Witaj zegarze... - Jakub Ciećkiewicz

Transkrypt

Witaj zegarze... - Jakub Ciećkiewicz
3.09.2010
Zagubiony w labiryncie Fezu
„Witaj zegarze, w którym czas
Jakub Ciećkiewicz
Ś
wieże łąki, poprzecinane szybkimi, fiołkowymi
spojrzeniami jezior, są
jak wielkie, zielone kilimy, umocowane na
szczytach pagórków,
wśród których Allach
– w swej nieskończonej
mądrości i dobroci – powołał do życia
amfiteatr miasta.
Z daleka widać rozległe, przysadziste, żółte mury, powyżej – tysiące białych tarasów, jeszcze wyżej,
przyklejone do nieba, lśniące minarety, szmaragdowe dachy meczetów, medres i pałaców.
A w środku, w wielkim złotym
jądrze, w najczcigodniejszym i najświętszym centrum: Władca Światów – w swej nieskończonej litości
i miłosierdziu – wbił w ziemię trzy
wiecznie płonące pochodnie: Wielki
Meczet, uniwersytet i bibliotekę
Al–Karawijjin.
Oto Fez – dawna stolica imperium, łączącego Grenadę, Dakar
i Timbuktu.
Oto Fez: matecznik muzułmańskiej wiary, nauki i kultury.
Oto Fez: kolebka mauretańskiej
sztuki i rzemiosła.
Oto Fez: zagubiona Księga.
Oto Fez: miasto zatopione
w średniowieczu, gdzie czas, dzięki
błogosławieństwu Pana Proroków,
stanął już w 818 roku!
I niech tak pozostanie.
Aż do dnia sądu.
***
Pan Farid: brązowooki, wąskousty, czarnobrody, ubrany w białą dżalabiję, jeździ po mieście czerwoną taksówką.
– Ale bagaże proszę położyć na dachu!
– Jak to na dachu?
– Normalnie, jak wszyscy.
– To znaczy?
– To znaczy, że trzeba podnieść
torbę i oprzeć ją o metalową ramkę.
Nerwowo usiłuję sobie przypomnieć, jak brzmi po francusku słowo przywiązać: „attache czy charge
d’affaires”… Bo ramka ma najwyżej
pięć centymetrów wysokości!
– Spokojnie, w Fezie się nie kradnie – uspokaja szofer. – No, jedzie
pan, czy mam szukać innego klienta?
Świat wokół – w błękitach nieba, w spłowiałych żółciach miejskich
murów, które obsiadły całe stada
wielkich, białych bocianów, w amarantach i w lazurach dziewczęcych tu-
/MAGAZYNPIĄTEK
C10
nik, w uśmiechach ludzi, w parskaniu osłów, w rzężeniu motorowerów, w dymie ulicznych grillów – odurza i oszałamia.
Szofer co chwila przystaje i pyta
przechodniów o hotel Verus. Rozmowy się przeciągają, zmieniają w pogawędki, mininowele, a nawet w dłuższe opowieści, w baśnie, narracje
i arabskie gawędy. Kto wie, może
właśnie w ten sposób powstaje nowa
wersja historii 1001 nocy?
Miejscowi snują przypuszczenia
na temat położenia riadu, który musi
być gdzieś w pobliżu, ale wokoło przecież tyle ulic! „No, jesteśmy w Fezie! Tak
tu mamy. I to jest w gruncie rzeczy po
prostu cudowne!” – wyjaśniają. Jedziemy dalej, kolejny przystanek, kolejne spotkania i pytania. Spokojnie, Allach nas doprowadzi we właściwym
czasie…
– Wreszcie na miejscu! – cieszy
się kierowca.
Trwa radosne, serdeczne, ceremonialne pożegnanie, bo jesteśmy
już teraz znajomymi, wiele wspólnie
przeżyliśmy, i kto wie, może wkrótce spotkamy się ponownie? Ale po
obejrzeniu riadu uśmiech gaśnie…
Znowu brakuje klucza do pokoju,
a recepcjoniści chcą mi dokwaterować kogoś na noc…
Nadchodzi zdradziecki zmierzch,
zły czas na poszukiwanie nowego
schronienia: „można się zgubić, zapomnieć o początkowym celu wyprawy, ażeby wrócić dopiero po wielu dniach, z manowców dziwnych
i splątanych przygód”**. Najlepiej
więc wyjść na płaski dach, wypić
kilka szklaneczek miętowej herbaty,
zapalić fajkę wodną i porozmawiać
spokojnie z miejscowymi, aż emocje
dnia opadną jak pożółkłe liście.
***
Ze szczytu riadu, w ciężkim od
czerwieni, wielkim, zmęczonym
słońcu, widać bogaty: rojny, złoto–miedziany ul medyny.
Starożytne dzielnice, jak wielkie, bursztynowe plastry miodu,
otaczają zakolami tajemniczą królową, prastarą pszczołę Al–Karawijjin. Każda z nich jest osobnym państwem. Ma własną świątynię, funduk – karawanseraj, własną szkołę
koraniczną, własną fontannę, hammam i piekarnię. Wokoło tyle miast,
tyle suków, tyle warsztatów, tyle
wszystkiego. 9400 ulic! I ponad milion ludzi!
Najstarsza dzielnica, czcigodna,
omszała arka czasu, to El Andalous,
założona w 818 roku przez 8 tysięcy
rodzin wygnanych z Hiszpanii, usadowiona, po wschodniej stronie rzeki wadi Fez. Kilka lat później, na zachodnim brzegu, wyrosła osada Kairouyine, założona przez 2 tysiące rodzin przybyłych z Tunezji. Właśnie
tu stanął Wielki Meczet i pierwszy
na świecie uniwersytet. Tak, wtedy
wszystko się zaczęło…
Do świętego miasta przybywali mędrcy, poeci, muzycy, najlepsi
rzemieślnicy z Kordoby, Sewilli
i Grenady… Budowniczowie cudownej Alhambry, pałaców, meczetów, medres – najwięksi z największych. Najmędrsi z najmędrszych. Najznakomitsi spośród znakomitych.
Elity cywilizowanego świata…
Fez to sekretny, ukryty świat, gdzie tysiącletni kupcy i rzemieślnicy przekazują sobie z pokolenia
w pokolenie tajemnice fachu. ZDJĘCIA: JAKUB CIEĆKIEWICZ
***
O świcie pojawia się Samira.
Wchodząc lekkim, tanecznym krokiem do hotelu, wciąga ze sobą,
świetlisty poranek, pełen zapachu
piżma, ambry, leśnych fiołków
i arabskich przypraw. Jej piękne,
długie, czarne włosy i wielkie, czarne oczy mają moc paraliżowania recepcjonistów, którzy w zaskoczeniu,
w odurzeniu i w oszołomieniu, ni
stąd, ni zowąd przynoszą wspaniałą,
pachnącą kawę i kokosowe ciasteczka, uznając w 26–letniej studentce
– przewodniczce, prawdziwą Boginię Turystyki.
Ile kosztuje zwiedzanie? To pytanie prostackie. Faux pas, gafa,
fałszywy krok, niezręczność, uchybienie, obraza majestatu. Bo jak
można wyrazić matematycznie
kunszt Ariadny i talent Szeherezady? Jak można zapłacić za urok
i poezję? Książkowy przewodnik
mówi po chamsku „25 euro za
dniówkę”, ale przewodnik kłamie,
a zresztą, co to znaczy „dniówka”?
Może 3 godziny?
– Mon ami, mon cheri – Samira
gładzi mnie po ręce. – Oczekujesz
całodziennej pracy, ty po prostu
w ogóle nie masz serca!!! Ach Żakob,
Żakob – załamuje dłonie – już nigdy
więcej nie oprowadzę Polaka!
Jednak bogini się wcale nie obraża. Wybucha uśmiechami, mruży
figlarnie oczy, żartuje, flirtuje – czeka na odpowiedni moment, na małą
chwilę słabości, zmęczenia, rozkojarzenia, zapomnienia, by nagle, stosując wyrafinowane chwyty retoryczne i techniki autoprezentacji,
mowę ciała, duszy, intelektu – po
mistrzowsku wrócić do rozmowy
o wynagrodzeniu. Jest przecież
Arabką i zna 1001 sposobów stawiania na swoim.
Na razie stan meczu wynosi jeden: zero.
***
***
„Przez całą noc majaczyłem
niejasno i zawile o starej, zapomnianej, zaginionej Księdze…”**
Słońce nad Fezem staje się gęste od żółci, odbitej od wąskich uliczek medyny, która zaraz za piękną
bramą Bab Bu Dżelud – rozpływa
się w tysiące zaułków, ganków, sieni,
schodów, niespodziewanych wyjść
na podwórka, gdzie toczy się codzienne życie: kobiety piorą bieliznę, mężczyźni pracują w małych
warsztacikach, dzieci biegają z krzykiem po zaułkach. Ktoś jedzie na
ośle. Kilkunastoletni chłopiec podchodzi do ojca, właściciela miniaturowej kawiarni, i z szacunkiem całuje go w rękę…
Uliczka w lewo: z oddali dobiega ciężki, głęboki zapach tui i cedru – rzemieślnicy pochylają się nad
stołami, zagłówkami łóżek, krzesłami, szafami. Jedni wygładzają
drewno, inni malują ośmiokątne
tace, służące do przenoszenia darów ślubnych z domu pana młodego do domu panny młodej. Wokoło
błyszczą wielkie, srebrne trony,
w których nosi się nowożeńców po
uroczystej ceremonii.
Uliczka w prawo: pod starym
drzewem figowym, wybuchają zapachami kosze pełne henny, rumianku, płatków róży, antymonu, oliwkowych mydeł, a w głębi, w magicznym sklepiku, który w rzeczywistości jest laboratorium alchemicznym,
czarnoksiężnik – pan Faris, spogląda kątem oka na klientkę i szybko
przygotowuje dla niej odpowiedni
zapach – to może być rozgrzany letni las, albo jesienny zimny strumień,
albo łagodny promień złotego księżyca…
Uliczka w skos, brama, długie
zejście w dół: podwórze otwiera
wielki teatr słynnych garbarni
Chouarasa. Wokoło bucha drażniący zapach amoniaku, skrzypią
ogromne, drewniane kołowroty,
przelewające wodę do kamiennych
kadzi, gdzie stoją półnadzy farbiarze – jak mityczni herosi – zanurzający w barwnikach wielkie płaty
skóry.
– Chodź, poprowadzę cię – Haszim podaje mi rękę i wciąga na
wąską, mokrą ścieżkę, między wypełnionymi żółcią, błękitem i zielenią kamiennymi studniami.
– Jesteśmy zorganizowani
w spółdzielnie – opowiada – każda
ma mistrza, czeladnika, uczniów.
Fach przechodzi z ojca na synów…
Skaczemy niepewnie przez śliskie
obręcze.
Tuż obok robotnik wsypuje do
wody gołębie odchody, wlewa krowi
mocz, dorzuca barwnik i… cud. Po
chwili kadź płonie na czerwono.
Wracamy. Uliczka w bok. 10
razy w prawo, 7 razy w lewo. 5
razy o mały włos nie stratował nas
osioł. Mijamy suk szewców, kaletników, tkaczy, mosiężników, ceramików, sklepy handlarzy jedwabiem, cukiernie, maleńkie bary
i restauracje…
– Wiesz Żakob – mówi Samira
– nasz król, Muhammad VI, ogłosił,
że każdy turysta, który wynajmie
przewodnika narodowego, takiego
jak ja, musi mu zafundować obiad.
Wybucham śmiechem! – Bardzo chętnie – mówię… niebacznie!
Cena okazuje się parysko–wiedeńska, a Samira, wychodząc z restauracji, odbiera część rachunku od
kelnera. Stan meczu wynosi jeden:
jeden!
***
Brodzimy w malinowym świetle
popołudnia, przemierzamy setki
drobnych uliczek wielkiego drzewa
Fezu, uskakujemy na okrzyk „Balek” przed osłami, dźwigającymi
gruz albo ciężkie, pomarańczowe
butle z gazem, zaglądamy do mrocznych warsztatów, żeby spojrzeć
w skupione twarze rzemieślników.
Tuż obok, w zakamarkach placyku, nad stertą metalu, pan Dżamal wystukuje młoteczkiem długi
pas mosiądzu. Mówię mu, że się
znam na robocie, bo jako piętnastoletni chłopak terminowałem
u wielkiego mistrza metalu, ślusarza i kowala, pana Oremusa, który
prowadził w Krakowie tajemniczy
zakład, gdzie powstawały kute kraty, lśniące mosiądzem tabernakula, ozdobione ludzkimi głowami
drzwi świątyni Mariackiej i Bóg
wie, co jeszcze. Znam się na prasach, kowadłach, młotach, pilnikach, wiem, kiedy trzeba puścić
tlen pod kuźnię… Dżamal pyta, dlaczego porzuciłem fach, skoro trafiłem na takiego mistrza…

Podobne dokumenty