namiętności eugenii r.

Transkrypt

namiętności eugenii r.
NAMIĘTNOŚCI EUGENII R.
Przełożyli z angielskiego
Maria Grabska-Ryńska i Maciej Grabski
Tytuł oryginału
The Unruly Passions of Eugénie R.
Projekt okładki
MICHAELA SULLIVAN
Fotografia na okładce
© ILONA WELLMANN/Trevillion Images
Opracowanie graficzne
KRZYSZTOF CHODOROWSKI
Redakcja
JUSTYNA STAWARZ
Korekta
IWONA HUCHLA
Skład
KRZYSZTOF CHODOROWSKI
Copyright © 2012 by Carole DeSanti
All rights reserved
Motto zaczerpnięto z Pustelni parmeńskiej Stendhala w przekładzie Tadeusza
Żeleńskiego (Boya), Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1970
Polish edition © Publicat S.A. MMXV
ISBN 978-83-245-8203-7
Wydanie pierwsze
Logika namiętności nie zna paktów.
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24
tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00
e-mail: [email protected], www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu
50-010 Wrocław, ul. Podwale 62
tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66
e-mail: [email protected]
Stendhal
SPIS TREŚCI
Prolog . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 9
Księga pierwsza: Zdrada
1 Do Paryża . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 15
2 Potrzask . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .25
3 Chasseloup . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 35
4 Doraźna kuracja . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 43
5 La Lune . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 57
Księga druga: Nieznajoma
6 Deux Soeurs . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 71
7 Czubek haczyka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .85
8 Jolie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 95
9 Wieści z Salonu. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 101
10 Absynt . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 113
11 Rue Serpente . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .123
12 Narodziny . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 139
13 Ogród . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 149
14 Tour d’abandon. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 157
Księga trzecia: Podbój
15 Kolacja. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 175
16 Marchande . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 191
17 Kontrabanda . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 199
18 Wody Paryża . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .209
19 Recherche de paternité . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 219
20 Dłoń splamiona atramentem. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .225
Księga czwarta: Klęska
21 Wojna. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .235
22 Przełom . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 251
23 Bankiet . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 259
24 Okrążenie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 267
25 Bal gwiazdkowy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .289
26 Ostrzał . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 301
Księga piąta: Stopnie sprawiedliwości
27 Kapitulacja . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 315
28 Między Paryżem a Wersalem . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 321
29 Listy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 331
30 Rue d’Enfer . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 339
31 Grota . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 353
32 Auch . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 359
33 Reparacje . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 373
Kalendarium . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .385
Słowniczek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 391
PROLOG
Paryż, maj 1871
Nocny pociąg Aurora zmierza na południowy zachód. Zasłonka szczelnie
zakrywa okno, za nią panuje głęboka, cicha ciemność. Przedział to puzderko
z mosiężnym zamkiem, nastroszone meszkiem ozdobnej tapicerki. Gdzieniegdzie połyskuje jedwabne obszycie; kompletu dopełnia lampa. Tutaj można
zdjąć rękawiczki, wyjąć nóż z cholewki buta; być może na powrót odkryć fakturę rzeczy lub deseń własnych myśli. Pomiędzy jednym miejscem a innym,
nareszcie ani tu, ani tam. Ciągły powiew nocnego powietrza daje wytchnienie. Ogłuszająca kakofonia miasta na krawędzi pożogi została już za nami.
Godzinę temu zatrzymaliśmy się na kolację w małym bistrze na stacji tuż
pod stolicą, gdzie wciąż powiewały trójkolorowe francuskie flagi. Dziwny był
ich widok zamiast sztandarów Komuny, buntowniczych proporców i zwykłych czerwonych płacht, które zakwitały w stolicy niczym wiosenne maki
po nazbyt długiej zimie.
Posiłek spożyliśmy w pośpiechu, następnie wszyscy pasażerowie (wliczając
pruskich oficerów) wdrapali się na niewysoki wzgórek. Wyciągaliśmy szyje
i stawali na palcach, próbując cokolwiek dojrzeć. Czy tam, na horyzoncie,
wieczornego nieba nie rozświetla matowoczerwony stos pogrzebowy? Ktoś
miał przy sobie lunetę. Podawaliśmy ją sobie w milczeniu, zupełnie sobie
obcy, z rąk do rąk. Z tej odległości nic nie dało się stwierdzić. Prusacy też
milczeli. Z pewnością dziwiło ich to kolejne oblężenie, tak prędkie po tym,
co miasto już przeszło. Jeśli Paryż płonie, to już drugi raz w życiu zostawiam
za sobą pożar niszczący wszystko, co znałam.
Żaden dźwięk prócz odgłosu kroków nie zakłócił ciszy, gdy wracaliśmy
do pociągu.
Byłam dziewczyną, teraz jestem kobietą. Czasem śni mi się jeszcze tamta. Sny starają się z całej siły odnowić nasze dusze, lecz jest to bardzo trudne zadanie. O świcie lub w południe, czy o jakiejkolwiek innej porze, odrzucamy pościel, by stawić czoła palącym potrzebom dnia codziennego. Ci,
9
którzy nie śnią lub snów nie pamiętają, mogą z pełnym przeświadczeniem
cytować filozofa, mówiąc: „Myślę, więc jestem”. Kiedyś mogłam powiedzieć:
„Kocham, więc jestem”, lecz potem miłość została mi odebrana wraz z tysiącem innych rzeczy.
…Jak to jest, że kobieta zaczyna w siebie wątpić? Kiedy to się dzieje?
Dlaczego? Czy ma to we krwi od narodzin, czy wpaja jej to matka w kołysce? A może alfabetu zwątpienia uczy się dopiero później, zgłoska po
zgłosce przyswaja tajemny język rozmów umysłu i serca, wiecznie skłóconych kochanków? Noc pełna łez, a o poranku serce znękane do krwi. Och,
lecz zwątpienie wpisuje się w życie. Żeruje na śpiących, zakaża wszystko,
czego dotknie.
Czasem kobiecie się wydaje, że nie jest już w stanie odpowiedzieć na żadne pytanie dotyczące jej życia. Dlaczego się potoczyło w ten sposób? Jak
doszło do tego, że jest tak, jak jest? I dlaczego zaczyna mówić właśnie teraz, kiedy wszystko, co udało jej się zrozumieć, czyni każdą opowieść zbyt
trudną do wypowiedzenia? Kiedy to, czego naprawdę pragnęła, wymknęło jej się z rąk, a ją samą przepoił cynizm? Przedtem długo zgadywała. Czy
teraz wie? Historia każdego człowieka składa się z wirów i luk, kłamstw
i kłótni, głosów za ścianą, które wznoszą się i opadają; afiszy klejonych nocą na murach, zrywanych z furią, zastępowanych innymi i klejonych od nowa. I wreszcie — spędziła również dnie, tygodnie, lata… ustępując. Kiedy,
w którym nieodgadnionym momencie, został dokonany wybór i jaki przyniósł ostateczny plon?
Mam nadzieję, że kiedy się obudzę po tej chybotliwej drodze na południe, olśni mnie blask starego białego kamienia; światło słońca późnej wiosny w wiejskiej okolicy, gdzie się urodziłam. Chcę, by mój wzrok poszybował
swobodnie, a wąskie szparki, którymi stały się moje oczy, nareszcie otwarły
się szeroko. Minęły lata, człowiek już nie pamięta, co takiego może leżeć za
murami Paryża. Czy gdyby ciemność w oknie pociągu można było unieść
jak roletę, zobaczyłabym za nią stare mury, rozłożyste dęby, łuki i wieżyczki
wiejskich kościołów? A może wciąż jesteśmy zbyt blisko miasta, jego jatek
i stert gruzu; miejsc, gdzie porzucane są nocne nieczystości i gromadzą się
wszelkie odpadki stolicy, rozwlekane przez wrony i uliczników. Gdzie terkocząc niczym luźne kamyki, człapią stare kobiety, wyrzucone z obiegu bulwarowe dziwki. Wielka kokota, która nie odłożyła sobie grosza, gdy jeszcze
mogła, teraz szyje worki z piaskiem dla komunardów albo obsługuje żołnierzy w fortach. Jej apetyty znacznie się zaostrzają, gdy kobieta stacza się na
dno. Widziałam to tysiące razy.
10
Pod żebrami trzepocze mi upał trzymany w ryzach przez fiszbiny i koronki. Mimo to gorąca, gęsta kula — czego? — rośnie i tli mi się w gardle.
Kiedy wsiadałam, wzdłuż przejść zataczali się żołnierze. Francuskie oddziały rządowe stacjonowały pod Paryżem, a teraz miały atakować barykady
Komuny. Bezczelność tych żołdaków dorównywała złowieszczym plotkom.
Twierdzili, że szukają kontrabandy i dowodów antypaństwowej działalności. W rzeczywistości grzebali w podręcznym bagażu, plądrowali ściągnięte
z półek walizy, rechotali i dowcipkowali. Głód parował z ich ciał wraz z odorem taniego winiaku. Lecz w mych oczach czaiły się ostrza noży, podobnie
jak w cholewce buta, przepchnęłam się więc przez wagony bez uszczerbku,
oburącz ściskając spódnice w wąskich przejściach.
Siedzę w pierwszej klasie jak Prusacy, lecz zasuwka bezpiecznie tkwi
w zamku, a ja nie mam z nimi nic wspólnego. Jak się tu znalazłam, w tym
mosiężno-brokatowym puzdrze mieszczącym pospołu echa krwi, wątpliwości i spisku? Nawet ja, która to przeżyłam, muszę zadać to pytanie.
Aurora zagwizdała przeciągle, zatrzymaliśmy się, a potem wolno ruszyli z nieoświetlonej stacji. Teraz wyjechaliśmy już na dobre poza obręb murów opasujących Paryż, kręgu kamienia i zaprawy, który paryżanie nazywają enceinte.
Inny pociąg, inny czas. Dziewczyna, ja sama — teraz już obca — która
odważyła się przyjąć swe przeznaczenie i przegrała. Zamknęłam oczy, starając się wymazać łoskot.
Horridas nostrae mentis purga tenebras.
Oczyść myśli nasze ze straszliwych mroków.
Księga pierwsza
Zdrada
Wszystko, czego nie odważyłam się
powiedzieć głośno, przeleję na papier.
Céleste Mogador, Pamiętniki
1
DO PARYŻA
Rok 1861
Pociąg, niemal pusty, kiedy wsiadałam, teraz się zapełnił. La Loupe,
Chartres, Rambouillet, Wersal — każda stacja to nowy gwar głosów, ramiona, paczki, bagaże potrącające cię w zamieszaniu. Wagon pachniał
wilgotną wełną i żelazem, piżmem i kwaśnym odorem ciał. Okna przesłaniała ponura warstwa sadzy i kurzu. Na miejscu obok mnie, jeszcze
przed godziną pustym, siedział jakiś mężczyzna noszący na sobie ślady
obiadu — okruchy chleba i sera camembert. W Porte Maillot pociąg zatrzymał się nagle, na chwilę zapanowała ciemność i cisza, niczym gwałtowny wdech.
— Następna stacja: St. Lazare!
Pociąg szarpnął do przodu. Zacisnęłam mocno powieki, chcąc, by to
wszystko znikło. Chwilę później moja głowa z impetem wyrżnęła w poręcz
następnej ławki. Trzask kości o żelazo, zawrót głowy i fala emocji: zaraz,
cofnijcie wskazówki, czy to wszystko nie jest jakimś okropnym nieporozumieniem? Dymny, gryzący swąd.
Paryż!
— Niedługo będą nas wywozić prosto ze stacji do szpitala — mruknął
nieznajomy, strzepując okruszki z kamizelki. — Po prostu nas wysadzą na
La Salpêtrière!
Paryż. Obolałe czoło. Guz zdążył już spuchnąć do rozmiaru jajka.
15
*
— Kapelusz, gąsko, i rękawiczki — powiedział Stefan, wpychając mi w ręce te obce przedmioty stanowiące komplet z jedwabną suknią, którą miałam
na sobie. — Nie możesz paradować po Paryżu z gołą głową i dłońmi! — Już
w następnej chwili ozdobne kropki woalki zaroiły się przed moimi oczami
irytującą siecią plamek.
W dorożce unosił się zapach koni i skóry, piżmowa woń wody kolońskiej
w chłodnym powietrzu. Mój oddech pokrywał mgiełką okno. Ostry kołyszący skręt w starożytną ulicę, tak wąską, że można było dotknąć ścian dłońmi.
Klatka schodowa wykuta w kamieniu, tak stroma, że trudno byłoby się na
nią wspiąć, zardzewiałe klamry dla rąk, zamiast drzwi pocięta w pasy kotara na poczerniałej belce. Z całej siły trzymałam się uchwytu, gdy dorożka
rozpoczęła stromy, kręty zjazd.
— Pasaż Tivoli, rue St. Lazare! — usłyszałam okrzyk.
Sięgnęłam po torebkę, kokieteryjne cacko, wypchane tak, że omal nie
pękło w szwach. Starannie odliczyłam opłatę do ostatniego sou. Dorożkarz rzucił za mną jakieś przekleństwo. Zaczerwieniłam się pod woalką.
W moich dotychczasowych nielicznych podróżach to zawsze Stefan płacił
— i niewątpliwie dawał napiwki — dorożkarzom. Wcześniej pokonywałam
co najwyżej na grzbiecie muła zryty koleinami trakt na targ w Mirande lub
chodziłam pieszo. Nigdy zbyt daleko.
Zapadł zmierzch. Podwójny łuk wiódł pod arkady oddzielone rynsztokiem od ulicy. Podwieszane latarnie chwiały się u góry, gazowym światłem
oświetlając litery — hotele: Tivoli, No. 1; Lisieux, No. 2; Vaucluse, No. 3.
Każdą dostępną powierzchnię zajmowały afisze i wywieszki, całe pokolenia
nawarstwionych płacht zachwalających salony, pokoje i gabinety. W półmroku lśniły romboidalne plakiety, niepewny podmuch rozwiewał śmieci z kątów. Stefan mówił, że w Paryżu trudno o hotelowy pokój.
Najbliżej było do Tivoli. Madame zza kontuaru otaksowała moje czarne aksamitne mininakrycie głowy i zwisającą z niego woalkę, przemknęła
spojrzeniem po gładkich palcach, kurczowo zaciśniętych na paskach torebki. Frędzle jej szala ozdobione były koralikami z gagatu, które grzechocząc,
przywodziły na myśl stukot kropli deszczu lub różaniec maman, gdy brała
się do pokuty po miesiącach zaniedbania.
Bez zbędnych słów żądana koperta znalazła się na kontuarze, olśniewająca bielą na pełnym dziurek mahoniu. Gładka i czysta niczym świeże płótno. Pieczęć, czerwony wosk jak kropla krwi, niegdyś gorący, dziś
stężały. Śmiałam się, kiedy Stefan pisał ten list, starannie maczając pióro,
16
a na koniec posypał kartę piaskiem. Nie piliśmy wtedy szampana, lecz
buzujące bąbelki wciąż łaskotały nas w nosach. „Zobaczysz, jak załatwia
się wszystko w Paryżu!”
Madame wsunęła nożyk pod woskową pieczęć i z wielkim namaszczeniem
rozłożyła dokument, grubą mlecznobiałą kartę. Jej oczy zwęziły się, prześliz­
nęły po karcie, a następnie przeniosły z kartki na mnie i z powrotem, katalogując niedostępne profanom cechy szczególne. Zupełnie jak źrenice mojego
kuzyna, gdy podnosił wzrok na poprzeczkę wagi, na której kładł świeże, parujące jeszcze kacze i gęsie wątróbki na foie gras de canard i foie gras d’oie*.
Oczy madame skrzepły, wyrażając opinię w rodzaju tych, które są świetnie
znane całemu światu. Miałam ochotę odwrócić się i uciec — tylko dokąd?
— Prefekta Haussmanna** mamy niemal za progiem — powiedziała w końcu z nagłą troską, którą pewnie zaskarbiło mi pióro Stefana. — W pasażu
nie ostał się żaden wolny pokój. Ale ma pani dziś szczęście… panna Rigault,
czy tak? Dobrze. — Przesunęła kopertę po kontuarze z powrotem w moją
stronę. W miejscu pieczęci widniała na niej teraz tłustawa różowa plama.
— Panie wracają do pokojów punktualnie o siódmej, ani minuty później.
Żadnych męskich odwiedzin. Nie tolerujemy tu nieprzyzwoitości. — Obdarzyła mnie kolejnym ostrym, przenikliwym spojrzeniem. — Świece kosztują
dwadzieścia sous. Na piętrach nie ma gazu.
Z zewnątrz, z winiarni po drugiej stronie pasażu, dobiegły krzyki i odbijające się echem pijane śmiechy. Bolało mnie gardło, guz na czole pulsował
tępo, a w brzuchu odzywały się głuche skurcze. Oczy piekły mnie jak z gorączki. Paryż. Miasto światła. Cywilizacji, sztuki… Pępek świata.
Zanim zapaliłam cieniutką świeczkę, zmarnowałam kilka zapałek, tanich
i kopcących. Światło ujawniło zalety pokoju numer 12 u szczytu niekończących się schodów. Strzęp dywanu, wytarty aż do osnowy, ściany pokryte pajęczynami pęknięć, zapadnięty materac na żelaznym łóżku. Do tego drewniane krzesło i świecznik. Dotkliwe zimno i kurz zaniedbania. Nagie ściany
zamknęły się wokół mnie z wyrzutem.
Podstawiłam krzesło pod klamkę u drzwi. Po chwili położyłam się sztywno na pościeli, mając wciąż na sobie podróżny ubiór, a za okrycie własny
płaszcz. Słuchałam łomotu serca i szumu krwi w uszach, trzasków i krzyków
z ulicy. Spomiędzy desek podłogi sączył się chłód.
Pośród wszystkich posępnych i mrocznych cieni, jakie dane było mi dotąd
poznać, pustka obok mnie była najbardziej niepokojąca. Rodziła samotność.
* Słowniczek wyrażeń francuskich znajduje się na końcu książki.
** Georges Haussmann, ówczesny prefekt departamentu Sekwany, dokonał w latach
1850–1872 gruntownej przebudowy Paryża, która objęła 60 proc. miasta (przyp. tłum.).
17
Lecz Stefan odczuje mą nieobecność równie silnie; tak samo pozna tę przepastną pustkę. Owszem, postawiłam wszystko na jedną kartę. Oddałam to,
co określało mnie samą na tym świecie — wiejskie życie na odległej prowincji (gdzie każdy, kto choć raz bawił w stolicy, już do końca życia nazywany
był „paryżaninem”), pooraną koleinami drogę, starodawne, utarte nawyki
kościoła i wsi, obowiązki córki i wszechobecne gęsie pierze — w zamian za
pocałunki Stefana i jego obietnice sączone jedwabistym głosem w mój kark,
pisane na każdej części mego ciała, odciskane w wosku mego jestestwa. Tak,
wepchnęłam swoje życie w ramy, które on mi narzucił, począwszy od zeszłego
listopada, od świętego Marcina. Nie za wiele mi to przyniosło prócz obietnic
i kilku pożyczonych ozdób naprzeciw styczniowym wichrom — ale zawsze coś.
— Nie wątp, Eugenio — mówił. — Wiesz, zwątpienie jest zaraźliwe.
Ostatnim echem, jakie usłyszałam, nim zapadłam w sen, był drwiący głos
Berthe, mojej matki. „Myślisz, że jajka są na patelni, a zostały ci tylko skorupki…!” Stare wiejskie porzekadło. Maman była mi w tym momencie bliższa niż Stefan, choć to ją właśnie zostawiłam dalej za sobą. A w chwili gdy
wyobrażenia zderzyły się z krzyczącą rzeczywistością konsekwencji moich
poczynań, był i ból przeczucia, dotkliwy niczym guz na głowie, i jednoczes­
ne ukojenie głęboko wewnątrz.
Obudził mnie dźwięk kościelnych dzwonów, nieustanny i natarczywy.
Ściągnął mnie z płytkiej mielizny odosobnienia. Brudne światło sączyło się
przez okno, w dzbanku na wodę pływała miniaturowa kra. Paryż. W kałuży wosku zastygła poczerniała końcówka knota. Ból głowy. Podkasane,
zmiętoszone spódnice, jak gdyby w nocy niewidoczna zjawa dopuściła się
na mnie gwałtu. Ostrożnie pomacałam guza. Spojrzałam w kierunku drzwi
— krzesło było na miejscu. Opłukałam twarz lodowatą wodą i przygładziłam spódnice dłońmi. Nie było służącej Leonii, nie było żelazka ani ognia,
by je zagrzać. Z całą pewnością nie było też dzbanka na srebrnej tacy pod
drzwiami pokoju numer 12.
Dobiegający z dołu przytłumiony brzęk zastawy stołowej niósł ze sobą
obietnicę przynajmniej gorącej kawy. Zeszłam więc jego tropem na dół, do
posępnego pomieszczenia z wysokimi oknami. Czterech mężczyzn w płaszczach i fularach odsunęło krzesła, a kuchenne drzwi wytchnęły obłok pary
i zapach kawowych fusów. Ponury chłopak strzepywał różowe obrusy, manewrując wokół wazonów z kwiatami — sztucznymi kwiatami o łodyżkach
ciasno owiniętych zieloną taśmą. Madame nic nie wspominała o śniadaniu.
Czy było wliczone w cenę pokoju?
W ciągu następnych dni nauczyłam się, że życzliwość nie mówi po francusku, podobnie jak większość hotelowych gości. Jako że stopa kobiety
18
pozbawionej towarzysza nigdy tu nie postała, moje pojawienie się wywołało lawinę gniewnych spojrzeń, które wygnały mnie jak niepyszną na ulicę.
Tam znalazłam starą kobietę z wózkiem, która lichą chochelką nalewała kawę
dla robotników. Ona również krzywo się gapiła na moje rękawiczki i kapelusz. W nosie załechtał mnie zduszony chichot, wychyliłam więc duszkiem
gorzki napój. Gdyby tu był Stefan, to wszystko okazałoby się tylko ponurym
żartem. Obcość rozwiałaby się jak dym, w mgnieniu oka. Tymczasem jednak musiałam dać sobie radę sama. Z czarnym wywarem w pustym brzuchu
wyjęłam mój Nouveau Plan de la Ville de Paris 1860 oprawiony w marmurkowe okładki w kolorze indygo. Mój klucz do stolicy.
Podczas ostrych mrozów tamtego, już minionego roku młoda gąska
z malutkiej wioski kulącej się u podnóża Pirenejów poznała smak buntu,
wyzwania i luksusu — który bardzo przypadł jej do gustu. Popołudnia
spędzała w bibliotece, na grubym tureckim dywanie w kwiaty, wertując
oprawne w skórę książki zdjęte z półek. Rozkoszowała się kremem czekoladowym na samych żółtkach, pieczonym ptactwem i uwagą, którą poświęcał jej kochanek. Nie musiała już nosić węgla do piecyków i wybierać
popiołu w mroźne poranki. To pokojówka, Leonia, rozpalała ogień. Każdy
ekstrawagancki dla szesnastolatki smaczek został pieczołowicie zebrany
jak śmietanka, skosztowany, zważony i zmierzony, a następnie wyceniony, pieczołowicie zapakowany i wysłany aż do głębin jestestwa, by móc się
nim potem delektować. Nowe życie było skrojone na moją miarę jak suknia wyciągnięta z kufra na cudzym strychu. I rzeczywiście, buszowałam
po skrzyniach i szafach, przymierzałam gorsety, halki, czepki i pończochy i niemodne już suknie nieobecnych krewnych. Z handlarki foie gras
d’oie szybko przeistoczyłam się w jego smakoszkę. Już wkrótce łaskawie
pozdrawiałam wieśniaków na niedzielnym targu, kwiaciarkę i piekarza,
beztrosko paplałam do Leonii o domowych sprawach. (Ta wydawała z siebie tylko potwierdzające mruknięcia).
Moje siedemnaste urodziny przypadły zaraz po Nowym Roku. Uczciliśmy je w łóżku Stefana — a właściwie jego stryja — do którego jednak rościliśmy sobie bezapelacyjne prawa. Opychaliśmy się śliwkami w koniaku,
foie gras d’oie, pieczonymi kurczętami, serami prosto z targu i chrupiącym
białym pieczywem. Na dywanie walały się korki, kostki kurcząt i pestki śliwek. Otwarty egzemplarz Pani Bovary niczym daszek przykrywał stertę
brudnych talerzy. Stefan go tam rzucił.
— Wiesz, że w Paryżu młodym dziewczętom nie wolno czytać Pani Bovary?
— Cóż więc czytają?
19
— Dzieła mające zapewnić im moralny rozwój i zachęcić do podtrzymywania społecznego porządku! — Zaśmiał się i odrzucił kołdrę.
Senna, lecz podniecona, wsunęłam się w ciepłe zagłębienie, które zostawiło w pościeli jego ciało. Szyby w oknach zmętniały od pary. Woda delikatnie
uderzyła o brzegi wanny, kiedy Stefan zdjął szlafrok i wszedł do niej. Na języku
czułam jeszcze smak foie gras d’oie i słonawy aromat ciała kochanka, szampan
buzował w moich żyłach. Pęczek świątecznej jemioły wciąż wisiał przy łóżku. Jej białawe owocki całkiem wyschły. Na zewnątrz ogród spał pod lśniącą
glazurą mrozu. Ostatnie róże dawno przekwitły, a bujne listowie żywopłotów
straciło kolor. Resztki dziennego światła wpadały przez tafelki szkła w oknie.
— Wstawaj, głuptasie, póki jeszcze widno! — Mój luby, już ubrany, odsłonił kotarę przy łożu. Podniósł Panią Bovary i przesunął palcami po grzbiecie książki.
Emma, kiedy się z nią rozstawałam, uciekała w jednej sukni od kochanka do kochanka. Zanurkowałam pod powierzchnię morza pościeli, tknięta
dziwną irytacją. Stefan przysiadł na krawędzi łóżka, ze sterty na podłodze
wyłowił nóż i zaczął obierać zimowe jabłuszko. Ten nóż, kiedy biegnąc po
powierzchni owocu, zdejmował rumianą skórkę, nakreślił między nami jakąś granicę. Stefan opowiedział mi historię znacznie lepszą niż Pani Bovary, bo była to historia o nas. Rzecz działa się w Paryżu, były tam przyjęcia,
tańce, bale maskowe w ogrodach. Także ślizgawki na zamarzniętych stawach
w mieście, polana trzaskające w ogniu i ciepłe napoje z rumem. Przejażdżki po ulicach miasta z butelką szampana. Wszystkich wywiedziemy w pole,
oczarujemy i przekonamy, mówił. Kogo? O to nie spytałam.
Stefan upuścił na podłogę długą nieprzerwaną spiralę jabłkowej skórki.
Odciął idealny półkrążek aż do środka owocu, cieniutki jak młody księżyc. Gdzieś blisko załkała sowa, delikatnym, lecz pełnym troski „hu, huu”.
Okruchy z łóżkowej uczty zdawały się nabierać monstrualnych rozmiarów
i wpijały mi się w skórę.
— A więc… weźmiemy ślub? — zaryzykowałam. Rozmawialiśmy o tym
podczas długiej podróży z moich rodzinnych stron do château. Była to nie
tyle obietnica, co oczywistość — jak to, że niebo jest błękitne. I rzeczywiście takie było, odkąd opuściliśmy mgliste i chmurne pogórze Pirenejów.
— Powinniśmy za wszelką cenę uniknąć losu państwa Bovary, nie sądzisz? Znudzonych, duszących się w okowach nieszczęśliwego małżeństwa.
— Tak na pewno nie będzie. W niczym nie przypominasz tego nudnego doktora.
— I dlatego nie chciałbym się przekonać, że małżeństwo mnie zmieni. —
Stefan zapewnił mnie, że Paryż sam dla siebie stanowi prawo. To nie malutka, spętana konwencjami wioseczka.
20
Zawahałam się. Nigdy w ten sposób nie myślałam o rodzinnym Tillac.
Tak czy owak, nie będzie mi brakowało smrodu gęsiego pierza.
— Czemu nie możemy po prostu zostać tutaj? Dni wkrótce staną się
dłuższe. Lód stopnieje, moglibyśmy uprawiać warzywnik. — Zanurzyć palce w ciemnej ziemi, narodzonej na nowo z okowów mrozu, rozdrobnić ją
na grudki wielkości okruchów chleba, a potem wciskać ziarenka marchwi
i sałaty w wilgotną, dobrze napowietrzoną glebę. I czekać na pierwsze bladozielone kiełki. — Chciałabym zjeść wreszcie coś innego niż foie gras
d’oie. Na przykład rzodkiew. — Smak rzodkwi jest świeży i ostry jak poryw wiosennego wiatru, pomyślałam. — A jeśli nie ślub, to powinniśmy się
chociaż zaręczyć.
Stefan podniósł się i spojrzał mi w oczy. I z najszczerszym przekonaniem,
na jakie ten szarooki dziedzic (spadkobierca kłopotów, jakie trudno byłoby
mi sobie wówczas wyobrazić) mógł się zdobyć, obiecał:
— Będę twoim opiekunem. Wiesz, tak to jest przyjęte w Paryżu.
A potem gwałtowny łopot skrzydeł, spłoszony szmer nad naszymi głowami i kolejny drżący, niepewny okrzyk.
Następnego ranka wyruszyłam na stację kolejową z plikiem banknotów,
które Stefan położył na biurku w bibliotece. W torbie podróżnej upchnęłam pożyczone suknie. Wciąż myślałam o ogromnym kuponie niebieskiego
jedwabiu, kolejnym świątecznym prezencie od Stefana. („W Paryżu nosi się
bardzo szerokie suknie”). Materiał nie zmieścił się w bagażu, stałam nad
nim, czując, że zbiera mi się na płacz. W końcu Stefan obiecał, że przywiezie jedwab, kiedy sam przyjedzie do Paryża.
— Pierwszym miejscem, które odwiedzimy, będzie zakład krawiecki —
powiedział, składając pocałunek na moim czole. Zrobił to raczej jak ojciec
lub starszy brat. Pocałował mnie w to samo miejsce, w którym teraz miałam guza.
Jaskrawa, niebieska barwa piór cyranki. To ostatnia dzika kaczka, która
się pojawia, szybko i skrycie z obawy przed myśliwymi, w sadzawkach i wypełnionych deszczówką rowach południowej Francji. Barwnymi piórami
pokrywa się w grudniu, krótko przed tym, jak zastąpi je nakrapiany brąz.
Potem ptak pierzy się. Traci zdolność lotu.
W tym świecie dziewczyna taka jak ja — najstarsza córka ambitnych rodziców, regularnie klęcząca w kościele, gdzie kadzidło miesza się z aromatem sosnowych igieł opadłych na dno lasu — taka dziewczyna nie rzuca
wyzwania swojemu przeznaczeniu, pochodzeniu, w s z y s t k i e m u po to
tylko, by przegrać. Konsekwencje byłyby katastrofalne, nie mieszczące się
wręcz w ludzkiej wyobraźni, nawet tak bujnej i krnąbrnej jak moja własna.
21
Toteż nigdy o nich nie myślałam, w każdym razie na jawie. Ale znów zaczęłam miewać sny.
Minęłam budę z używanymi książkami, ułożonymi w stosy jak kromki
spleśniałego chleba. Angielskie zbiory hymnów, książki kucharskie, tanie
powieścidła. Pani Bovary w dwóch woluminach spiętych banderolą, przewrotnie zachwalającą „powieść zakazaną przez cenzurę”. Gdzieś pośród
tych stronic Emma wciąż ucieka, lecz jakoś straciłam apetyt na jej perypetie.
Kręte ulice zbiegają się spiralą, by zacisnąć się wokół Notre Dame i bijącego serca miasta. Przekupnie wszelkiej maści oferują kasztany i tytoń,
kawę i nici, papier, suszone ryby, śpiewające ptaki, nawet szyby. Wokół piramidy zakurzonych butelek z winem. Mijając sklepy, wszędzie znajdowałam ślady Stefana, niewidzialne nici wiążące go z tym, co kochał: kasztany
w miodzie, ułożone na półkach butle wina, a w witrynie pâtisserie cały stos
tartaletek z malinami. Wszystko to trwało niczym godła narodu, do którego i ja należałam. Znosiliśmy do domu takie same siatki pomarańcz, takie
same morele w likierze.
A teraz niesforne styczniowe prądy burzyły szare wody Sekwany. Poskubałam kasztanów i wypiłam kolejną kawę, jeszcze czarniejszą i bardziej
gorzką niż poprzednia. W pobliżu grupa robotników w niebieskich cottes
pakowała łopaty i zawracała konie. Zerwał się wiatr, zadrżałam pod kaszmirową narzutką, dającą pożyczone ciepło. W butach — bardzo ładnych,
zapinanych z boku na guziczki, mało co noszonych i jeszcze do niedawna
białych — już czułam pęcherze.
Po powrocie do Tivoli, gdzie nie miałam nawet noża, by ukroić kromkę
chleba, obrać jabłko, uciąć kawałek wędliny lub sera, zamiast szarpać go zębami jak dzikie zwierzę; ani kubka, ani stołu, przy którym mogłabym z niego pić — wyjęłam na wierzch świeżej papeterii cienką kartę. Oparłam ją
o chybotliwy świecznik i piórem o ostrej końcówce napisałam:
Drogi Stefanie, dziś widziałam Sekwanę i wózek pełen sewilskich pomarańcz…
W pofalowanym, piegowatym hotelowym lustrze widniało odbicie młodej
kobiety, najwyraźniej moje. Ciemne włosy, jasna skóra… W nie swojej garderobie wyglądałam całkiem znośnie. Miękkość włosów, łagodne zaokrąg­
lenie policzków i blask oczu — fiołkowoszarych, o ton różniących się od
oczu Stefana — te miałam od zawsze. Szorstkość skóry i obycia, właściwe
wieśniaczce, znikły za dotknięciem chemii miłosnej i kąpieli, do których
wcześniej nie nawykłam. Patrzyłam na nią przez chwilę. Wolałabym być
22
ślepa, nie widzieć; nie myśleć. Dziury w historii, którą sobie wmówiłam, te
igiełki prawdy, kłujące niczym twarde źdźbła w hotelowym materacu, już
za kilka tygodni będą przezierać na wierzch, podobnie jak moje halki. Lecz
zwątpienie, mniejsze niż główka szpilki, niż najmniejsze ziarenko drzemiące pod ziemią, jeszcze nie zaczęło wypuszczać korzonków, nie pomyślało
o rozwinięciu listka.