O książce „Życie i Zagłada Izraelickiej Gminy Wyznaniowej w

Transkrypt

O książce „Życie i Zagłada Izraelickiej Gminy Wyznaniowej w
O książce „Życie i Zagłada Izraelickiej Gminy Wyznaniowej w
Jordanowie”
Grzegorz Miśkiewicz:
Historią Żydowskiej Gminy Wyznaniowej w Jordanowie zajmuję się od szeregu lat, na tyle
długo, by nie móc odpowiedzieć na pytanie - jak to się zaczęło. W każdym razie ja sam
jestem Jordanowianinem, choć z napływowej rodziny krakowskiej. Małe miasteczko, to jest
coś, czego albo się w pewnym wieku i sytuacjach wstydzimy, albo potrafimy być dumni i
czuć bliskość, o jaką trudno w przypadku dużej aglomeracji, w której tak wiele
anonimowości, tak dużo wspólnej, a naprawdę niczyjej „przestrzeni”, w wielorakich jej
wymiarach. W małym miasteczku ma się przed oczami każdy zaułek, budynek i jego
mieszkańców, a jednak … można nie znać jego historii, mimo że wcale nie tak trudno się o
nią potknąć.
Zaczęło się (a jednak sobie przypomniałem!) od kirkutu, a konkretnie od tego, co z niego
zostało – jakieś 58 a zachwaszczonej i zalesionej powierzchni, z powywracanymi i pokrytymi
ściółką macewami. Teraz, kiedy zakończył się pewien etap mojej pracy (ukończona i wydana
książka) ów kirkut jest właśnie rewitalizowany, przywracany do „życia” i świadomości. To
uważam za swój największy sukces, bo całkowicie (i świadomie) wyparta z pamięci historia
powraca na swoje miejsce.
Opisując w swoich pierwszych artykułach (dedykowanych miejscowej gazecie) losy Gminy
Żydowskiej w Jordanowie, a szczególnie te tragiczne okoliczności, związane z Holokaustem,
sądziłem, że głosy przeszłości zamilkły na zawsze. Nieliczne, zachowane ślady tej
społeczności zamykają się w obrębie wspomnianych pozostałości kirkutu i tzw.
pożydowskich kamienic – dowodów materialnego istnienia pokoleń narodu bez własnego
państwa. Być może to nie wszystko, bo jest przecież pamięć pokolenia, które tamte czasy
przeżyło i na pewno nie jeden fakt, nie jedno zdarzenie mogłoby ocalić od zapomnienia.
Trudno jednak na to liczyć, trudno dotrzeć i zaktywizować pamięć tych ludzi, a z roku na rok
coraz mniej ich pozostaje. Sądziłem więc, że należy uporządkować wszystko, co jest możliwe
do uporządkowania, uwiecznić tę odchodzącą przeszłość, dopóki można jeszcze to zrobić,
dopóki ślady nie zetrą się na pył, by zatrzymać upływający czas i zostawić choćby resztki tej
historii nie zapomnianej i w miarę możliwości nie wypaczonej. Życie jednak pisze
niespodziewane scenariusze i często wymusza zmianę osądu, ustawia historię w innym, niż
się tego spodziewaliśmy, świetle.
Bazując na wspomnianych wyżej artykułach, zrealizowałem (jesień 2011) kilka krótkich,
amatorskich filmików, które przeze mnie jak i przez kilka serwisów umieszczone zostały w
Internecie. Jest to sposób dotarcia do ludzi w każdej sprawie, również w tak niszowej,
historycznie lokalnej, jaką jest kwestia Holokaustu jordanowskiej Gminy Żydowskiej. I oto
już po kilku dniach następuje przełom, zupełnie nieoczekiwany.
e-mail z 17.11.2011
Widziałem Pana film na You Tube. Mieszkam w Brooklynie (Nowy Jork). Jestem drugim
pokoleniem po moim dziadku, który był jordanowskim rabinem, i który został deportowany
przez Rosjan ze Lwowa na Syberię, jako galicyjski Żyd. Po wojnie dziadek wyemigrował do
Ameryki i tam przedłużył generację swojej rodziny o kolejne pokolenia. Josh Zoberman
(tłum. z angielskiego)
Wspomniany rabin to Elkune Zoberman. O jego losach traktuje pierwszy artykuł moich
Zeszytów Historycznych. Niemniej to nie Joshua Zoberman, autor pierwszego listu stał się
moim stałym rozmówcą, a jego kuzyn, Eliezer, również wnuk rabina Elkuny. Napisał jako
drugi i pozostawał w stałym kontakcie, mailowym i telefonicznym. Jak na takie
nieoczekiwane spotkanie ze światem, o którym sądziłem, że nie istnieje, sytuacja dość
szczególna, ale też nie jedyna w późniejszych relacjach. Mniej więcej w tym samym czasie,
znając już nazwisko jordanowskiego rabina, na jednej ze stron internetowych natrafiam na
zdjęcie jego nagrobka z opisem potwierdzającym to wszystko, o czym mówił Eli.
Prawdziwym jednak zaskoczeniem był jeden z wpisów umieszczonych pod zdjęciem:
Mój dziadek Yehoshua (Oskar Ozjasz) Schachner i rabin Elkune Zoberman byli jedynymi
[Żydami] ocalonymi z Jordanowa. Mój pradziadek, Izak Schachner był głową rodziny.
Shloimie. (tłum. z angielskiego)
Nie znam adresu Shloimiego, ale zostawiam wpis na stronie z prośbą o kontakt. Informacja
elektryzująca, przynosząca wiele nadziei na jakiś ciąg dalszy. Nie wiem, czy rzeczywiście
tylko dwie osoby „przeżyły Jordanów”, jednak sam fakt, że ktoś ocalał, przerwał ten krąg
totalnego, zaplanowanego wyniszczenia, rzuca nową perspektywę, zmusza do działania.
Shlomo dość szybko odpowiada na moją notkę. Jest młodym, raczej „średnio” ortodoksyjnym
Żydem. Mieszka w Nowym Jorku, w dzielnicy Monsey. Elokwentny, przekazuje bardzo
konkretne, choć dość oszczędne informacje o losach swojej rodziny. Przyznaje, że nie
przychodzi mu to łatwo, że ma opory emocjonalne, kiedy przed kimś nieznanym musi
przytaczać informacje na temat najbliższej rodziny. Nie naciskam, daję mu czas. To pomaga.
Po jakimś czasie sam przysyła nowe wiadomości. To na ich podstawie piszę kolejny artykuł,
którego bohaterem jest, zamordowany w 1943 r. Izak Schachner, kupiec, jeden z
najbogatszych mieszkańców Jordanowa.
Kolejne artykuły jestem zmuszony na gorąco aktualizować – tak szybko przybywa
nieznanych mi dotąd faktów. Nowe światło padło np. na jednego z bohaterów artykułu –
Oskara Ozjasza Schachnera, który, jak się okazało, złożył, tuż po wojnie, zeznania przed
Wojewódzką Żydowską Komisją Historyczną. Dzięki uprzejmości ŻIH mogłem wygrzebać je
z przepastnych archiwów i wykorzystać w kolejnych Zeszytach Historycznych.
16 marca 2012 r. złożył mi krótką i niespodziewaną wizytę wspomniany już Eli Zoberman.
Przyleciał dzień wcześniej, by odwiedzić, podobnie jak tysiące innych Żydów z całego
świata, grób cadyka Elimelecha Weissbluma w Leżajsku. Do Jordanowa przyjechał na kilka
godzin, ale zdążyliśmy odwiedzić cmentarz i Urząd Miasta. W wyniku tej wizyty wyszły na
jaw nowe fakty, związane z historią rodziny, których nie sposób było pominąć w dalszej
pracy.
Inny, ważny moment – w 2012 r. pisze do mnie Midge Ackerman, że cała jej rodzina
wyjechała przed wojną z Jordanowa do Stanów Zjednoczonych, ale na miejscu pozostał
wujek jej matki, Roman Egerman. Do dziś nie wiedzą, co się z nim stało w czasie wojny.
Mama Midge przyjechała do Jordanowa w latach 90-tych, by się czegoś dowiedzieć, ale nikt
jej nie pomógł. Dotarłem do powojennych akt sądowych, z których wynikało jedynie, że
zmarł w niewiadomym czasie i z niewiadomej przyczyny. Po pewnym czasie docieram jednak
do dokumentów ekshumacji ponad setki Żydów, zamordowanych na terenie Makowa
Podhalańskiego. Jest lista, jest nazwisko, z jedną, niewłaściwą literą, ale na tyle nienaturalną i
niewystępującą nigdzie, przy podobnie brzmiących nazwiskach, że mogę z dużym
prawdopodobieństwem powiązać je z osobą Romana. Jest pochówek ekshumowanych na
cmentarzu żydowskim w Wadowicach. Docieram do zarządcy i proszę o zrobienie zdjęcia
grobu. Wysyłam do rodziny, zastrzegając, że nie ma stuprocentowej pewności, co do osoby,
ale oni przyjmują to z wielką wdzięcznością i ulgą. Moja mama – napisała Midge – ma
wreszcie spokojną duszę.
Te doświadczenia, w miarę upływu czasu, wymagały poszerzenia, dlatego zdecydowałem o
napisaniu pracy, ujmującej, w miarę możliwości, całość zagadnienia. Oczywiście materiał
dokumentacyjny prawie nie istnieje. I tylko to „prawie” stało się prawdziwym wyzwaniem,
które nie pozwoliło mi przejść obojętnie nad tą historią.
Sama historia jest dla mnie odskocznią (chociaż dyletantem nie jestem – mam doktorat
właśnie z tej dziedziny), biegunem przeciwnym do tego, czym na co dzień się zajmuję:
muzyką – nauczaniem i komponowaniem. W muzyce szukam piękna absolutnego. Ale
historia to również poszukiwanie i odkrywanie, więc jedno i drugie wzajemnie się dopełnia.