwszego z brzegu ucznia i na
dzień dobry poczęstował go kopniakiem w kostkę. Zrobił to z premedytacją.
celując buciorem w czułe miejsce! Na tym sprawa jednak się nie zakończyła. Co
prawda, po wejściu do pracowni, po złożeniu przez Buhaja - meldunku - klasa
mogła usiąść, ale łysa czacha zaczęła nas przepytywać:
- Ktjo tam sję smiał? - spytał groźnie Kauczuk.
Zaległa cisza, w której byłoby można usłyszeć lot muchy, gdyby
przelatywała.
- Ten swiniak, co sję smiał niech wstanie i przeprosji - zadysponował
Kauczuk.
Ponieważ nikt się nie zgłaszał, Kauczuk rozeźlony zażądał:
- Pljutonowy, ty powiedz - ktio sję smiał?
Buhaj wstał i bezradnie trzepocząc rękoma niczym wiatrakami,
powiedział:
- Panie profesorze bardzo przepraszam, to się więcej nie powtórzy.
Fizyk patrząc na Buhaja i klasę orzekł:
- No…pljutonowy…sjadaj!
Lekcja potoczyła się ustalonym trybem. Kauczuk poinformował, jakie
działy elektrotechniki będziemy przerabiali w pierwszej klasie, jakie ma
wymagania i jak mamy prowadzić swoje kajety. Tak właśnie nazwał zeszyty.
Zażyczył sobie, aby każdy spośród nas - miał stukartkowy zeszyt w kratkę,
cyrkiel, ekierkę, linijkę, gumkę i oznajmił, że wymienione przedmioty mają w
trakcie słuchania wykładu - leżeć na ławce, po lewej stronie blatu od góry.
Belfer ten miał wyraźne zamiłowanie do szablonowego prowadzenia lekcji, a
także przedmiotowego traktowania wychowanków.
W pewnym momencie w klasie powstał hałas spowodowany rozmowami.
Stary cap tego nie znosił! Jego reakcja była natychmiastowa. Spojrzał groźnie na
klasę i wycedził:
- Co to za swinia tam gada? Niech wstanie i przeprosji!
Każdy z nas starał się zachować powagę, ale przychodziło to nam z
trudem. Spoglądaliśmy na siebie porozumiewawczo, ale nikt nie wiedział jak się
zachować. Tymczasem Kauczuk w sposób groteskowy, niczym clown odstawiał
cyrk! Zagniewany, wzburzony wymyślał nam od najgorszych. Perorując
stwierdził:
- Ta swinia, ten cham niech natychmiast wstanie i przeprosji!
W końcu, ktoś wstał i powiedział:
- Przepraszam.
Kauczuk na to:
- Idź napij sję wody ty swiniaku! I sjadaj!
Po czym…jakby nigdy nic, lekcja potoczyła się ponownie dalej. To była
pierwsza lekcja kauczukologii!

Podobne dokumenty