zapiski z podróży - Sylwia Bukowicka
Transkrypt
zapiski z podróży - Sylwia Bukowicka
ZAPISKI Z PODRÓŻY 3.09.2003 Z Kathmandu wyruszamy o 5 rano z minutami. Po 5,5 godzinach jazdy docieramy do KODARI, skąd już na nogach przekraczamy granicę nepalsko-chińską i dalej jeepami po 15 minutach jesteśmy w Zangme (ok. 2300m). Prawie cały czas leje. Mimo że jest już wrzesień monsun jeszcze daje znać o sobie, o czym świadczą potoki przepływające przez sam środek drogi i mnóstwo odłamków skalnych po lawinach kamiennych na naszej trasie. Miasto jest bardzo ładnie położone na stoku i wygląda jak klasztor w Lassie albo jedno z wielu miast w Szwajcarii. Z bliska wszystkie pozytywne odczucia idą gdzieś dalej i zaczynam być rozczarowana tym miejscem. Dookoła brud i smród, a procent ludności rozmawiający w języku angielskim jest niewielki. Ogólnie miasto bardziej przygnębiające niż zachwycające. Nie cierpię Chińczyków. Sporo wojska, a każdy z nich patrzy na ciebie jak na potencjalnego wroga. Tutejsi Tybetańczycy też nie zrobili na mnie większego wrażenia. Ci spotkani w Kathmandu czy Himalajach Nepalu byli dużo bardziej ciekawi i interesujący. Chiny??? Wolę Nepal i Pakistan. Mam nadzieję że z dnia na dzień klimat będzie się zmieniał i przekonam się do Tybetu. Tybet – przecież jak to pięknie brzmi. 4.09.2003 (3730m – Nylam) Z Zangme o godz. 11 wyruszamy do Nylam. Drogę pokonujemy w 1,30h. Krajobraz ulega znacznej zmianie. Coraz mniej zieleni, góry mniej strome, teren lekko się wypłaszcza. Nylam jest miejscem, gdzie wszystkie wyprawy zatrzymują się dzień dłużej w ramach aklimatyzacji. Pogoda nas nie rozpieszcza. Często pada deszcz i na tej wysokości temperatura trochę niższa. Jest mi zimno, bo wszystkie cieplejsze rzeczy: skarpetki, buty są w bębnie który jeszcze nie dojechał. Poza tym to już drugi dzień takiej pogody i drugi bez bębna. 5.09.2003 (3730m – Nylam) Dzień restowy. Po śniadaniu ja, Kinga, Marcin, Malcolm i Mick idziemy na wycieczkę. W ramach aklimatyzacji wchodzimy na jeden ze szczytów, a raczej długą grań tuż zaraz za Nylam. Trasę pokonujemy w ok. 2 h, a wysokość jaką osiągamy to 4410m, czyli 700m wyżej od Nylam. 6.09.2003 (ok. 4300m – Tingri) Z Nylam ruszamy w dalszą podróż do Tingri. Krajobraz po raz kolejny ulega zmianie. Ginie roślinność, giną wysokie góry. Zaczyna się prawdziwy folklor, prawdziwy Tybet. Jazda jeepami trwa 4 godziny, a po ok. 1,5h od Nylam ukazuje się Shisha Pangma (8013m). Oprócz naszej trójki jest jeszcze dwójka Polaków: Magda i Robert, którzy mieszkają w Nicei i przyjechali na wyprawę z agencją z Francji. Bardzo sympatyczna parka. 7.09.2003 (ok. 4300m – Tingri) Dzień restowy – kolejny. Przeznaczamy go na wypad aklimatyzacyjny na najwyższe wzniesienie w okolicy (ok. 4870m). Czuję się świetnie, a w drodze powrotnej pozwalam sobie nawet na małą przebieżkę. Niepokoi mnie tylko pogoda. Na razie nie pada, ale chmury na horyzoncie nie wróżą nic dobrego. Wczoraj nad górami rozciągnięte były meduzy, czy jak kto woli soczewki. Zbliża się na pełnię i do bazy może przyjdzie nam iść w niepogodzie. Poznaliśmy dzisiaj na ulicy małżeństwo Niemców, którzy są już w podróży prawie rok, a mają zamiar być dwa. Podróżują dużym Campusem i są z Hamburga. Poza tym dotarli do Tingri nasi Hiszpanie i Szwed. Ci pierwsi zdecydowali się jutro jechać z nami, bez dodatkowego dnia aklimatyzacyjnego w Tingri, a Nicolas z powodu choroby dołączy (chyba) później. 8.09.2003 (ok. 4800m – Chinese Base Camp) Z Tingri półtorej godziny jedziemy do bazy chińskiej. Droga jest piękna. Widać Everest i prawie cały czas Cho Oyu. Jest to ostatnie miejsce do którego dojeżdżamy jeepami. Dalej będziemy szli o własnych nogach. W tym miejscu spędzimy trzy noce. Ostrzegają przed kradzieżą i trochę się boję wyjść jutro na pół dnia gdzieś na górkę obok w ramach aklimatyzacji. Mam nadzieję, że w ciągu dnia nic nie zniknie, a w nocy śpię raczej czujnie. 9.09.2003 (ok. 4800m – Chinese Base Camp) Kolejne wyjście aklimatyzacyjne na ok. 5450m. Pięknie widoczne Cho Oyu i pobliskie szczyty. Jutro rest. Do południa mycie, a po południu może jakieś wyjście do góry. 10.09.2003 (ok. 4800 – Chinese Base Camp) Nie mogę usiedzieć na tyłku, więc spacerek do lodowca i z powrotem z Malcolmem. 11.09.2003 (ok. 5300m – Middle Base Camp) W końcu coś zaczyna się dziać. Z Chinese wyruszamy dopiero o 11.30. Wraz z chłopakami rwę do przodu i po jakiejś niespełna godzinie łapiemy ...stopa(!) Wielka ciężarówka w 15 minut wywozi nas nad ponad 200m. Po krótkim lunchu samochód zabiera nas w dalszą podróż, aż do końca drogi gdzie zaczyna się lodowiec, u stóp Cho Oyu. Niestety bardzo szybko okazuje się, że zajechaliśmy za daleko i musimy się trochę wrócić. Droga z Chinese Base Camp do Middle Base Camp zajmuje ok. 4 godz. Jutro podobny dystans do pokonania, tylko już ta wysokość wyższa. Mnóstwo tu Tybetańczyków, którzy chodzą za nami krok w krok i sprzedają kamienie: agaty, turkusy i inne. 12.09.2003 (ok. 5800-5900m - Base Camp) Po 4 godzinach z Middle w końcu docieramy do bazy pod Cho Oyu. Wypraw jest już całe mnóstwo, ale większość i tak chyba dopiero w drodze. Piękna pogoda i w całości widoczny nasz cel. Jutro rest. 13.09.2003 (ok. 5800-5900m – Base Camp) No i niestety DUPA!!! Śnieg padał całą noc i pada do teraz. Miało być pranie i kąpanie, a uda mi się może tylko umyć głowę. Wczoraj dałam niezły koncert. Słuchając w nocy CD prawdopodobnie bardzo głośno śpiewałam. Dzisiaj wszyscy się ze mnie śmieją i przedrzeźniają. Jutro chciałabym wyjść w kierunku jedynki, ale jak dalej będzie tak padać to pozostaniemy w bazie. Czasu mamy niewiele i każdy dzień jest dla nas bardzo cenny. Na razie idziemy budować kibel. 14.09.2003 (ok. 6500m – obóz I) O 10.20 wychodzimy z Base Camp w kierunku jedynki. Idzie mi się świetnie i po 3,5 godzinach dochodzę do obozu I. 50 namiotów stoi już w I, a wolne miejsce dookoła niektórych zarezerwowane. Z trudem udaje mi się znaleźć kawałek na naszą trójkę. Po godzinie, może trochę więcej, dochodzą do mnie Kinga i Marcin. Razem rozbijamy namiot, gotuję coś do picia i jedzenia i ok. 18 zaczynamy zejście. Droga w dół mija bardzo szybko, po 1,40 h jestem w bazie na kolacji. Jesteśmy szczęśliwi – jedynka założona i wyposażona. 15.09.2003 (ok. 5800-5900m - Base Camp) Rest. Kąpanie, pranie itd… Jutro jedynka, pojutrze mam nadzieję założenie dwójki. Przed chwilą okazało się że z trzech namiotów mamy już tylko dwa. Jeden Marabut jest rozkompletowany i chyba przyjdzie nam zwinąć jeden z bazy. Marcin jutro nie wychodzi. Nie czuje się najlepiej, więc same z Kingą idziemy do góry. Pogoda paskudna, cały czas pada śnieg. Powyżej jedynki wychodzą tylko Szerpowie. Jestem podłamana, czuję się strasznie i najchętniej uciekłabym stąd. Bardzo tęsknię 16.09.2003 (Base Camp – Camp I) Na plecach mam dobrze ok.15kg. Idzie mi się ciężko, ale idzie. Droga do dwójki z takim balastem zajmuje mi ponad 4 godziny. Marcin mimo że go bolała głowa wyszedł do góry, ale nie zabrał namiotu do dwójki. Chciałam jutro założyć kolejny obóz, ale bez lokum wyniosę depozyt, tylko: gaz, kuchnia, jedzenie, kombinezon, karrimatę... Do II jest prawdopodobnie 3,5h, to niewiele i pocieszam się, że nawet jak będę słaba to więcej niż 5h nie powinno mi zająć dojście do obozu. Wczoraj Huandra wezwał mnie do mesy, gdzie przyszedł w odwiedziny sam Juanito Oiarzabal. To ten, który jako 6 zdobył całą koronę Himalajów i ma największą ilość zdobytych ośmiotysięczników. Pamiętał mnie z Gasherbruma II, a ja go niestety nie. Czuję się super. Mam nadzieję, że pozostałe dwa obozy nie będę musiała rozbijać sama. Zresztą Mistrz zaproponował mi wspólne wejście na szczyt. 17.09.2003 (Camp I – Camp II – Base Camp) Po nieudanej nocy: mało ciuchów, cienki śpiwór Jarka i zepsuty w nim zamek, około godz. 10, wychodzę w kierunku II. W tym samym czasie Kinga i Marcin schodzą do bazy. Na początku droga mija bardzo przyjemnie. Jest dość stromo, mnóstwo lin poręczowych, piękny widok za plecami. Później chmury, miękki śnieg i gówno co widać. Idzie mi się coraz ciężej, plecak obładowany, moje tempo miarowo spada. W rezultacie zamiast 3,5h idę ok. 5h. Wielkie pola śnieżne wiją się w nieskończoność. Po drodze spotykam Juanitę (tego po Wielickim), który oznajmia mi że do II jest ok. godziny. Ja odcinek ten robię w pół, zostawiam depozyt w namiocie Hiszpana i zaczynam zejście. Mijam Japonkę z tlenem i po niespełna 2h jestem w I. Witają mnie Malcolm i Mick. Gotuję coś do picia, pochłaniam zupkę chińską i zamierzam pozostać w I na noc. Na zegarku jest dopiero 17.30. Skuszona dobrą kolacją, deserem, ciepłym śpiworem i ulubioną muzyką o 18 postanawiam schodzić do bazy. Po drodze mijam zawiedzionego Juanitę, który zaprosił mnie wcześniej na herbatę. Przy zejściu zaczepia mnie czwórka Szerpów, którzy cytuję: „Didi, you like a Sherpa”, „My Didi Sylwia”. I tak już do bazy, w miłym towarzystwie i ekspresowym tempie wpadam na kolację. Zdziwienie moją obecnością jest ogromne i zaraz zostaję bardzo dokładnie wypytana o drogę do obozu II. Teraz dwa dni restu i do góry. 18.09.2003 (Base Camp) Przed chwilą dałam dzikiemu skarpetki, lustereczko, kamyki i 10 jenów (ok.5zł). A to wszystko po to, żeby spuścił z ceny za kamyki do mojego agata. 19.09.2003 (Base Camp) Rozmawiałam dzisiaj z Juanito (Mistrzem) na temat wspólnego ataku szczytowego. Jutro idziemy do góry i jak będę się dobrze czuła to na szczyt wchodzę z Hiszpanem, przepraszam – Baskiem, 23-24.09 Chcę już zakończyć ten epizod swojego życia i wracać do domu. 20.09.2003 (Base Camp – Camp I) Pogoda nieciekawa. Przychodzi indyjski przyjaciel Juanity i oznajmia, że do góry idziemy jutro. Zaraz robię manewr przeciwny i sama kieruję się do bazy Hiszpanów. Po krótkiej rozmowie decydujemy się wyjść jeszcze tego samego dnia. Pogoda fatalna, a ja w samych ślizgach i bawełnianej koszulce. Tylko jakiś instynkt nie karze mi się zatrzymać i od jeziorka do jedynki, mimo ciężkiego plecaka i bolących pleców, wbiegam w niecałe 30 minut. Kinga z Marcinem są w obozie I. Korzystam z pustego namiotu Nicolasa i spędzam w nim nockę. 21.09.2003 (Camp I- Camp II) Pogoda z rana znowu płata figle. Dużo świeżego śniegu i tylko dwóch Szerpów wyszło z rana w kierunku II. Juanito odkłada wyjście do II na dzień następny. Ja już jestem spakowana i gotowa do wyjścia. Raptem Mistrz zmienia zdanie: Idziemy. Z nami idzie jeszcze przyjaciel Hiszpana z Szerpą. Facet ma już za sobą trochę lat i cała wycieczka dłuży się do 6-7 godzin. Wieczorem w II wielka feta. Chłopaki mają całe żarcie z Hiszpanii. Sery, wędzonki, salami, szparagi, chipsy, słodycze... Pycha. Palce lizać. 22-23-24.09.2003 (Camp II – Camp III) Do III wychodzimy ok. 11. Obóz wydaje się tak blisko, a jednak wędrówka trwa ok. 4 h, może więcej, bo ślady w głębokim śniegu, wyraźne po przejściu wcześniejszych membersów, za jednym zamachem burzy Szerpa zjeżdżający z góry na tyłku. Trójka - wysokość ok. 7400m. W obozie jest tylko dwójka Brazylijczyków i jak się później okazuje jeden Japończyk. Pogoda po południu się powtarza: śnieg, wiatr, chmury zakrywające cały widnokrąg. Cieszę się jednak, że jestem już tak wysoko i że być może jutro nadejdzie mój dzień szczytowania. Pogoda nie chce się poprawić, dlatego z Juanitem postanawiamy w razie „W” spędzić jeszcze jeden dodatkowy dzień w III. Nastawiamy jednak zegarki na 3 rano i wkładamy nogi do śpiwora. Tak a propos tego śpiwora. Jakoś się z Hiszpanem nie zrozumieliśmy i w rezultacie tylko on wziął cienki 400gr puchu, bez zamka, wciskany na gumkę. Do licha! Dobrze że kombinezon puchowy mam na tyle gruby, że wytrwałam w nim do 2.30 rano, śpiąc może tylko godzinę lub półtorej. Przed czasem pobudka. Wyglądamy na zewnątrz, pogoda jakby nieco lepsza. Przynajmniej na razie nie pada śnieg. Wysoko nad nami małe światełko. Para Brazylijczyków też zaczyna krzątać się w swoim namiocie. Gotujemy coś do picia, ja zjadam na siłę dwa batony i ok. 4 rano jesteśmy przed namiotem. Powoli podążamy do góry. Idzie mi się świetnie. Małe światełko nad nami zmniejsza swą odległość. Za nami nie widać już nic. Nie jest ani zimno, ani ciepło. Jest w sam raz. Nie czuję zmęczenia, czuję power! Przy ostatniej poręczówce mijamy owe światełko. Okazuje się nim Japończyk, Koreańczyk, cholera go wie kim jest – ma skośne oczy. Wygląda na trochę przestraszonego i zmęczonego i w tym miejscu postanawia zawrócić. My z nad poręczy lądujemy na wielkim śnieżnym plateau. Jest ciemno i nie widać żadnych śladów. Czekamy ok. godziny aż się rozjaśni i będzie można nakreślić ciąg dalszy drogi. Juanito błądzi w ciemnościach, udaje mu się naprowadzić nas na ścieżkę, ale to kropla w morzu. Pola śnieżne są olbrzymie, a te przed nami ciągną się jeszcze daleko, w nieskończoność. W końcu za dnia pozostaje do pokonania, wydaje się, ostatni odcinek prostej. Na następne połacie śniegu docieramy po 11. Z lewej strony mijamy śnieżną piramidkę, która z bazy wygląda na szczyt. Śnieg jest bardzo głęboki i tuż przed wierzchołkiem zmieniam zmęczonego partnera i zaczynam torować. Wychodzimy na kolejne wielkie plateau, na którym widać mnóstwo wydeptanych ścieżek, prowadzących na wszystkie strony świata. Zaczynamy ponad godzinny przemarsz wierzchołka. Przy każdym charakterystycznym punkcie robię sobie zdjęcie, bo za cholerę nie mam pojęcia który z nich to TOP. Mgły przysłaniają dosłownie wszystko. Nic nie widać, żadnych widoków. O Evereście i Lhotse została tylko świadomość, że gdzieś tutaj powinny być. Po spacerze dookoła wyznaczonego miejsca zatrzymuję się przy Juanicie, który rzekomo stoi przy chorągiewce wyznaczającej najwyższy punkt na tej górze. Jest godz. 12 z minutami. Robię zatem kolejne foto i widzę jak łagodnie cały teren przede mną opada w dół. Jestem już spokojna że stoję w prawidłowym miejscu. Dla Hiszpana to trzecie wejście na tą górę. Zaczynamy odwrót. Dosłownie na ostatniej poręczówce lecę głową w dół. Przy tasiemce przy pasie wpinając ósemkę żebra mi ściska tak mocno, że nie mogę oddychać. Chwytam więc linę w ręce, wpinam lonż i zaczynam zjazd. Dopóki ściana jest ukośna NO PROBLEM., ale ostatni odcinek nieco się pionuje. W rękawiczce mam już mnóstwo śniegu z liny, no i głowa w dół i heja. Nie wiem ile to wszystko trwało, ale pewnie ułamki sekund. Dla mnie całą wieczność. Chyba nigdy się jeszcze tak nie przestraszyłam. Gdyby nie ten lonż.... Widzę że z II ktoś mnie obserwuje, za chwilę pojawia się więcej osób. Jest mi wstyd. Próbuję uspokoić swoje roztrzęsione ciało. Na szczęście przychodzi chmura i na chwilę mnie zasłania, a ja w tym czasie dochodzę na miękkich kolanach do namiotu obozu III. Nie mówiąc Juanicie o moim wypadku, przebieram kombinezon, pakuję swoje rzeczy i na tyłku zjeżdżam do II. Małe gotowanko i dobranoc. Hiszpan w namiocie obok nie rozstaje się z telefonem satelitarnym. Rano masakra. Pizga, pada śnieg, nic nie widać. Śnieżyca. Nikt nie wychyla się ze swojego namiotu. Wołam Juanitę, ale nikt nie odpowiada. Zresztą i tak nic nie słychać poza trzepotaniem namiotu. Nie zanosi się na poprawę pogody, a mnie ciągnie na dół. O 11.00 podejmuję decyzję o zejściu. Drętwymi rękami zakładam raki i próbuję wypatrzyć ścieżkę do II. Po śladach nici. Wiatr zrównał wszystko. Powoli krok po kroku kieruję się w dół. Chwilami powątpiewam czy obrany kierunek jest rzeczywiście prawidłowy i czy zaraz np. nie wpadnę w jakąś szczelinę. Dwa razy zatrzymuję się na chwilę, bo nie widzę już zupełnie nic. Chmury dosłownie na moment się rozstępują i zauważam kawałek od siebie poręczówkę. Śnieg głęboki, wyciągam linę spod niego, ale chyba najgorsze mam już za sobą. Teraz pomału w dół. Wieje dalej, ale przynajmniej zwiększył się zakres widoczności. Z góry widzę w jedynce paru ludzi, którzy przyglądają mi się z zainteresowaniem. Wiatr robi ze mną co chce. Czasami przystaję żeby mu nie wchodzić w drogę, żeby z nim nie walczyć. W I jem tylko trzy ciastka, biorę pół butelki picia i na dół. Wszyscy gratulują, moja radość nie ma końca. To już FINISH – dla mnie. Jak się później okazało Juanito zszedł z II 2 godziny przede mną. Ciekawe? Prawdopodobnie coś do mnie krzyczał, ale przy takiej pogodzie mógł nawet wrzeszczeć, i tak nikt by go nie usłyszał. Poza tym tego dnia byliśmy jedynymi osobami, które odważyły się opuścić namiot. Stąd pewnie tyle gapiów obserwowało moje poczynania nad I. 27.09.2003 Do obozu I wychodzą Kinga i Marcin. 28.09.2003 Z powodu silnego wiatru Kinga i Marcin wracają z II do I i spędzają tam jeszcze jedną noc. Nad Cho Oyu meduza (zwiastun niepogody) utrzymuje się przez cały dzień. Mimo nie najlepszych prognoz oboje chcą iść do góry. Jak mówią jest to dla nich ostatnia szansa na zdobycie szczytu. 29.09.2003 Wszyscy schodzą do bazy. U góry wieją huraganowe wiatry. Powyżej jedynki nie ma już nikogo. 1.10.2003 Kinga i Marcin ponownie wychodzą do I. Dobre prognozy z Insbrucka na 4 i 5.10 wypychają wszystkich do góry. Jest jeszcze szansa i dla nich. 3.10.2003 Wychodzę do I po swoje rzeczy. Dla mnie to już naprawdę koniec wyprawy. Od Hiszpana dowiaduję się, że w II nie ma dwóch namiotów z wyposażeniem, a w III został tylko jeden. Reszta pofrunęła z wiatrem. 5.10.2003 TOP dla Kingi i Marcina. Brawo!!! Tego dnia obserwuję górę z bazy. W kierunku wierzchołka podąża ogonek, może jest ich tam razem 20 osób, może więcej. Z dołu wygląda pięknie. Prognozy się sprawdziły i od rana świeci słońce. Solidaryzując się z tymi co na górze, robię sobie spacer na przełęcz Nang Pala (ok.5900m). 6.10.2003 Wieczorem przychodzą jaki. Ja już jestem spakowana. Wysłałam właśnie Tybetańczyków do jedynki żeby pomogli Kindze i Marcinowi w zniesieniu sprzętu. 7.10.2003 Wielkie pakowanie bazy. I to by było na tyle Robimy dwa odcinki w ciągu jednego dnia. Docieramy do Chinese Base Camp skąd zabierają nas jeepy do Tingri. Kolacja w knajpie, dużo piwa i w końcu upragnione łóżko. Żegnaj Tybecie.