kronika aktr cyklista 2008
Transkrypt
kronika aktr cyklista 2008
KRONIKA AKTR CYKLISTA 2008 SPIS RAJDÓW 1. Noworoczna wyrypa notecka 2. Rajd lesersko-krajoznawczy po okolicach Wrześni 3. Leser do Obornik 4. Leser wariantowy 5. Rajd orkanowy 6. Rajd mini ziemiański 7. Ultraleser 8. Okolice Chludowa 9. Wyrypa notecka "Ostatni Szlak" 10. Rajd na Łysą Górę 11. Pagóreczki i Śnieżycowy Jar 12. Błotnisty leser 13. RPW 2008 Bucharzewo 14. Rajd nowego zarządu do Objezierza 15. Rajd gościnny GROWI 16. Objazd Murowanej 17. Rajd radia Merkury 18. Rajd poremontowy rajd do Zielonki 19. Pogórze Przemyskie i Góry Słonne 20. Rajd do WPNu 21. Leser grilowy 22. IX skrzyżowanie z rowerem w tle 23. II poremontowy rajd do Zielonki 24. Ślęża i okolice 25. Makser po Zielonce 26. Rajd z Chodzieży 27. Rajd do Pszczewskiego PK 28. Masyw Śnieżnika i Góry Bialskie 29. Rajd na wschód (dość bliski) 30. III rajd poremontowy 31. Rajd Szlakiem Kościołów Drewnianych 32. XLI Rajd w Nieznane 33. Nocnik na Łysą Górę 34. Rajd do Gniezna 35. Zlot Gigantów – Bednary 36. Rajd rodzinny 37. Rajd szosowy do Zaniemyśla 38. Rajd Radia Merkury 39. Rajd Kupały 40. Rajd do Okońca 41. Rajd do Środy Wlkp. 42. Rajd do Biskupina 43. Rajd do Rezerwatu Dołęga 44. Rajd bardzo leserski 45. RING 46. Jeziora Puszczy Zielonki 47. Rajd kąpielowy 48. Rajd do Krajkowa 49. Leser niedzielny 50. Rajd w góry Bialskie i Masyw Śnieżnika 51. Leser sobotni 2 52. Leser Darka 53. Szybka szosa 54. Leser Ewy 55. Rowerowe Pożegnanie Lata 56. Rajd z dzieciakami 57. Jeszcze jeden rajd do Zielonki 58. Rajd do Wlkp. Parku Etnograf. – Dziekanowice 59. Rajd niedzielny do Objezierza 60. Październikowy WPN 61. Puszcza Wpuszcza 62. Rajd radia Merkury 63. Góry Orlickie i Bystrzyckie 64. Ostatni rajd starego czasu 65. Rajd do Zielonki 66. Rajd do Ewy 67. Błoto i krzaki 68. Rajd tandemowy 69. W poszukiwaniu bobrów 70. Rajd do Zaniemyśla 71. N-ty rajd do Zielonki 72. 14 rajd niepodległości POTOP W SIEDZIBIE 73. Rajd na południe 74. Rajd klimatyczny WIGILIA KLUBOWA 75. Rajd do Michała 1. NOWOROCZNA WYRYPA NOTECKA – 05.01.2008. 2. RAJD LESERSKO – KRAJOZNAWCZY PO OKOLICACH WRZEŚNI – 12.01.2008 Kiedy: 12.01.08 Kto: Krzysiek Cecuła team Eurobike, Bartek Konowalski team Cube, Wojtek Surażyński team Radon, Andrzej Kaleniewicz team Unibike Gdzie: Września – Osowo – Nowa Wieś Królewska - Biechowo – Bardo – Giecz – Nekla – Nekielka – Jezierce – Graby – Marzelewo – Września (ok. 65 km) Są takie dni, kiedy wysiadają najwięksi twardziele. Zazwyczaj dzieje się tak wtedy, gdy warunki atmosferyczne wygrywają z najlepszymi choćby umiejętnościami rowerzystów lub /oraz z możliwościami ich sprzętu. Tak się akurat złożyło, że tego pamiętnego dnia najlepiej jechało się akurat mnie, mimo, że byłem jedynym na trekkingu z cienkimi oponami – reszta miała górale. Zadecydował mały szczegół – tylko moje opony uzbrojone były w kolce. Mogłem jechać na góralu, ale musiałbym przekładać do niego opony „kolczaste” – a nie chciało mi się, pozostałem więc przy moim poczciwym Unibike’u Freeway’u, którego do warunków zimowych przystosowałem już wcześniej. Mimo, że zdawałem sobie sprawę z niełatwych warunków, musiałem pojechać na wycieczkę wokół Wrześni – nagliły mnie terminy opisania tej trasy do wydawnictwa Express Map. To, że w ogóle ktoś ze mną pojechał, było dla mnie sporym zaskoczeniem. Umówiliśmy się we Wrześni – przyjechałem tam samochodem z Bartkiem. Wojtek dojechał pociągiem, Krzychu… na rowerze, ze Swarzędza ;) To był akurat chyba taki sobie pomysł, bo już we Wrześni był ostro zmachany, co miało zresztą wpłynąć na końcówkę wycieczki. Ale o tym później. 3 Pogoda w sumie wydawała się dość atrakcyjna – nieco śniegu, lekki mróz, w okolicy południa przechodzący w delikatną odwilż, słoneczko… Z Wrześni skierowaliśmy się szosą na południe, w kierunku Kaczanowa. W Osowie, gdy skręcaliśmy w lewo w kierunku Biechowa, minął nas samochód z Mirką i Markiem Hukami – na pewno nas widzieli i poznali, ale, niestety, nie zatrzymali się. Do zespołu klasztornego w Biechowie dotarliśmy bez większych przeszkód. Spędziliśmy tam dość dużo czasu – a to na oglądaniu sporych rozmiarów szopki noworocznej, a to na łażeniu po krużgankach, a to na zwiedzaniu przyklasztornego parku z zaimprowizowanym ołtarzem letnim i kamienną golgotą. Ładnie wyglądały rzędy młodych platanów z korą w zielonym kolorze, podświetloną bladym, zimowym słońcem. Dalsza droga już nie była taka łatwa – wjechaliśmy na polne drogi. Jak się można było spodziewać, były pokryte śniegiem i lodem – i śliskie jak jasna… Mi jeszcze jako tako szło – dzięki kolczastym oponom – ale pozostała trójka bardzo się ślizgała, więc jazda szła nam jak krew z nosa. Niestety, nie mogliśmy za bardzo wybrać innego wariantu – potrzebowałem „oryginalny” ślad GPS i wrażenia z trasy ;) Tak więc powoli poruszaliśmy się do przodu. Nieco zbyt powoli, aby przejechać całą trasę do zmroku Klasycystyczny kościółek w Bardzie, położony na niewielkim wzniesieniu, był, niestety, zamknięty. Obejrzeliśmy sobie za to zrujnowane wnętrza pałacyku z XIX w. – nie wiem, czy ze stanu takiego upadku jest go w stanie ktokolwiek jeszcze podźwignąć… Ostał się jeszcze smętny herb Leliwa na zdewastowanej fasadzie budynku z odpadającym tynkiem i liszajami grzyba – prawdziwa Zagłada Domu Usherów (by E. A. Poe). Po kolejnych oblodzonych kilometrach dotarliśmy do Targowej Górki – prosta bryła kościoła z XIX w. widoczna jest z daleka. Dużo większe zainteresowanie wzbudził jednak urokliwy cmentarzyk z dobrze zachowana figurą św. Jana Nepomucena –leży tu zresztą Jerzy „Amilkar” Kosiński z żoną – żołnierz Napoleona i współtwórca Legionów Polskich we Włoszech. Przed wyjazdem ze wsi rzuciliśmy okiem na ekspozycję na świeżym powietrzu, czyli wystawę maszyn rolniczych. Teraz przyszło nam przeciąć autostradę A2 – przez chwilę jechaliśmy przyjemną, odśnieżoną drogą techniczną wzdłuż autostrady. Po prawej wyłaniało się majestatyczne grodzisko… Z drogi na Giecz pamiętam jeszcze tablicę, reklamującą uroczystość o frapującej nazwie „pogrzebiny” – czyżby lokalny wariant stypy? Giecz – to wiadomo: kamienny, romański kościółek (zamknięty), jedna z perełek Szlaku Piastowskiego. Podjechaliśmy do pobliskiego niedalekiego skansenu archeologicznego, zwanego Grodziszczkiem. Kiedyś była to wyspa, teraz jest to ledwie półwysep otoczony szczątkowym wałem ziemnym z zarysami murów dawnego palatium książęcego, drewnianym kościółkiem i muzeum, do którego nie wchodziliśmy. Znaczna część drogi do Nekli przypominała koszmar: polna droga z rozmiękłymi zaspami śniegu, pokrytymi brudną warstwą piachu i pyłu nieraz kazała nam zsiąść z siodełek. Zdecydowanie nie były to warunki do jazdy rowerem. Gdy dojechaliśmy nareszcie do Nekli, wydawało nam się, że nasze problemy się skończyły. Spotkaliśmy dziadka na rowerze z koszykiem, do którego przymocowana była tabliczka z napisem „Nakielskie Koło Rowerowe”. Musieliśmy odbić nieco z naszej drogi w lewo, żeby wejść do neoromańskiego kościoła św. Andrzeja. Jego charakterystyczną bryłę, przypominającą nieco cerkiew, widać już z daleka. W Nekli przecięliśmy ruchliwą szosę nr 92 z Poznania do Konina i zagłębiliśmy się w Lasy Czerniejewskie. Tutaj czekało na nas ostatnie wyzwanie tego dnia: kompletnie oblodzone drogi. Były one tak oblodzone, że moim współtowarzyszom trudno było w ogóle utrzymać się w siodle, o jakiejkolwiek sensownej jeździe nie wspominając. Mimo tego jakimś sposobem dotarliśmy aż za Nekielkę, gdzie jednak Krzychu z Wojtkiem stwierdzili, że dalej nie jadą. Nic dziwnego – my z Bartkiem musieliśmy dotrzeć jedynie do samochodu, a oni musieli jeszcze wrócić do domu – pociągiem lub na rowerze, jednak potrzebowali dużo więcej czasu od nas. Tak więc rozstaliśmy się: oni wrócili na południe, a ja namówiłem Bartka na jazdę dalej. Niestety, nie dotarliśmy, jak 4 wcześniej planowałem, aż do Jezior Babskich, ale i tak przejechaliśmy niemal w 100% trasę do przewodnika. Gdy dojeżdżaliśmy do samochodu, było już praktycznie ciemno. Andrzej Kaleniewicz 3. LESER DO OBORNIK – 19.01.2008 Kiedy: 19.01.08 Kto: Natalia Kobierska team Unibike, Andrzej Kaleniewicz team Unibike Gdzie: Poznań – Góra Moraska – Złotniki – Chludowo – Golęczewo - Zielątkowo – Wargowo – Objezierze – Oborniki (ok. 40 km) Mimo, że zapowiadana trasa była krótka, a godzina wyjazdu skandalicznie późna (12.00), na pętli PST na osiedlu Sobieskiego pojawiliśmy się tylko we dwójkę z Natalią i nikt inny już nie przyjechał. Pogoda zapewne wystraszyła chętnych, zresztą zanim jeszcze wyjechaliśmy w trasę, zaczął padać deszcz. Deszcz w styczniu to nic przyjemnego gdy robi się zakupy w mieście, a co tu dopiero mówić o jeździe na rowerze. Tak czy inaczej postanowiłem nie odpuszczać – tym bardziej, że potrzebowałem danych do opisu trasy do przewodnika. Natalia marudziła, że po co w taka pogodę, że deszcz i tak dalej, ale ją przekonałem, że pewnie za chwile przestanie padać i tak dalej… Nie przestało padać do końca dnia Ech, czemuż Natalia musi mieć zawsze rację… Już w Złotnikach nasze rowery były cięższe od błota o kilka niezłych kilogramów. Deszcz padał coraz mocniej. Dalsza droga była jeszcze weselsza – w normalnych warunkach droga, wiodąca południowym skrajem poligonu jest mocno terenowa i piaszczysta, tym razem był to błotny koszmar. Na zjazdach Natalia sprowadzała rower, na jakimś podjeździe pięknie się wyłożyłem, więc wyglądałem nieszczególnie. Wielką ulgę poczuliśmy w Chludowie, gdy wiedzieliśmy, że czeka nas już tylko 99% asfaltu aż do samych Obornik. Od tego momentu miało już być tylko przyjemnie (na ile pozwalały na to warunki pogodowe), jednak tak nie było. Nie przewidzieliśmy potężnego wiatru, który wiał nam w twarze i każdą kropelkę wilgoci wciskał w zakamarki naszych wysłużonych przeciwdeszczowych kurtek. Nie będę się rozwodził nad szczegółowym opisem trasy, bo była stosunkowo krótka i w tych okolicznościach – po prostu nieciekawa. W Obornikach wstąpiliśmy do cukierni, w której ciasto i gorąca herbata „zrobiły nam tak dobrze”, że o mało nie spóźniliśmy się na pociąg do Poznania. Gdy dotarliśmy w końcu do dworca PKP, byliśmy przemoczeni do ostatniej suchej nitki. Ta wycieczka miała swoje przykre następstwa – przez kilka następnych tygodni, aż do naszego ślubu 16 lutego, Natalia była nieustannie chora i straciła nawet kilka kg na wadze – co z kolei ułatwiło jej dopasowanie ślubnej kreacji ;) Ja nie zachorowałem i na ślubie wyglądałem przy Natalii jak parówka he he he… Andrzej Kaleniewicz 4. LESER WARIANTOWY – 20.01 2008 Kiedy: 20.01.08 Kto: Natalia Kobierska, Ludwik Olejniczak, Andrzej Kaleniewicz – wszyscy team Fiat Cinquecento ;))) Gdzie: Łopuchowo - Rożnowo (z dojazdem ok. 40 km) Rajd ten nigdy się nie odbył z powodu fatalnej pogody. Miał się nazywać „wariantowy”, gdyż miałem 2 trasy do opisania: z Łopuchowa do Rożnowa bądź z Szamotuł do Buku i w zależności od okoliczności chciałem jechać pierwszym lub drugim wariantem. Ostatecznie jednak stan leśnych i polnych gruntówek oraz ciągłe opady deszczu spowodowały, że zdecydowałem się jechać samochodem wariantem nr 1 – z Natalią i Ludwikiem. Generalnie był to fatalny pomysł, bo samochód zakopał nam 5 się w błocie w samym środku pięknej, bukowej puszczy ;) i wyciągał nas jakiś gość białym terenowym Lexusem (z kremową, nieskazitelnie czystą tapicerką, którą mu nieco zbrukałem ;))) To by było na tyle. Andrzej Kaleniewicz 5. RAJD ORKANOWY – 26.01.2008 Kiedy: 26.01.08 Kto: Paweł Owczarzak team Raleigh, Andrzej Kaleniewicz team Unibike Gdzie: Szamotuły – Gałowo – Przyborówko - Zbiornik Radzyny – Myszkowo – Kaźmierz –Kiączyn – Młodasko – Huby Grzebieniskie - Grzebienisko – Grodziszczko – Żegowo - Buk – Niepruszewo – Sierosław - Poznań (ok. 70 km) Był to przedostatni rajd z AKTR który prowadziłem celem opisu trasy do przewodnika wydawnictwa Express Map. Na dworcu PKP pojawił się tylko Paweł – co mnie zdziwiło, bo o ile może sama pogoda nie była jakaś szczególna, to zapowiadany przez Michała wiatr o sile orkanu zapowiadał szczególne atrakcje ;) Tak naprawdę przez większość trasy nie było szczególnie atrakcyjnie, bo wiatr był zachodni, więc zamiast nam pomagać, chciał nam powyłamywać szprychy w kołach ;) Najgorszy był pierwszy odcinek wiodący z Szamotuł na zachód do Gałowa – wiadomo, wmordewind. Po skręcie w kierunku południowym było już nieco lepiej, jednak na odcinkach nieosłoniętych bywało, że ledwo trzymaliśmy się w siodełkach. Asfalt zamienił się w sympatyczną gruntówkę a po lewej towarzyszyła nam malownicza dolina rzeki Samy. Duże zaskoczenie czekało na nas w Radzynach – powstaje tu zbiornik retencyjny, którego nie ma na wielu, nawet nowych, mapach (zwłaszcza formy TopMapa… - myślę o wydanym niedawno atlasie turystycznym Wielkopolski w skali 1:75000). Zbiornik w przyszłości będzie być może atrakcją turystyczną, na razie położony jest w malowniczej niecce, która z kolei znajduje się w dość znacznym oddaleniu od jakichkolwiek innych atrakcji. Dookoła – pustki, jakieś pojedyncze gospodarstwa, jedna okazała, drewniana chałupa. Za kilka lat przybędzie tu domków letniskowych, a może i całorocznych. Samo bajoro na razie wygląda nieciekawie, trochę pośmierduje, co jednak nie odstrasza lokalnych amatorów wędkowania (ciekawe, co tu żyje, z tego, co potem czytałem, woda ta jest intensywnie zarybiana przez poznański oddział Polskiego Związku Wędkarskiego). Po drugiej stronie zalewu wita nas Myszkowo z zapuszczonym dworem z przełomu XVIII/XIX w. Nie ma tu wiele do oglądania, ruszamy więc w stronę Kaźmierza. Zanim tam jednak dotarliśmy, czekała nas kolejna niespodzianka. Po lewej, już z daleka witają nas charakterystyczne sylwetki rakiet, wycelowanych w niebo. Po podjechaniu nieco bliżej zza ogrodzenia dostrzegamy z Pawłem różne czołgi, transportery opancerzone oraz inne bojowe pojazdy różnego przeznaczenia. Są tu także takie niecodzienne rzeczy, jak ruchoma stacja radarowa czy elementy mostu pontonowego. To prawdziwa gratka dla miłośników militariów! Bynajmniej, nie jest to muzeum „pod chmurką”, ale po prostu siedziba firmy, która w sposób profesjonalny przerabia pozyskany z demobilu sprzęt do celów pozawojskowych. Pojazdy w najlepszym stanie technicznym można kupić – podobno jest na nie całkiem niezły popyt. Oczywiście są one pozbawione cech bojowych, więc np. rakiety mają usunięte śmiercionośne wnętrza. Można jednak sobie wyobrazić przydatność tego sprzętu także w życiu codziennym – na przykład rakiety skierowane w 6 stronę okien naszego szefa mogłyby zwiększyć nasze szanse w negocjacjach o podwyżkę lub awans zawodowy... ;) Zejdźmy na ziemię. Żeby pooglądać pojazdy z bliska i je fotografować, należy zapytać o pozwolenie. Nie powinno być z tym problemu – właściciel firmy sam jest fascynatem techniki wojskowej i jest nawet założycielem „Military Club-u Wschód – Zachód”, który organizuje rajdy i zloty pojazdów wojskowych. Symbol klubu – skąpo odziana amerykańska dziewczyna w stylu „pin-up girl” na tle czerwonej pięcioramiennej gwiazdy – widnieje na co ciekawszych dwuśladach. Zadowoleni, Kaźmierz zostawiamy po lewej („wrócę tu przy ładniejszej pogodzie – hmm, do dziś tego nie zrobiłem…), ja jeszcze fotografuję piękny wizerunek pawia na lokalnej restauracji i ruszamy dalej na południe. Kolejne wsie – Kiączyn oraz Młodasko – nie pozostawiają zbyt wiele wspomnień w mojej głowie. Za to w pewnym momencie, aby zrobić fotkę, opieram rower o barierkę mostku. Wiatr przewraca rower, z uchwytu wypada mój Garmin, którego ekran rozbija się o asfalt. Na szczęście wszystko trzyma się kupy a odbiornik działa dalej – uff… Po wjeździe w tzw. lasy grzebieniskie, po lewej mijamy pomnik, postawiony w 1947 r., upamiętniający rozstrzelanie w tym miejscu w 1939 r. przez hitlerowców ok. 260 Polaków. Nieco dalej znajduje się rezerwat przyrody „Huby Grzebieniskie”, który chroni las liściasty z przewagą dębów i modrzewi. W samym Grzebienisku, obok współczesnej kaplicy św. Trójcy i św. Izydora stoi ciekawy słup, pozostały po rozebranym wiatraku. We wnękach umieszczone są rzeźby ludowe. Obok znajduje się krucyfiks, zmontowany z części maszyn rolniczych. Przy drodze do Dusznik – ładny dwór-willa z lat 30. XX w. Obok – szachulcowy budynek dawnej oficyny z II poł. XIX w. Wszystko to znajduje się w otoczeniu niewielkiego, ale ładnego parku krajobrazowego. W 1992 r. w Grzebienisku powstało Bractwo Kurkowe, najprawdopodobniej jedyne w naszym kraju działające we wsi. Jego członkowie prowadzą strzelnicę oraz muzeum rolnicze w starej stodole przy ul. Bukowskiej. Zaraz obok jest wystawa zabytków techniki rolniczej. Z Grzebieniska do Brzozy możemy jechać szosą, jednak warto „pomęczyć” się trochę drogą polną, aby w Grodziszczku zobaczyć ciekawe grodzisko. Pomiędzy Brzozą i Żegowem przejeżdżamy wiaduktem drogowym nad autostradą A2. Przed stacją benzynową skręcamy w prawo i ul. św. Rocha wjeżdżamy do Buku. Jednokierunkową ul Wielkowiejską docieramy do poprzecznej ul. Bohaterów Bukowskich i skręcamy w lewo. Po prawej czeka na nas już okazały, szachulcowy kościół Świętego Krzyża z 1760 r., zbudowany na planie krzyża greckiego. Na cmentarzu oglądamy zbiorową mogiłę „Bohaterów Bukowskich” – poległych w okresie Wiosny Ludów, powstania wielkopolskiego oraz II wojny światowej. Kontynuujemy jazdę ul. Bohaterów Bukowskich aż do Rynku. Według legendy, właśnie tutaj, pod jednym z tutejszych buków miał umrzeć podczas polowania pierwszy historyczny władca państwa Polan, książę Mieszko I – stąd nazwa miasta. Po tym zdarzeniu nie ma oczywiście śladu. Pożar z 1858 r. zniszczył większość zabudowy rynku wraz z ratuszem. Dzisiejsza zabudowa pochodzi głównie z II poł. XIX w. Jednym ze świadków średniowiecznego układu miasta jest okólna ul. Mury. Pod nr 9 znajduje się najlepiej zachowana synagoga w Wielkopolsce, odbudowana w latach 90. zeszłego wieku ze środków Fundacji Nissenbaumów. Niestety, prawie nic nie zachowało się z oryginalnego wyposażenia świątyni. Obecnie działa tu muzeum. Obok – budynek dawnej szkoły talmudycznej z zachowanymi zdobieniami elewacji frontowej. W drodze z rynku na dworzec PKP łatwo przegapić okazałą, klasycystyczną bryłę kościoła św. Stanisława z I poł. XIX w. z harmonijnym, czterokolumnowym portykiem jońskim w elewacji frontowej. Nie jest to trudne – potężna, trójnawowa świątynia jest słabo widoczna wśród otaczającej zabudowy. Po pożarze w 1945 r. kościół został odbudowany pod kierunkiem słynnego architekta Rogera Sławskiego, znanego z wielu 7 udanych realizacji w Wielkopolsce. Wewnątrz zabytkowe marmurowe epitafium z XVII w. oraz witraże z poł. XX w. Przy kościele – grób Władysława Niegolewskiego (1819-85), współzałożyciela Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, dłuta Władysława Marcinkowskiego. Ulicą Dworcową dojeżdżamy do dość odległej od centrum Buku stacji kolejowej. Ponieważ jednak na pociąg musielibyśmy długo czekać, a wiatr jest zachodni – postanawiamy do Poznania dojechać rowerami. Był to świetny wybór, bo rowery po gładkim asfalcie jechały praktycznie same! I to ponad 30 kmh! Po drodze obejrzeliśmy jeszcze budujący się dom Gurdziołków w Niepruszewie. Paweł odbił na Skórzewo, ja miałem jeszcze ok. dyszkę do domu w Naramowicach. To był zdecydowanie udany rajd. Andrzej Kaleniewicz 6. RAJD MINI ZIEMIAŃSKI – 09.02.2008 Mój pierwszy tegoroczny wypad z Cyklistą rozpoczął się na dworcu kolejowym w Poznaniu, około godziny 7.40. Chwilę po mnie pojawił się Andrzej K., który zaplanował i poprowadził rajd. Kupiliśmy bilety do Kościana dla nas i rowerów, poczekaliśmy kilka chwil i widząc, że już raczej nikt nie dołączy, poszliśmy na peron. Pogoda tego dnia była na rower idealna. Bezwietrznie, dość ciepło (kilka stopni powyżej zera) i bezdeszczowo. Niebo było całkowicie zachmurzone, ale pod koniec rajdu ładnie się przejaśniło i wyszło słońce. W powietrzu czuć było przedwiośnie, mimo, że to była dopiero pierwsza dekada lutego. Nasz pociąg ruszył o 8.11 i po niecałej godzince jazdy, byliśmy na miejscu, w Kościanie. Z kościańskiego dworca ruszyliśmy szosą w kierunku Racotu. Andrzej miał na początku problem z GPSem – zdawało się, że nie rysował śladu naszej trasy. Problem został jednak szybko rozwiązany i mogliśmy jechać dalej. Z szosy odbiliśmy lekko w lewo, w najpierw szeroką drogę leśną, potem zapuszczając się w las, w węższe ścieżki. Odcinek leśny nie był długi, szybko opuściliśmy las, wyjeżdżając przy szosie Kościan – Racot. Szosa ta była ładna, równa i nie miała pobocza, a samochody przemykały szybko. Na szczęście nie musieliśmy nią jechać. Równolegle do tej niezbyt przyjaznej dla rowerzystów szosy, biegła sobie gruntowa droga rowerowa. Andrzej opowiadał, że wójt Kościana bardzo dba o drogi rowerowe, bo... sam lubi porowerować. Nasza ścieżka i szosa przecinały Rów Racocki. Na ścieżce w tym miejscu był zrobiony drewniany mostek. Jadąc tamtędy pomyślałam sobie, że coś podobnego by mogli stworzyć w Swarzędzu, robiąc ścieżkę przy dość ruchliwej i wąskiej drodze Gruszczyn – Swarzędz, która przecina dolinę Cybiny. Wjeżdżając do Racotu, wjechaliśmy jednocześnie do Parku Krajobrazowego im. Gen. D. Chłapowskiego, który opuściliśmy dopiero dużo później, wjeżdżając do Manieczek. Racot okazał się być końską potęgą. Mijaliśmy wybiegi z końmi i sporo budynków stajennych. Zatrzymaliśmy się przy pałacu Jabłonowskich. Był on duży i pięknie utrzymany. Z tabliczek wyczytałam, że obecnie funkcjonują w nim hotel i restauracja. Także tereny przy pałacu prezentowały się nienagannie. Wrażenie robiła duża rzeźba przedstawiająca konia. Z Racotu do Wyskoci jechaliśmy wąską, mało ruchliwą szosą. Szosa owa była z obu stron obsadzona drzewami owocowymi. Kiedyśmy tamtędy przejeżdżali, akurat była prowadzona ich wycinka. Zatrzymaliśmy się na chwilę i porozmawialiśmy z prowadzącymi prace. Okazało się, że w miejscu tym zostanie pociągnięta droga rowerowa! Andrzej poczynił, może niezbyt piękne, ale za to historyczne fotki, upamiętniające wycinkę drzew. 8 W Wyskoci podjechaliśmy do zabytkowego kościoła z czerwonej cegły. Mieliśmy szczęście, bo był otwarty i mogliśmy wejść, zobaczyć jak wygląda w środku. Pod kościołem, kiedy Andrzej focił, rozmawiałam z starszą kobietą, która tego dnia, tak jak my, zrobiła sobie wycieczkę rowerową. Opowiadała trochę o historii tego miejsca. Z Wyskoci pojechaliśmy do Turwi. Oglądaliśmy tam pałac Chłapowskich. Oryginalna ta budowla była okazała i z każdej strony prezentowała się zupełnie inaczej. Do jej boku przytulona była kaplica z czerwonej cegły. Patrząc na całość, można było wywnioskować, że korytarz łącznik, jest przejściem z pałacu do kaplicy. Od zakonnicy, którą spotkaliśmy, dowiedzieliśmy się, że zostało ono zamurowane. W Turwi, oglądaliśmy jeszcze dawną, gorzelnię. Jej budynek był ładnie odnowiony i obecnie pełni najpewniej rolę kotłowni. Przy gorzelni została zorganizowana oryginalna wystawa maszyn dawniej w niej używanych, która wzbudziła nasze zainteresowanie. Z Turwi, trochę szosą, trochę polami pojechaliśmy do Błociszewa. Tam były kolejne atrakcje naszego rajdu – ciekawy pałacyk i zabytkowy – niestety zamknięty, drewniany kościół. Za kościołem zjechaliśmy szosą lekko w dół, zgodnie z oznaczeniami szlaku R9 i lokalnego rowerowego czerwonego. Jadąc tak szosą, w kierunku Krzyżanowa, mijaliśmy po lewej dość oryginalny budynek. Zaniedbany, ale robiący wrażenie. Poczyniliśmy nawet przy nim fotki. W Krzyżanowie, przez piękną kutą bramę oglądaliśmy pałac. Niestety brama była zamknięta i do pałacu nie mogliśmy podejść bliżej. Z Krzyżanowa, szosą dojechaliśmy do Manieczek. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy stawach rybnych, z których była akurat spuszczona woda – przed nami rozciągał się rozległy podmokły teren. W samych Manieczkach zrobiliśmy fotki przy słynnej dyskotece Ekwador i pojechaliśmy dalej w stronę Przylepek. W Przylepkach był kolejny okazały pałac. Z miejscowości tej, wyjechaliśmy początkowo szosą, potem terenową ścieżką polną obsadzoną po obu stronach drzewami i krzewami, opadającą najpierw łagodnie dość długim zjazdem w dół, potem zaś wspinającą się w górę. Był to jedyny odcinek rajdu, który dał mi w kość. Trzeba Wam wiedzieć, że jechałam na moim starym rowerze. Rower ten jest strasznie ciężki i podjeżdżanie na nim nie należy do przyjemności. Całości dopełniają grube opony, z agresywnym bieżnikiem, które nie toczą się lekko, oraz zużyty napęd. Bez problemu wchodzą tylko biegi 2/4, 2/5, 2/6 i 2/7. Kiedy zrzuciłam na 2/4 i zdałam sobie sprawę, z tego że lżej już nie będzie, zrobiło mi się niewesoło. Ale jakoś dałam radę. Uff... Po wyjeździe z lasu, wbiliśmy się w szosę, która zaprowadziła nas najpierw do Żabna, potem Żabinka. W Żabnie po spojrzeniu na zegarek, zorientowaliśmy się, że nie mamy szans by zdążyć na wcześniejszy pociąg z Drużyny do Poznania, który odjeżdżał tuż po 13.00. Kolejny miał być dopiero po 15.00. Po krótkim posiłku (Andrzej dał mi trochę gorącej herbaty z termosu, a ja jemu batonika), postanowiliśmy, ze wracamy rowerami do Poznania. Za Żabinkiem pojechaliśmy jeszcze kawałek szosą, by niedługo potem, skręcić w drogę leśną w lewo. Był to bardzo ładny fragment lasu, z świerkami i modrzewiami. Po drodze mijaliśmy rezerwat przyrody „Goździk Siny w Grzybnie”. Ze względu na porę roku goździków oczywiście nie zobaczyliśmy :). Niedługo potem dojechaliśmy do Drużyny, która była miejscowością docelową rajdu. W Krośnie uzupełniliśmy zapasy i zaczęliśmy jazdę w stronę Poznania. Od tego momentu rajd przestał być leserski. Okazało się, że Andrzej nieco się spieszył do domu, w związku z czym, narzucił dość mocne tempo. Cała droga od Krosna, przez Mosinę, Puszczykowo i Luboń była jedną wielką gonitwą. Nie schodziliśmy w ogóle poniżej 20 km/h, w większości czasu trzymając 23-26 km/h. Mimo 3 tygodniowej przerwy styczniowej w rowerowaniu, oraz jazdy na swoim starym ciężkim rowerze, jechało mi się zaskakująco dobrze. Szybko i sprawnie dojechaliśmy do Poznania. Pożegnałam się z Andrzejem przy deptaku. 9 Rajd był bardzo udany, kiedyśmy oglądali te wszystkie pałacyki i kościoły i gdy syciliśmy oczy pięknymi lasami, żałowaliśmy bardzo, że na ten wypad nie skusiło się więcej osób. Z licznika wyszło: czas – 4,00,37, dystans – 73,19 km, średnia prędkość – 18,2 km/h, maksymalna – 29,4 km/h. Marzena. 7. ULTRALESER – 10.02.2008 Kiedy: 10.02.08 Kto: Paweł Owczarzak team Raleigh, Lopi team Cannondale, Jacek Zwoliński team MXM, Tomek Gurdziołek team Focus, Kuba Klimkiewicz team Fokus, nn team Giant (?), Andrzej Kaleniewicz team Unibike Gdzie: Poznań – Tulce – Swarzędz - Poznań (ok. 50 km) Był to ostatni rajd z Cyklistą, na podstawie którego opisywałem trasę do przewodnika Express Map. Tytuł – piwno – miodowy – mógłby wzbudzić podejrzenia Ewy. Nie ma jednak czego się przyczepić – nawiązuje on do trasy, która biegnie w okolicach browarów wielkopolskich, które zresztą intensywnie pachną słodem, a punkt kulminacyjny ma w skansenie pszczelarskim w Swarzędzu. Tym razem pogoda była przecudowna, więc na starcie w samo południe przy Starym Marychu pojawiło się (wraz ze mną) aż 8 osób! Jeden z kolegów, nieznany mi, miał słabą formę i problemy techniczne i już w Tulcach musiał zawrócić. Reszta bez przeszkód dojechała do końca. Spod Starego Marycha jedziemy w okolicę ul.Piwnej. Nazwa ulicy nie jest przypadkowa. To tu działał od 1951 r. browar, należący do Poznańskich Zakładów Piwowarsko-Słodowniczych. Pierwsze spisy cechów poznańskich z 1440 roku wspominają o 12 piwowarach, na przełomie XV i XVI w. było ich już 108. W 2 poł. XIX w. w Poznaniu istniało już kilkanaście większych i mniejszych browarów. Największy z nich powstał za sprawą rodziny Huggerów w 1895 r. Okazałe budynki, mieszczące się na rogu ul. Półwiejskiej i Kościuszki, zostały znacjonalizowane w 1950 r. Dziś, pod nazwą „Stary Browar”, stanowią jedno z najciekawszych centrów handlowo-kulturalnych naszej części Europy. Browar w Kobylempolu zaprzestał produkcji w 1976 r. Kilka lat wcześniej powołano do życia Wielkopolskie Zakłady Piwowarskie, w skład których wchodziły browary ówczesnego województwa poznańskiego. Największą rewolucją było jednak powstanie w latach 1978-80 bardzo nowoczesnego (jak na owe czasy) browaru przy ul. Folwarcznej. W 1992 r. państwowe dotąd przedsiębiorstwo przekształcono w jednoosobową spółkę Skarbu Państwa. pod nazwą LECH Browary Wielkopolski. W 2001 r. browary weszły w skład Kompanii Piwowarskiej SA, której udziałowcami są także South African Breweries – największa firma tej branży na świecie – oraz Tyskie Browary Książęce. Dziś kontrolują one aż 40% piwnego rynku w Polsce. A teraz ciekawostka: obecnie poznańskie browary mogą wyprodukować 145 tys. hektolitrów piwa tygodniowo. Gdyby rozlać je do półlitrowych butelek, mogłyby one utworzyć łańcuch o długości 45.000 kilometrów, który bez problemu opasałby kulę ziemską. Gdyby te same butelki położyć, długość łańcucha wzrosłaby aż czterokrotnie! Po przejechaniu pod dwoma wiaduktami kolejowymi skręcamy w lewo w ul. Borówki i za chwilę w lewo, w spokojną ul. Darzyńską. W międzyczasie zmienia ona nazwę na Bobrownicką. Po dotarciu do poprzecznej, ruchliwej ul. Szczepankowo skręcamy w lewo i zagłębiamy się w las. 10 Wkrótce otaczają nas nowe osiedla mieszkaniowe mieszkaniowe w Tulcach (po lewej – Stacja Doświadczalna Roślin). Mały postój w lokalnym spożywczaku. Po przecięciu skrzyżowania z drogą 433 Gądki – Swarzędz podjeżdżamy do położonego na niewysokim wzniesieniu kościoła Narodzenia NMP z 1 poł. XIII w. Pierwotnie późnoromańska świątynia była kilka razy przebudowywana. Z pierwotnej bryły budynku zachował się romański portal, zamurowany w ścianie południowej. Świadkami późniejszych czasów są: późnobarokowa fasada zachodnia z II poł. XVIII w. oraz drewniana wieża z blaszanym hełmem z tego samego okresu. Późnogotycka rzeźba MB z Dzieciątkiem w ołtarzu głównym pochodzi z ok. 1500 r. i stanowi cel pielgrzymek. Pozostałe wyposażenie wnętrza to przegląd epok od gotyku do późnego baroku. Obok kościoła znajdziemy drewnianą dzwonnicę z 1860 r. i późnorenesansową kapliczkę przydrożną z końca XVI w. Ciekawostka dla koneserów: od 31 marca 2004 r. parafia w Tulcach jest w posiadaniu relikwii św. siostry Faustyny. Wracamy do szosy nr 433 i skręcamy w prawo, w stronę Swarzędza. Po dojechaniu do ściany lasu skręcamy w lewo. Jadąc zgodnie z niebieskim szlakiem pieszym przecinamy rzeczkę Michałówkę i zagłębiamy się w las. Wkrótce dołącza szlak żółty, za znakami którego jedziemy już do samego Swarzędza. Ulicą Borową, a następnie Staszica osiągamy poprzeczną ul. Przybylskiego. Skręcamy w lewo, a po dotarciu do ruchliwej, dwupasmowej ul. Poznańskiej – w prawo. Ciągiem pieszo-rowerowym docieramy do położonego po prawej Skansenu i Muzeum Pszczelarstwa im. prof. Ryszarda Kosteckiego. To z jego inicjatywy w 1963 roku przy Zakładzie Chorób Pszczół w Swarzędzu, należącym do Instytutu Weterynarii w Puławach, powstał skansen. W 1999 roku w budynku gospodarczym, należącym poprzednio do folwarku, otwarto ekspozycję muzealną dot. tzw. „owadów użytkowych”. W tym samym roku skansen i muzeum stały się oddziałem Muzeum Narodowego Rolnictwa i Przemysłu Rolno-Spożywczego w Szreniawie. Największą atrakcją skansenu jest unikalny na skalę europejską zbiór uli, z których najstarszy – tzw. barć wiślana – ma ponad 600 lat. Wystawa, podzielona na dwie części – plenerową i muzealną – prezentuje historię bartnictwa i pszczelarstwa na ziemiach polskich. Część z ponad 230 uli jest nadal zamieszkana przez pszczoły! Niestety, tutaj muszę skrytykować uczestników rajdu, z których tylko jeden – Kuba – był zainteresowany oglądaniem naprawdę ciekawego skansenu. Reszta - nie wiem, czy z braku laku, czy może kasy (?!!) – czekała na zewnątrz. Szczerze mówiąc, trochę mi było głupio przed pracownicą skansenu, która z tego, co wiem, spóźniła się na autobus do domu, żebyśmy (w dwójkę, z Kubą) zdążyli obejrzeć wystawę (skansen otwarty był do 15.00, my zdążyliśmy na ostatnią chwilę). Po skansenie, ponieważ słońce było jeszcze stosunkowo wysoko, postanowiliśmy odwiedzić Krzycha Cecułę, który niedawno złamał nogę w wypadku rowerowo-samochodowym. W sklepie kupiliśmy wielopak Żywca i zwaliliśmy się całą grupą do mieszkania połamańca, gdzie czekała na nas też Marzena. Przywitani zostaliśmy herbatą i ciastem, więc posiedzieliśmy dłużej, niż zamierzaliśmy ;) Do granic Swarzędza odprowadził nad tubylec – czyli Lopi. Zdążyliśmy zrobić sobie jeszcze fotkę z zachodem słońca na deptaku nad jez. Swarzędzkim. Do Poznania wróciliśmy czarnym szlakiem traktu piastowskiego. To był udany, rowerowy dzień. Andrzej Kaleniewicz 8. OKOLICE CHLUDOWA – 16.02.2008 - SOBOTA Oto garść informacji, które udało mi się wydobyć od Darka na temat rajdu do Chludowa, który poprowadził w lutym. DATA – 16.02.2008r. ZBIÓRKA – 10.00 na pętli PST 11 DYSTANS – 50 km TRASA – przez poligon Rajd leserski w okolice Chludowa, teren, może być trochę błotka. Przebieg rajdu: Pętla PST – Umultowo – Morasko – Złotniki – Chludowo – jez. Chludowskie – wzgórze Jagiełły – Maniewo – Biedrusko – Chojnice – Morasko – Umultowo – Poznań. Wyszło łącznie 77 km, jechały 4 osoby – tj. Darek i 3 osoby obce. Marzena 9. WYRYPA NOTECKA – OSTATNI SZLAK - 17.02.2008 Rajd rozpoczął się zbiórką o godz. 8.10 na dworcu kolejowym w Poznaniu. Kiedy weszłam do holu dworca, na miejscu były już 2 osoby: Natalia L. – po raz pierwszy z nami i Tomek G. Chwilę po mnie zjawił się Michał K., który zaplanował i poprowadził rajd, oraz Bartek K. Kupiliśmy bilety i w 5 poszliśmy na peron. Nasz pociąg osobowy do Mokrza już czekał. Zajęliśmy przedział rowerowy i najbliższą godzinkę spędziliśmy jadąc do Puszczy Noteckiej. Czas umilaliśmy sobie pogawędkami, oraz oglądaniem nowego, zaledwie miesięcznego roweru Natalii. Michał opowiadał trochę o szlaku, który nas czekał, ponoć najtrudniejszym w całej Puszczy Noteckiej, wyjął nawet przewodnik i trochę nam poczytał. Pociąg wjechał do Mokrza nieco spóźniony, wyszliśmy z wagonu i rozpoczęła się właściwa część rajdu. Pogoda, mimo lutego, była całkiem niezła. W nocy lekko przymroziło, ale w ciągu dnia temperatura utrzymywała się na niewielkim plusie. Niebo przez większość czasu było zachmurzone, wiał też zachodni wiatr, ale praktycznie w ogóle nie odczuliśmy jego mocy, bo ku mojej radości, rajd w całości przebiegał w lasach. Wyjeżdżając z peronu, jechaliśmy kawałek gruntówką, wzdłuż torów. Jechało się dość wygodnie, mimo, że miejscami napotykaliśmy na koleiny ze zmarzniętej ziemi. Wbiliśmy się w szlak zielony i rozpoczęliśmy jego eksplorację. Za torami na króciutko wjechaliśmy na szosę, by szybko odbić z niej w prawo w las. Zielony szlak prowadził najpierw w terenie zupełnie płaskim, ale - mimo, że ziemia była trochę ścięta chłodem – dość piaszczystym. Stopniowo teren zaczął przechodzić w coraz bardziej urozmaicony, a przed nami pojawiła się pierwsza górka. Z daleka wydawała mi się ona dość ścianowata i wyraziłam swoją wątpliwość, czy to w ogóle, choć w części, da się podjechać. Jak się okazało, podjazd był jednak do pewnego momentu wykonalny. Za tym momentem wydma pokonała nas wszystkich – musieliśmy zejść z rowerów i podprowadzić. W mniej więcej połowie podjazdu / podejścia stała dziwaczna konstrukcja. Składała się ona z kilku zbitych ze sobą drągów i drabiny, a na jej szczycie było zamocowane stare drewniane krzesło. Przy tej osobliwości zrobiliśmy niedługi foto-postój, po którym podeszliśmy wydmę do końca i był zjazd (dla mnie i Natalii zejście ;)). Ten odcinek nie dawał wytchnienia, ledwie zjazdo – zejście się skończyło, pojawiła się kolejna wydma, równie trudna i po raz drugi tego dnia wszyscy musieliśmy podprowadzać. Puszczańskie lasy nie były (na ogół) zbyt bogate gatunkowo, ani urozmaicone wiekowo, ale mimo to cieszyły oczy. Niesamowite wrażenie robił wszechobecny mech, który porastał pagórki, czyniąc je soczyście zielonymi. Jechało się po tym mchu jak po miękkim kobiercu. W niektórych miejscach, a było ich doprawdy niewiele, znać było resztki zimy w postaci piasku przyprószonego delikatnie śniegiem. Dojechaliśmy do Polany Kobusz i kierowaliśmy się z niej w stronę Łysej Góry. Michał wyraźnie się na nią cieszył, niestety nie dane nam było zakosztować podjazdu, bo u podnóża górki stali jacyś ludzie palący ogień. Powiedzieli nam, że na tym terenie prowadzona jest ścinka drzew i w związku z tym, nie możemy wjechać na szczyt. Wydało nam się to dziwne i 12 niedorzeczne – wszak była to niedziela, godzina 12. z minutami..... próbowaliśmy rozmawiać, jednak ci państwo byli nieustępliwi grożąc nam mandatami. Cóż, Łysą Górę zaliczymy najpewniej przy innej okazji. Teraz musiał nam wystarczyć sam jej widok. Przejechaliśmy przez Szostaki i wkrótce dojechaliśmy do pierwszego na naszej trasie źródliska śródleśnego. Znajdowało się ono w znacznym obniżeniu terenu i było bardzo malownicze. Płynąca spokojnie woda, tworzyła rozlewisko, w którym można było znaleźć powalone, pokaźne, omszałe konary drzew. W tym miejscu koledzy (wszyscy mieli aparaty) porobili całą masę zdjęć. Wkrótce dojechaliśmy nad jez. Kubek. Jezioro to, położone na północ od Sierakowa, o powierzchni 67,3 ha, niemal ze wszystkich stron otoczone było lasami bagienno – łęgowymi. Nad samo jezioro prowadził krótki, ale dość stromy i nierówny zjazd, uatrakcyjniony dodatkowo gałęziami. Z podziwem patrzyłam jak chłopaki zjeżdżają. Kiedy sprowadzałam swój rower w dół, zazdrościłam im odwagi. Natalia, podobnie jak ja, postanowiła nie ryzykować i też się przespacerowała. Jadąc dalej napotkaliśmy miejsce wyjątkowej urody – szeroko się rozlewający, płytki strumyk, którego woda była bardzo czysta. Drzewostan dookoła był zróżnicowany gatunkowo, wyraźnie też zaznaczała się jego piętrowość. Niektóre z drzew stały w wodzie strumyka, wiele z nich było porośnięte mchem. Na wszystkich nas zrobiło to ogromne wrażenie. Przez ów strumyk przechodził wąski, drewniany mostek, po którym się przeprawiliśmy na drugą stronę. Za strumykiem ścieżka szła pod górę i dalej leciała prosto. Ja i Natalia chwilowo byłyśmy pierwszymi jadącymi. Niedaleko za miejscem, gdzie od głównej ścieżki odchodziła mniejsza w prawo, zatrzymałyśmy się, żartując, że być może Michał wybierze właśnie ją i będziemy się musiały cofać. Jak się okazało, odgadłyśmy myśli Michała, bo rzeczywiście odbiliśmy w prawo, ale... tylko na chwilę. Tamta ścieżka niespodziewanie urywała się i nie było możliwości dalszego przejazdu. Wróciliśmy więc wszyscy do ścieżki głównej. Jadąc nią, dotarliśmy do następnego ładnego miejsca – było to kolejne źródlisko ukryte w głębokiej rozpadlinie. Na szczycie skarpy stał potężny świerk. Oczywiście poczynione zostały fotki, koledzy zeszli nawet na dół. Leśne ścieżki zaprowadziły nas do „Chaty Zbójców” w niewielkiej miejscowości o nazwie Bucharzewo, położonej w lesie, kilka km na północ od Sierakowa. Wg wstępnego planu, jest prawdopodobne, że „Chata Zbójców” będzie naszą bazą podczas tegorocznego Rowerowego Powitania Wiosny. Miejsce świetne – wokół lasy, jeziora, blisko do Warty i do Sierakowa. Z Bucharzewa pojechaliśmy lasami nad jez. Chojno i potem dalej nad jez. Radziszewskie. Nad jez. Radziszewskim jechaliśmy technicznym, wąskim singlem wiodącym nad samą wodą. Wiele tam było poprzewracanych drzew, przez które trzeba było przenosić rowery. Michał naliczył ich zdaje się aż 10. Na tej pięknej ścieżce zdrowia raz niewiele brakowało, bym wleciała do jeziora. Ścieżka rzeczywiście była wąska i trzeba było być ostrożnym. Później wyjechaliśmy na szerszą dróżkę, która zaprowadziła nas do letniska nad jeziorem. Za letniskiem wyjechaliśmy na szosę i wkrótce zawitaliśmy w Chojnie. Tam, widząc cywilizację, odwiedziliśmy sklep i uzupełniliśmy zapasy jedzenia i picia, była godzina 14.58. Po krótkiej przerwie, ruszyliśmy dalej. Jechaliśmy szosą, która szła równolegle do Warty i z której leniwie płynącą Wartę można było z wielu miejsc podziwiać. Szosa ta ostatecznie prowadziła do Wronek. Gdybyśmy nią pojechali do końca, na stację kolejową byśmy dotarli zdecydowanie zbyt szybko. Dlatego Michał zamiast jechać szosą do samych Wronek, gdzieś za Lubowem postanowił, odbić w lewo w las. Leśna gruntówka zaprowadziła nas do Mokrza, z którego czerwonym, piaszczystym szlakiem, cały czas lasami dojechaliśmy do Wronek. Tam kupiliśmy bilety do Poznania i poczekaliśmy na nasz pociąg. 13 Z licznika wyszło mi: czas – 5.02.50, dystans – 65,10 km, średnia prędkość – 12,8 km/h, prędkość maksymalna – 34,3 km/h. Marzena. 10. RAJD NA ŁYSĄ GÓRĘ – 24.02.2008 W niedzielę o poranku do Wierzenicy przyjechał na rowerze Bartek K. Zapakowaliśmy do mojego wozu sportowego rowery jego i mój i pojechaliśmy do Chociczy, gdzie na stacji kolejowej mieliśmy się spotkać z pozostałymi uczestnikami rajdu, z których część miała - jak my - dojechać samochodem, część zaś pociągiem. Po mniej więcej godzince jazdy autem byliśmy na miejscu. Kiedy zaparkowaliśmy przy dworcu, okazało się, że chwilę przed nami dojechał swoim samochodem Paweł O. wraz z Kubą S. Po paru minutach na stację wtoczył się pociąg i wysiedli z niego: prowadzący rajd Michał K., Wojtek Su., Krzysztof A., Wojtek Si. i Marek, który dawniej sporo jeździł w klubie, a z którym ja spotkałam się chyba po raz pierwszy. Marek miał starą wersję koszulki klubowej, która wzbudziła moje zainteresowanie. Była w barwach czerwononiebieskich z czarno-białym logo Cyklisty. Wkrótce ruszyliśmy. Początkowo jechaliśmy pod lekką górkę szosą spod stacji. Potem kontynuowaliśmy jazdę leśną szosą, mało uczęszczaną przez samochody. Zanim szosa zaczęła opadać w dół, Michał poprosił nas abyśmy zwolnili, a sam znacznie nam odjechał, by się ustawić w odpowiednim miejscu i porobić fotki. Potem takie foto akcje powtarzały się :). W Rogusku z szosy zjechaliśmy na nadwarciańskie wały, tam wyeksponowani na pełne słońce poczuliśmy jak bardzo jest ciepło. Było jakieś 11-15 stopni na plusie, co w połączeniu z bezchmurnym niebem, sprawiało, że temperatura odczuwalna była jeszcze wyższa. Część z nas zrzuciła z siebie trochę ubrań, ja pozbyłam się szalika i cieszyłam się bardzo, że nie założyłam na ręce moich najcieplejszych rękawiczek. W tych pięknych okolicznościach przyrody, zjechaliśmy nad Wartę. Tam była kolejna foto – sesja. Spędziliśmy kilka chwil patrząc na spokojnie płynącą rzekę, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę. Znad Warty wyjeżdżaliśmy malowniczym leśnym podjazdem. Kiedy wyjechaliśmy z lasu, teren się wypłaszczył i skrajem pola dojechaliśmy do Komorza Nowomiejskiego. Potem zjechaliśmy do Nowego Miasta n. Wartą, a za nim zakosztowaliśmy pagórkowatej szosy Radliniec – Wolica Kozia, docierając ostatecznie do Dębna. W miejscowości tej zatrzymaliśmy się przy pięknym starym Kościele z czerwonej cegły, z odnowioną dzwonnicą stojącą obok. Tym razem mieliśmy szczęście i udało nam się zobaczyć jak ten kościół wygląda w środku. Wrażenie zrobiło bardzo umiejętne połączenie elementów wykonanych z ciemnego drewna (ławki, ołtarz, podłoga i strop) z pomalowanymi na biało ścianami. Wyjechaliśmy z Dębna, odwiedzając Lutynię i Biezdziadów. Po drodze zaliczyliśmy kilka ciekawych leśnych zjazdów i podjazdów, z czego niektóre przebiegały w malowniczych wąwozach. Krążyliśmy też po polnych pagórkach, a ścieżki wśród tych pagórków często były dość piaszczyste. Pętliliśmy do tego stopnia, że gdzieś w okolicach Biezdziadowa zgubiliśmy naszego prowadzącego, ale przy pomocy telefonu jakoś się odnaleźliśmy ;). Będąc już niedaleko Łysej Góry, napotkaliśmy w lesie miejsce, w którym zostały wyłożone buraki dla dzików. Ich znaczna ilość spowodowała, że koledzy powyciągali swoje foto – aparaty. Za burakami czaił się schowany podjazd. Był on dla mnie nie lada zaskoczeniem. Pojawił się nagle, był stromy i nierówny. Bodaj 2 razy źle obrałam tor jazdy i musiałam się zatrzymać, postanowiłam jednak nie prowadzić i zarówno po pierwszym jak i po 14 drugim razie, a może nawet i trzecim ;), wskakiwałam z powrotem na siodełko, by wreszcie wjechać na szczyt. Nie było to łatwe, ale udało się. Chwilę później przekroczyliśmy szosę i znaleźliśmy się na punkcie widokowym Łysej Góry. Panorama rozpościerała się fantastyczna. Skąpany w słońcu biały kościółek w dole, w Brzostkowie chyba na wszystkich nas zrobił wrażenie. W ładnym tym miejscu spotkaliśmy trenujących rowerzystów, wśród których rozpoznaliśmy Radka Lonkę. Zrobiliśmy sobie przerwę, podczas której najedliśmy się, napiliśmy i poczynione zostały fotki. Z łysej Góry zjechaliśmy szosą do Żerkowa. Jak na luty było wybitnie wiosennie i ciepło, toteż pokończyła się nam woda i postanowiliśmy uzupełnić zapasy. Podjechaliśmy pod sklep, w którym każdy dokupił to czego potrzebował, Michał i Marek tak mocno poczuli wiosnę, że uraczyli się .... lodami! Spod sklepu, Michał poprowadził nas na pagórek, na którego szczycie stała wieża telewizyjna. Górka ta nie była super długa, ale za to bardzo stroma i trawiasta. Michał podał, że miała 22% nachylenia. Okazała się ona pechowa dla Wojtka Su., który jeszcze przed rozpoczęciem podjazdu odkrył, że jego bukłak z wodą jest nieszczelny. Prawdziwy pech, bo miał przez to mokrą część ubrania. Podczas podjazdu usterkę miał też Michał, jechał pod górę, gdy odkrył, że jeden z jego hamulców nie działa, śmialiśmy się, że nasz prowadzący ma taką moc w nogach, że nawet na podjazdach musi kontrolować prędkość przy pomocy hamulców ;). Na tę górkę niestety nie udało mi się wjechać, widziałam jednak, że i moim kolegom nie było łatwo, nie wszyscy podjechali, a części z tych którym się ta sztuka udała, przednie koło chwilami traciło przyczepność. Pod wieżą, podczas gdy Michał walczył ze swoim hamulcem, toczyły się pogawędki, niektórzy nawet położyli się na trawie i sycili się lutowo - wiosennym słońcem. Potem był zjazd. Mimo obaw, zjechałam. Powoli i ostrożnie, na zaciśniętych hamulcach. Wyjeżdżając z Żerkowa, znowu wspięliśmy się na Łysą Górę, tylko inną drogą – tym razem szlakiem zielonym. Była to wersja najbardziej zarośnięta i zarówno podczas podjazdu jak i zjazdu, w wielu miejscach trzeba było rower prowadzić, lub wręcz nieść, bo wokół wyrastało pełno kolczastych roślinek i strach było przebić dętkę. Mimo zachowanej ostrożności, kapcia nie ustrzegł się Krzysiu A. Kiedy on usuwał defekt, wraz z Pawłem i Markiem stałam przy leśnym paśniku, grzejąc się w przebijającym się przez bezlistne jeszcze korony drzew słońcu. Kiedy Krzysztof uporał się z dętką, pojechaliśmy dalej. Po drodze, dojeżdżając ponownie do punktu widokowego, znaleźliśmy myśliwską ambonę, była ona bardzo starannie i solidnie zbudowana. Michał, Kuba, Marek i ja zostawiliśmy nasze rowery i weszliśmy na górę, by oglądać dolinę Warty i rozlewiska Lutyni. Potem polnym zjazdem dojechaliśmy do białego kościółka w Brzostkowie. Polny zjazd w jednym miejscu był zdradliwy, bo ni z tego, ni z owego pojawiło się na nim sporo błota. Na szczęście nikt z nas tam nie leżał. Po obfotografowaniu kościółka, pojechaliśmy dalej. Mi coraz bardziej we znaki dawał się mój, niestety za słabo napompowany, tylny amortyzator. Na moje nieszczęście nikt z obecnych nie miał przy sobie odpowiedniej pompki, tak więc zmuszona byłam jakoś się przemęczyć. Z takim „siedzącym” amortyzatorem, po kilkudziesięciu km górek, każdy kolejny podjazd stanowił prawdziwe wyzwanie. Po raz drugi tego dnia dojechaliśmy do wieży telewizyjnej, jednak tym razem inną drogą i już bez stromego zjazdu. Niebawem dojechaliśmy do Śmiełowa, w którego okolicy bite były rekordy prędkości na bardzo szybkim szosowym zjeździe. Potem kierowaliśmy się w stronę nadwarciańskich wałów, na które wkrótce wjechaliśmy. W popołudniowym słońcu, które nasycało krajobraz ciepłymi barwami szukaliśmy zjazdu 15 z nich do „Pierwszego Rezerwatu w Wielkopolsce”. Znaleźliśmy ów zjazd i szybko osiągnęliśmy sam rezerwat. Było to miejsce, które urzekało swoją urodą i spokojem. Wkrótce, po wyjeździe z rezerwatu, dotarliśmy do nasypu kolejowego. Tam poczynione zostały ostatnie wspólne fotki. Ekipa pociągowa, tj. Michał, Wojtki dwa :), Marek oraz Krzysztof A., postanowili gonić pociąg. Paweł wraz z Kubą, którzy przyjechali do Chociczy samochodem, postanowili odpuścić wielką gonitwę, natomiast ja, która przyjechałam samochodem, zabierając ze sobą Bartka, sama nie byłam do końca zdecydowana, czy chcę spróbować gonitwy, czy jechać spokojnie. Koniec z końców, zdecydowaliśmy z Bartkiem, że spróbujemy gonitwy, a jeśli się nie uda, to dojedziemy do stacji w moim tempie. Szybko okazało się, że gonitwa jest nie dla mnie ;). Zostaliśmy z Bartkiem gdzieś pośrodku. Ekipa z przodu po kilku km zupełnie zniknęła nam z oczu, nie mieliśmy też w zasięgu wzroku Pawła i Kuby. Jako jedyni jechaliśmy bez wspomagaczy nawigacyjnych tj. bez mapy i tym bardziej GPSa. Mimo niewielkich wątpliwości, co do tego czy na pewno dobrze jedziemy, udało nam się dotrzeć do celu bez błądzenia, pytania o drogę i zawracania. Wszystko dzięki Bartkowi, który niegdyś zjeździł te tereny z Andrzejem K. Kiedy wpadliśmy na stację, zobaczyliśmy powoli odjeżdżający pociąg z naszymi. Jakieś 10 minut po nas dojechali Paweł i Kuba. Zakończyliśmy nasz rajd wpakowując rowery do samochodów i ruszając w drogę powrotną do swoich domów. Z licznika wyszło mi: czas - 4,47,02, dystans – 77,64 km, średnia – 16,2 km/h, maksymalna – 48,8 km/h. Marzena ZEBRANIE 27.02.2008 Dzisiaj na spotkaniu zajęliśmy się przygotowaniami do zbliżającego się RPW, wszak organizacja rajdu kilkudniowego do prostych nie należy. Nasz klub stara się iść z duchem czasu i nadążać za technicznymi nowinkami. Dziś rozmawialiśmy o urządzeniach nawigacyjnych GPS, kilku klubowiczów już je posiada. Planowaliśmy umieszczenie danych zebranych z GPSów na naszej stronie, zapewne nam się to uda w bliższej lub dalszej przyszłości. Na zebraniu zaplanowaliśmy kolejną akcję remontową naszej siedziby, a roboty jak zwykle nie jest mało. Zaplanowaliśmy mycie okien, skrobanie i szlifowanie ścian. Dziś dostaliśmy też całą kolekcję (500 sztuk starych znaczków cyklisty, za które serdecznie dziękujemy! Na zebraniu było 9 osób. 11. PAGÓRECZKI I ŚNIEŻYCOWY JAR – 09.03.2008 Spod Marycha wyruszyliśmy wzdłuż warty kompletując po drodze ekipę. Zwiedzając nadwarciańskie krzaki i zalane ścieżki dotarliśmy do ruin wieży na szczycie Kokorycznego Wzgórza. Wizytę na poligonie w Biedrusku urozmaiciła dzika przeprawa przez błotnisty strumyk z elementami wspinaczki. W drodze do Śnieżycowego Jaru spotkaliśmy silną ekipę rowerzystów w której był Darkiem Rau. Jar przywitał nas dzikim tłumem ludzi - na szczęście śnieżyce nie krępowały się podglądaczy i spokojnie kwitły... Wiedzeni instynktem i GPSem Michała zaliczyliśmy kolejną w tym dniu bonusową atrakcję - błądzenie po parku narodowym którego szczegóły zostały utajnione. Po szczęśliwym powrocie na szlak i uzupełnieniu zapasu kalorii w śnieżycowyej kuchni polowej wyruszyliśmy na poszukiwania dalszych podjazdów. Aby przerwać monotonię leśnych zjazdów i podjazdów na jednym z podjazdów Bartek urwał hak przerzutki. Po dość szybkiej naprawie (możliwej dzięki zapasowemu hakowi marki Unibike-Dudziak) która obnażyła umiejętności serwisanta Cykloturu wyruszyliśmy asfaltem w stronę Poznania. Tempo na całej wycieczce było żwawe, co niestety skłoniło Zbyszka Nawrockiego do porzucenia naszego towarzystwa. Na asfalcie pomimo dość silnego wiatru tempo 16 jeszcze bardziej wzrosło, a do celu wycieczki ekipa jak po sznurku podążała za tylnym kołem roweru marki Kona. Żadna śnieżyca nie ucierpiała podczas tej wyprawy. Jacek N. 12. BŁOTNISTY LESER – 15.03.2008 Rajd zaplanował i poprowadził Kuba S. W ostatnich dniach deszcz padał obficie, dlatego też na środowym zebraniu wpadliśmy na genialny pomysł, by w sobotę zrobić rajd błotny. Dzień rozpoczęłam niewesołym spostrzeżeniem, że oto mam zakwasy w udach. Mimo to, postanowiłam pojechać na rajd. Kiedy dojechałam na parking pod Multikinem, gdzie zwykle wypakowuję rower i zostawiam samochód, okazało się, że parking jest nieczynny. Prawdziwy pech. Wariacko jadąc po mieście pędziłam na parking koło Emiku. Wreszcie dojechałam, ostatecznie spóźniając się na zbiórkę o całe 20 minut! Na miejscu czekali na mnie Kuba i Wojtek Surażyński. Od razu ruszyliśmy w drogę. Oj bolały uda! Przejechaliśmy przez deptak i dalej lecieliśmy na południe. Kuba poprowadził po trasie wylotowej, którą dość dobrze znamy. Przejechaliśmy pod wiaduktem na Hetmańskiej i niedługo potem wjechaliśmy do parku, czy lasu miejskiego. Gdyśmy z niego wyjechali, Kuba stwierdził, że dociągnęliśmy nieco za daleko, więc trochę się wróciliśmy w stronę Poznania. Jechaliśmy szosą w kierunku Wirów. Szosa ta na jednym, dość długim odcinku pięła się lekko pod górę. We znaki dawał się też wiatr w twarz, który na otwartych przestrzeniach był dokuczliwy. Jadąc trochę szosami, trochę terenem dojechaliśmy do Wirów. W miejscowości tej zatrzymaliśmy się na chwilę, przy bardzo ładnym kościółku. Z Wirów pojechaliśmy pokręcić się po WPN-ie. Odwiedziliśmy jez. Jarosławskie, robiąc nad nim niedługą przerwę. Potem podjechaliśmy do BCMu. Wojtek chciał dokupić sobie trochę ciuchów rowerowych, a jako, że był to leser i akurat byliśmy w rejonie, postanowiliśmy skorzystać z okazji. Ucieszyłam się, bo od dawna szukałam lekkich długich spodni, bez lub z nieznacznym ociepleniem. Będąc niedaleko naszego celu, spotkaliśmy dużą grupę rowerzystów. Jechali akurat w przeciwną stronę. Wśród nich był nasz Darek, z którym zamieniliśmy szybciutko kilka słów. Do sklepu weszliśmy wraz z rowerami i rozpoczęliśmy łowy ;). Ja znalazłam dla siebie 2 pary spodni, dokładnie takich jak chciałam. Wojtek z kolei wybrał koszulki i poratował mnie gotówką. Nie wiedząc przed wyjazdem na rajd, że odwiedzimy BCM, nie zabrałam jej ze sobą zbyt wiele. Kiedyśmy płacili, sympatyczny pan sprzedawca podarował nam w prezencie wielkanocnym chustki pod kask., co było dla nas bardzo miłym zaskoczeniem. W rezerwacie "Pojniki" podziwialiśmy piękne wąwozy i stare wiatrołomy. Na naszej ścieżce pełno było powalonych omszałych drzew. Tym razem niestety nikt z nas nie miał aparatu i jedyne fotki poczynione zostały z telefonu kom. Kuby, który twierdził, że jakość będzie kiepska i najpewniej prawie nic nie będzie widać ;). Trochę jechaliśmy, trochę prowadziliśmy, przenosząc nasze rowery przez leżące drzewa. Wyjechaliśmy z rezerwatu i będąc nadal w lesie, skręciliśmy w lewo. Jechaliśmy w stronę Osowej Góry. Wjechaliśmy na nią drogą, która kończyła się kocimi łbami. Moje uda były jak z ołowiu i każdy najmniejszy ruch bolał przeokropnie. Miałam nawet zamiar wrócić z tego miejsca do domu, nie chcąc kolegom psuć rajdu, ale po naradzie postanowiliśmy kontynuować naszą wycieczkę we trójkę. Szosą zjechaliśmy do Mosiny. Nie hamowałam i na tym zjeździe padł mój życiowy rekord prędkości, który wyniósł 51,4 km/h. W Mosinie, o godzinie 13.47 odwiedziliśmy 17 sklep. Tam zaopatrzyliśmy się w wodę, soki i jedzenie. Po posileniu się, przez jakiś czas czułam się lepiej. Korzystając z postoju, poprosiłam Kubę, by popatrzył na mój rower. Podczas jazdy łańcuch skakał mi po kasecie i zastanawiałam się, co jest tego przyczyną. Okazało się, że sprawcą jest ... zajechany napęd. Tak oto, po 6663,55 km, mam kasetę, łańcuch, oraz środkową zębatkę korby do wymiany. Pojechaliśmy dalej, w stronę Krajkowa. W Sowińcu, zjechaliśmy na chwilę na ścieżkę wiodącą na prywatne lotnisko. Lotnisko to było w istocie łąką. Już mieliśmy zawracać, bo ścieżka się kończyła, gdy całkiem blisko nas wyszły 2 sarny, a po chwili, w nieco większej odległości przebiegła ....wataha składająca się z 4 dzików! Jadąc w kierunku Krajkowa, kawałek drogi przebyliśmy szosą, potem odbiliśmy w las. Jechaliśmy wąskimi ścieżynkami a niekiedy i bezdrożami, krążąc po terenach zalewowych Warty. Podmokłe łąki wyglądały przepięknie, ze swoimi rozległymi podtopieniami. Nie jechało się tam łatwo, dla mnie i moich zakwasów było to bolesne. Kluczyliśmy tak szukając jakiejś główniejszej ścieżki. Często scieżynki zamiast prowadzić do ścieżek, wiodły podstępnie na mokradła... W końcu jednak udało nam się znaleźć ścieżkę główną. Była to dróżka łąkowo – polna. Nie było na niej żadnych cudów, a jednak jechałam w takim tempie, w jakim zwykle pokonuję podjazdy w górach – trzymałam 9-10-11 km/h i mimo usilnych starań nie stać mnie było na nic więcej. Uda paliły, bolały i rwały. Prawdziwy horror! Kuba i Wojtek widząc, że raczej już nic wielkiego nie zdziałam tego dnia, postanowili skrócić trasę. Nie dojechaliśmy do Krajkowa, ani do Drużyny, które były w planach. W Sowinkach postanowiliśmy wracać. Pod uwagę brany był wariant powrotu szosą, lub nawet pociągiem do Poznania. W międzyczasie zjadłam batonika i zrobiło mi się lepiej. W Mosinie odłączył od nas Wojtek, natomiast ja (po 2 kolejnych batonikach) wraz z Kubą ruszyliśmy w stronę Poznania. Prawdopodobnie mój mega kryzys był spowodowany nie tylko zakwasami, które miałam po piątku, ale też właśnie tym, że za mało jadłam. Od Mosiny aż do Poznania jechałam już zupełnie normalnie. Bez problemu byłam w stanie utrzymać prędkość w granicach 20 km/h. Uff załamanie minęło. Kuba szybko zauważył, że siły mi wróciły i postanowiliśmy wracać do Poznania terenem. Jechaliśmy zatem najpierw wzdłuż torów kolejowych, zjeżdżając następnie nad Wartę, mając ją po prawej. Później wyjechaliśmy na chwilę na szosę, by przeprawić się mostem przez rzekę i dalej jechaliśmy znowu terenem. Kręciliśmy trochę lasami, trochę polami. Wjechaliśmy polnym, błotnistym podjazdem na jakieś wzniesienie, za którym po prawej stronie były tereny wojskowe z wielkim obracającym się radarem. Dalej dotarliśmy do jakiejś wioski, była to zdaje się Głuszyna, tamże skręciliśmy w szosę i chwilę nią jechaliśmy, odbijając potem w lewo, w las. W lesie, w jednym miejscu jakiś żartowniś przemalował znaczki żółtego szlaku na czerwono, powodując, że lekko zwątpiliśmy, czy na pewno dobrze jedziemy. Na szczęście Kuba wypatrzył, że znaczek jest przemalowany. Do Wiórka dojechaliśmy leśną drogą wyłożoną płytami betonowymi. Jadąc w stronę Poznania Kuba poprowadził ścieżką, na której kiedyś, podczas nocnika, fatalnie połamała sobie rękę nasza Ewa. Do Poznania wlecieliśmy od strony Starołęki. Była 17.58 kiedyśmy dojechali pod Empik. Mój rajd kryzysowy zakończyłam mając na liczniku: czas – 5,59,39, dystans – 84,10 km, średnia – 14,0 km/h, maksymalna – 51,4 km/h. Marzena. ZEBRANIE 26.03.2008. 18 Zima na moment do nas wróciła, dziś z powodu opadów śniegu nie tylko 2-ch uczestników spotkania pojawiło się na rowerach, w tym ja, natomiast Mateusz za to przyniósł swoją ramę od roweru szosowego, zatem ktoś mógłby jeszcze doliczyc połówkęrower. Z racji zbliżającego się RPW, tradycyjnej imprezy Cyklisty, większość rozmów dotyczyła ostatnich przygotowań do rajdu. Ewa uzupełniła listę, rozmawialiśmy o planowanych trasach. Zastanawiająca była kwestia rajdów Michała K, które jakkolwiek są perfekcyjnie przygotowane, to nie zawsze cieszą się dużą liczbą chętnych. Na spotkaniu pojawiły się nowe osoby: Kuba Marszałkiewicz i Oktawia Michalak. Było już dobrze po dwudziestej, gdy wszyscy opusciliśmy naszą siedzibę. Na zebraniu było 8 osób. 13. ROWEROWE POWITANIE WIOSNY – 28.03.2008 Tego roku Akademicki Klub Turystyki Rowerowej CYKLISTA powitał rowerowo wiosnę w Bucharzewie koło Sierakowa, za bazę wylotową mając Chatę Zbójców. Cała impreza rozpoczęła się już w piątek, jednak ja i Krzysztof C. oraz kilka innych osób przyjechaliśmy dopiero w sobotę rano. Sobotni poranek powitał nas słońcem, niedługo jednak niebo zachmurzyło się i jechaliśmy do Bucharzewa samochodem w strugach deszczu. Wg prognoz opady miały być przelotne i właściwie tylko rano. Kiedyśmy dojeżdżali do Chaty Zbójców niebo zaczęło się przecierać, a opady coraz bardziej słabnąć. Na miejscu zastaliśmy już większość Cyklistów, którzy akurat kończyli jeść śniadanie. Przenieśliśmy z samochodu do dużego pokoju na piętrze nasze bagaże. W pokoju tym pomieściliśmy się wszyscy, ponad 20 osób, a byli to: Monika i Tomek G., Ewa N. i Paweł P., ja i Krzysztof C., Oktawia M., Paula i jej tata, Paweł O. i jego syn Radek, Michał K., Kuba S., Paweł C., Jacek Z., Zbyszek N., Robert M., Wojtek Sieja, Wojtek Surażyński, Darek R. oraz Borys W. Szybciutko coś zjedliśmy i zaczęłam się wraz z resztą ekipy szykować do wyjazdu. Krzysztof C., ze swoją zagipsowaną nogą był jedyną osobą, która niestety nie mogła pojechać na rajd. Z Bucharzewa, a właściwie Bukowców, gdzie mieściła się nasza Chata Zbójców, pojechaliśmy niebieskim szlakiem do Sierakowa. Była to szeroka, leśna droga gruntowa, z której skręciliśmy później w asfalt, w lewo na Sieraków. Kiedy dojeżdżaliśmy do mostu nad Wartą, dogoniła nas ciemna chmura, z której spadł grad. Czym prędzej każdy umykał pod most, by schronić się przez burzą gradową. Gradobicie trwało jakieś 7-10 minut, potem zamieniło się w deszcz. Siedzieliśmy uwięzieni przez niełaskawą pogodę pod mostem i powoli robiło nam się zimno, zwłaszcza, że część z nas niestety zmokła. W końcu jednak deszcz ustał i mogliśmy pojechać dalej. Kiedy wyjeżdżaliśmy z naszej kryjówki, mijaliśmy parę starszych ludzi z pieskiem. Widząc nas na rowerach jedno powiedziało do drugiego: „popatrz ilu rowerzystów, to pewnie bezrobotni...”. Potem długo się śmialiśmy z tego komentarza :-). Dość szybko opuściliśmy sam Sieraków, wjeżdżając w żółty szlak nad jez. Lutomskim. Jechaliśmy uroczą ścieżką nad samym jeziorem, robiąc na niewielkim molo przerwę. Potem kontynuowaliśmy jazdę nad jeziorem aż do rezerwatu „Buki nad j. Lutomskim”, do miejsca, gdzie ustawiony został znak, informujący, że dalsza jazda niekoniecznie jest możliwa ze względu na wiatrołomy. W tym miejscu wnieśliśmy nasze rowery na wysoką skarpę, po specjalnie w tym celu zrobionych schodkach. Kiedyśmy wszyscy uporali się z wnoszeniem, pojechaliśmy początkowo terenem, szybko jednak zjeżdżając w szosę, która zaprowadziła nas do Jaroszewa. Gdzieś w tych okolicach nasza wielka ekipa podzieliła się na dwie mniejsze. W jednej jechali ci, którzy mieli zamiar pokonać trasę trudniejszą, a szefował im Michał K., natomiast w drugiej ci, którzy woleli zrobić trasę łatwiejszą i tym szefował Tomek 19 G. Jako, że na rajd Powitania Wiosny wybrałam się z chorym gardłem, w trakcie kuracji antybiotykowej, postanowiłam nie forsować chorego i osłabionego organizmu i wybrałam ekipę Tomka. W ekipie tej jechali: Tomek i Monika, Ewa N., Oktawia M., Paula i jej tata, Paweł O. i jego syn Radek, oraz ja. Natomiast w drużynie Michała pozostali: Michał, Kuba S., Paweł C., Jacek Z., Zbyszek N., Paweł P., Robert M., Wojtek Sieja, Wojtek Surażyński i Darek R. Z Jaroszewa jechaliśmy początkowo szosą, potem terenem szlakiem czarnym do miejscowości Góra, zaliczając po drodze aż 2 punkty widokowe znajdujące się nieopodal jez. Jaroszewskiego. Było pięknie i tylko silny, nieprzyjemnie zimny wiatr dawał się we znaki. Z Góry pojechaliśmy szlakiem niebieskim do leśniczówki o tej samej nazwie. Następnie kontynuowaliśmy jazdę tymże szlakiem by dojechać nad jez. Śremskie. Pogoda znowu zaczęła się psuć, w mniej więcej naszym kierunku zbliżały się ciemne chmury zwiastujące deszcz. Dotarliśmy akurat do jakiegoś gospodarstwa, w obrębie którego postanowiliśmy zrobić przerwę w razie ulewy. Ulewy jednak na szczęście nie było. Chmura przeszła bokiem, a my podjazdem wyjechaliśmy z gospodarstwa. Szlakiem czarnym jechaliśmy przez malownicze tereny leśne, a pod koniec polne do Chalina. Tuż przed wyjazdem na pole, był ciekawy – jeszcze leśny podjazd. W samym Chalinie zatrzymaliśmy się w Centrum Edukacji Przyrodniczej. Był tam odnowiony dworek, wraz z przyległymi zabudowaniami. Tomek wszedł do środka i okazało się, że w jednym z zabudowań przy dworku można bezpłatnie oglądać wystawę, a na niej wypchane eksponaty zwierząt, oraz piękne fotografie obrazujące przyrodę Pojezierza Międzychodzkiego autorstwa mojego kolegi ze studiów i fotografa – Kamila Szpotkowskiego. Oglądając ekspozycję, odpoczęliśmy i ogrzaliśmy się nieco. Z Chalina jechaliśmy szosą do Śremu. Po drodze był super szybki zjazd, na którym (bez dokręcania) osiągnęłam 44 km/h, następnie równie piękny podjazd. Podjazd ten z dołka, w którym się znaleźliśmy widać było w całej okazałości. Ze Śremu pojechaliśmy szosą do Góry. Tam odłączyli od nas 11-letnia Paula i jej tata, którzy postanowili wracać już do bazy. My natomiast, pojechaliśmy na punkt widokowy i po krótkiej dyskusji dotyczącej tego o której robi się ciemno, postanowiliśmy wracać powoli do Chaty Zbójców. Wracaliśmy jadąc do Sierakowa malowniczym niebieskim szlakiem nad jez. Jaroszewskim. W Bukowcach byliśmy po przejechaniu 42 udanych kilometrów. Wieczorem zjedliśmy dwudaniowy pyszny obiad przygotowany przez właścicieli „Chaty”, a potem zrobiliśmy ognisko. Smażyliśmy w ogniu kiełbaski i chleb oraz podziwialiśmy gwiazdy na pięknym bezchmurnym niebie. Pod koniec zorganizowana została loteria, podczas której rozlosowane zostały nagrody – odblaskowe opaski i koszulki rowerowe – każdy coś wygrał. Niedziela Niedziela obudziła nas pięknym słońcem. Dzień zapowiadał się bardzo ładny. Po obfitym śniadaniu, które część z nas (w tym też ja) miała wykupione u właścicieli przystąpiliśmy do tworzenia Marzanny. Wszak wiosnę należało godnie przywitać :-). Ja załatwiłam słomę i sznurki, Krzysiu kolorową krepę. Na miejscu znalezione zostały odpowiednie kijki, które miały stanowić szkielet Marzanny. Ewa z wprawą zajęła się tworzeniem kukły, a my z uwagą i radością przyglądaliśmy się akcji oraz w miarę możliwości pomagaliśmy. Nasza Marzanna była piękna. Miała krepową pomarańczową chustę na głowie, niebieską spódnicę, błękitne oczy, nos z patyka, szarfę z okolicznościowym napisem, a nawet torebkę! Kiedy już była gotowa, porobiliśmy sobie 20 z nią zdjęcia. Potem część z nas rowerami, część samochodami, udała się nad Wartę, by tradycji stało się zadość. Samochodami pojechali: Paweł O. wraz z Radkiem, Ewa N. i Paweł P., Paula ze swoim tatą, oraz ja z Krzysiem C. Reszta pojechała rowerami. Zaparkowaliśmy nasze samochody przy moście w Sierakowie i zeszliśmy nad rzekę, gdzie spotkaliśmy się z ekipą rowerową. Tam podpaliliśmy naszą Marzannę i wrzuciliśmy ją do wody. Śmiechu było co nie miara. Marzanna nie chciała odpłynąć, cały czas dryfowała gdzieś przy brzegu. Dopiero gdy nasz Prezes Krzysztof popchnął ją jedną ze swoich kul, Marzanna została porwana przez nurt rzeki. Po tym symbolicznym pożegnaniu zimy, część z nas pojechała na rowerowy rajd. Paweł O. wraz z Radkiem postanowili już wracać do Poznania, do Chaty Zbójców po drodze zabrali Krzyśka, którego miałam z niej odebrać po skończonym rajdzie. Tym razem nie dzieliliśmy się na 2 grupy tylko pojechaliśmy wszyscy razem, a prowadził nas Michał K. Był to rajd głównie szosowy. Przejechaliśmy przez most w Sierakowie i rynek, drogą nr 182 jadąc przez chwilę na Wronki. Szosę tę opuściliśmy zjeżdżając w prawo, pod wiadukt kolejowy. Tym sposobem dotarliśmy do północnego skraju jez. Lutomskiego. Mało uczęszczaną przez samochody szosą, która biegła na południowy wschód dojechaliśmy do Lutomia. Tam na chwilę zatrzymaliśmy się nieopodal kościoła, w którym akurat była msza, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę. Na początku był niedługi podjazd, potem ładny zjazd, a za nim znowu podjazd. Tym razem dość długi jak na wielkopolskie warunki, w dodatku mieliśmy go pod wiatr. Mimo dokuczającego kataru jechało mi się dość dobrze. Wkrótce dojechaliśmy do Lutomka. Gdzieś w tym rejonie odłączyli od nas mała Paula i jej tata. Myśmy natomiast wyjechali na szosę nr 186, którą jechaliśmy przez kilka kilometrów, dojeżdżając za Sośnią do skrzyżowania. Kierując się na północ, wbiliśmy się w szosę Kwilcz – Sieraków. W okolicach Upartowa zatrzymaliśmy się na punkcie widokowym. Zrobiliśmy przerwę na kanapki i fotki. Świeciło słońce, jednak nie było ciepło, cały czas mocno wiało. Za punktem widokowym szosa opadała w dół. Był to zjazd jakich mało – długi, po równej szosie i w dodatku bez zakrętów. Żałowałam bardzo, że nie pojechaliśmy tym zjazdem, bo planowałam pobić tam swój rekord prędkości. Zjechaliśmy nieznacznie w dół i zaraz skręciliśmy w prawo, w teren w szlak czerwony. Minęliśmy po prawej jez. Głęboczek, robiąc tam niedługi postój. Jezioro był bardzo malownicze, schowane w lesie. Jadąc dalej czerwonym szlakiem szybko znaleźliśmy się na południowym skraju jez. Lutomskiego. W miejscu tym zjechaliśmy w szlak czarny i dojechaliśmy nim do Lutomka. Z miejscowości tej pojechaliśmy terenową, pagórkowatą ścieżką do Łężyc. Za Łeżycami ponownie jechaliśmy w terenie, głównie ścieżkami polnymi docierając do szosy i jez. Białokoskiego. Szosą, wzdłuż Doliny Górskiego Potoku dojechaliśmy do punktu widokowego, ukazującego piękną panoramę na jez. Chrzypskie. Byłam tu po raz drugi - zeszłym roku, pewnego upalnego dnia, rajd nad to jezioro poprowadził Bartek K. Tym razem wiało bardzo, do tego stopnia, że jeden z mocniejszych podmuchów przewrócił rower Oktawii. Na sam punkt wchodziło się po niedługich kamiennych schodkach. Wojtek Sieja znany z zamiłowania i talentu do zjazdów, zjechał po nich. Nieźle go wytrzęsło :). Kiedy zrobiliśmy sobie pamiątkową fotkę przy rzeźbie przedstawiającej grzyba, ruszyliśmy szosą w dół do Łężyczek. Był to szybki zjazd, podczas którego nie można było jednak puścić roweru zupełnie swobodnie, bo w wiosce często po ulicy biegają dzieciaki, koty, psy i kury. Niemniej wyciągnęłam 42,2 km/h. W samych Łężyczkach 21 zrobiliśmy ostatni wspólny postój. Tam Paweł P., Ewa oraz ja pożegnaliśmy się z resztą ekipy. Oni pojechali na pociąg do Wronek, natomiast my do Sierakowa, gdzie zostawiliśmy nasze samochody. Zrobiliśmy szosą krótki podjazd i wkrótce skręciliśmy w lewo na Białcz. Gdzieś między Białczem a Ryżynem mój zajechany napęd znowu zaczął strajkować. Zniecierpliwiona nacisnęłam na pedały z nadzieją, że łańcuch zaskoczy na właściwą zębatkę i ... trrach! Zerwałam łańcuch. Po raz pierwszy w życiu. Na szczęście Ewa i Paweł mieli skuwacz do łańcucha. Nauczka to dla mnie, że należy się w coś takiego zaopatrzyć. Staliśmy pod jakąś figurą. Oparłam mój rower o słup, po czy nawlekłam łańcuch na zębatki. Potem do akcji przystąpiła Ewa. Mówiła, że po raz pierwszy skuwa łańcuch, jak na pierwszy raz poszło jej świetnie. Mój rower został naprawiony i mogłam dalej jechać. Po niecałych 10 km po szosie dojechaliśmy do Sierakowa, gdzie zostawiliśmy nasze samochody. Ewa i Paweł pojechali od razu w stronę Poznania, natomiast ja wróciłam do Chaty Zbójców po Krzysia. Tego dnia popełniliśmy 45,5 km. Marzena. 14. RAJD NOWEGO ZARZĄDU DO OBJEZIERZA – 05.04.2008 Po zakończonym Walnym udaliśmy się na rajd. Miał to być krótki wypad nad Rusałkę, ale zasugerowałam, że wobec zapowiadanej na dzień następny niepewnej pogody, warto wykorzystać słoneczną i ciepłą sobotę na coś więcej niż tylko pętlę wokół jeziora. Szybko okazało się, że na dłuższą wycieczkę mają ochotę Monika i Tomek G. Długo też nie musiałam namawiać Darka R. i Michała K. W tym oto składzie popełniliśmy bardzo udany rajd do Objezierza. Rajd poprowadzili wspólnie Michał i Tomek. Początkowo jechali z nami też Andrzej K. oraz Kuba S. Andrzej niestety miał już wcześniej coś zaplanowane i odłączył od nas jeszcze zanim wyjechaliśmy z miasta, natomiast Kuba odłączył nad Rusałką. Na Walne na rowerach przyjechali także: Krzysztof A., Maciej D., oraz Przemek C., oni jednak zrobili sobie po zebraniu własny rajd na Cytadelę, przed mającym się odbyć dnia następnego wyścigiem XC w tymże miejscu. Z Poznania ścieżkami rowerowymi udaliśmy się nad Rusałkę. Nowy napęd w moim rowerze chodził nieładnie, łańcuch trochę przeskakiwał i okazało się, że trzeba podregulować tylną przerzutkę. Szybko i sprawnie zajął się tym Kuba. Wreszcie mogłam, po raz pierwszy od wielu rajdów, cieszyć się ładnie działającym napędem. Od momentu regulacji, nie miałam już żadnych niemiłych niespodzianek. Za Rusałką Michał zaproponował, byśmy odbili w jedną ze ścieżek w lewo, co uczyniliśmy. Ścieżka ta była wysypana potłuczonym gruzem, ale w dalszej części miała ładną ubitą nawierzchnię. Dojechaliśmy do drewnianego mostku, łączącego jez. Strzeszyńskie z innym małym zbiornikiem. Było to miejsce wyjątkowej urody. Korzystając z chwili postoju Monika i ja zrzuciłyśmy z siebie trochę ubrań. Ta sobota okazała się naprawdę ciepła. Ostatecznie przez resztę rajdu miałam na górze jedynie wiatrówkę i ocieplaną koszulkę Berknera z długim rękawem. I był to strój w sam raz. Monika była tak dobra, że schowała mojego polara, który okazał się zbędny do swojej sakwy. Dalsza nasza droga, aż do Żydowa przebiegała zgodnie z północnym TTRem. Jechałam tak i wspominałam ubiegłoroczny rajd do Piły, który Bartek K. poprowadził w oparciu o ten szlak. Jechało nam się bardzo przyjemnie, bo wiatr mieliśmy cały czas w plecy. W Kiekrzu zrobiliśmy krótki postój, podczas którego odwiedziliśmy sklep. Była godzina 14.00. 22 Przejechaliśmy przez Pawłowice i zanim przekroczyliśmy Samicę Kierską by dotrzeć do Rostworowa, pokonaliśmy ciekawy, choć niedługi terenowy podjazd. Zaraz za Rostworowem mijaliśmy Żydowo. Był tam niewielki, ładny murowany kościółek. Za Żydowem jechaliśmy polnymi drogami do Nieczajna. W miejscowości tej przekroczyliśmy szosę i dalej polami podążaliśmy na północ. Polna dróżka przed dojazdem do asfaltu prowadzącego do Objezierza była mocno błotnista, a liczne i głębokie koleiny wypełnione były kałużami. Nikt z nas na szczęście nie poślizgnął się tam i nie zaliczył nieplanowanej kąpieli ;). Wkrótce zakosztowaliśmy szosowego zjazdu wiodącego na przesmyk dzielący zbiornik wodny na mniejszą część południowo – wschodnią i większą północno – zachodnią. Do samego Objezierza wjeżdżaliśmy z przesmyku szosowym podjazdem. Kiedyśmy podziwiali przyrodę, słuchając ciekawie opowiadającego Tomka, Michał nam odjechał i z aparatem czekał na górze aż zaczniemy podjeżdżać. W miejscowości nie zatrzymaliśmy się. Podczas przejazdu moją uwagę zwrócił dość duży kościół z czerwonej cegły. Dalej jechaliśmy mało uczęszczanymi szosami do Kowalewka i Wargowa, w którym oglądaliśmy robiący wrażenie odnowiony dworek. Były tam nawet czynione fotki. Z Wargowa udaliśmy się do Zielątkowa, potem Golęczewa i do Soboty. W Sobocie tej soboty był akurat w jednym z kościołów ślub. W jego bliskim sąsiedztwie, zgodnie z wiejskim zwyczajem, poustawiały się dzieciaki zatrzymujące rozciągniętymi w poprzek szosy sznurkami samochody gości weselnych, licząc na ich hojność. W sobocie był piękny szosowy zjazd. Gdzieś w okolicach jeziora Kierskiego Małego Michał poprowadził nas urokliwą, acz niełatwą podmokłą ścieżką łąkową. Miałam przyjemność jechać jako pierwsza. Michał ciągnął za mną i śmiejąc się pytał, czy lubię rozcinać wiatr ;). Kiedyśmy wyjechali na główniejszą ścieżkę, poczekaliśmy na resztę ekipy i kiedy już byliśmy w komplecie, zaczęliśmy się wspólnie zastanawiać którą drogą pojedziemy dalej – tą główniejszą, czy może pokusimy się o dalszą jazdę po podmokłej łące. Postanowiliśmy wypróbować tę drugą opcję. Ujechaliśmy może ze 150 m. i musieliśmy się cofnąć, bo ścieżka się skończyła. Tym samym, już pozbawieni wyboru, wróciliśmy na główną drogę polną, która doprowadziła nas najpierw podjazdem do przejazdu kolejowego, a za jakiś czas do szosy. W okolicach Kiekrza okazało się, że Monikę i Tomka zaczyna naglić czas – na 18.00 musieli być w domu. W tej sytuacji Michał wymyślił skrót. Nie wiem dokładnie którędy jechaliśmy, bo nie było już czasu by wyjąć mapę i popatrzeć na nią, niemniej były to mało ruchliwe szosy, oraz wygodne dukty leśne, na których można było się nieźle rozpędzić. Gdzieś po drodze, gdyśmy zjeżdżali z szosy w las, odłączył od nas dość niespodziewanie Darek, skręcając szosą w lewo. Aby Monika i Tomek zdążyli na wyznaczoną godzinę, zrobiliśmy czasówkę. Poszło zwinnie i z tego co wiem, nasi przyjaciele dojechali do domu na czas :). Kiedy Monika i Tomek odłączyli od nas w rejonie stacji kolejowej Poznań – Wola, z naszej gromadki zostałam jedynie ja z Michałem. Zjadłam batonika i żwawym tempem objechaliśmy Rusałkę, wjeżdżając niedługo do miasta. Po mieście nie jeździ się fajnie. Obtrąbił mnie jeden samochód, potem Michała mało nie rozjechał inny, który akurat zawracał, a pod koniec, kiedyśmy jechali przez Stare Miasto, na jednym ze skrzyżowań Michał w ostatniej chwili zauważył czerwone światło, szybko zahamował, a ja wjechałam w niego. Na szczęście jakoś tak bokiem i gleby nie było, żadne z nas się nie poobijało, nie ucierpiały też rowery. Pożegnaliśmy się pod naszą klubową siedzibą, gdzie stał zaparkowany mój samochód, do którego z pomocą Michała zapakowałam rower i ruszyłam w drogę powrotną do domu. 23 Z licznika wyszło mi: czas – 4.13.28, dystans – 73,57 km, średnia – 17,3 km/h, maksymalna – 32,8 km/h. Marzena. 15. RAJD GOŚCINNY Z GROWI – 06.04.2008 Rajd zorganizowany przez GROWI. Ruszyliśmy o 10:00 z pod źródełka nad Maltą. Dalej Spławie, Kamionki, Mieszczewo, Radzewo dotarliśmy do wsi Dąbrowa koło Zaniemyśla. Wracaliśmy po południowej stronie Poznania. Trasa była bardzo rekreacyjna, gównie boczne asfalty, szybkie szutry, czasem odrobina piachu. Tempo w sumie średnie, a atmosfera bardzo sympatyczna. Nie licząc zgiętego (!!) łańcucha i jednej gleby w drodze powrotnej, Nie było żadnych mrożących krew w żyłach wydarzeń. Ilość uczestników: ~10 Cyklistów: 2 Dytans ~100km Kuba. ZEBRANIE 09.04.2008. Na zebraniu było 10 osób: Paweł P., Paweł O., Ewa N., Kuba S., Mateusz R., Paweł C., Maciej D., Bartek K., Kuba K., oraz ja. Rozmawialiśmy o rajdzie Merkurego, remoncie naszej siedziby (robione były zapisy chętnych). Omawialiśmy sprawę ulotek i promocji klubu. Rozmawialiśmy też o sakwach rowerowych, laptopach i filmikach Andrzeja na You Tube. M. 16. OBJAZD MUROWANEJ – 11.04.2008 Ze względu na deszcz rajd się nie odbył. 17. RAJD RADIA MERKURY – 13.04.2008 Tego dnia rano przyjechałam samochodem pod blok Kuby. Dzień zapowiadał się ładny, świeciło słońce i było dość ciepło. Wraz z Kubą podjechaliśmy pod Kuffland i tam spotkaliśmy się z Żużlem, który po dłuższym okresie pobytu za granicą wrócił do kraju i do naszego klubu. We trójkę, nieco spóźnieni, pojechaliśmy w kierunku parku Kasprzaka, gdzie zaplanowana była nasza klubowa zbiórka przed rajdem. Gdyśmy dojechali, na miejscu było już pełno rowerzystów. Na rowerach małych, dużych, starych, nowych, fajnych i mniej fajnych. Widać było rodziny z dziećmi, młodzież, dorosłych i osoby starsze. W oczy szybko rzuciła nam się ekipa z niedawno powstałego, zaprzyjaźnionego z nami klubu GROWI w swoich pomarańczowych koszulkach. Przebiliśmy się przez tłum, by dostać się pod bramę parku, gdzie czekali już nasi w żółtych klubowych koszulkach. A byli to: Bartek K., Michał Z., Monika i Tomek G., Ola i Jacek Z., Dominik N., Paweł i Radek O., Maciej D. Na miejscu Bartek naprawiał komuś dętkę, przy okazji regulowana była moja przerzutka tylna, która po zmianie linki i pancerza postanowiła sobie postrajkować. Wielka pewnie z 200-300 osobowa grupa rowerzystów w końcu ruszyła. Przejechaliśmy przez miasto, obstawieni i zabezpieczeni przez policję. Przejazd głównymi ulicami został fajnie zorganizowany. Jechaliśmy Głogowską, Królowej Jadwigi, przez Rondo Rataje, w kierunku Starołęki. Dopiero kiedy samochód policyjny przestał nas pilotować, peleton rozjechał się i wyraźnie rozciągnął. Widząc jeszcze podczas przejazdu przez miasto na szosie wywrotkę jednej dziewczyny, której ktoś zajechał drogę, postanowiłam przeforsować się na czoło peletonu, gdzie ludzi było mniej i malało ryzyko ew. kolizji z innym rowerzystą. Przez dość długi czas jechałam za facetem na kolarce. Prawdopodobnie przypuszczał, że całość drogi do Kórnika pokonamy szosą. Tymczasem organizatorzy 24 puścili nas niebieskim szlakiem rowerowym i pojawił się teren. Po drodze było pełno kałuż, niektóre z nich były głębokie (sprawdziłam osobiście), miejscami napotykaliśmy też na niezłe błoto. Jadąc tak za gościem na kolarce byłam pełna podziwu, gdyż radził sobie znakomicie, raz po raz jedynie rzucając jakieś przekleństwo, gdy wjeżdżał w błoto, lub gdy pojawiały się wystające korzenie. Po drodze było kilka krótkich przystanków, podczas których czub peletonu czekał na resztę, potem ruszaliśmy dalej. Ci z tyłu nie mieli zatem zbyt wielu okazji do odpoczynku, a szkoda, bo powoli zaczynało być widać, że uciążliwości trasy dały się ludziom we znaki – ogromna jeszcze w Poznaniu grupa rowerzystów zaczynała powoli maleć... Mimo, że na ten dzień nie zapowiadano deszczu, spadła mżawka. Kropiło tak przez dobre kilkanaście minut. Na szczęście jechaliśmy wtedy akurat lasem. Potem znowu wyszło słońce. W Kórniku nad jeziorem zorganizowana została meta oraz piknik. Na tych, którzy odpowiednio wcześnie zapisali się na rajd czekał ciepły poczęstunek. Kiedy wszyscy szczęśliwcy się już najedli, okazało się, że jedzenia jeszcze sporo zostało, więc organizator zaprosił na nie wszystkich, którzy mieli ochotę się najeść. Klub Cyklista oczywiście rzucił się do kolejki :). Potem przez dość długi czas siedzieliśmy sobie wszyscy na sporej łące nad jeziorem i w słońcu wypoczywaliśmy. Pod koniec sjesty przyszli do nas Jędrek i Jacek z GROWI. Po niedługiej pogawędce postanowiliśmy wracać razem, wstępując po drodze do Puszczykowa, gdzie miał się odbyć wyścig XC, by pokibicować naszym, tj. Maciejowi D. i Krzyśkowi A. Wg początkowego planu, mieliśmy jechać do Puszczykowa terenem, jednak szybko się okazało, że jeśli chcemy zdążyć na czas, musimy jednak pojechać szosą. Po niedługim i dość błotnistym odcinku leśnym, wyjechaliśmy na szosę. Od razu zrobiło się mniej fajnie. Mijały nas samochody, jechaliśmy w wężyku, jedno za drugim na kole. Nie było okazji do zwykle mających podczas jazdy miejsce wesołych pogawędek. Po wielu kilometrach jazdy szosą, dojechaliśmy do Puszczykowa. Tam GROWI odłączyli od nas. My natomiast poczekaliśmy na resztę naszych i razem pojechaliśmy pod ośrodek, przy którym odbywał się wyścig. Kiedyśmy dotarli na miejsce, nasi już się ścigali. Z największą ostrożnością przebiliśmy się pod metę. Pełni podziwu patrzyliśmy na ścigających się. Niektórzy z nich należeli do tych, którzy nigdy się nie męczą, pokonując każde kolejne okrążenie z tą samą parą w nogach. Każdorazowo, gdy mijali nas nasi, wesoło im kibicowaliśmy. Staliśmy pod metą jakąś dobrą godzinę, nim wyścig się skończył i ruszyliśmy w drogę powrotną do domu. W międzyczasie większość klubowiczów pouciekała do domów. Ostatecznie na linii mety zostaliśmy w 5: Michał Z., Kuba S., ja, Maciej D. oraz Krzysiu A. Wracaliśmy natomiast we 3 – ja, Kuba i Krzychu. Maciej został dłużej w Puszczykowie, Michał natomiast wolał wrócić szosą. Nasz trójka pojechała do Poznania szlakiem nadwarciańskim. Jechaliśmy dość szybko, dzięki czemu rozgrzaliśmy się i potem musieliśmy zrzucać nadmiar ciuchów. Pogoda zrobiła się prawdziwie piękna. Niebo przetarło się z chmur, a coraz niżej chowające się słońce nasycało wszystko dookoła ciepłymi barwami. Około godziny 19.00 byliśmy w Poznaniu, kończąc tym samym nasz rajd. Z licznika wyszło mi: czas – 5,02,36, dystans – 85,44 km, średnia – 16,9 km/h, maxymalna – 32,2 km/h. Marzena. 25 ZEBRANIE 16.04.2008. Na zebraniu było 14 osób: Paweł O., Bartek K., Jacek Z., Krzysztof C., ja, Sławek O., Darek R., Paweł C., Dominik N., Michał K., Kuba S., Ewa N., Paweł P., Tomek G. Rozmawialiśmy o nadchodzącym weekendzie majowym. Michał przyniósł mapy i planowaliśmy majowy wypad w góry. Krzysztof C. przekazał blachy klubowe nowemu prezesowi - Pawłowi P. Planowane były kolejne prace remontowe w siedzibie klubowej. Gadaliśmy też o zbliżającym się maratonie w Murowanej Goślinie. Marzena. 18. I POREMONTOWY RAJD DO ZIELONKI – 19.04.2008 Ruszyliśmy ok. 12:00 z os. Piastowskiego po zakończeniu kolejnego etapu remontu nowej siedziby. Z Poznania wydostaliśmy się przez Antoninek, dalej przez Mechowo, Koziegłowy i Kicin dojechaliśmy do Czerwonaka. W Czerwonaku jak zwykle nie udało mi się znaleźć ścieżki, którą planowałem jechać, więc ruszyliśmy przez Miękówko i Miękowo w stronę Owińsk. Pierwszy dłuższy postój zrobiliśmy nad stawkami koło Owińsk i zajęliśmy się obserwowaniem ludzi objeżdżających trasę maratonu, który miał odbyć się następnego dnia. Dalej pojechaliśmy przez Potasze do Traskówka, gdzie z powodu zimna dwie osoby postanowiły wracać do domu. Dalej było Kamińsko, Pławno, Tuczno, Pruszewiec, Skorzęcin aż dotarliśmy do tamy na jeziorze Kowalskim. Ruszyliśmy w stronę Poznania, ale przed Wierzenicą trafił nam się teren rozmiękczony przez leśników i manewrowanie między dorodnymi kałużami błocka. Dalej już bez niespodzianek przez Janikowo dotarliśmy do Poznania. Wartość szczytowa ilości uczestników: 4 Dystans: 90km Kuba ZEBRANIE 23.04.2008. Na zebraniu było aż 19 osób: Paweł O., Krzysztof C., Maciej D., Karolina M., Magda H., Natalia i Andrzej K., Bartek K., Darek R., Krzysztof A., Wojtek Sieja, Michał K., Kuba S., Sławek O., Jacek N., Mateusz R., Paweł P., Kuba K. oraz ja. Siedzielismy nad mapami Michała i burzliwie dyskutowaliśmy nad tym w jakie góry pojedziemy na majowy weekend. Wymieniliśmy też nasze wrażenia po maratonach w Murowanej i Wrocławiu. Marzena. 19. POGÓRZE PRZEMYSKIE I GÓRY SŁONNE – 25.04.2008 Dybawka – niewielka miejscowość położona przy szosie krajowej nr 28 pomiędzy Przemyślem a Krasiczynem była naszą pierwszą bazą. Po przejechaniu ponad 600 km samochodem i po całym dniu w nim spędzonym, dotarłam wieczorem 25.04.2008 wraz z Krzysiem C. na miejsce. Wybraliśmy sobie pokój i rozpakowaliśmy nasze bagaże, po czym zwiedziliśmy cały ośrodek i udaliśmy się do kuchni na kolację. 26.04.2008 – sobota Tego dnia wypadły moje imieniny. Dzień wstał piękny i słoneczny, lecz nieco chłodny. Było coś koło 9.00, kiedy zadzwonił Michał K., pytając za którą serpentyną jest nasza baza, wolał się upewnić, bo do naszej siedziby szosa wiodła pod górę :). Michał wraz z resztą ekipy jechał całą noc pociągiem, by rankiem rowerami dokulać się z dworca do nas, do Dybawki. Wraz z Michałem przyjechali: Monika i Tomek G., Kuba S., Krzysztof A. oraz Darek R. Miała być jeszcze Ewa, ale niestety nie dostała urlopu. Kiedy wszyscy rozlokowali się po pokojach, zeszliśmy na dół do kuchni na śniadanie. Potem przygotowaliśmy siebie i rowery i ruszyliśmy w pierwszą majówkową trasę po górach. Wyjeżdżając z bazy, przejechaliśmy przez szosę i od razu wbiliśmy się w teren. 26 Dróżka szła lekko pod górę. Terenem, lasami dojechaliśmy po trasie, którą wymyślił Michał do Krasiczyna. Tamże wyjechaliśmy na asfalt i przeprawiliśmy się mostem na drugą stronę Sanu. Dalsza droga prowadziła malowniczymi szosami, zgodnie z oznaczeniami czarnego szlaku rowerowego. Jechaliśmy mało uczęszczaną szosą wśród pól do Korytnik. Za Korytnikami szlak wszedł na drogę krajową nr 884, prowadząc nas do Krzywczy. Niedługo, lekko bokiem po prawej minęliśmy Ruszelczyce, za którymi nasza szosa zbliżyła się do Sanu. Zanim dotarliśmy do Babic mieliśmy szybki szosowy zjazd, a w samej miejscowości, o godz. 12.28, zatrzymaliśmy się przy sklepie. Po niedługiej przerwie udaliśmy się do starej drewnianej cerkwi. Cerkiew była bardzo zniszczona, w oknach nie było szyb, nie ostały się elementy wystroju, a na podłodze zbitej z desek leżały liście. Niemniej miejsce to zrobiło na nas wrażenie i poczyniliśmy fotki. Za Babicami zjechaliśmy z czarnego szlaku ale nadal pozostaliśmy na szosie, którą podjechaliśmy do Babickiej Góry (326 m. n.p.m). Odbiliśmy w prawo, w kierunku Patryji (747 m. n.p.m.). Droga na szczyt była wąską szosą, pod koniec przechodzącą w płyty betonowe. Na szczycie, stała wieża, trzeba się jednak było wdrapać jeszcze kawałek wyżej po łące, by znaleźć się na właściwym punkcie widokowym. Targani wiatrem, zrobiliśmy sobie przerwę. Podziwialiśmy piękne widoki i robiliśmy fotki, a potem przyszedł czas na zjazd. Zjeżdżaliśmy zielonym szlakiem pieszym. Szlaki piesze zwykle pełne są niespodzianek. Potrafią zaskoczyć zwłaszcza w górach. Tak było i tym razem. W wielu miejscach pojawiało się błoto. Bardzo lepkie i w ogromnych ilościach. Także kałuże stanowiły zagadki. Niektóre z nich, mimo niepozornych rozmiarów, okazywały się zdumiewająco głębokie. Przedzieraliśmy się z naszymi rowerami lasami, czasem idąc, czasem jadąc. Gdy błoto okazywało się zbyt dokuczliwe, Michał wynajdywał nam objazdy zarośnięte krzakami :). Przeprawa między Partyją a kurhanami za Heluszem była dość wymagająca. Kurhany podziwialiśmy w świetle popołudniowego słońca. Droga stała się jakby łatwiejsza, jechaliśmy na Bukowy Garb i dalej lasami do Łętowni. Pod Łętownię prowadził stromy terenowy podjazd. Nie był on łatwy, ponieważ pełno na nim było głębokich kolein z zaschniętej gliny. Łatwo można było się wywrócić. Gdzieś z przodu jechali sobie Michał, Krzysiu i Kuba. Ja wjeżdżałam w pewnej odległości za nimi. Pierwsze zejście z roweru miało miejsce, gdy mijał mnie kład. Z doświadczenia wiem, że kładowcy lubią pojeździć sobie brawurowo, więc czym prędzej zeszłam z roweru i uciekłam w bok. Kład przeleciał obok i mogłam znowu wskoczyć na rower. Końcówka podjazdu była ciężka. O ile dobrze pamiętam, Michał mówił potem, że było jakieś 20% na najbardziej stromym odcinku. Na górze poczekaliśmy na resztę i pojechaliśmy do Przemyśla. Zjazd do miast był szybki. Zrobiliśmy zakupy i ruszyliśmy w stronę Dybawki, już szosą. Jechaliśmy szosą nr 28, przez Prałkowce. Przed samą Dybawką dał nam w kość podjazd po serpentynach. Na miejscu wyczyściliśmy z węża nasze nieludzko ubłocone rowery. Znakomitą kolację przygotował nam Krzysiu C. Z licznika wyszło mi: czas – 4,40,08, dystans – 60,54 km, średnia 12,9 km/h, maksymalna – 47,9 km/h. 27.04.2008 – niedziela Drugi dzień, podobnie jak pierwszy powitał nas słońcem. Po śniadaniu wyjechaliśmy z Dybawki terenem lekko na południe, kierując się do Fortu VII PRAŁKOWCE. Na 27 miejscu zwiedzaliśmy, fociliśmy i staraliśmy się zrobić wszystko by nie zjadły nas muszki i komary ;). Spod Fortu pojechaliśmy czarnym szlakiem pieszym do Wapielnicy. Początkowo szedł on w dół ładnym szerokim zjazdem, dojechaliśmy do szosy, którą przekroczyliśmy, by dalej jechać szlakiem. Podjazd pod Wapielnicę do łatwych nie należał. W Wapielnicy, szlaki piesze czerwony i niebieski połączyły się. Dojechaliśmy nimi na Helichę, za którą został z nami już tylko szlak niebieski, prowadzący nas na Szybenicę (496 m.n.p.m). Po przystanku na górze, zjechaliśmy niebieskim szlakiem w dół i znowu był podjazd, a właściwie podejście pod Huwniki. Był to dość morderczy spacer z rowerem przy boku, po łące. Z Huwników pojechaliśmy czarnym szlakiem rowerowym do Makowej, gdzie znaleźliśmy sklep, w którym się zaopatrzyliśmy w jedzenie i picie. Była 14.52. Podczas postoju zwróciłam uwagę na mowę miejscowych. Mówili śpiewnie, z innym niż my akcentem. Za Makową, skręciliśmy na Leszczyny, gdzie była cerkiew i dalej pojechaliśmy podjazdem do Sopotnika, z którego przedzieraliśmy się błotnistą drogą na Przełęcz Pod Kiczerą. W jednym miejscu błoto okazało się wybitnie zdradzieckie. Prowadziłam tam rower i utknęłam! Nogi zapadły mi się po kostki tak, że z trudem się z błocka wydostałam. Na przełęczy na nasze telefony komórkowe zaczęły przychodzić sms-y informujące, że przeszliśmy na operatora ukraińskiego. Odbiliśmy w lewo. Trawiastą ścieżką jechaliśmy pod górę. Błota nie było aż tak dużo, ale trzeba było uważać na kępki trawy. W ten sposób wspięliśmy się niebieskim szlakiem pieszym na Połoninki Kalwaryjskie. A potem był już dość szybki zjazd do Kalwarii Pacławskiej. Podziwialiśmy tam zespół zabudowy małomiasteczkowej z XIX w. i Sanktuarium Męki Pańskiej i MB Kalwaryjskiej. W tym też miejscu, odkryłam, że jedna ze szprych w kole mojego roweru nie siedzi w obręczy, tylko luźno wystaje w bok. Przyczyną okazał się ułamany nypel. Niestety nikt nie miał zapasowego, w związku z tym, Kuba przypiął mi tę wystającą szprychę do innej przy pomocy zipa. Ponieważ godzina nagliła nas do powrotu, wracaliśmy szosą. Na powrót Monika pożyczyła mi swoje ocieplacze na kolana, za co jestem jej bardzo wdzięczna, bo wieczór był przejmująco chłodny. Ruszyliśmy jadąc szosami przez: Sierakośce, Aksmanice, Fredlopol, Darowice, Pikulicką Górę i Pikulice, wjeżdżając potem na drogę nr 885, która zaprowadziła nas do Przemyśla. W Przemyślu, bardzo już głodni, postanowiliśmy zjeść pizzę. Wybraliśmy jeden z lokali, który miał ogródek na zewnątrz. Każdy sobie zamówił pizzę i czekaliśmy. Krzysiu A. miał pecha, bo o jego zamówieniu zapomnieli i musiał czekać bardzo długo. Pizza nie powalała na kolana, była ciężka, tłusta i średnio smaczna. W międzyczasie zrobiło się ciemno. Po posileniu się, postanowiliśmy pokręcić się jeszcze po Przemyślu i poczynić nocne fotki. Obfocona została fontanna, kościoły i inne zabytki. Bardzo podobał mi się widok na wzgórza miasta, które w mroku nocy migotały światełkami domów. Trochę to wszystko trwało. By zanadto nie zmarznąć stosowałam różne sztuczki, np. jeździłam dookoła fontanny. Mimo tych zabiegów, było mi strasznie zimno i bardzo się ucieszyłam, gdy Monika pożyczyła mi swoje ciepłe rękawiczki, a Tomek chustę, z której zrobiłam prowizoryczny szal :). Potem ruszyliśmy do Dybawki. Jechaliśmy tradycyjną drogą, tj. przez Prałkowce i potem w górę po serpentynach. Był to bardzo udany dzień. Z liczniak wyszło mi: czas – 6,06,27, dystans – 69,20 km, średnia – 11,3 km/h, maksymalna – 42,5 km/h. 28 28.04.2008 – poniedziałek Trzeci dzień w górach był ostatnim spędzonym w Dybawce. Wyjechaliśmy z bazy tak jak dnia poprzedniego, kierując się lekko na południowy wschód i jadąc pod górkę. Na rozjeździe, gdzie w niedzielę odbiliśmy w lewo, tym razem skręciliśmy w prawo. Drogą szutrową podjechaliśmy pod Górę Zaleską (403 m.n.p.m.), a potem zjechaliśmy w dół do Olszan. W Olszanach wspięliśmy się krótkim acz stromym podjazdem pod cerkiew Michała Archanioła. Potem cofnęliśmy się do krzyżówki, przejeżdżając przez most. Jechaliśmy asfaltem wiodącym wzdłuż Olszanki przez Rokszyce i Brylińce. Za wioską zjechaliśmy z asfaltu jadąc pod górę czerwonym szlakiem pieszym na Kopystańkę (541 m.n.p.m.). Podjazd był wymagający. Niestety nie udało mi się go podjechać w całości i na kilku odcinkach prowadziłam rower. Pogoda tego dnia była kapryśna. Przewidywane były opady, ale mieliśmy nadzieję, że nas nie złapią. Kiedy po miłym odpoczynku na szczycie, z którego podziwialiśmy piękne widoki, zbieraliśmy się do dalszej drogi, okazało się, że Kuba złapał kapcia. Jak na złość również wtedy ciemna chmura akurat doszła do nas. Grzmiało, zerwał się silny wiatr i zaczęło lekko padać. Walcząc z wiatrem targającym naszymi kurtkami antydeszczowymi, które w pośpiechu na siebie zakładaliśmy, zeszliśmy kawałek niżej. Siedząc tak czekaliśmy aż chmura pójdzie sobie dalej. Doprawdy, mieliśmy szczęście, że zamiast ulewy, czy gradu, spadło na nas zaledwie parę kropel deszczu. Kiedy załamanie pogody minęło, zaczęliśmy zjazd z Kopystańki. Zjeżdżaliśmy żółtym szlakiem pieszym. Był to szybki zjazd i nawet dla mnie w ogromnej większości przejezdny. Na dole była wioska o nazwie Rybotycze, w której o 15.22 zatrzymaliśmy się przy sklepie. Po uzupełnieniu zapasów, pojechaliśmy szosą biegnącą mniej więcej równolegle do rzeczki o nazwie Wiar do Posady Rybotyckiej. Tamże podziwialiśmy pochodzącą z XV w. – ponoć najstarszą w Polsce – cerkiew obronną pod wezwaniem św. Onufrego. Za Posadą Rybotycką nadal jechaliśmy szosą, cały czas wzdłuż rz. Wiar, aż do rozwidlenia, przy którym wypalany był węgiel drzewny. Na rozwidleniu pojechaliśmy w stronę Łodzianki Dolnej i dalej w prawo długim szosowym podjazdem do Cisowej. Potem był zjazd do szosy nr 28, która również była nam zjazdem prowadzącym z kolei do Olszan. Z Olszan pojechaliśmy do Zalesia, w planach mając jeszcze Kruhel Wlk., gdzie zlokalizowana była zabytkowa drewniana cerkiew z XVII w. Byliśmy przy wylocie drogi z Zalesia do Prałkowców, gdy złapałam kapcia. Kuba i Tomek pomogli mi zdjąć oponę, która schodzi z obręczy bardzo ciężko i załataliśmy dętkę. Podczas tej akcji była też z nami Monika. Reszta, tj. Michał, Krzysiu A. oraz Darek R. pojechali oglądać cerkiew. Michał straszył, że podjazd pod cerkiew pewnie zajmie jakieś pół godziny. Poza tym prawdopodobnie biorąc pod uwagę nasze opóźnienie w stosunku do nich, wynikające z konieczności naprawienia usterki, przypuszczali, że odpuścimy cerkiew i pojedziemy prosto do Dybawki. Oczywiście tak się nie stało. Kiedy tylko koło z powrotem wróciło do roweru, ruszyliśmy w stronę cerkwi. Kawałeczek jeszcze jechaliśmy szosą nr 28, po czym zjechaliśmy w prawo, na Kruhel Wlk. Podjazd rzeczywiście był solidny, gdyśmy się wspinali, nasi akurat zjeżdżali :). Cerkiew zrobiła na nas ogromne wrażenie. Była niezwykła. Tomek porobił dużo zdjęć. W blasku powoli zachodzącego słońca, zjeżdżaliśmy z powrotem do szosy nr 28, a 29 potem standardową drogą, ostatni raz po serpentynach pod górę wróciliśmy do Dybawki. Zniesmaczeni okropną pizzą z dnia poprzedniego, z radością zdaliśmy się na talent kucharski Krzysia C., który z racji złamanej nogi wyczekiwał na nas na kwaterze. Na kolację przygotował nam ryż z pysznym sosem. Z licznika wyszło mi: czas – 4,39,33, dystans – 59,95, średnia – 12,8 km/h, maksymalna – 45,3 km/h. 29.04.2008 – wtorek Wtorek był dniem transferowym. Ekipa przejeżdżała rowerami z Dybawki do Ropienki położonej na wschód od Sanoka. Pogoda się wyraźnie popsuła. W nocy padał deszcz. Opady nie ustąpiły też rano. Zabrałam wszystkie możliwe sakwy naszej gromadki do samochodu, by zawieźć je do drugiej bazy. Ekipa rowerowa ruszyła nieco wcześniej, ja i Krzysiu C. samochodem – parę chwil później. Wszyscy spotkaliśmy się w Krasiczynie, gdzie przy towarzyszącej nam mżawce zwiedzaliśmy piękny przypałacowy park. Potem oni pojechali rowerami do Ropienki, natomiast Krzysiu i ja zajechaliśmy tam tylko na chwilę, by zostawić ich sakwy, a potem udaliśmy się do Strachociny. W Strachocinie ujeżdżałam okoliczne górki. Na rozgrzewkę zrobiłam podjazd szosą, a potem rozpędziłam się na zjeździe. Podjechałam terenem pod górkę z masztem, następnie z niej zjechałam i poczyniłam pętlę. Podjazd pod górę z masztem od drugiej strony był trudny i gdzieś 1/3 przed szczytem musiałam rower wpychać. Podczas ponownego zjazdu z góry masztowej nabrałam już nieco pewności siebie i wtedy usłyszałam: pssssssssssssss. Kapeć. W oponę wbił mi się dość pokaźny kawałek szkła. Musiałam prowadzić rower ponad 600 m. do domu. Na miejscu Krzysiu załatał mi oponę, która była brzydko przecięta. Próbował też łatać dętkę, ale szkło tak ją zmasakrowało, że ostatecznie ją wyrzuciliśmy. Z licznika wyszło mi: czas – 0,59,59, dystans – 8,9 km, średnia 8,8 km/h, maksymalna 42,1 km/h. 30.04.2008 – środa Mój ostatni dzień jazdy w górach podczas tego wypadu. Razem z Krzysiem C. pojechaliśmy z rana samochodem do Ropienki. W samochodzie był oczywiście też mój rower. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, trwały przygotowania do wyjazdu na trasę. Michał miał problem ze swoimi okularami. Pękły mu one i musiał je jakoś skleić. Udało się, ale zajęło to chwilę czasu. Z Ropienki pojechaliśmy asfaltem w dół. Zjazd był bardzo długi. Jechaliśmy sobie gęsiego, aż do momentu, gdy Michał gwałtownie zahamował, niemal doprowadzając do kraksy, by poinformować nas, że oto jesteśmy w miejscu, gdzie musimy odbić w prawo. Jechaliśmy szosą aż do cerkwi, do której po rozgrzewającym podjeździe doprowadził nas przyjemny zjazd. Poczyniliśmy fotki, po czym kawałek się cofnęliśmy, by niedługo odbić w lewo. Zaczął się zapowiadany przez Michała podjazd dnia. Szosa była początkowo dość szeroka, a podjazd wygodny. Po prawej stronie naszej szosy spokojnie pasły się owce. Potem charakter i szosy i podjazdu się zmienił. Asfalt był nowy, wąski na szerokość jednego samochodu i stromy. Jechało się ciężko. Krótko po tym jak zaczęła się trudniejsza część podjazdu, zrobiliśmy chwilę przerwy, bo nasza grupka nieco się rozciągnęła, po czym ponownie ruszyliśmy. 30 Wybrałam chyba najlżejsze możliwe przełożenie, ale i tak nie było łatwo, utrzymywałam zawrotną prędkość rzędu 5-9 km/h. Aż do szczytu nie zatrzymałam się ani na chwilę. Gdy wjechałam na górę od paru chwil siedzieli tam Michał, Kuba i Krzysiu A. Dosiadłam się do nich i wspólnie patrzyliśmy jak lotniarze na swoich lotniach startują z góry i wzbijają się w powietrze. Nie było to takie proste, bo niestety startowali pod wiatr. Wkrótce dojechała reszta. Ku nam zmierzały ciemne deszczowe chmury, dlatego postanowiliśmy trochę poczekać aż przejdą. W końcu ruszyliśmy. Upiorny podjazd był nam przez krótką tylko chwilę zjazdem, bo szybko odbiliśmy w prawo w teren, w pieszy szlak czerwony. W lesie czekała na nas malownicza i ciekawa ścieżka, która raz prowadził w górę, raz w dół. Zdobyliśmy szczyt Słonny (668 m.n.p.m.). Na jednym ze zjazdów Krzysiu A. Zaliczył glebę. Rozbił sobie kolano i dorobił się krwiaka na udzie, który na tyle utrudnił mu dalszą jazdę, że musiał odpuścić część wycieczki i zjechać do Tyrawy Wołoskiej. Stamtąd po skończonym rajdzie miałam go odebrać samochodem i zawieźć do Ropienki, ale ponieważ rajd się skończył dopiero około 21.00, postanowił nie czekać, tylko wrócił do bazy o własnych siłach. Zanim jednak się rozstaliśmy, poczyniliśmy wspólnie jeszcze kilka ciekawych zjazdów i podjazdów. Krzysiu odłączył od nas na znanej nam już szosie nr 28 i pokulał się do Tyrawy Wołoskiej. My natomiast udaliśmy się w dalszą część szlaku czerwonego, który malowniczo właściwie w całości prowadził lasami. Cały czas towarzyszyły nam deszczowe chmury, z których raz po raz spadał na nas deszcz i które raz po raz rozganiał wiatr. Na trasie nie zabrakło błota, a właściwie BŁOTA. Lepkie, głębokie, śliskie i w hurtowych ilościach. Nie wszędzie dało się jechać, na wielu odcinkach było ono nie do sforsowania w siodle. Zwłaszcza tam, gdzie powstały głębokie koleiny po leśnych ciągnikach. Przeprawienie się czerwonym szlakiem pieszym w tych warunkach, gdzie czasem było ciężko nawet rower przeprowadzić, zajęło nam mnóstwo czasu. W końcu wyjechaliśmy na szosę, która zaprowadziła nas zjazdem do Sanoka. Gdzieś na początku tego zjazdu Monika złapała kapcia. W Sanoku byliśmy o 16.53. W sklepie zaopatrzyłam się w drożdżówkę. Kiedy Monika i Tomek dojechali do nas, ruszyliśmy w dalszą drogę. Wjechaliśmy do centrum miasta, które zwiedziliśmy i w którym zrobiliśmy sobie odpoczynek. Około 17.50 opuszczaliśmy Sanok. Z Sanoka do Ropienki wracaliśmy szosami. Przez długi czas była to krajowa 28. Przed miejscowością Wujskie rozpoczął się drugi podjazd dnia. Na początku droga była w miarę prosta, potem zaczęły się piękne serpentyny. Jechałam nimi wcześniej samochodem, ale z siodełka roweru okazały się znacznie fajniejsze. To był piękny podjazd, ale jak wszystko co piękne, skończył się. Rozpoczął się zjazd. Ten już nie był taki fajny. Znowu były serpentyny, ale szosa była mokra od deszczu. Poza tym – jak to na długich zjazdach bywa – zrobiło się zimno. Dojechaliśmy do Tyrawy Wołoskiej, wokół zaczęła zalegać coraz gęstsza mgła, co sprawiło, że szybko włączyliśmy nasze lampki. Z 28 zjechaliśmy w prawo dopiero w Rozpuciu, wbijając się w mało uczęszczaną szosę. Szosa ta na chwilę w jednym miejscu przeszła w gruntówkę, ale potem znów powrócił asfalt. Wjechaliśmy do Zawadki ciągnącej się wzdłuż drogi przez kilka km i wkrótce dojechaliśmy do naszej Ropienki. Ten bardzo udany dzień zakończyłam mając na liczniku: czas – 5,59,48, dystans – 77,45 km, średnia 12,8 km/h, maksymalna – 43,3 km/h. Marzena. 31 20. RAJD DO WPN – 26.04.2008 Trasa: Poznań -> WPN -> Poznań Odległość około: 52 km Liczba uczestników: 1 (postawiłem na jakość, a nie na ilość ;-) Od Marycha ścieżką rowerową wzdłuż Warty, później nad kanałem mosińskim szlakiem zielonym, następnie Budzyń, a tam szlakiem niebieskim koło Osowej Góry, później czerwonym wzdłuż jeziora Góreckiego, dalej przy Muzeum Przyrodniczym, dalej szosą do szlaku żółtego, w Jarosławcu wjazd na ścieżkę rowerową przez Rosnówko, Szreniawę, Komorniki do Poznania. Ciekawe miejsca: Muzeum Przyrodnicze WPN, Muzeum Narodowe Rolnictwa i Przemysłu Rolno Spożywczego Sławek Olszak 21. LESER GRILOWY – 04.05.2008 Jak pech, to pech. Dziś prowadzę rajd i zamiast pięknego słońca i miłego ciepełka wita mnie chłód i pochmurne niebo. Cóż, trzeba ruszać na start, choć nie da się ukryć, że gdybym nie prowadziła tego rajdu, to raczej na pewno zaległabym na dłużej pod pierzyną. Jeszcze nie zdążyłam dojechać na start, a już zaczęło mżyć. W Luboniu zastanawiałam się przez moment, czy nie ubrać kurtki przeciwdeszczowej, jednak zrezygnowałam z tego pomysłu - nie chciałam się spocić. Na start przyjechał Michał Z., a potem dobił zziajany Paweł P., który jak zwykle na wszystko miał rano czas i nie mógł się wygrzebać, więc potem, żeby zdążyć na czas musiał ostro deptać. Gdyby nie kiepska pogoda, frekwencja byłaby jak sądzę znacznie wyższa, zwłaszcza, że meta rajdu miała odbyć się u mnie na grillu. Niestety nieciekawa aura przepłoszyła ewentualnych chętnych, którzy z różnych przyczyn na długi weekend majowy nie mogli z różnych przyczyn opuścić Poznania. W kameralnym gronie, przez Starołękę ruszyliśmy szlakiem w kierunku Borówca. Po drodze zatrzymaliśmy się pod jakimś lokalnym sklepem, bo deszcz dokazywał coraz mocniej. Robiło się zimno. Początkowo planowaliśmy dojechać do Kórnika, jednak przy remizie strażackiej w Kamionkach uznaliśmy, że dalsza jazda - ze względu na pogarszające się warunki atmosferyczne - nie ma sensu. Zarządziliśmy odwrót i ruszyliśmy przez las do Rogalinka, by stamtąd przeskoczyć do Mosiny. U mnie w chacie nie daliśmy za wygraną i mimo wszystko uparliśmy się zjeść grilowane małe conieco. Trochę powalczyliśmy z materią, ale ostatecznie udało nam się upitrasić po kawałku (nie jednym) smakowitego mięsiwa. Potem Michał zawlekł się do domu, a my zawlekliśmy nasze stalowe kozy na pięterko. W sumie każde z nas przejechało jakieś 45 km Ewa Nowaczyk ZEBRANIE 07.05.2008. Na zebraniu było 15 osób: Ewa N., Paweł P., Paweł O., Kuba S., Andrzej K., Mateusz R., Wojtek S., Darek R., Michał Z., Krzysztof A., Maciej D., Bartek K., Robert M., Krzysztof C. oraz ja. Rozmawialiśmy o aparatach fotograficznych, o zaległościach w pisaniu relacji z rajdów, o weekendowym wypadzie na Ślężę, remoncie siedziby. Planowaliśmy też rajd poremontowy do Zielonki. Darek przyniósł fotki z rajdów, które wszyscy z zainteresowaniem oglądali. Marzena. 22. IX SKRZYŻOWANIE Z ROWEREM W TLE – 09.05.2008 32 Oto garść informacji, które udało mi się wydobyć od Darka na temat tego rajdu: DATA – 09-11.05.2008r. DYSTANS – 315 km ORGANIZATOR – klub DYNAMO KRZYŻ Przebieg rajdu: 1. pierwszy dzień – piątek Poznań – Murowana Goślina – Rogoźno – Ryczywół – Czarnków – Biała Dystans 105 km, czas jazdy od 15.00-20.00. Jechała tylko jedna osoba – Darek 2. drugi dzień – sobota Biała – Łęgi Nadnoteckie – Śluza – Jabłonowo – Leśnica – Drzązgowo – Gębiszyn (Europejski Krąg – wyrzeźbione w drewnie postacie symbolizujące 27 państw UE) – Marunowice – Kruszewo – Walkowice (prom) – Biała Dystans 80 km, jechało około 50 osób 3. trzeci dzień – niedziela Biała – Wapniarnia – Okunie – jez. Sarcz – jez. Stradomskie – Smolarnia (ścieżka dydaktyczna wzdłuż Bukówki – dąb o obwodzie 740 cm) – Siedlisko – Gajewo – Czarnków – Śmieszkowo – Młynkowo – Połajewo – Oborniki – Poznań. Dystans 129 km, jechały 3 osoby + 2 osoby z SIGMY. Łączny dystans 315 km. Pogoda była słoneczna. Noclegi w internacie Zespołu Szkół Zawodowych. W rajdzie uczestniczyło 50 osób, głównie z Krzyża i z Piły, z Poznania były 4 osoby. Drugiego dnia na trasie było trochę piasku. Tempo dostosowano do najmłodszej uczestniczki – 8 letniej dziewczynki, która przejechała 60 km. Darek powiedział, że jechała bardzo dzielnie i szkoda, żeście jej nie widzieli. Marzena 23. ŚLĘŻA I OKOLICE – 10.05.2008 24. II RAJD POREMONTOWY DO ZIELONKI – 10.05.2008 Tego pięknego, ciepłego i słonecznego dnia, o godzinie 13.00 wybrałam się rowerem do Mechowa, gdzie miałam się spotkać z Cyklistami, jadącymi na poremontowy rajd do Puszczy Zielonki. Czekałam na nich w miejscu, gdzie krzyżują się ścieżki gruntowe idące z Janikowa, Wierzenicy, Kicina i znad mechowskich stawów. Po chwili zadzwonił do mnie Kuba, który prowadził ten rajd, by poinformować, że on i ekipa czekają na dole przy stawach. Kiedy zjechałam nad stawy, okazało się, że poza Kubą przyjechał jeszcze tylko Michał Zgoła. Szybko ruszyliśmy, bo komary i meszki nie pozwalały na dłuższy postój. Pojechaliśmy leśną ścieżką w dolinie rz. Głównej. Część tej ścieżki jest zwykle bardzo zarośnięta i przez to zupełnie nieprzejezdna, ale w pierwszej połowie maja dało się jeszcze dość wygodnie nią przeprawić. Jadąc tak dotarliśmy do Wierzenicy, gdzie odbiliśmy w Stary Sad, niedawno oczyszczony z połamanych drzew. Za Starym Sadem Kuba wykorzystał kolejne ścieżki w rejonie Wierzenicy, które pokazałam Klubowiczom w zeszłym roku podczas rajdu do Czerniejewa. Co miłe, wszystko było przejezdne. Klucząc lasami, dojechaliśmy do szosy Kobylnica – Wierzonka, przecinając ją i jadąc gruntówką w stronę Uzarzewa. Jechaliśmy tak jakiś czas, odbijając potem w lewo, w las. Ścieżką leśną dojechaliśmy do wąskiej szosy prowadzącej nad jez. Kowalskie. 33 Nad samo jezioro nie zjeżdżaliśmy, odbijając przed nim w prawo, w drogę wyłożoną płytami betonowymi. Tam Kuba złapał kapcia. Doprowadził rower do sklepu, który okazał się być niestety zamkniętym i tam zabrał się za naprawę defektu. Zrobiło się wesoło, gdy się okazało, że sprawcą kapcia był duży gwóźdź. Dzięki Michałowi przeżyliśmy akcję zmiany dętki – jego OFF skutecznie przegonił dokuczliwe komary i meszki. Po zmianie dętki i posileniu się, ruszyliśmy w dalszą drogę. Jechaliśmy nad jez. Kowalskim, docierając piaszczystymi drogami do Jerzykowa, gdzie przejechaliśmy przez szosę i przy figurze odbiliśmy w prawo, wbijając się w kolejną piaszczystą ścieżkę. Ścieżką tą dojechaliśmy do szosy, która szybko się zwęziła, a potem przeszła w teren. Tym sposobem dojechaliśmy do Gorzkiego Pola. Kierowaliśmy się w stronę przesmyku między jeziorami Wronczyńskimi, odbijając przed nim w lewo. Pierwsze odbicie nam nie wyszło. Okazało się, że ścieżka była nie tylko zarośnięta ale też zabagniona. Cofnęliśmy się więc i skręciliśmy w lewo nieco dalej. Tym razem z sukcesem. Kluczyliśmy po lesie w poszukiwaniu drugiego – mniej znanego przesmyku. Kiedyś na jednym z rajdów Kuba go znalazł przypadkowo, teraz usiłowaliśmy go znaleźć ponownie. W końcu się udało. Za przesmykiem jechaliśmy kawałek zielonym szlakiem pieszym, słynącym na tym odcinku z tego, że zarośnięty jest niesłychanie. Przedzieraliśmy się zatem przez krzaki, wyjeżdżając na szosę Wronczyn – Tuczno, w okolicach os. Szpakowo. Szosą, ku radości Michała jadącego na rowerze z cienkimi oponami, zjechaliśmy do Tuczna, gdzie zrobiliśmy sobie piknik. Oblegliśmy słynny sklep, w którym zaopatrzyliśmy się w banany, drożdżówki, lody i wodę. Ciężko po tym wszystkim było ruszyć, zwłaszcza, że nasza droga szła po kamiennym bruku pod górę. Jechaliśmy jakiś czas główną leśną drogą, zjeżdżając potem w prawo i klucząc lasami i śródleśnymi łąkami, docierając ostatecznie do l. Odrzykożuch. Spod leśniczówki, pojechaliśmy boczną ścieżką, omijając główną i zarazem bardzo zapiaszczoną drogę, do Zielonki. Z Zielonki planowaliśmy już powoli wracać, ale udało mi się namówić kolegów, byśmy jeszcze podjechali do Głęboczka. Jakiś czas temu na zjeździe do tej miejscowości wylali nowy, równiuteńki asfalt. Zjazd jest krótki, ale jeśli się na nim nie hamuje, to można poczuć, jak żołądek podchodzi do gardła. Znowu brnęliśmy w piachu. Ani ja ani Michał nie byliśmy pewni, czy jedziemy właściwą drogą do Głęboczka. Nie jestem do końca przekonana czy pewien był sam Kuba, ale faktem jest, ze trafiliśmy bez pudła i dojechaliśmy do miejscowości od strony nie brukowanego, ale tak jak chcieliśmy asfaltowego zjazdu. Postanowiłam nie hamować i na tym krótkim zjeździe osiągnęłam prędkość ponad 40 km/h. Potem podjeżdżaliśmy brukiem, a gdy podjazd się skończył, wjechaliśmy w zielony szlak pieszy. Jechaliśmy nim aż do Kamińska, gdzie wybraliśmy szlak czerwony, który towarzyszył nam aż do momentu, gdy połączył się ze szlakiem niebieskim. Potem błądziliśmy po lesie, kierując się intuicyjnie w stronę piaszczystej drogi z Owińsk do Milna. Wreszcie udało nam się do niej dojechać. Po drodze znaleźliśmy kilka ciekawych ale niestety chyba nieco zapomnianych przez ludzi ścieżek. Z drogi Owińska – Milno, szybko zjechaliśmy, wbijając się w wyboistą łąkę, która generalnie prowadzi w okolice Dziewiczej Góry. Jechaliśmy trochę tą łąką, później lasem, dojeżdżając do leśniczówki Annowo. Leśniczówka zrobiła na mnie wrażenie. Budynek był nowy, ładnie położony wśród drzew. Przy leśniczówce, niebieski szlak pieszy był zagrodzony szlabanem, który podniósł nam Michał. Szlak był bardzo ładną ścieżką. Po raz pierwszy nim jechałam. Znienacka pojawił się pierwszy krótki podjazd, potem kolejny i następny, tym razem zaskakująco długi. Szlakiem dojechaliśmy do szosy przy parkingu pod Dziewiczą Górą. Zjechaliśmy nią do Czerwonaka, tamże wjechaliśmy w ul. Źródlaną i uliczkami, 34 którymi zwykle wracam rowerem z pracy poprowadziłam do Kicina. W Kicinie Kuba i Michał odbili na Poznań, natomiast ja polną dróżką pojechałam do Wierzenicy. Z licznika wyszło mi: czas – 4,12,08, dystans – 61,98 km, średnia – 14,7 km/h, maksymalna – 41,2 km/h. Ps. Michałowi, jako że startował z Lubonia i do niego wracał, wyszło nieco ponad 100 km. Marzena ZEBRANIE 14.05.2008. Na zebraniu było 8 osób: Tomek G., Wojtek Sieja, Borys W., Kuba S., Paweł O., Mateusz R., Krzysztof C. oraz ja. Kuba zaplanował rajd na weekend - pociągiem do Chodzieży i powrót rowerami do Poznania. Paweł O. przyniósł GPSa - wszyscyśmy go oglądali i zadawali podchwytliwe ;) pytania. Gadaliśmy też o foto aparatach i oglądaliśmy nowy katalog Shimano. Marzena. 25. MAKSER PO ZIELONCE – 17.05.2008 Stawiłem się pod Marychem o umówionej porze, czyli o godzinie 9.30. Niestety nikt oprócz mnie się nie stawił, odczekałem 15 minut i samotnie wyruszyłem w trasę. Pogoda z rana była mało przyjemna, pełne zachmurzenie i niezbyt wysoka temperatura i powodująca odczucie zimna wilgoć. Pierwszy odcinek rajdu, a może raczej treningu to sam asfalt od Poznania, aż do Dziewiczej góry. Zrobiłem jeden, krótki postój przed podjazdem na Dziewiczą, żeby zdjąć nogawki i gamexa. Na największą w okolicy chłopkę wjechałem żwawym tempem, ciekaw tego jak mnie się będzie podjeżdżało. Ostatni raz na Dziewiczą wjeżdżałem na maratonie, tym razem podjeżdżało się zdecydowanie lepiejJ. Z Dziewiczej pojechałem czerwonym szlakiem w kierunku Zielonki. Jadąc dosyć szybko udało mnie się raz zgubić szlak, ale po chwili go odnalazłem i bez problemu dojechałem do Zielonki. Po drodze mijałem dwie wycieczki szkolne, obie na rowerach! Ku mojemu zdziwieniu leśnicy zrobili niemiłą niespodziankę zrywając w wielu miejscach wierzchnią warstwę gleby i zostawiając sam piach, po którym jazda nie sprawia zbyt wielkiej przyjemności. Około godziny 12.00 wyszło słońce i towarzyszyło już mnie do końca dnia. Z Zielonki pojechałem Małym Pierścieniem Rowerowym do Wojnowa, a z Wojnowa asfaltem do Wojnówka, gdzie moja rodzina ma działkę. Tutaj zrobiłem sobie dłuższy postój, pobawiłem się z moim psem piłką, zjadłem ciasto i wypiłem herbatę – pyszne byłoJ. Po dłuższym odpoczynku, wyruszyłem w drogę powrotną. Objeżdżając jezioro Wojnowskie i jadąc poznanym w zeszłym roku skrótem przebiłem się do Dużego Pierścienia Rowerowego, którym nie bez przygód dojechałem aż do Czerwonaka. Tego dnia zapomniałem mapy, co się niestety na mnie zemściło. Pierwszy raz jechałem północnym fragmentem DPR i niestety kilkakrotnie gubiłem szlak. Wpływ na to miało nie tylko tempo z jakim się poruszałem, ale również momentami złe lub nieczytelne oznaczenie szlaku. Najbardziej w pamięć zapadła mnie miejscowość Niedźwiedziny, w której sprawdziłem wszystkie drogi po kolei zanim znalazłem właściwą. Jazdę utrudniał dość spory upał jak i piach, którego momentami miałem serdecznie dosyć. Po kilkukrotnych perypetiach z gubieniem szlaku, dojechałem do Dąbrówki Kościelnej. Od tego momentu znając drogę na pamięć gnałem bez opamiętania, aż do samego Poznania. Dystans Czas Ave Krzysztof A. – 101,25 – Speed – km 05:13:33 19,76 26. RAJD Z CHODZIEŻY – 18.05.2008 35 O 7.02, o dwie minuty spóźniona, wpadłam wraz z moim rowerem do hali kolejowego dworca głównego w Poznaniu. Było to miejsce naszej klubowej zbiórki przed rajdem z Chodzieży. O tej wczesnej godzinie przy kasach czekał Kuba S., który miał poprowadzić rajd. Kiedy kupiliśmy bilety i przyszła pora by powoli udać się na peron, stało się dla nas jasne, że pojedziemy tylko we 2. Tak rozpoczął się kolejny rajd niszowy. Jechaliśmy w przedziale dla podróżnych z większym bagażem i obserwowaliśmy szare niebo, trzymając kciuki, by nie spadł z niego deszcz. Trochę rozmawialiśmy z panem, który bardzo się zdziwił, gdy się dowiedział, że mamy zamiar przejechać na rowerach 120 km. Nie bardzo wierzył, że jest to możliwe :). W Chodzieży byliśmy punktualnie – kilka minut po 9.00. Naszym celem był Gontyniec, najwyższe wzgórze północnej Wielkopolski, mające 192 m.n.p.m. Kuba był uzbrojony w kilka map, myśleliśmy więc, że górkę zlokalizujemy szybko. Tymczasem pojawiły się problemy. Okazało się, że mapy są bardzo niedokładne, a szlaki były znakowane tak dawno, że często znaczki były niemożliwe do wypatrzenia. Zapału nam nie brakowało. Szukaliśmy Gontyńca przez 35 km! Przemierzaliśmy szlaki piesze (ciekawie oznaczone nie kolorami, tylko numerkami), rowerowe, ścieżki pozaszlakowe, przedzieraliśmy się przez grząski, mokry piach. Odwiedziliśmy po drodze kilka wiosek, napadły na nas 2 dość spore pieski, zrobiliśmy leśną pętlę przez jakąś leśniczówkę i Niewiemko, trochę po szosie, trochę terenem. Kiedy ją skończyliśmy, wracając do gospodarstwa, które mijaliśmy jakiś czas wcześniej, wiedzieliśmy już którędy powinniśmy jechać, by znaleźć Gontyniec. W końcu się udało. Jechaliśmy sobie lekko pod górę jakąś wąską szosą i po prawej zobaczyliśmy, że na poboczu zaparkowanych jest kilka aut. Czyżby należały do turystów, którzy poszli na szczyt? Zerknęliśmy dalej i zobaczyliśmy terenową ścianowatą ścieżkę pod górę. Naszej radości nie było końca, wreszcie się udało! Pojechaliśmy więc pod górę. Gontyniec okazał się niełatwy – podjazd w wielu miejscach był bardzo piaszczysty. Kubie poszło znacznie lepiej, mi nie wszędzie udało się wjechać i parę razy prowadziłam rower. Szukaliśmy szczytu. Wjechaliśmy na jeden wierzchołek, potem na drugi. Z tego drugiego był bardzo ładny widok na lasy i na... właściwy szczyt z wieżą. W ten sposób dowiedzieliśmy się, że musimy zjechać i podjechać jeszcze raz. Gdyśmy się wdrapywali, mijaliśmy kilkoro turystów pieszych. Już na górze spotkaliśmy się ponownie – porozmawialiśmy chwilę. Po raz drugi tego dnia ludzie się dziwili, że można tak daleko pojechać rowerem :). Z Gontyńca zjeżdżaliśmy czerwonym szlakiem. Ciekawy był to zjazd, zwłaszcza, że czasami trzeba było jechać, lub wręcz pchać rower pod górę. Zjazd – podjazd i tak klika razy. Ostatecznie zjechaliśmy do Chodzieży. W Tesco zaopatrzyliśmy się w jedzenie i picie i ruszyliśmy w stronę Poznania. Była 13.24. Wyjazd z miasta też nie był łatwy. Trochę kluczyliśmy, nim udało nam się znaleźć Rataje i właściwą wyjazdówkę, ale w końcu się udało. Do Margonina podgoniliśmy szosą. Jechało się wygodnie i szybko, utrzymywaliśmy przez prawie cały czas prędkość około 30 km/h. Nic więc dziwnego, że Margonin osiągnęliśmy bardzo szybko. Tamże na murku pod Kościołem zrobiliśmy krótką przerwę na jedzonko. Za Margoninem dalej jechaliśmy szosą, znowu było szybko. Wg mapy w Bugaju mieliśmy zjechać w lewo, bo tam miał iść jakiś szlak, wiodący w kierunku Wągrowca. Kiedy pojawiły się tablice Bugaja, odbiliśmy w lewo. Oznaczeń szlaku oczywiście nigdzie nie było. Ale ponieważ była to jedyna droga, nigdzie nie rozgałęziająca się, nie mogło być mowy o pomyłce. Polna droga przeszła w las i ponownie wyszła na pole. Chwilę później, zgodnie z planem, byliśmy w Rybowie. Z Rybowa pojechaliśmy do 36 Laskownicy i stamtąd terenem do Wągrowca. Tuż przed miastem, wjechaliśmy na szosę. Wągrowiec to osobliwe miasto. W odległości 50 m stały obok siebie aż 2 Chaty Polskie! W jednej z nich zrobiliśmy zakupy. Była 15.37, gdyśmy wyjechali z Wągrowca. Do Skoków jechaliśmy terenem, szlakiem idącym wzdłuż torów kolejowych. Droga była dość szybka i niewiadomo kiedy, okazało się, że jesteśmy już w Skokach. Ponieważ jedzenie jeszcze mieliśmy, dokupiłam tylko wody. Ze Skoków wjechaliśmy w czerwony szlak pieszy. Co nas mile zaskoczyło, był on świeżo odmalowany. Jaka to była odmiana po Chodzieży i jej okolicach, gdzie błądziliśmy okrutnie! Czerwony szlak został poprowadzony nieco inaczej. Zmiany dały się zauważyć, choć duże nie były. Hitem dnia okazało się słynne bagienko. Przeprawiałam się przez nie wielokrotnie i bywało różnie, czasem chodziło się po powalonych wystających z wody drzewach i modliło, by nie wpaść do wody. Zastanawialiśmy się jak będzie tym razem, a tu niespodzianka! Na zabagnionym odcinku ustawiony został nowy drewniany pomost z jasnego drewna. Wyglądało to bardzo malowniczo i było niezwykle funkcjonalne. Czerwonym szlakiem pojechaliśmy do Rejowca. Tam, obok figury, zrobiliśmy przerwę przy drewnianych ławkach i stole. Jedliśmy ciasto, a nas jadły muszki i komary ;). Dodatkowo było bardzo zimno. Potem odwiedziliśmy, nawet po deszczu, piaszczyste Niedźwiedziny, a z nich zawitaliśmy do Dzwonowa Leśnego. W nogach mieliśmy już ponad 100 km i niektóre podjazdy w Puszczy Zielonce trochę bolały ;). Głęboczek odpuściliśmy, jadąc cały czas czerwonym szlakiem prosto do Zielonki. Gdzieś w jej okolicach drogę przebiegł nam dzik. Zatrzymaliśmy się więc na chwilę. Kuba już ruszył, kiedy zauważyłam, że na ścieżkę wybiegają młode. Na ich widok zrobiliśmy w tył zwrot. Odjechaliśmy na bezpieczną odległość i odczekaliśmy trochę. Wjeżdżając z powrotem w ścieżkę, Kuba raz po raz dzwonił swoim dzwonkiem. Za Zielonką zjechaliśmy z czerwonego szlaku i głównymi traktami dojechaliśmy do Maruszki. Tam zwykle odbijam do domu, jednak tym razem było inaczej. Zostawiłam samochód w Poznaniu i musiałam po niego wrócić. Był to ból, bo godzina była już dość późna. Przejechaliśmy przez Kicin, w którym z terenu wjechaliśmy na szosę. Szybko dojechaliśmy do Koziegłów, a potem do Poznania. Kubę pożegnałam na al. Solidarności, po czym dokulałam się do dworca kolejowego, nieopodal którego czekał na mnie mój samochód. O godz. 21.10, po przejechaniu 151,46 km ten bardzo udany rajd się zakończył. Marzena. ZEBRANIE 21.05.2008. Na zebraniu było 6 osób: Kuba S., Paweł P., Mateusz R., Michał Z., Bartek K. oraz Robert M. Marzena. 27. RAJD DO PSZCZEWSKIEGO PARKU KRAJOBRAZOWEGO – 22.05.2008 Rajd Bożocielny do Pszczewskiego Parku Krajobrazowego Rajd był wyjątkowo kameralny, bo pojechałam tylko ja i obecny prezes. Miał z nami jechać jeszcze Paweł O. z rodziną, jednak w ostatniej chwili się wycofał. Początkowo planowaliśmy rajd na Kaszuby, ale jak zwykle za późno zabraliśmy się za szukanie noclegów i nic z tego nie wyszło. W Pszczewskim Parku Krajobrazowym stacjonowaliśmy w wiosce Zielomyśl pod Pszczewem. Kwatera kiepska, bo zimna - nieogrzewana, więc w środku siedzieliśmy w 37 swetrach, a ja jeszcze dodatkowo w kurtce. Ponadto problem z ciepłą wodą - mało, cienki strumień (jedna łazienka) lub w ogóle jej brak (druga łazienka). No i drogo, do kompletu. 40 złotych za osobę za nocleg. Ale się zacięliśmy. I zostaliśmy do końca, kłócąc się niemal na okrągło - tak dla rozgrzewki. Trzeba jednak przyznać, że mieliśmy do dyspozycji dobrze wyposażoną kuchnię, sypialnię i pokój z telewizornią - nie dało się wysiedzieć z racji niskich temperatur. No i byliśmy prawie sami, nie licząc pani, która zastępowała gospodarzy. Pszczewski park zawsze będzie mi kojarzył z wyjątkowo jadowitymi i krwiopijczymi komarami. To nie pierwszy nasz pobyt w tym rejonie, jednak komary są tu zawsze i zawsze są bardzo głodne Od godziny 18 w ogóle nie dało się wytrzymać, zwłaszcza jak się wjeżdżało w las lub na jego skraj. Piachów od diabła, więc prędkość niska. Komary miały więc nas niemal podanych na tacy. Wyżerka jak się patrzy. Pierwszego dnia na trasę wyjechaliśmy ok. godz. 14, tak, żeby się rozkręcić i rozejrzeć po okolicy. Przejechaliśmy w sumie 52 kilometry. Kółeczko, które na rowerkach zatoczyliśmy zaczynało się i kończyło w Zielomyślu i przebiegało przez: Stoki, Dormowo, Głażewo, Kamionną, potem kawałeczek chodnikiem wzdłuż drogi krajowej nr 24 (do cmentarza), żółty szlak, Mnichy, Gralewo, Gołażewo, Dormowo, Świechocin i Stoki. Końcówka tej wycieczki to naprawdę był horror. Te małe, latające bestie doprowadziły nas prawie do szaleństwa, zwłaszcza między Świechocinem a Stokami, gdzie zakopaliśmy się w lesie w piachu po piasty i nie szło ani jechać, ani - miejscami nawet pchać rowerów. Zmasakrowani przez chmary żądnych krwi komarów, staliśmy się dla nich nieoczekiwaną ucztą, z której skorzystały z sobie właściwym wdziękiem i zaangażowaniem. Nie byliśmy przygotowani na to, że staniemy się daniem głównym komarzej wieczerzy - nie mieliśmy żadnych porządnych antykomarzych ubrań, offów. Coś koszmarnego! Następnego dnia pierwsze co zrobiliśmy, to kupiliśmy worek specyfików na komary. Początkowo planowałam objechać trzcielskie jeziora, jednak zrezygnowałam z tego pomysłu właśnie ze względu na zmasowane ataki fruwających krwiopijców. Na miejscu nie udało nam się kupić mapy, mieliśmy do dyspozycji tylko starą sprzed 10 lat. Niemożność kupna nowszej mapy mocno mnie zaskoczyła, bo przecież to region nastawiony na turystykę. Brak aktualnej mapy skutecznie urozmaicał nam wycieczki, bo szlaki biegnące w terenie w żaden sposób nie odpowiadały temu, co miałam na mapie, więc żeby jechać zgodnie z założonym planem i się nie zgubić, trzeba było się ostro nagimnastykować. Pojezierze Lubuskie, którego część stanowi Pszczewski Park Krajobrazowy poza przyrodą obfituje w wiele ciekawostek architektonicznych. Rzeczą, której nie można nie zobaczyć jest Międzyrzecki Rejon Umocniony (MRU) - jeden z największych obiektów paramilitarnych Europy. To był cel naszej kolejnej wycieczki. Na MRU składa się 106 bunkrów wybudowanych przez Niemców do II wojny światowej. 21 z nich połączono podziemnymi korytarzami, które w sumie mają 30 kilometrów długości. Fortyfikacje ciągną się przez ok.100 kilometrów, jednak najciekawszy fragment MRU znajduje się właśnie między Międzyrzeczem a Świebodzinem. Do podziemi zeszliśmy w Pniewach pod Międzyrzeczem niemal w ostatniej chwili. Gdybyśmy przyjechali pół godziny później, nie skorzystalibyśmy z tej atrakcji. Półtoragodzinny spacer (tylko z przewodnikiem) mrocznymi tunelami, 30 metrów pod ziemią, zapada na długo w pamięć. Atrakcją tego miejsca jest też skansen sprzętu bojowego, wystawa militariów i wieża widokowa. Co ważne, nie ma problemu z zostawieniem rowerów. Pozwolono nam je wstawić do sali muzealnej i przypilnowano ich podczas naszego spaceru (nie mieliśmy zapięcia). MRU podoba się nie tylko ludziom. Miejsce doceniły też nietoperze – to największe w Polsce i w Europie Środkowej zimowisko tych ssaków. Naukowcy obliczyli, że w tym roku zimę spędziło tu ok. 37 tysięcy nietoperzy 12 gatunków. 38 Do bazy wróciliśmy po ciemku, grubo po godz. 22. Na liczniku wybiło 82 kilometry. Warto było, bo to jedna z ciekawszych ostatnio wycieczek rowerowych, jakie wymyśliłam. Trasa, którą pokonaliśmy wiodła przez piękne lasy i malownicze w gruncie rzeczy miejscowości: Pszczew, Policko, Rańsko, Siercz, Bukowiec, Stary Dwór, Szumiącą, Kaławę, Pniewy, Kęszycę, Nietoperek, Skoki, Kuźnik, Obrzyce, Żółwin, Kuliowo i Stołuń. Celem trzeciej wycieczki było Rokitno i Międzyrzecz, do którego dzień wcześniej nie zdążyliśmy już dojechać. W Rokitnie znajduje się Sanktuarium Matki Bożej Cierpliwie Słuchającej z cudownym obrazem Matki Bożej. W pięknym przykościelnym parku kłębiły się chmary dzieci w białych albach, które przyjechały tu w związku z niedawnym przystąpieniem do pierwszej komunii świętej. Rejwach był więc taki, jakby stado głodnych szpaków obsiadło niewielką czereśnię. Trochę nie licowało to z powagą miejsca, niestety opiekunowie nie uważali za stosowne lub po prostu nie potrafili zapanować nad podopiecznymi. Zarządziliśmy więc pospieszną ewakuację i ruszyliśmy do Międzyrzecza. Nie polecam wjeżdżać do miasta od strony Kalska, gdyż wita nas fetor, który zniechęca do dalszych peregrynacji. Nie poddaliśmy się jednak, i bardzo dobrze, bo dzięki temu zwiedziliśmy malownicze ruiny zamku. Mało tego, zjedliśmy też w przyzamkowej kawiarni doskonałe, domowe pierogi. Klimat miasta zdecydowanie tworzy przepływająca przez nie Obra, zwłaszcza, że bardzo rozsądnie ją zagospodarowano. Nastrojowe oświetlenie, promenada, kajaki, droga rowerowa wzdłuż brzegu – rzadko która miejscowość może się poszczycić takimi atrakcjami. Jest naprawdę ładnie, aż chce się zostać. Mimo to wróciliśmy do bazy, z ciężkimi, wypełnionymi pierogami, brzuszkami. Dzień zamknęliśmy liczbą 60 km. Trasa, którą pokonaliśmy biegła przez: Rybakówko, Lubikowo, Rokitno, Kalsko, Międzyrzec, Bobowicko, Janowo, Policko i Pszczew. Ostatni dzień poświęciliśmy na latanie po okolicznych łąkach i lasach z aparatami fotograficznymi. Ewa Nowaczyk 28. MASYW ŚNIEŻNIKA – 23.05.2008 29. RAJD NA POŁUDNIOWY WSCHÓD – 25.05.2008 Uczestnicy: Mateusz Rozmiarek i Michał Zgoła Ruszyliśmy z pod Marycha o 10:15 i szlakiem nadwarciańskim dojechaliśmy do Lubonia. Tam dołączył do nas Michał. Dalej pojechaliśmy do Puszczykowa, przejechaliśmy do Starego Puszczykowa i wjechaliśmy na górkę koło BCMu. Dalej skręciliśmy w prawo w las, przecięliśmy szlak czerwony i trafiliśmy na stary żółty szlak prowadzący przez Rezerwat Pojniki. Po przedarciu się przez wiatrołomy dotarliśmy do drogi Puszczykowo-Komorniki i pojechaliśmy nad jezioro Jarosławieckie. Tam zrobiliśmy sobie krótki postój. Dalej przez Osową Górę dotarliśmy do Mosiny. Przejechaliśmy przez miasto i wyjechaliśmy z niego na południe. Polną (i trochę piaszczystą) drogą dotarliśmy do Słowińca. Ominęliśmy dość często występujące w tamtej okolicy „tereny prywatne” i ruszyliśmy dalej wzdłuż Warty. Jadąc łąkami, bezdrożami i przeskakując przez strumień dotarliśmy do wsi Baranowo, skąd dojechaliśmy asfaltem do Krajkowa. Za Krajkowem zrobiliśmy sobie godzinną przerwę. Dalej pojechaliśmy w stronę Leśniczówki Krajkowo i odbiliśmy na czerwony szlak, którym dotarliśmy do Sowinek. Planowałem jechać dalej szlakiem do Drużyny, ale Michał i Mateusz mieli już dosyć jazdy terenem (a zwłaszcza piasku), więc pojechaliśmy prosto do Mosiny. Dalej pojechaliśmy do Puszczykowa i następnie ścieżką rowerową przez Łęczycę do Lubonia. Tam rozstaliśmy się i każdy wracał dalej swoją drogą. Kuba ZEBRANIE 28.05.2008. 39 na zebraniu było 8 osób: Paweł O., Paweł P., Maciej D., Mateusz R., Darek R., Kuba S., Ewa N.oraz Paweł C. Marzena. . 30. III RAJD POREMONTOWY – 31.05.2008 III Rajd Poremontowy (najkrótszy w historii?) Po pracy w klubie wyjazd z Michałem Zgołą na zakończenie etapu Międzynarodowego Rajdu Motocyklowego szlakiem Stefana Czarneckiego. Meta etapu w Szkole Pancernej na Golęcinie. Tam zwiedziliśmy: muzeum broni pancernej a w nim m.in. limuzyny pancerne Jaruzelskiego i Wałęsy oraz wystawę najnowszych transporterów opancerzonych m.in. "Rosomaka". Przymierzyliśmy hełmy i kamizelki kuloodporne (15 kg wagi) oraz celowaliśmy z karabinu snajperskiego. Potem pojechaliśmy z motocyklistami (około 100 motocykli) na mszę polową na plac nauki jazdy na Golęcinie. Z Klubu łącznie z jazdami ze szkoły na plac i z powrotem wyszło aż 20 km :-). Darek R. 31. RAJD PO SZLAKU KOŚCIOŁÓW DREWNIANYCH – 01.06.2008 Kiedy gdzieś w połowie tygodnia Michał podał informację, że zapowiada się upalny weekend, pomyślałam sobie, że to fantastycznie i wpadłam na pomysł, by zorganizować rajd. Ostatnio głośno było o Szlaku Kościołów Drewnianych. Szlak został już otwarty ale wśród rowerzystów było jakoś o nim cicho. W międzyczasie dowiedziałam się, że szlak ten został pomyślany tylko i wyłącznie jako szlak dla zmotoryzowanych. Oglądałam mapę poglądową i widziałam na niej, że biegnie on między innymi przez krajową 5. Wyglądało to zdecydowanie nierowerowo, dlatego siadłam nad mapami i wymyśliłam własny objazd. Niedzielny poranek był bardzo ciepły, temperatura bliska 20°C o godzinie 8.00 rano pozwalała przypuszczać, że dzień będzie bardzo ciepły. W tych pięknych okolicznościach przyrody wyjechałam rowerem z domu, jadąc lasami przez Mechowo, a potem krajową 5 do Poznania pod pomnik Starego Marycha, gdzie zgodnie z klubowym zwyczajem zaplanowałam zbiórkę. Jechało mi się nadzwyczaj dobrze, na szosie bez problemu wyciągałam 28 km/h. Pewnie bym była pod pomnikiem dobrze przed 9.00, ale na skrzyżowaniu Gnieźnieńskiej i Bałtyckiej był straszny wypadek samochodowy, który zdarzył się chwilę przed moim wjazdem na nie. Zatrzymałam się na dłuższą chwilę i zadzwoniłam po pogotowie. W międzyczasie ktoś wezwał też policję i straż pożarną. Mogło by się zdawać, że w niedzielny poranek na szosie jest bezpiecznie. A jednak okazuje się, że szosa nigdy bezpieczna nie jest..... W ten oto sposób pod Marychem byłam dokładnie na czas. Na miejscu były już 3 osoby, żadnej z nich wcześniej na rajdach klubowych nie widziałam. A byli to: Maciej Koszczyński (kolega Andrzeja K.), Karol Potocki (mąż Natalii, która kiedyś jeździła z klubem) oraz jego kolega Piotr Kordziński. Niedługo zjawili się też Ola i Jacek Zwolińscy. Poczekaliśmy do 9.15 i ruszyliśmy. Nie będzie przesady, jeśli napiszę, że do wyjazdów z Poznania wyjątkowo nie mam talentu. Dlatego poprosiłam o pomoc Jacka, który był tak miły, że wyprowadził nas na Koziegłowy, gdzie zgarnęliśmy Hankę K. Od tego momentu zaczęło się moje prowadzenie. Z Koziegłów pojechaliśmy w stronę Kicina. Z szosy głównej odbiliśmy w prawo nieco wcześniej niż zwykle – poprowadziłam ekipę po nowiutkim, mało ruchliwym i gładkim jak stół asfalcie. Niedługo byliśmy w Kicinie pod pierwszym drewnianym kościółkiem. Kościółek był otwarty, ale akurat odbywała się niedzielna msza i w środku było pełno ludzi. Z tego powodu nie zwiedzaliśmy, tylko oglądnęliśmy go z zewnątrz. 40 Do Wierzenicy, gdzie był zlokalizowany drugi kościół, pojechaliśmy polną drogą, którą znam na pamięć. Tą drogą, która na wyjeździe z Kicina nazywa się Kościelna, a na wjeździe do Wierzenicy Śliwkowa codzienne jeżdżę rowerem do pracy. Kościół z II połowy XVI w. pod wezwaniem św. Mikołaja w mojej wiosce otworzył nam kościelny. Ten kościółek to prawdziwa perełka. Nieczęsto spotyka się tak dobrze utrzymane i zadbane kościoły drewniane. Ksiądz Przemysław Kompf, proboszcz bardzo zatroszczył się o to miejsce i poddał renowacji praktycznie wszystko. W Wierzenicy wstąpiliśmy oglądnąć jeszcze zabytkowy, ale bardzo zniszczony i zaniedbany dworek Cieszkowskich. Dalej pojechaliśmy w stronę Uzarzewa. Jechaliśmy lasami i był to w zasadzie jedyny, jeśli nie liczyć okolic Skoków, odcinek leśny na całej trasie. Wjechaliśmy w Stary Sad i na wyjeździe z niego skręciliśmy w prawo w czerwoną drogę. W ten sposób dojechaliśmy do szosy Kobylnica – Wierzonka i przecięliśmy ją jadąc dalej drogą gruntową przez las. Szybko i sprawnie dojechaliśmy do krajowej 5. Po jej przekroczeniu, mało uczęszczanym asfaltem, dojechaliśmy do Uzarzewa. Tam piękny szosowy zjazd o długości nieco ponad 0,5 km zaprowadził nas do szachulcowego kościółka p.w. św. Michała Archanioła z XVIII w. Kiedy sobie wokół niego chodziliśmy, z plebani wyskoczył ksiądz, który zaprosił nas do kościoła i zza ołtarza wygłosił nam klika ciekawych słów. Z Uzarzewa pojechaliśmy do Węglewa, do czwartego z 12 kościołów drewnianych zlokalizowanych na szlaku. Wdrapaliśmy się na górkę, z której niedawno zjechaliśmy i wbiliśmy się w drogę polną do Biskupic. Drogę tę jakiś czas temu utwardzili kamieniami. Kamienie te raz po raz strzelały nam spod opon. Z Biskupic pojechaliśmy dalej na wschód – już szosą. Dopiero gdy po naszej lewej stronie pojawił się las, skręciliśmy w lewo. Polną, a potem leśną gruntówką dojechaliśmy do przejazdu kolejowego w Promnie. Przeprawiliśmy się przez krajową 5 i jechaliśmy na północ, docierając do Gorzkiego Pola. Kiedy dojechaliśmy do skrzyżowania zjechaliśmy w prawo na Jerzyn. Żar lał się z nieba, a my przedzieraliśmy się przez piaski kopne. Twarze mieliśmy czerwone i pot lał się strumieniami. Kiedyśmy tak sobie jechali, raz po raz po lewej stronie przeświecała tafla jez. Jerzyńskiego. Piaski się skończyły i pojawił się asfalt, a wraz z nim Nadrożno i skrzyżowanie, na którym zjechaliśmy w lewo w dół do Złotniczek. Nie dałam się mojej gromadce nacieszyć szosą, bo zaraz za zjazdem odbiliśmy w prawo, a tam czekały na nas kocie łby i niedługi podjazd. Jechaliśmy sobie prosto i dopiero na północnym skraju wioski zjechaliśmy w lewo i zaraz w prawo w długą polną ścieżkę do Krześlic. Większości ścieżek, którymi jechaliśmy nie znałam. Wymyśliłam sobie trasę i prowadziłam ją cały czas zgodnie z mapą. Na mapie jednak nie widać jak ścieżka wygląda w terenie, czy zalega tam piach, czy są kamienie, itd. Ścieżka do Krześlic, jak zresztą wiele innych była miłą niespodzianką. Po obu stronach rosły drzewa i wyglądało to pięknie. W Krześlicach kupiliśmy wodę. W tak piękny, słoneczny i ciepły dzień szybko się ona kończyła. Zdążyliśmy do sklepu w ostatniej chwili. Gdy tylko wyszliśmy, został zamknięty. Planowaliśmy zrobić sobie postój pod pałacem. Niestety po raz kolejny okazało się, że pałac w Krześlicach to wybitnie niegościnne miejsce. Kiedyś już miałam tam niemiłą przygodę, gdy pewnego niedzielnego popołudnia próbowałam kupić szklankę wody. Tym razem było równie niesympatycznie. W pałacu odbywała się akurat jakaś impreza. Siedliśmy z boku na ławkach, gdy podszedł do nas jakiś pan i nas wyprosił. Wyszliśmy więc i próbowaliśmy się ulokować koło bramy na trawce ale i stamtąd nas przepłoszył. Zmuszeni zostaliśmy do wyjścia za bramę. Kiedy 41 jedliśmy i piliśmy stojąc za bramą, ów pan cały czas kręcił się nieopodal i pilnował, czy klub Cyklista nie planuje czasem wkręcić się na imprezę ;)). Z Krześlic pojechaliśmy asfaltem aż do skrzyżowania z szosą Łagiewniki – Pomarzanowice. Na tej krzyżówce pojechaliśmy prosto wbijając się w polną ścieżkę. Chłopaki, tj. Jacek, Karol i Piotrek wyrwali się do przodu. Unosiły się za nimi tumany kurzu i pyłu. W parę chwil miałam pełno tego w oczach. Zwolniłam więc i trzymałam pyłowo – piaskową bezpieczną odległość. Kościółek z 1818r. p.w. św. Katarzyny w Węglewie miałam okazję widzieć kilka razy z zewnątrz. Zawsze bardzo mi się podobał. Wrażenie robi drewniana łódź, z której naucza św. Wojciech. Tym razem kościółek niestety też był zamknięty i wystarczyć nam musiało zobaczenie go z zewnątrz. Z Węglowa ścieżką polną pojechaliśmy do Latalic, z których również polnymi ścieżkami udaliśmy się do Głębokiego. Z Głębokiego do Sławna, gdzie czekał na nas kolejny drewniany kościółek pojechaliśmy szosami. Z opowiadań pana Ryszarda Walerycha z PTTK wiedziałam, że w Sławnie są 2 kościoły, przy czym stary – drewniany miał być zlokalizowany na górce, na zboczach której był cmentarz. Kościółek faktycznie był schowany. Gdyśmy się już wdrapali na górkę, zrobiliśmy niedługą przerwę. Kościół niestety był zamknięty. Ponieważ polne ścieżki, które przed rajdem znalazłam na mapie okazały się częściowo bardzo piaszczyste, postanowiłam na odcinku Sławno – Kiszkowo dać mojej grupce chwilę szosowego wytchnienia. Szosa była mało uczęszczana. Jechało się nią wygodnie. Do Kiszkowa dojechaliśmy w tempie iście ekspresowym. Na początku przez dość długi czas ciągnęłam peletonik. Jechało mi się zaskakująco łatwo, bez problemu utrzymywałam 30km/h. Zastanawiałam się nawet, czy czasami nie jedziemy z wiatrem :). Potem na przód wyforsował się Piotrek i szybko nam odskoczył. Mówił potem, że na liczniku miał 40km/h. Drewniany kościółek w Kiszkowie stał na niewysokiej górce. Bardzo się ucieszyliśmy, gdy się okazało, że jest otwarty i możemy go zwiedzić. Z kościółka udaliśmy się do centrum Kiszkowa na zakupy. Kupowaliśmy przede wszystkim wodę. Było gorąco i szybko nam się ona kończyła. Z Kiszkowa planowałam terenem, skrajem dużych stawów rybnych dojechać do Łagiewnik Kościelnych. Ścieżka zapowiadała się bardzo ciekawie widokowo, przypuszczałam, że jadąc będziemy widzieli przez długi czas po lewej wodę. Tymczasem, okazało się, że nasza dróżka szybko zaczęła niknąć w polu. Doszło do tego, żeśmy jechali szczerym polem, czyniąc jakiemuś rolnikowi szkodę w uprawie zboża. To nie tak miało być. Wszystko było zgodne z mapą: staw, rów opaskowy przy nim, tylko ścieżki brakowało. Kiedy dojechaliśmy do miejsca, gdzie nasze pole napotkało głęboki zarośnięty rów, daliśmy za wygraną. Przeprawa przez niego nie zapowiadała się zachęcająco, a innej drogi nie było, dlatego postanowiłam, że zawracamy i wbijamy się w inną drogę. Moje plany zostały nieco zmącone, ale alternatywna droga okazała się bardzo sympatyczna. Dojechaliśmy do rozdroża przed Rybnem Wielkim. Tamże po krótkiej naradzie zadecydowaliśmy, że pojedziemy nie szosą lecz terenem. Odbiliśmy zatem w prawo. Ścieżka początkowo była szeroka i wygodna, w dalszym odcinku okazała się jednak dość zarośnięta. Mimo to dało się nią bez problemu przejechać. Końcowy odcinek przed Łagiewnikami był piaszczystym podjazdem w pełnym słońcu…. :). Przejechaliśmy przez tory kolejowe i po chwili byliśmy pod naszym siódmym drewnianym kościółkiem. Podczas niedługiej przerwy, Piotrek i Karol postanowili od nas odłączyć. Spieszyli się gdzieś, prawdopodobnie przypuszczali, że rajd skończy się nieco wcześniej. 42 Z Łagiewnik jechaliśmy do kościółka w Jabłkowie. Początkowo chciałam jechać zgodnie z planem, który wymyśliłam siedząc w domu nad mapą, jednak zastana rzeczywistość po raz drugi zmusiła mnie do zmiany przebiegu trasy. Z Kamieńca pojechaliśmy prosto na północ do Pomarzanów. W miejscowości tej nieco się zgapiłam i w rezultacie za daleko pojechaliśmy szosą na północ. Trzeba się było kawałek cofnąć. Była to czysta przyjemność, bo cofając się jechaliśmy po gładkiej szosie z wiatrem w plecy :). Tuż przed miejscowością skręciliśmy w prawo w brukowaną ścieżkę pod górę. Potem ta ścieżka zrobiła się szeroka i momentami była nieco piaszczysta. Przed samym Jabłkowem zrobiło się nieco pagórkowato. Pod kościołem chwilę sobie posiedzieliśmy. Została nas tylko trójka. Szturmowy skład stanowili Hania, Maciej i prowadząca. Kiedyśmy tak siedzieli i gadali pojawił się pomysł, by ze Skoków wrócić do Poznania pociągiem. Jak to zwykle w takich sytuacjach na rajdach Cyklisty bywa, okazało się, że do pociągu mamy niewiele czasu. Z Jabłkowa do Raczkowa jechaliśmy, a właściwie gnaliśmy szosą. Poszło szybko i sprawnie. Nie mieliśmy najmniejszego problemu ze znalezieniem, jak się później okazało, naszego ostatniego kościółka. Stał przy samej drodze. Kiedy Maciej robił fotki, a Hania oglądała kościół, ja rozłożyłam na kamiennych schodach mapę i planowałam możliwie najkrótszy dojazd do Skoków. Wymyśliłam ścieżkę przez las. Mapa pozwalała przypuszczać, że jako jedna z główniejszych gruntówek istnieje nie tylko na papierze ;). Nasz czas się kurczył, wobec czego spieszyliśmy się. To była najśmieszniejsza czasówka jaką miałam okazję kiedykolwiek popełnić. Ścieżka na wielu odcinkach była tak zapiaszczona, że jechać się nie dało. Nasza trójka biegła więc z rowerami! Jak na wyścigu przełajowym, raz jechaliśmy, raz chwytaliśmy nasze rowery i biegliśmy. Maciej pod koniec ruszył jak rakieta. Kiedyśmy wyjechali z lasu na szosę, zupełnie nam zniknął. Poczekałam chwilę na Hanię, po czym razem ruszyłyśmy w kierunku centrum Skoków. Pytając miejscowych, bez tracenia czasu na błądzenie dotarłyśmy na dworzec kolejowy, gdzie już czekał na nas Maciej. Do 18.11, czyli do odjazdu pociągu mieliśmy jeszcze kilka minut, które wykorzystaliśmy pstrykając sobie pamiątkową fotkę. Z licznika wyszło mi: czas - 6.10.42, dystans – 114,91km, średnia – 18,5 km/h, maksymalna – 36,9 km/h. Marzena. ZEBRANIE 04.06.2008. na zebraniu było 11 osób: Paweł P., Sławek O., Paweł O., Krzysztof A., Maciej D., Piotr K., Karol P., Darek R., Bartek K., Krzysztof C. oraz ja. Wraz z Maciejem odtwarzałam listę obecności z 2 poprzednich zebrań ;). Planowane też były rajdy na weekend. Marzena. 32. XLI RAJD W NIEZNANE – 07.06.2008 33. NOCNIK – 07.06.2008 Nocnik Prowadzący: Paweł Uczestnicy: Andrzej Kaleniewicz, Michał Dystans: 97km przy Książkiewicz, średniej 21-22.06.2008 Owczarzak Robert Miklasz 18,5km/godz Wystartowaliśmy o godz. 21:15 spod Starego Marycha. Przez Babki, Kamionki, Kórnik i Bnin pojechaliśmy do Zaniemyśla, gdzie planowaliśmy przerwę nad jeziorem. W Zaniemyślu byliśmy przed godz.00:00 i była jeszcze otwarta pizzeria. Z czego 43 oczywiście skorzystaliśmy. Po uzupełnieniu zapasów energii, przystąpiliśmy do dalszej jazdy. Przez Młodzikowo i Nowe Miasto pojechaliśmy na punkt widokowy na Łysej Górze koło Żerkowa. Na miejscu byliśmy przed godz. 04:00. Niestety na miejscu okazało się, że widoki były zasłonięte przez wysokie żyto. Do świtu mieliśmy jeszcze pół godziny i po krótkiej naradzie pojechaliśmy w inne miejsce na tej samej górze. Skróciliśmy sobie drogę brzegiem lasu i miejscami musieliśmy rowery przenosić (nic nowego dla Cyklisty). Krótko przed świtem usadowiliśmy się na brzegu lasu. Na miejscu wszyscy powyciągali aparaty fotograficzne, a Andrzej również statyw. Lopi stwierdził, że swojego nie będzie wykorzystywał. Cała reszta rozpoczęła sesję fotograficzną z wykorzystaniem swoich nowych aparatów fotograficznych. O świcie były przepiękne widoki. W między czasie wszyscy się posilili, a Lopi również zdrzemnął. Zrobiło się miło i przyjemnie. Nikomu nie chciało się ruszać. Dopiero około godz. 5:30 wyruszyliśmy w dalszą drogę. Pojechaliśmy do Chociczy skąd pociągiem o godz. 07:28 wróciliśmy do Poznania (Andrzej wysiadł w Środzie Wlkp.). Rajd prowadził w większości drogami asfaltowymi. Na duktach leśnych było bardzo sucho i czasami trzeba było prowadzić rowery przez piach. Mieliśmy przez całą noc piękną pogodę. Rajd uważam za bardzo udany. ZEBRANIE 11.06.2008. na zebraniu było 11 osób: Darek R., Zbyszek N., Michał Z., Ewa N., Paweł P., Mateusz R., Paweł C., Magda H., Bartek K., Krzysztof C. oraz ja. Planowałam rajd do Gniezna. Rozmawialiśmy też o rajdzie Kupały. Marzena. 34. RAJD DO GNIEZNA – 14.06.2008 Ponieważ dawno nie byłam w Gnieźnie, postanowiłam poprowadzić rajd do tego miasta. W sobotę rano udałam się rowerem do Poznania pod pomnik Starego Marycha, gdzie na 9.15 zaplanowałam przedrajdową zbiórkę. Kiedy dojechałam, na miejscu byli już: Darek R., Sławek Olszak, Maciej Koszczyński i Paweł Antczak. Chwilę później dojechał też Zbyszek N. Ruszyliśmy w kierunku Malty, skąd zabraliśmy pana Jacka C., który uprzedził mnie telefonicznie, że będzie tam na nas czekał. W siódemkę pojechaliśmy wzdłuż jeziora, kierując się w stronę Swarzędza. Jechaliśmy szlakami leśnymi, przeprawiliśmy się pod starą A2 i zaczęliśmy się powoli zbliżać do jez. Swarzędzkiego. Zanim je osiągnęliśmy, odłączył od nas pan Jacek C. Stwierdził, że tempo jest zbyt mocne i postanowił zakończyć jazdę z nami. Jezioro Swarzędzkie objechaliśmy łatwą terenową ścieżką. Potem na wysokości domu kultury w Gruszczynie przekroczyliśmy szosę Kobylnica – Swarzędz. Pojechaliśmy polną ścieżką kończącą się świetnym zjazdem do Uzarzewa. W Uzarzewie zrobiliśmy niedługi postój. Maciej w tym czasie skoczył na plebanię do księdza, by oddać materiały, które nam pożyczył do poczytania podczas rajdu Szlakiem Kościołów Drewnianych. Spod kościoła szosą podjechaliśmy do górnej części miejscowości. Tam Maciej pożegnał się z nami, ponieważ tego dnia na dłużej wyjeżdżał z Poznania i musiał się do tego wyjazdu przygotować. Zostaliśmy w 5 i kiedy Maciej odbijał na Biskupice, my pojechaliśmy szosą na północ w kierunku krajowej 5, którą przecięliśmy jadąc dalej na północ już lasem, w terenie. Lasami dotarliśmy do stawów rybnych w Wierzonce, za którymi wbiliśmy się w ułożoną z kamiennego bruku ścieżkę do Barcinka. W wiosce tej o godz. 11.15 zatrzymaliśmy się przy sklepie. Po niedługiej przerwie, udaliśmy się lasami do Jerzykowa, z którego jadąc prawie cały czas terenem dojechaliśmy do Wronczyna. Kiedy w sklepie zaopatrywaliśmy się w zapas wody, okazało się, że Darek nie zapiął do końca kieszonki w sakwie i gdzieś na leśnych lub polnych wertepach zgubił książeczkę kolarską i mapy. Ubolewał nad tym bardzo, ale mimo żalu postanowił się nie wracać. 44 Z Wronczyna równą, nową szosą pojechaliśmy do Krześlic, a z nich szosą, a następnie polami do Węglewa. W Węglewie zatrzymaliśmy się na chwilkę przy drewnianym kościółku p.w. św. Katarzyny, po czym ruszyliśmy dalej. Kiedy zabudowania wioski się skończyły, zjechaliśmy w prawo. Polnymi ścieżkami jechaliśmy do Lednogóry. Tuż przed miejscowością na wyboistym, pełnym kamieni odcinku, Paweł złapał dość widowiskowego kapcia. W jego oponę wbił się pokaźny drut. Zmienił dętkę, jednak ta, którą założył była nieszczelna i schodziło z niej powietrze. Oferowałam pomoc w postaci łatek, ale Paweł uznał, że to wszystko zajmie zbyt dużo czasu i postanowił poszukać stacji kolejowej i pociągiem wrócić do Poznania. Paweł odłączył od nas, tymczasem my powoli zaczęliśmy dojeżdżać do południowego skraju jez. Lednica. Wyjechaliśmy z pola na wąską ścieżkę z pozbruku. Doprowadziła nas ona do szosy, którą dojechaliśmy do skansenu starych chatek w Lednogórze. Wjechaliśmy tam na posiłek. Koledzy jedli kanapki, a ja zamówiłam sobie pyszną zapiekankę :). Posileni wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy szosą na północ do Dziekanowic. Przed nami był odcinek ładnej szosy, która lekko opadała w dół, w dodatku mieliśmy wiatr zachodni w plecy. Jechaliśmy tak aż do rozdroża, gdzie szosa zakręcała w prawo, natomiast polna gruntówka, którą my wybraliśmy - w lewo. Dotarliśmy do Żydówka, w którym wyjechaliśmy na szosę. Szosą tą dojechaliśmy do Rzegnowa, gdzie za wspólna jazdę podziękował mi Zbyszek. W ten sposób zostaliśmy już tylko we trójkę: Darek, Sławek i ja. W tym skromnym składzie jechaliśmy już do końca rajdu. Zbyszek odłączył, a my polną ścieżką dojechaliśmy do Braciszewa. Tam na chwilę wyjechaliśmy na szosę, z której szybko zjechaliśmy w mniej uczęszczany asfalt - nieco nadkładając trasy do miejscowości o wdzięcznej nazwie Obora :). Z Obory szosą nr 190 dojechaliśmy do Gniezna. Zwiedziliśmy Katedrę, potem udaliśmy się na Stare Miasto, była 15.08. Żałowaliśmy bardzo, że nikt z nas nie ma aparatu foto. Wyjeżdżając z Gniezna szukaliśmy szosy idącej na Czerniejewo. Nie było to takie proste, bo nie mieliśmy planu miasta. Jedyne co wiedzieliśmy to, że musimy się kierować na południe i przeciąć tory kolejowe. Znaleźliśmy tory i jakąś szosą pojechaliśmy kawałek na południe. Kiedy po lewej minęliśmy stadion żużlowy, na którym akurat sądząc po warkocie silników motorów odbywała się jakaś impreza, zatrzymaliśmy się i patrząc na mapę zlokalizowałam nasze położenie. Oczywiście pojechaliśmy źle. Trzeba było się cofnąć. Pojechaliśmy obwodnicą Gniezna kierując się nią ponownie do torów kolejowych. Tym razem udało nam się trafić we właściwe miejsce i bez pudła odnaleźliśmy mało ruchliwą szosę Gniezno – Czerniejewo. Przez jakieś 13 km ciągnęłam peletonik jadąc prawie cały czas pod wiatr. Ucieszyliśmy się wszyscy, gdy wjechaliśmy do Czerniejewa. Oglądnęliśmy pałac i o 17.49 zatrzymaliśmy się na frytki. Każde z nas wzięło podwójną porcję. Przed wyjazdem z miasteczka, skoczyliśmy jeszcze do sklepu po napoje. Ja wzięłam wodę, Darek jakiegoś energetyka. Ruszyliśmy na zachód. Początek naszej drogi był starym, nierównym chodnikiem. Potem pojawiła się polna droga z zakrzaczeniami i zadrzewieniami po obu stronach, aż w końcu wjechaliśmy w las. Dojechaliśmy do Rakowa, w którym na moment pojawił się asfalt. Za Rakowem długo jechaliśmy łatwą, płaską leśną ścieżką, która zaprowadziła nas nad jez. Baba. Nad tym jeziorem zerknęłam na mapę. Niebieskim szlakiem pieszym, który niedawno został odmalowany pojechaliśmy do Wagowa. Tam zjechaliśmy z szlaku, który odbijał na północ. Kierowaliśmy się dalej na zachód, ścieżką polną docierając do Sanników, z których również polami udaliśmy się do Kociałkowej Górki. Dalej, też polami, dotarliśmy do Promna i szosą do Góry. Z Góry szosą pojechaliśmy do Jankowa, a stamtąd ścieżką polną do Święcinka i dalej 45 Gortatowa. Z Gortatowa do Swarzędza doprowadził nas asfalt. Odprowadziłam moich kolegów na bezpieczną wylotówkę do Poznania, kończąc tym samym, mój rajd. Z licznika wyszło mi: czas – 7,04,03, dystans – 140,73km, średnia – 19,9km/h, maksymalna – 35,6km/h. Marzena. 35. RAJD RODZINNY – 15.06.2008 Rajd 14.06.2008 nazwany przez organizatorów rajdem czternastkowym. Rajd ogólnie nie był zgłaszany na stronie ale i tak było parę osób z klubu i to nawet więcej niż czasami na ogłaszanych rajdach…. niestety L. Rajdzik był bardzo mini, bo z założenia było do przejechania 4 lub 9 km w jedną stronę. 4km były dla osób ruszających z ronda w Swarzędzu, a 9 dla osób ruszających z źródełka na Malcie. Rajd był zorganizowany głównie dla dzieci w wieku do 15lat i zakończony miał być nad j. Swarzędzkim. No ale do rzeczy. Na rajdzie z naszego klubu pojawili się Karolina i Miron z Martyną, Hania i Robert z Markiem(jeszcze nie w klubie). Z poza klubu przyjechało na rajd ok. 10 rodzin z dziećmi. Ja miałem prowadzić ekipę z Malty. Ok.13 przyjechali do nas do Swarzędza Mirony autem. Razem z nimi rowerami wyruszyliśmy nad Maltę ok13:15 przez lasy Swarzędzkie i Maltańskie (wzdłuż zoo i kolejki maltańskiej). Tempo było spokojne, ponieważ mieliśmy tzn. Karolina i ja, dzieciaki za plecami w fotelikach. Na Malcie byliśmy ok. 13:50 i już pierwsza rodzina się pojawiła tzn. tata z córką Kasią w przyczepce rowerowej (przyjechali z Starołęki). Ok. 14:05 pojawiła się kolejna rodzinka z Lubonia (tata z trójką dziewczynek- jedna w foteliku i dwie na rowerkach). Trochę się wystraszyłem, bo mieliśmy być na 15 w Zieleńcu a tu dzieciaki na małych rowerkach, ale jak się okazało one najszybciej jechały. Gwoli wyjaśnienia dzieci na małych rowerkach miały jechać wg organizatorów z Swarzędza trasę 4 km . O 14:14 dnia 14 (stąd nazwa czternastkowy) ruszyliśmy z źródełka do Zieleńca. Trasę wybrałem wzdłuż Cybiny i stawów maltańskich. Na szczęście nawierzchnia była utwardzona i bez piachu więc jedno z trudności odpadło ale zostały jeszcze do pokonania schody pod ul. Warszawską. Wspólnymi siłami sprawnie to dość poszło, nawet rower z przyczepką w dwie osoby dało radę. I tak dojechaliśmy do kościółka w Zieleńcu gdzie o 15 odbyła się msza dla dzieciaków i rodziców. Ekipa 4km była już o 14:30 na miejscu , ale jeszcze w między czasie do kościółka dojechały dzieciaki z rodzicami autami. Było nas ok. 30 osób. Część osób została na mszy, a Mirony ze mną pojechały nad jezioro na polankę, gdzie miała być meta. Po godz. reszta grupy przyjechała nad j. Swarzędzkie i zaczęły się gry i zabawy oraz słodkie małe co nie co. Było np. granie w piłkę, rzucanie kółkiem , babranie się w ziemi i turlanie po łące(Mareczek), zabawa z kolorowym płótnem o średnicy ok. 10m (nie wiem na czym polegała ale mam zdjęcia) itp. Około godz. 17 musieliśmy się już zwijać, bo Marek zaczął ryczeć, a i Martynka też się niecierpliwiła, więc z Mironami wróciliśmy do Swarzędza na herbatkę. W drodze powrotnej miałem okazję przetestować fotelik pod kątem nachylenia. Marek zasnął ze zmęczenia i pochyliłem go na maxa oraz zdjąłem kask bo zachodził mu na oczy. Fotelik spełnił się rewelacyjnie, bo Marek dopiero w domu się obudził, tylko Hania mówiła, że Marek przy tym nachyleniu wyglądał jakby miał za chwilę wypaść z niego. Z ciekawostek mogę dodać, że jak czekaliśmy na Malcie, to nagle z lasu wyskoczył Żużel (Mateusz) z ekipą co jeździli czasem w klubie. Mówił że chętnie pojawi się na rajdzie nocnym, na dziennym raczej nie ,bo nie można pić, a zakaz cały czas jest J. Oczywiście był już po paru browcach tak wyczułem ech. Hania miała wywrotkę na górce przed przejściem pod Warszawską, ale na szczęście nie groźne tylko się pobrudziła (trochę piasku i cieniutkie oponki zrobiły swojeL ). Ja z rodzinką i Mironami zrobiliśmy ok. 20 paru km ze średnią ok. 14km/h. Do zobaczenia na kolejnym rodzinnym rajdzie tym razem mam nadzieje w większym 46 gronie Robert. małych cyklistów AKTRu. 36. ZLOT GIGANTÓW – 15.06.2008 Oto informacje, jakie otrzymalam od Darka na temat tego rajdu: RAJD POKAZY GIGANTÓW MODELI LATAJĄCYCH BEDNARY 15.06.2008. Przebieg trasy przedstawiał się następująco: Malta, Gruszczyn, Uzarzewo, Biskupice, Wronczyn, Bednary, Zielonka, Murowana Goślina, Biedrusko, Złotniki, Psarskie, Strzeszynek, Poznań. Jechały 3 osoby: Darek, Marcin (nie należy do klubu) oraz Prezes "Ogniwa". Marcin opuścił ekipę w Bednarach. W pokazach brało udział kilkadziesiąt sterowanych radiem samolotów o rozpiętości skrzydeł do 4 metrów. Wszyscy z niecierpliwością czekali na dziewiczy start modelu odrzutowca SU 27. Przygotowania trwały około 2 godzin. Niestety zaraz po starcie samolot spadł na trawę i uległ poważnym uszkodzeniom. Marzena. ZEBRANIE 18.06.2008. na zebraniu było 16 osób: Paweł O., Paweł P., Ewa N., Borys W., Wojtek S., Andrzej K. z kolegą Przemkiem, Bartek K., Maciej D., Robert M., Tomek G., Wojtek S., Mateusz R., Urszula W., Krzysztof C. oraz ja. Rozmawialiśmy o maratonach - Wojtek S. opowiadał o tych, w których brał i weźmie udział. Gadaliśmy o zbliżającym się wielkimi krokami rajdzie Kupały, oraz o nadchodzącym weekendzie i niedzielnym rajdzie Radia Merkury. Andrzej przyniósł do klubowej biblioteki przewodnik po Szlaku Cysterskim, oraz foldery o Szlaku Kościołów Drewnianych. Ścigałam też moich dłużników o zaległe relacje z rajdów. Marzena. 37. RAJD RADIA MERKURY – 22.06.2008 Rajdy Merkurego są dla mnie w pewnym sensie fenomenem. Chodzi nie tyle o ich masowość, lecz o to, że na liczbę uczestników nie ma żadnego wpływu jakość organizacji, a ta ostatnia pozostawia naprawdę wiele do życzenia. Byliśmy jako klub na co najmniej trzech rajdach organizowanych przez Radio Merkury i zawsze był bałagan. Nie inaczej było i tym razem. Zaczęło się już na Placu Wilsona, a w zasadzie na ulicy Berwińskiego, przy której siedzibę ma Radio Merkury. Przy stanowiskach, przy których można było zapisać się na rajd i wpłacić wpisowe, tudzież odebrać kupon i jakąś mapkę z trasą (szybko jej zabrakło) tłumy. Kolejka w żaden sposób nieuporządkowana, dochodząca do stolika niemal z każdej strony. Oczywiście każdy z oczekujących miał rower, więc pole manewru mocno ograniczone. Nagle policja rusza, bo wybija godz. 10, a o tej porze jest przewidziany start. Zapisy trwają, rowerzyści ruszają, organizatorzy się dziwią, a potem latają i poganiają, żeby wszyscy wsiadali na rowerów i gonili peleton. Trasa Rajdu Merkurego wiedzie przez Strzeszynek do Biedruska, gdzie zdaje się, że ma być meta. Jedziemy więc przez centrum miasta - Głogowską, rondo Kaponiera, Roosvelta do Alei Wielkopolskich. I to jest naprawdę fantastyczne uczucie i jeszcze lepszy widok - miasto zawłaszczone przez rowerzystów. Ulice są nasze! To właśnie dlatego zaczynamy swoje rajdy razem z Merkurym. Serce rośnie. Miasta tak właśnie powinny wyglądać, o ileż wtedy świat byłby piękniejszy. Kiedy za Golęcinem wjeżdżamy w teren, cóż ... można rzec - rzeź niewiniątek. Niektórzy ludzie zachowują się tak, jakby po raz pierwszy w życiu wyjechali na rowerze poza swoje podwórze. Zero koordynacji ruchów. Kompletna ignorancja w 47 kwestiach bezpiecznego poruszania się w grupie. Szczęk i chrzęst katowanych łańcuchów, przerzutek i sama nie wiem czego tam jeszcze. Gdy dojeżdżamy mniej więcej w okolice miejscowości (?) Psarskie mamy dość wspólnego rajdu. Za przejazdem kolejowym zatrzymujemy się przy sklepie - czas uzupełnić płyny i zastanowić się co dalej. Lody, zimne napoje i pełen luz. Co kilka minut podjeżdżają do nas zdezorientowane grupki rowerzystów uczestniczących w rajdzie i pytają, gdzie mają jechać. Nie mają map, nie znają trasy. Zagubieni w przestrzeni. Instruujemy ich zgodnie z naszą wiedzą, ale widać, że nie znają tych terenów. Postanawiamy jechać własną trasą. Jest nas dziewiątka: ja, Paweł P., Bartek K., Krzysiek A., Marzena Sz., Paweł O. z synem Radkiem. Cofamy się kawałek, przejeżdżamy przez przejazd kolejowy i wzdłuż torów ruszamy w kierunku Kiekrza. Zamierzaliśmy do Kiekrza pojechać skrótem, ale go przejechaliśmy. Ostatecznie w Kiekrzu łapiemy ring poznański i za jego znakami podążamy do Lusowa, które jest celem naszego wyjazdu. Po drodze Marzena łapie panę. Z opony wyciąga całkiem pokaźnych rozmiarów gwóźdź. Trochę trwa zmiana dętki, ale jest pięknie i ciepło, więc jest super. W Lusowie lądujemy pod sklepem, gdzie zaopatrujemy się w tzw. lunch i skrótami znanymi tylko Pawłowi O. zjeżdżamy nad brzeg jeziora Lusowskiego. Tu czas na dłuższą przerwę. Chłopaki - Paweł P., Radek O. i jego kumpel oraz koleżanka postanawiają się ochłodzić i wskakują do wody. Reszta siedzi na brzegu, komentuje i kontempluje rzeczywistość. Nagle huk. Jakby ktoś strzelał. Nie wiadomo, czy paść na ziemię i leżeć, czy lecieć w krzaki i się chować. Okazuje się, że "wybuchła" dętka w rowerze Bartka. Najprawdopodobniej była zajeżdżona, albo miała jakąś wadę techniczną, która pod wpływem słońca i ciepła pękła, robiąc przy tym tyle huku. Czas się zbierać. Paweł O. czerwony jak raczek, słoneczko go nieźle opiekło. Ponieważ Paweł O. twierdzi, że zna ten rejon jak własną kieszeń to przejmuje prowadzenie. Początkowo wszystko gra, lecz później mam ważenie, że nie do końca wiemy gdzie jesteśmy, a jeszcze później na pewno tego nie wiemy. W każdym razie tłuczemy się lasami gdzieś do Zakrzewa i Skórzewa. Chyba jesteśmy na Marcelinie, jedziemy jakąś ścieżką, nieznaną szerszej publiczności. Śladów opon nie ma, a na dróżce zwalone pnie drzew, przez które trzeba przenosić rowery. I pokrzywy po klatę. I jeżyny po kolana. Masakra. Dobrze, że chociaż komarów nie ma. Ostatecznie jednak lądujemy na Marelinie i znów wiemy, gdzie jesteśmy. Myślę, że nasza dzisiejsza wycieczka zamknęła się w 60 kilometrach. Było bardzo sympatycznie. Ewa Nowaczyk W niedzielę o 10.00 przy pięknej, słonecznej pogodzie wystartował kolejny rajd Radia Merkury. Nasz klub zebrał się przed tym rajdem pod bramą Parku Wilsona 15 minut wcześniej. Pojawili się: Ewa N., Paweł P., Paweł O., Radek O., Bartek K., Krzysztof A., nowy Wojtek oraz ja. Rajd wystartował bardzo punktualnie. Wielka, kolorowa kolumna rowerzystów w asyście policji przejechała ulicami miasta. Potem wjechaliśmy w łatwe terenowe ścieżki przy jeziorach Rusałka i Strzeszyńskim. Peleton jechał spokojnie, na trasie zauważyłam tylko jedną wywrotkę. Raz po raz robiło się nieco nerwowo, gdy z naprzeciwka ktoś spoza rajdu nadjeżdżał rowerem. Wtedy było paniczne uciekanie z drogi i czasem pokrzykiwanie. Od wielkiej grupy odłączyliśmy o 10.37, w Psarskim, nie kontynuując już jazdy do samego Biedruska. Zatrzymaliśmy się przy sklepie, by poczynić zakupy na dalszą część rajdu, którą poprowadziła Ewa N. Nasze żółte klubowe koszulki rzucały się w oczy i zachęciły do wspólnej jazdy 2 nowe osoby: Anię i Juliana. Podczas odpoczynku pod sklepem, widzieliśmy zabłąkanych rajdowiczów Radia, którzy zostając z tyłu, nie wiedzieli którędy dalej powinni jechać. Potem, dużo później dowiedzieliśmy się, że 48 Radio Merkury poszukiwało grupy około 30 rowerzystów, którzy zapisali się na rajd, a nie dojechali do mety.... Tak to, po zrobionych zakupach, ruszyliśmy w 10 w dalszą drogę. Jechaliśmy po terenach położonych na zachód od Poznania, które generalnie rzadko są odwiedzane podczas rajdów. Przejechaliśmy przez tory kolejowe i dalej trochę szosą, trochę piaszczystymi ścieżkami polnymi udaliśmy się w stronę Sadów. Gdzieś w tych okolicach, na szosie złapałam kapcia. W tylną oponę wbił mi się duży zardzewiały gwóźdź. Prawdziwy pech, zwłaszcza, że akurat na ten rajd założyłam nowiuteńkie opony. Obróciłam rower do góry nogami, stawiając go na piaszczystym poboczu i zabrałam się za zdejmowanie koła. W akcji łatania dętki sekretarzowej pomagali: Paweł P. – prezes, oraz Paweł O. – skarbnik. Można więc zażartować, że zarządowa trójka wykazała się ;)). Kiedy dętka została załatana i podpompowana, okazało się, że jest jeszcze jedna dziura, więc i ją załataliśmy. Defekt naprawiliśmy i pojechaliśmy dalej, niedługo zatrzymując się przy sklepie w Lusowie. Na chwilę się tam rozsiedliśmy, była 13.20. Jedzone były lody, kanapki i uzupełniana woda. Potem wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy terenowym zjazdem nad jez. Lusowskie. Niestety okazało się, że w miejscu tym nie ma możliwości odpoczynku nad wodą, więc pojechaliśmy trochę dookoła na południową stronę jeziora. W tak gorący dzień przyjemnie było jechać lasami. Okrążając częściowo jezioro, znaleźliśmy ładne miejsce na dłuższy odpoczynek. Było ono położone nad samą wodą i zacienione drzewami. Część z nas się kąpała (Ania, Wojtek, Julian i Radek). Reszta moczyła ręce i nogi wypoczywając na siedząco i leżąco. Nad jeziorem spędziliśmy pewnie z jakąś godzinkę. Kiedy ponownie wsiedliśmy na rowery przez lasy prowadził nas Paweł O. Znalazł ciekawe ścieżki, przez co częściowo ominęła nas atrakcja w postaci jazdy polami pod wiatr, w pełnym słońcu i w piachu po kolana ;). Troszkę zwątpiłam, czy jedziemy właściwą ścieżką, gdy zaczęła ona niknąć w gąszczu zarośli i gdy coraz częściej zaczęliśmy napotykać na niej powalone drzewa. Moje obawy okazały się jednak zupełnie niepotrzebne, bo wyjechaliśmy tam gdzie było to planowane. Potem Paweł nad mapą wyjaśnił nam gdzie dokładnie jesteśmy i na którejś z leśnych dróżek, mając już dość upału, odłączył od nas. Przez jakiś czas jechaliśmy w 9, do momentu, gdy na kolejnej leśnej przecince odbili Radek, Ania, Julian i Wojtek. Zostaliśmy w 5. Jechaliśmy kierując się na południe w stronę jez. Jarosłwskiego. Do A2 dojechaliśmy drogą wyjazdową z jakiejś miejscowości – chyba z Dopiewca, ale nie jestem tego do końca pewna. Potem szosowo osiągnęliśmy Konarzewo. Było bardzo ciepło, więc szybko kończyła nam się woda. Jak się okazało, nie jest łatwo kupić wodę w niewielkich miejscowościach w niedzielne popołudnie. Sklepów albo nie było, albo były ale pozamykane. Doraźnie mnie i Krzycha A. Poratował wodą Paweł P. Z Konarzewa szosami pojechaliśmy do Chomęcic, gdzie udało nam się kupić wodę (15.33) i dalej do Walerianowa. Wyjeżdżając z polnego asfaltu przecięliśmy szosę i terenem dojechaliśmy do jez. Jarosławskiego, nad którym zrobiliśmy kolejny dłuższy postój. Nad jeziorem rajd zakończyli Ewka i Paweł, natomiast Bartek, Krzysztof A. oraz ja udaliśmy się w drogę powrotną do naszych domów. Przeprawę przez Poznań poprowadził Bartek. Początkowo terenem a potem mało ruchliwymi szosami jadąc przez Wiry i Luboń dojechaliśmy do miasta, z którego każde z nas pojechało najbardziej dla siebie optymalną drogą do domu. Z licznika wyszło mi: czas – 6.23.23, dystans – 109,85km, średnia – 17,1km/h, maksymalna - 38,0km/h. Marzena. 49 38. RAJD SZOSOWY DO ZANIEMYŚLA – 22.06.2008 Startowaliśmy z ronda Starołęka o godz.15:20 w składzie Mateusz (szosa team white dawny kross), Paweł – nowy chociaż ponoć kiedyś był ze mną w WPNie (szosa team Accent na mavicu), Robert (szosa team Gino) no i Maciej (trekking team Unibike). W czwórkę pojechaliśmy najpierw drogą do Rogalinka. Cały ten odcinek mieliśmy pod wiatr i dość mocno nas wykończył. Na przedzie tempo zapodawał Mateusz, który dodatkowo nas wymęczył. Mati ma naprawdę powera, szczególnie na podjazdach (rewelka). Skutkiem tego było odłączenie od nas Pawła jeszcze przed pierwszym postojem w Kórniku. W trójkę więc zjedliśmy małe co nieco w Kórniku (shop Żabka) i ruszyliśmy w dalszą drogę do Zaniemyśla przez Bnin. W Zaniemyślu skręciliśmy nad jezioro z wyspą. Mateusz opowiedział, że to jest wyspa jakiegoś tam możnowładcy, który popełnił samobójstwo z armaty J (niezły gigant). Postój nad jeziorem zrobiliśmy w miejscu gdzie jest przeprawa promowa. Pomoczyliśmy nogi, pojedliśmy i popiliśmy i gdy prom z wyspy wyruszył to zebraliśmy się w drogę powrotną. Swoją drogą dobrze by było kiedyś większą ekipą przyjechać na góralach i okrążyć to jezioro oraz wjechać na wyspę w celu zwiedzenia. Mateusz i Maciej już są chętni. Z Zaniemyśla wyruszyliśmy z wiatrem w plecy to też tempo zwiększyło się i poczułem , że moi dwaj młodsi towarzysze zaczynają mi uciekać. Wprawdzie w Kórniku byliśmy już razem ale zaraz za nim jadąc wzdłuż Katowickiej znowu powolutku mi umykali i zwalniali, żebym ich dogonił. Czułem się trochę jak piąte koło u wozu, no ale czego tu oczekiwać w końcu dopiero drugi raz byłem w tym roku na szosówce, a pierwszy raz było wczoraj J . Po drodze do Tulec mieliśmy dwie górskie premie przy wjeździe na wiadukt przez Katowicką i przez Autostradę. Mateusz mówił, że jeśli już to do górskich premii na naszej dzisiejszej trasie może zaliczyć tylko dwie. Jedna w Rogalinie, a druga w Rogalinku. No i tak przy rozmowach o różnych tematach nie tylko rowerowych dojechaliśmy przez Tulce do Szczepankowa, gdzie przy wiadukcie zakończyliśmy rajd. Wyszło 83km ze średnią 27km/h (może to i słabo ale było gorąco no i ja ich trochę spowalniałem. Do zobaczenia na kolejnym rajdzie szosowym tym razem jednak na lepszym rowerze szosowym i z lepszą kondycją. Robert. ZEBRANIE 25.06.2008. Na zebraniu było 14 osób: Paweł P., Ewa N., Magda H., Mateusz R., Bartek K., Borys W., Ola i Jacek Z., Wojtek S., Wojtek S., Darek R., Urszula W., Krzysztof C. oraz ja. Rozmawialiśmy głównie o rajdzie Kupały, który odbędzie się w nadchodzący weekend. Marzena. 39. RAJD KUPAŁY – 28.06.2008 II Rajd Kupały do Drawieńskiego Parku Narodowego W tym roku, tak jak i w poprzednim, przypadło mi w udziale prowadzenie Rajdu Kupały. Sam wyjazd poprzedziły gorączkowe przygotowania. Z dnia na dzień zwiększała się liczba chętnych i wyglądało na to, że będzie to jeden z większych rajdów w tym roku. Jak co roku postanowiliśmy zorganizować frakcję samochodową i pociągową. Tę drugą miałam "ciągnąć" ja, ze wsparciem starych wyjadaczy klubowych. Niestety, w pewnym momencie okazało się, że ze starej gwardii pociągiem jechałabym tylko ja, a ze mną kilka zupełnie nowych osób o nieznanej nikomu formie, stylu jazdy i wiedzy o własnym sprzęcie. I tak prowadzenie rajdu przestało mnie bawić, bo nie chciałam sama brać odpowiedzialności za wszystkich nowych (kto będzie zamykał rajd, jeśli ja będę na czele?!?). No i wkurzało mnie, że tylko mnie zależy na nowych klubowiczach, a reszta łaskawie pojedzie na gotowe, nie angażując się w żaden sposób w organizację przedsięwzięcia. Ostatecznie jednak udało się popożyczać bagażniki rowerowe na 50 samochody i razem, w kilka aut, ruszyliśmy do serca Drawieńskiego Parku Narodowego. A było nas całkiem sporo: Wojtek Si z Asią (nowa) - frakcja piesza, Wojtek S. z Kasią (nowa), Jacek i Ola Z. ze znajomymi - Pauliną i Jackiem, Ula (nowa), Paweł Owczarzak z rodziną, Marzena, Krzysiek C., Tomek z Moniką G., koledzy Żużla - Bartek i Łukasz (nowi, którzy za wszelką cenę starali się znaleźć sklep z browarem i stosowali różne wybiegi, typu: "musimy się trochę rozgrzać, to pojedziemy do przodu i poczekamy w wiosce na was". Chyba wydawało im się, że jesteśmy bandą naiwniaków i nie połapaliśmy się o co chodzi. Otóż połapaliśmy się i tak planowaliśmy wycieczkę, żeby w niedzielę nawet kapsla po piwie nie powąchali w czasie jazdy na rowerze - ha! ha! ha!), Michał Z., Zbyszek - brat Pawła O., Paweł P. i ja. Zgodnie z tradycją Rajdu Kupały, rozbijamy się na polu namiotowym przy leśniczówce Dzicza. Rajd z założenia jest leserski, więc niespiesznie ruszamy do Dzwonowa. Tu wjeżdżamy na żółty szlak pieszy, który wiedzie nas nad malownicze brzegi Jeziora Dłuskowego. Już na tym etapie okazuje się, że nie wszyscy radzą sobie z jazdą terenem, więc o jakiś szaleństwach rowerowych na trasie nie może być mowy. Żółty szlak to nasz dzisiejszy cichy towarzysz, wijemy się wraz z nim po drawieńskich ostępach. Zgodnie z planem łapiemy czerwony szlak pieszy, którym w pewnym sensie (nie wszyscy, a właściwie tylko dwie osoby, bo reszta sobie skraca drogę) docieramy do Głuska. Pogoda nam raczej nie dopisuje, przekropnie, buro i zimno, i depnąć nie można, bo to w końcu rajd leserski. Sklep w Głusku to chyba jedyny czynny sklep w tym rejonie, więc część ekipy musi zrobić zakupy na wieczór i na jutrzejszy dzień. Dużego wyboru nie ma, ale też go nie oczekujemy. Po posiłku przy sklepie i odpowiednim zmarznięciu, ruszamy żółtym, a potem czarnym i niebieskim szlakiem pieszym do słynnej Węgorni, gdzie jak zwykle łapie nas deszcz, a właściwie małe oberwanko chmury. Stąd udajemy się przez Jeleni Róg i gmatwaninę leśnych dróżek na nasze pole namiotowe. Przejechaliśmy dziś ok. 35 km, o ile dobrze pamiętam. Trzeba było na nim być wcześniej, żeby zebrać sporo drzewa na ognisko. Noc może być zimna. I mokra. O dziwo przestaje jednak padać. Zdumiewające! Na głowy nam nie kapie, lecz ciepło i romantycznie też raczej nie jest. Późnym popołudniem dojeżdżają Darek R. z Borysem W. Obaj postanowili z Poznania dotrzeć do DPN-u na rowerach. Chłopaki są troszkę zmęczeni, rozbijanie namiotów (każdemu z osobna) im nie idzie. Trzeba było zrobić szkolenie. Część poszła na spacer, a pozostali rozpalają ognisko. Darek co chwila lata do swojego namiotu i wraca z niego coraz weselszy. Nie wiedzieliśmy początkowo co się dzieje. Wkrótce okazało się, że miał w nim piwo i wiśniówkę (o tym drugim dowiedzieliśmy się późno w nocy), i latał tam w celach spożywczych. Odkrycie wzbudziło ogólną wesołość. Koniec końców Darek przyniósł w końcu browar na ognisko. Gwoli wyjaśnienia dodam, że cała sytuacja wzięła się stąd, że w naszym klubie obowiązuje zasada, że nie pijemy alkoholu podczas jazdy rowerem. Można się napić, jak ktoś ma ochotę, dopiero na koniec rajdu, np. wieczorem, gdy już wiadomo, że nie będzie się więcej tego dnia wsiadało na rower. W tym roku nie było chętnych do puszczania wianków, może dlatego, że wszędzie było mokro i ślisko. Co to więc za przyjemność latać za kwiatami po przemoczonej, zimnej łące. Jak zwykle piekliśmy kiełbaski. I gadaliśmy. Dość wcześnie wyewakuowałam się do namiotu, więc nie wiem, o której godzinie zakończyły się te nocne pogaduchy. Zanim jednak zasnęłam, byłam mimowolnym świadkiem dysput toczonych przez kolegów Żużla z Darkiem, m.in. na tematy seksualne. Poziom ich (nie wspominając już o języku) był tak żenujący, że nawet nie chce mi się ich cytować. Napiszę tylko, że bardzo mnie koledzy rozczarowali prezentowanym światopoglądem. Serdecznie współczuję dziewczynom, z którymi się spotykają. O ile znajdują się w ogóle takie... Gdy już niemal zapadłam w głębszy sen, usłyszałam donośny głos Michała Z., wyrażający zdumienie co najmniej tak wielkie, jakby zobaczył UFO. A to nie Marsjanie 51 byli! To tylko Darek z papierosem w zębach - znamy się od lat i w życiu nie podejrzewaliśmy go o takie rzeczy! Trudno się więc dziwić, że Michał się zdziwił. Następnego dnia, w niedzielę, powitało nas piękne słońce. Od razu chciało się skoczyć na rower. Znowu ruszyliśmy w kierunku Dzwonowa i znowu wjechaliśmy na żółty szlak, jednak tym razem jechaliśmy w przeciwnym kierunku. Żółty szlak zawiódł nas nad rzeczkę Cieszynkę, skąd szlakiem czerwonym dotarliśmy nad jeziora Kamień i Załom. Dalej ruszyliśmy ścieżką dydaktyczną wzdłuż Jeziora Załom Wielkie. Zachwycił nas rezerwat Stary Załom - aż nie chce się stąd ruszać. W towarzystwie czerwonego szlaku dotarliśmy do Pustelni, skąd asfalcikiem z powrotem pobujaliśmy się do Załomia. Przy leśniczówce Borowik wskoczyliśmy na czarny, którym dotarliśmy do Jeleniego Rogu, skąd jest już żabi skok drogą do Dziczy. Część ekipy postanowiła wracać do Poznania, a część skorzystała jeszcze z pięknej pogody i wykąpała się w pobliskim jeziorze Białe. Ewa Nowaczyk ZEBRANIE 02.07.2008. na zebraniu było 16 osób: Kuba S., Michał K., Paweł P., Ewa N., Wojtek Sieja, Borys W., Bartek K., Mateusz R., Maciej D., Krzysztof A., Darek R., Urszula W., Robert M., Paweł O., Gabi oraz ja. 40. RAJD NAD JEZIORO – DO OKOŃCA – 05.07.2008 Ten rajd zaplanował i poprowadził Kuba S. Kiedy w słoneczny i dość ciepły sobotni poranek zajechałam rowerem pod pomnik Starego Marycha, na miejscu był już Paweł A. Chwilę później pojawił się Kuba i o 10.15, nie doczekawszy się większej ilości chętnych do wspólnej jazdy, ruszyliśmy w drogę. Kuba poprowadził miastem, przejechaliśmy przez Wartę i dalej szosą w stronę elektrociepłowni. Na ul. Gdyńskiej tego dnia był duży ruch samochodowy, toteż ucieszyłam się bardzo, gdy Kuba zjechał w ścieżkę z płyt betonowych. Ścieżką tą dotarliśmy do Koziegłów, z których zgarnęliśmy Bartka K. Drogą z pozbruku dojechaliśmy do Janikowa i dalej żółtym szlakiem pieszym do Kicina. Na obrzeżach wioski skręciliśmy w prawo. Polną, piaszczystą ścieżką, na której wzbijaliśmy tumany kurzu dojechaliśmy do Klin. W Klinach zatrzymaliśmy się przy sklepie. Poczyniliśmy tam zakupy, po czym pojechaliśmy dalej szosą aż do skrzyżowania w Milnie. Odbiliśmy tam w czarny szlak, z którego szybko zjechaliśmy w prawo, w stronę Dębogóry. Na rozwidleniu dróg w Dębogórze skręciliśmy w lewo i wyboistą początkowo polną, a później leśną ścieżką dojechaliśmy w okolice Czernic, gdzie napotkaliśmy na zielony szlak pieszy. Zielonym szlakiem, raz gubiąc go po drodze, dojechaliśmy do Okońca i jez. Miejskiego, nad którym planowany był dłuższy odpoczynek, z pluskaniem się w wodzie. Zjechaliśmy na nieco mniej znaną i jednocześnie mniej tłoczną niewielką plażę. Usiedliśmy na brzegu jeziora i cieszyliśmy się piękną ciepłą pogodą. Okazało się, że z całej nasze czwórki tylko Kuba umie pływać. Podczas gdy Kuba pływał ja i Bartek moczyliśmy nogi a Paweł siedział na brzegu. Z rozbawieniem obserwowaliśmy też sympatyczną rodzinkę z małymi dziećmi, która chlapała się w wodzie. Krótko przed 14.00 ponownie wsiedliśmy na nasze rowery i udaliśmy się jednym z głównych traktów do Tuczna. Na trakcie tym było dość sporo utrudniającego jazdę piachu. Cały czas starałam się jechać jak najspokojniej, aby zbytnio się nie zmęczyć, wszak następnego dnia miałam prowadzić swój rajd do Środy Wlkp. i było by niefajnie gdybym na swoim rajdzie padła gdzieś po drodze. Do Tuczna zjechaliśmy starą brukowaną drogą, po czym przecięliśmy szosę wbijając się w główną piaszczystą leśną drogę. Po jakimś czasie zjechaliśmy z niej w lewo. 52 Leśne ścieżki, mimo, że już nie tak szerokie, nadal były mocno piaszczyste, w dodatku niewiadomo skąd pojawiły się całe chmary wyjątkowo zjadliwych much końskich. Było ich pełno i atakowały ze wszystkich stron. Nawet preparat Kuby przeciwko owadom nie był w stanie ich powstrzymać. Prawdziwy koszmar. Było to tak okropne, że miałam ochotę ewakuować się najkrótszą drogą do domu, zwłaszcza, że jedna z much boleśnie mnie ugryzła w łydkę. Szczęściem wyjechaliśmy wreszcie z muchowego zagłębia. Wjechaliśmy w polną drogę i niedługo pojawił się asfalt, który zaprowadził nas do Jerzykowa. Niedaleko za jerzykowskim kościołem pogonił nas średniej wielkości pies. Koledzy opędzali się od niego wymachując nogami wypiętymi z pedałów, ja natomiast zeszłam z roweru i bardzo powoli przeszłam obok psa. Objechaliśmy południowy skraj jez. Kowalskiego i z Barcinka zjechaliśmy na tamę. Tam był niedługi postój. Kiedy ruszyliśmy, cofnęliśmy się kawałek asfaltem w stronę Barcinka, a potem leśnymi ścieżkami pojechaliśmy do Wierzenicy, gdzie ja pożegnałam się z chłopakami i zjechałam do domu. Z licznika wyszło mi: czas – 4.16.51, dystans – 73,62km, średnia – 17,1km/h, maksymalna - 38,2km/h. Marzena. 41. RAJD DO ŚRODY WIELKOPOLSKIEJ – 06.07.2008 Niedzielny poranek był jeszcze cieplejszy niż sobotni. Błękitne niebo i pełne słońce towarzyszyły mi gdy jechałam rowerem do Poznania pod pomnik Starego Marycha, gdzie na 8.45 zaplanowałam zbiórkę przed moim rajdem do Środy Wlkp. Kiedy dojechałam na miejscu stała i czekała jedna osoba. Był to nowy Bartek. Gawędziliśmy sobie, gdy dołączyła do nas Gabi – również nowa. Zanim wybiła godzina 9.00 pojawili się jeszcze Kuba S. i Darek R. W piątkę ruszyliśmy w trasę. Ścieżkami rowerowymi pojechaliśmy nad Maltę i stamtąd szlakiem do Kobylepola. Za przejazdem kolejowym znaleźliśmy niebieski szlak pieszy, który szybko połączył się z żółtym. Szlak był oznakowany w sposób co najmniej dziwny. Czasem znikały oznaczenia niebieskie, czasem żółte, przy czym szlak żółty raz ukazywał się jako pieszy raz jako rowerowy. Mając nadzieję, że dobrze jedziemy podążaliśmy w kierunku południowym. Kiedyśmy wyjechali na łąki, którymi kiedyś już miałam okazję jeździć na rowerze, upewniłam się, że to jednak właściwa droga. Szlakiem niebieskim dojechaliśmy do Tulec. Tam zatrzymaliśmy się przy sklepie. Zaskoczyła nas długa kolejka w nim. Postanowiliśmy nie tracić czasu na czekanie i pojechaliśmy poszukać czegoś innego. Za kościołem znaleźliśmy drugi sklep, w którym uzupełniliśmy zapasy i zrobiliśmy krótką przerwę. Moje mapy mimo, że bardzo szczegółowe miały pewną wadę – były stare, sprzed 10 lat. Nie było na nich naniesionej autostrady i w związku z tym musiałam zmienić trasę w stosunku do pierwotnego planu, który zakładał, że z Tulec pojedziemy polną ścieżką prosto do Dachowej. Okazało się, że przez tę ścieżkę nie został poprowadzony przejazd przez A2, dlatego zgodnie z pomysłem Kuby pojechaliśmy przez Robakowo. Do Robakowa wiodła strasznie piaszczysta polna droga. Dojechaliśmy do wioski i wzdłuż Średzkiej Strugi jechaliśmy terenem do Dachowej i dalej do Śródki. W Śródce kawałek pojechaliśmy szosą do Zimina. Kiedy jego zabudowania się skończyły, zjechaliśmy w polną drogę, która ciągnęła się przez kilka km aż do Jarosławca. Droga ta okazała się bardzo przyjemna. Była lekko zacieniona przez drzewa i krzewy i nie była piaszczysta. W Jarosławcu wylecieliśmy na szosę, którą jechaliśmy przez jakieś 3 km aż do samej Środy Wlkp. W Środzie wjechaliśmy na rynek i rozsiedliśmy się na jednej z ławeczek. 53 Gabi i Bartek postanowili ze Środy wracać do Poznania pociągiem. Jak się okazało do najbliższego odjazdu zostało niewiele czasu. Bartek zdecydował się na sprint na stację, natomiast Gabi odpuściła pościg i przed odjazdem kolejnego pociągu pojechała z nami nad jez. Średzkie, gdzie zaplanowałam dłuższy odpoczynek. Nad jeziorem zlokalizowany był ośrodek sportu i rekreacji. Była ładna plaża z całkiem czystym piaskiem, pomostki, ratownicy, a nawet zjeżdżalnia wodna. Jako jedyny strój kąpielowy zabrał Darek i w związku z tym tylko on kąpał się w jeziorku i zjeżdżał na zjeżdżalni. Nam musiało wystarczyć brodzenie w wodzie :). Tuż przed 14.00 ruszyliśmy w dalszą drogę - już tyko we trójkę: ja, Kuba i Darek. Jechaliśmy szosą wzdłuż wschodniego brzegu jeziora, przy ładnym drewnianym kościele w Janowie skręcając w lewo. Kiedy dojechaliśmy do śródpolnego skrzyżowania, skręciliśmy w prawo na Łysą Górę. Miejsce to na mapie oznaczone było jako najwyższe wzniesienie w okolicy (104 m.n.p.m.). Polny podjazd był tak łagodny, że właściwie go nie odczuliśmy. Odczuliśmy za to bardzo wyraźnie, że ta ścieżka raczej nie jest zbyt mocno uczęszczana. Okazało się, że znikła gdzieś w zaroślach. Do szosy wiodącej do Babina przedzieraliśmy się przez pole. Na szczęście łatwa to była przeprawa, bo uprawa była niska i jechaliśmy po starych śladach ciągnika. Na szosie zjechaliśmy w lewo i wkrótce pojawił się Babin, a potem Podgaj. W tej drugiej miejscowości wyjechaliśmy na główną szosę Środa – Kostrzyn. Nie jechaliśmy nią długo, bo okazała się zbyt ruchliwa. Kiedy tylko osiągnęliśmy Pławce, skręciliśmy w lewo na Markowice. Za wioską przejechaliśmy nad A2 i kierowaliśmy się na Poklatki. Z Poklatek szosą dojechaliśmy do Czerlejna. Strasznie się wszyscy ucieszyliśmy, gdy zobaczyliśmy sklep. To oznaczało wodę i lody :). Uzupełniliśmy co trzeba i ruszyliśmy do Małego Trzeka. Droga Czerlejno – Trzek oznaczona na mapie była jako utwardzona i mało ruchliwa. W rzeczywistości była to droga ze starego kamiennego bruku. Fantastyczna ta ścieżka, którą z radością się telepałam, towarzyszyła nam jeszcze kawałek za Trzekiem. Za wioską mieliśmy skręcić w lewo na Siekierki. Był sobie jeden taki zjazd, ale wydawało mi się, że pojawił się nieco za wcześnie, w dodatku miał być za kępką drzew, tymczasem kępka była przed nami. Przejechaliśmy więc prosto. Za kępką drzew, która była na horyzoncie niestety nie było żadnej innej odbitki w lewo. Postanowiliśmy się nie wracać i przez to jadąc ringiem dojechaliśmy do Kostrzyna Wlkp. Przekroczyliśmy starą A2 i mało ruchliwym asfaltem, przechodzącym dużo później w teren dojechaliśmy do Sokolnik Gwiazdowskich. Z Sokolnik polami pojechaliśmy do Sarbinowa i dalej też polami do Uzarzewa. Zjechaliśmy brukowanym zjazdem do kościoła, a potem zrobiliśmy szosowy podjazd pod górną część wsi. Szosą dojechaliśmy do krajowej 5, gdzie pożegnał się z nami Darek, który postanowił szosowo wrócić do Poznania. My natomiast lasami pokulaliśmy się do Wierzenicy, gdzie ja zjechałam do domu, a Kuba przez Mechowo i Janikowo wrócił do Poznania. Z licznika wyszło mi: czas – 5.41.38, dystans – 98,67km, średnia – 17,3km/h, maksymalna - 33,8km/h. Marzena. ZEBRANIE 09.07.2008. na zebraniu było 10 osób: Wojtek Sieja, Monika (nowa), Zbyszek (nowy), Kuba S., Bartek K., Darek R., Mateusz R., Borys W., Krzysztof C. oraz ja. Zebranie odbyło się pod chmurką - nikt z obecnych nie miał kluczy do siedziby ;). 54 Solidnie wymarzliśy, bo dzień był chłodny. Rozmawialiśmy o planowanym na weekend rajdzie do Biskupina. 42. RAJD DO BISKUPINA – 13.07.2008 uczestnicy: Darek R., Kuba S. oraz Gosia z klubu "Ogniwo" Z uwagi na kiepską prognozę pogody na dworzec przyjechały tylko 3 osoby. Pociąg 6.53, był na miejscu w Gnieźnie 7.51. Z Gniezna wyjechaliśmy niebieskim szlakiem, początek był dobry, potem w parku już go straciliśmy. Na chwilę go znaleźliśmy we wsi Wełnica, potem nad jeziorem Strzyżewskim okazało się, że szlak jest zarośnięty. Po rozmowie z wędkarzami podjęliśmy decyzję o jeździe południowym brzegiem przedzierając się przez pokrzywy i krzaki. We wsi Pytlewo wyjechaliśmy na zielony "Szalk nad Wełną", którym częściowo jechaliśmy, gdy skręcił nad rzekę. Z obawy przed pokrzywami pojechaliśmy już leśną drogą. W Mielnie znaleźliśmy dąb o obwodzie około 800cm. Dalej jechaliśmy przez Dziadkowo, Rzym, Rogowo do Gąsawy. Przed Gąsawą w Marcinkowie byliśmy w miejscu śmierci Księcia Leszka Białego. W Gąsawie zwiedziliśmy drewniany kościół z 1674r. z unikalnymi malowidłami ściennymi. Wg reklam, które były na każdym kroku - unikat w skali Polski. W Biskupinie, ze względu na zbierające się chmury nie zwiedziliśmy grodu. Pojechaliśmy do Wenecji, gdzie "na gapę" (szukając pieczątki do książeczki) zwiedziłem Muzeum Kolejki Wąskotorowej. Do tej pory wbrew prognozom pogody było słonecznie. Od Wenecji zaczęło padać. Podjęliśmy decyzję o jeździe rowerami do Poznania bez względu na pogodę. Na szczęście w Rogowie przestało padać. Dalej jechaliśmy przez Recz (dąb o obwodzie ponad 800cm), Łopienno, Kiszkowo do Dąbrówki Kościelnej, a stamtąd Traktem Poznańskim przez Puszczę Zielonkę do Poznania (godz. 20.00) Razem wyszło 150 km Trasa: Gniezno - Wełnicz - j. Strzyżewskie - Pytlewo - Mielno - Dziadkowo - Rogowo Gąsawa - Biskupin - Wenecja - Godawy - Gąsawa - Rogowo - Recz - Sarbinowo Łopienno - Kiszkowo - Dąbrówka Kość. - Kicin - Koziegłowy - Poznań. Darek R. ZEBRANIE 16.07.2008. na zebraniu było 14 osób: Przemek C., Paweł O., Mateusz R., Michał Z., Krzysztof A., Darek R., Kuba S., Urszula W., Magda H., Bartek K., Wojtek Sieja, Borys W., Krzysztof C. oraz ja. Darek wspominał rajd do Biskupina, opowiadał o tym jak zaliczył glebę w polu i jak ugryzła go pszczoła. Rozmawialiśmy też o lampkach. 43. REZERWAT DOŁĘGA – 19.07.2008 Według prognoz pogody dzień zapowiadał się niezbyt ładny. Kiedy jechałam rowerem pod pomnik starego Marycha niebo było zaciągnięte chmurami i raz po raz kapała z niego mżawka. Gdy przyjechałam pod pomnik, na miejscu byli już prowadzący rajd Darek R. i Bartek K. Chwilę później zjawił się Wojtek Sieja. Kupiłam w pobliskiej cukierni 2 drożdżówki na drogę i wkrótce ruszyliśmy. Wśród lekkiej mżawki jechaliśmy przez Stary Rynek, a potem północnym TTR-em przez tereny rekreacyjne jezior Rusałka i Strzeszyńskiego. Szlakiem jechaliśmy przez Pawłowice do Soboty, za którą po raz pierwszy tego dnia wyszło słońce. Za Sobotą zjechaliśmy z TTR-u i początkowo asfaltem, a później terenem dotarliśmy do Sepna. Tam znowu na dłuższy czas pojawiła się szosa, która towarzyszyła nam aż do Nieczajny. Wyjeżdżając z Nieczajnej, Darek planował ominąć Objezierze. Zrobiliśmy chwilę przerwy, podczas której sprawdzaliśmy mapę. Do Objezierza nie wjeżdżaliśmy, zostawiając je nieco dalej na wschód po naszej prawej stronie. 55 Za Żukowem pojechaliśmy na północ do Chrustowa. Tamże zjechaliśmy w lewo, na krajową drogę nr 187 prowadzącą do Szamotuł. Mieliśmy z niej skręcić w prawo bardzo szybko, niestety jednak skręt ten został przegapiony. Ku mojemu niezadowoleniu musieliśmy jechać dalej przez jakieś 3 km tą drogą. Nie było to miejsce bezpieczne. Szosa była raczej wąska, nie miała pobocza, a ruch samochodowy był znaczny. Mieliśmy sporo szczęścia, że nie mijały nas TIRy. W końcu pojawił się wyczekiwany chyba przez nas wszystkich następny zjazd w prawo. Wąską, ale prawie nieuczęszczaną przez samochody, szosą pojechaliśmy do Niemieczkowa. W Niemieczkowie chwilę pobłądziliśmy, ale było to bardzo miłe błądzenie, bo dzięki temu zobaczyliśmy stary dworek znajdujący się w miejscowości. Ostatecznie dalej pojechaliśmy wygodną gruntówką, z której skręciliśmy w leśne przecinki dopiero gdzieś na wysokości wsi Przeciwnica. Ścieżki, którymi od tego momentu jechaliśmy do celu naszej wycieczki – Rezerwatu Dołęga były często bardzo piaszczyste. Wojtek trochę się wymęczył jadąc po piachu i wertepach na zupełnie sztywnym rowerze, który w dodatku miał wąskie opony ;). W samym rezerwacie Dołęga skrzypu, który podlega tam ochronie co prawda nie widzieliśmy, za to każde z nas weszło w zarośla i ze szczytu zakrzaczonej skarpy mogło oglądać płynącą leniwie Wartę. Po zrobieniu pamiątkowych fotek przy tablicy z napisem „Rezerwat Dołęga”, udaliśmy się w stronę Obornik. Praktycznie aż do samego miasta jechaliśmy leśnym szlakiem rowerowym. Nasza ścieżka była bardzo wygodna, bo po niedawnych opadach deszczu ziemia była ładnie ubita. Na chwilę zatrzymaliśmy się przy leśniczówce Niemieczkowo, gdzie podziwialiśmy piękne pomnikowe drzewo i głaskaliśmy wielkiego bernardyna leśniczego :). Jakieś 3 km przed Obornikami wyjechaliśmy z lasu w pole i niedługo ukazały się naszym oczom w oddali pierwsze zabudowania miasta. W Obornikach zrobiliśmy sobie postój na rynku. Siedliśmy na ławeczkach przy ładnej, czynnej fontannie i jedliśmy lody. W międzyczasie zrobiło się bardzo pogodnie i ciepło. Po porannych chmurach i mżawce nie pozostał nawet ślad. Słońce paliło tak mocno, że nawet zaczęliśmy żałować, że nikt z nas nie ma kremu do opalania :). Wyjeżdżając z Obornik przeprawiliśmy się przez bardzo ruchliwą krajową 11 i spokojną szosą jechaliśmy aż do rozjazdu prowadzącego do Maniewa. W miejscu tym wjechaliśmy w leśną ścieżkę, by po paru kilometrach jazdy nią znaleźć się na wysokości rezerwatu Śnieżycowy Jar, tyle, że po drugiej stronie Warty. Wjechaliśmy na tereny poligonu Biedrusko i tam Darek poprowadził nas przez lasy ruchem konia szachowego. Tym razem wszystkie ruchy owego konia były niezwykle precyzyjne i w związku z tym szybko i sprawnie, mimo braku dokładnej mapy (!!) dojechaliśmy do Biedruska. W Biedrusku Darek i Wojtek pożegnali się ze mną i Bartkiem i pojechali w stronę Poznania, my natomiast przejechaliśmy przez most na Warcie i w Promnicach skręciliśmy w polną drogę w stronę Owińsk. Polna droga się skończyła, wjechaliśmy w las i niedługo potem byliśmy w Owińskach, gdzie pożegnałam się z Bartkiem jadącym do Koziegłów. Z Owińsk pojechałam szeroką leśną drogą, którą znają chyba wszyscy Cykliści, do Milna. Tradycyjnie dłużyła mi się ona w nieskończoność. Z Milna polami wróciłam do Wierzenicy i w ten sposób zakończyłam kolejny bardzo udany rajd. Z licznika wyszło mi: czas – 6.11.29, dystans – 110,47km, średnia – 17,8km/h, maksymalna - 38,4km/h. Marzena. 44. RAJD BARDZO LESERSKI – 20.07.2008 56 Wyjechaliśmy spod Starego Marycha o godz. 10:00 w składzie: -ja prowadzący -Radek Owczarzak -Kuba Stankowski -Ania Raba -Paulina Kostecka -Darek Rau -Ola Zwolińska -Jacek Zwoliński -Michał Stoiński (pierwszy raz) -Paweł Antczak -Piotr Gąbka -Ula -Waldek Bogdański Nadwarciańskim Szlakiem pojechaliśmy na lody do Puszczykowa. Na prośbę uczestników zahaczyliśmy o BCM skąd pojechaliśmy nad j.Jarosławskie, gdzie była możliwość kąpieli z której skorzystał tylko Paweł Antczak. Dalej wzdłuż jezior: Jarosławskiego, Małego, Rosnowskiego, Chomęcickiego i Konarzewskiego dojechaliśmy do Konarzewa. Już asfaltem dojechaliśmy przez Dopiewo do Więckowic. Później gruntowymi przez Lusówko pojechaliśmy na kąpielisko naprzeciw Lusowa przy ogródkach działkowych. Po dłuższej przerwie pojechaliśmy przez Zakrzewo, Dąbrówkę i Skórzewo do lasku Marcelińskiego. Przy ul. Owczej zakończyliśmy rajd i rozjechaliśmy się do domów. Podczas całego rajdu dopisywała nam słoneczna pogoda. Przejechaliśmy ogółem około 70km z prędkością 15km/godz. ZEBRANIE 23.07.2008. na zebraniu było 13 osób: Borys W., Bartek K., Robert M., Zbyszek N., Darek R., Przemek C., Kuba S., Michał G., Michał Z., Magda H., Justyna (nowa - koleżanka Magdy), Krzysztof C. oraz ja. 45. RING – 26.07.2008 Objazd ringu, czyli pierścienia rowerowego wokół Poznania w ciągu jednego dnia planowany był od dawna. Jest to zacny szlak o długości 173 km, który obfituje w atrakcje: przejeżdża się przez 1 park narodowy, 3 parki krajobrazowe, mija się dworki, jeziora, pomniki przyrody, pola i lasy. W ostatnim objeździe, który miał miejsce jeszcze zanim zaczęłam jeździć w klubie wystartowało około 10 osób, z których tylko 2 – Krzysztof C. i Jacek N. dali radę objechać całość. Ring w roku 2008 poprowadził Kuba S. Wystartowaliśmy na pętli „Pestki” w Poznaniu o 8.15. Na miejsce zbiórki przyjechałam rowerem jako pierwsza. Dystans jaki musiałam pokonać (19km) do miejsca gdzieśmy startowali kazał przypuszczać, że tego dnia pobiję swój życiowy rekord odległości dziennej, a licznik pod koniec dnia pokaże ponad 200 km.... o ile dam radę przejechać całość trasy. Do godziny startu zjechali jeszcze z klubu AKTR Cyklista: prowadzący Kuba oraz Darek. Było by bardzo skromnie, ale dołączyli do nas jeszcze znajomi Darka z klubu Ogniwo – Gosia i Bogdan, oraz 2 osoby, które Gosia, Bogdan i Darek znali, ale które nie należały do żadnego klubu, a byli to Wojtek i Jurek. Tak to w 7 osobowym składzie ruszyliśmy w drogę. Objeżdżaliśmy ring w kierunku odwrotnym do ruchu wskazówek zegara. Wyjechaliśmy przez górę Moraską do Złotnik gdzie po raz pierwszy tego dnia zobaczyliśmy pomarańczowe znaczki Ringu. Straciliśmy trochę czasu już na początku trasy. Jeszcze 57 przed wjazdem na szlak okazało się, że nie jesteśmy w komplecie, więc chwilę musieliśmy czekać. Potem Bogdan złapał kapcia i naprawa defektu zajęła klika ładnych chwil. Kolejny nieplanowany postój mieliśmy na przejeździe kolejowym w Kiekrzu, który to przejazd długo był zamknięty. Potem było już lepiej. Jechaliśmy równym tempem przez Sady, Lusowo, wzdłuż północnego brzegu jez. Lusowskiego i dalej do Lusówka. Gdzieś za Lusówkiem nasz mały peleton się nieco rozciągnął. Wiatr w plecy i gładkie nawierzchnie wykorzystali przyjaciele Darka jadący na rowerach opatrzonych w wąskie opony, odskakując nam do przodu. Odskoczyli na tyle, że dopiero przy szosie 307 łączącej Więckowice i Wysogotowo zdołaliśmy ich poinformować, że od dłuższego czasu nikt z nas nie widział oznaczeń szlaku. Kuba sprawdził mapę i okazało się, że nasi przodownicy pojechali źle, prowadząc nas niewłaściwą drogą. Zdecydowaliśmy się wrócić do miejsca, gdzie wjechaliśmy w niewłaściwą ścieżkę. Tak czy siak trzeba było dotrzeć powtórnie do szosy 307. Kuba, ja, Gosia oraz Bogdan wróciliśmy się by dojechać do niej ringiem, natomiast reszta odpuściła sobie wracanie na ring, ścinając trasę i jadąc kawałek na zachód 307. Ring w miejscu gdzieśmy go zgubili był nieprzyjemnym, bardzo piaszczystym odcinkiem, rozrytym przez ciężki sprzęt używany do kładzenia rur. Dalszą drogę kontynuowaliśmy już wszyscy zgodnie z oznaczeniami szlaku. Jechaliśmy wzdłuż jez. Niepruszewskiego, które długo mogliśmy podziwiać po naszej prawej stronie. Tuż za jeziorem był przejazd nad autostradą A2. Kilka km dalej zatrzymaliśmy się na niedługi postój przy źródełku Żarnowiec. Tam jedliśmy i piliśmy, a Bogdan naprawiał swoje dętki. Dzień był upalny i słoneczny więc mile się odpoczywało w cieniu i przy chłodnych wodach źródełka. Po przerwie wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy przez Mirosławki i Krąplewo do Stęszewa. Przejechaliśmy przez WPN i zjechaliśmy szybkim szosowym zjazdem z Osowej Góry do Mosiny. Słońce palące nas od rana powoli zaczęło dawać mi się we znaki. Mimo, że przed wyjazdem wysmarowałam się kremem do opalania, czułam, że piecze mnie skóra na ramionach i przedramionach. Z Mosiny ring poprowadził nas do Rogalinka. Tam zrobiliśmy sobie kolejną przerwę. Siedzieliśmy w cieniu wielkich dębów nad Wartą, a Gosia poczęstowała nas osobiście upieczonym pysznym ciastem. Gdzieś między Stęszewem a Rogalinkiem złapał mnie kryzys i jechało mi się fatalnie. Jazda po pętli i świadomość, że w każdej chwili można zjechać do Poznania i dalej do domu wcale nie dodawała mi sił. Wręcz przeciwnie. W zasadzie na tym odcinku jechałam nie siłą mięśni, a siłą woli, a jakiś głosik w środku cały czas, kusił powtarzając, że do domu przecież jest tak blisko, wystarczy zjechać ze szlaku.... Dużo później, dopiero gdy mój licznik pokazał 130 kilometr zrobiło mi się lepiej i byłam w stanie przyspieszyć. W którejś wiosce, między Rogalinem a Kórnikiem udało mi się kupić krem z filtrem przeciwsłonecznym. Z prawdziwą ulgą wysmarowałam nim obficie swoje lekko przypieczone łapki :). Gdzieś też w okolicach tego sklepu odłączyli od nas Jurek i Wojtek. Dalej kontynuowaliśmy więc jazdę w 5. Do Kórnika jechaliśmy przez Radzewice, Radzewo, Konarskie i Bnin. W Kórniku zatrzymaliśmy się tylko na klika minut. Czas nas naglił. Jeśli chcieliśmy dojechać o w miarę rozsądnej godzinie do miejsca gdzieśmy rankiem zaczęli naszą przygodę z ringiem, dłuższych postojów nie mogliśmy już robić. Z Kórnika pojechaliśmy do Robakowa, a potem polną, bardzo piaszczystą ścieżką do przejazdu nad A2 przed Tulcami. Ten odcinek, to był prawdziwy horror, piach zasysał opony i jechało się jak w smole. Z Tulec pojechaliśmy do Gowarzewa, Trzeka Dużego i Małego, by polnymi, ładnymi drogami dojechać do Kostrzyna Wlkp. 58 Kilka km przed Kostrzynem mieliśmy ostatni tego dnia nieplanowany dłuższy postój. – Bogdan złapał drugiego kapcia. Podczas gdy on naprawiał, myśmy siedzieli na polnej drodze i wypoczywali. Okolice za Kostrzynem były już mi dobrze znanymi i być może dlatego poczułam, że wstąpiły we mnie nowe siły. Jechałam lekką nogą już do końca rajdu. Za miejscowością Góra zjechaliśmy nad jezioro o tej samej nazwie. Byłam bardzo zaskoczona tym zjazdem, gdyż okazał się dość stromy i bardzo kamienisty. Przejechaliśmy następnie przez dolinę Cybiny i pojawił się zachwycający leśny podjazd - prawie jak w górach – zadrzewiony, dość stromy i błotnisty, co więcej płynął nim jakiś strumyk. Prawdziwa perełka! W Promnie przecięliśmy krajową drogę nr 5 i przez Gorzkie Pole dojechaliśmy do Wronczyna. Tam siedli nam na ogonie 2 rowerzyści. Jechali za nami uparcie przez Bednary i Stęszewice aż do Dąbrówki Kościelnej. W Dąbrówce zatrzymaliśmy się na batonika. Oni zatrzymali się też i zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że wyruszyli na szlaki Zielonki bez mapy, znaleźli gdzieś po drodze jedną z dużych map informacyjnych i sfotografowali ją telefonem komórkowym. Obaj jechali za nami w nadziei, że jedziemy do Poznania, pytali nas którędy powinni jechać i czy mogą jechać z nami. Myśmy opowiedzieli im o ringu, który powoli domykaliśmy, czym wzbudziliśmy ich podziw. Zaproponowaliśmy też, że mogą z nami jechać do Poznania, jeśli są gotowi przejechać z nami ostatni odcinek naszego szlaku. Pojechaliśmy zatem z Dąbrówki w 7. Był już wieczór, gdyśmy wjechali w ścieżki Puszczy Zielonki. Jechaliśmy szybko. Z przodu jechał najsilniejszy z nas wszystkich Bogdan. Nie znać było po nim zmęczenia, cały czas jechał tak, jakby dopiero co wyszedł z rowerem z domu. Za Bogdanem jechaliśmy Kuba i ja, a za nami Gosia i Darek, oraz ci dwaj zagubieni w Puszczy. Traktem Poznańskim pojechaliśmy do skrzyżowania z Traktem Bednarskim zwanego „gwiazdą” i dalej do Zielonki. Z Zielonki przez Huciska dojechaliśmy do Rakowni, gdzie tuż przed Murowaną Gośliną pojechaliśmy kawałek źle, gubiąc szlak. Oczywiście szybko zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak, bo znikły nam z oczu pomarańczowe znaczki ringu. W Rakowni nasi nowi towarzysze rzucili się na sklep – brakowało im picia. W Murowanej Goślinie zrobiliśmy ostatni postój na jedzonko i dalej przez Raduszyn dojechaliśmy do Promnic. Przy wylocie na szosę przecinającą Wartę i prowadzącą dalej do Biedruska, włączyliśmy lampki. Było już porządnie szaro, a ta szosa była dość ruchliwa. Gdy wjechaliśmy na tereny poligonu, zrobiło się znacznie spokojniej. Dzień bardzo płynnie przeszedł w ciemność nocy, a mój licznik gdzieś na poligonowej szosie pokazał, że oto przejechałam moje pierwsze w życiu 200km. A to przecież jeszcze nie był koniec! Pętlę domknęliśmy w Złotnikach, w tym samym miejscu, w którym rano zaczynaliśmy nasz rajd. Potem już tylko (?) trzeba było się dostać do Poznania. Kuba prowadził nas jakimiś uliczkami, których kompletnie nie znam. W Poznaniu wszyscy zaczęli się powoli rozjeżdżać do swoich domów. Było około 22.30, kiedy niedaleko Armotu na Serbskiej pożegnałam się z Kubą i Darkiem. Czekała mnie jeszcze jazda wieczorową porą przez centrum Poznania, a potem krajową drogą nr 5 do Kobylnicy i dalej z Kobylnicy - również szosą – do Swarzędza, gdzie zakończyłam ten długi jak spaghetti rajd. Przejechałam łącznie 233,39 km, trwało to 12 godzin. W domu byłam po 23.00 i z radością zjadłam obiad :)). Marzena. 46. JEZIORA PUSZCZY ZIELONKI – 27.07.2008 Jeziora Puszczy Zielonki czyli odpoczynek po RINGU. Na miejsce startu o godz. 10.00 przyjechało 7 osób: prowadzący Darek R., Michał 59 Zgoła, Gosia (klub Ogniwo), Zdzisiek, Ula W. oraz osoby nowe: Hania i Józek. Na start przyjechał również Bogdan z Ogniwa ale stwierdził, że dystans jest za krótki i pojechał do Środy i Śremu. Pojechaliśmy przez Maltę, Zieleniec, Gruszczyn, Uzarzewo, Biskupice do Wronczyna. Następnie zmagaliśmy się z zielonym szlakiem pieszym wzdłuż jezior Wronczyńskiego Dużego i Małego (krzaki, błoto, pokrzywy, podjazdy na których trzeba było prowadzić rowery). W Tucznie spotkaliśmy się z Marzeną, Krzysiem, Bartkiem i Hanią. Niektórzy z nas kąpali się. Wszyscy zachwycaliśmy się kilkumiesięczną Matyldą córeczką Hani. Z Tuczna część osób pojechała do Poznania. Ja, Gosia i Zdzisław pojechaliśmy przez Pławno, Kamińsko, Trzaskowo, Bolechowo, Biedrusko i Złotniki do Poznania. Trasa liczyła około 80 km. Darek R. ZEBRANIE 30.07.2008. na zebraniu było 9 osób: Darek R., Bartek K., mateusz R., Borys W., Ula W., Zbyszek (nowy - przyszedł za namową Uli - widział nasz klub na rajdzie radia Merkury), Asia Sz. (nowa - znalazła nas przez internet), Gosia (chyba po raz 2 na zebraniu), Paweł P. Paweł opowiadał nowym osobom o naszym klubie i zachęcał do udziału w organizowanych rajdach. Mimo, że Bartek miał klucze do siedziby, zebranie odbyło się pod chmurką, bo pogoda dopisała - było bardzo ciepło. 47. RAJD KĄPIELOWY – 03.08.2008 Na starcie jako prowadzący zjawiłem się zgodnie z informacją umieszczoną na stronce o 10:00. Trochę się zdziwiłem … bo na starcie była tylko Ula . Jako że cyklista lubi się spóźniać postanowiłem planowo poczekać do 10:15. Po paru minutach zjawił się Sławek O. nastąpił więc wzrost frekwencji o 50% ☺. Parę minut przed startem podjechał Mateusz R. Zaraz potem odebrałem telefon od Kuby S. żebyśmy na niego jeszcze chwilę poczekali bo właśnie do nas jedzie. Wyruszyliśmy więc z małym poślizgiem… Trasa prowadziła ścieżkami rowerowymi w kierunku Dębca i dalej na Luboń. Tutaj wjechaliśmy na szlak rowerowy wzdłuż Warty. Po drodze mijając krótkie ale piaszczyste odcinki podziwialiśmy piękny krajobraz pobliskiej rzeki. W doskonałych humorach dojechaliśmy…. do lodziarni w Puszczykowie ☺ A tutaj wiadomo… obowiązkowy postój i ogromna porcja lodów ;-). Po dłuższej przerwie i sporym popasie ruszyliśmy w dalszą drogę. Padła propozycja aby udać się do Nowatexu bo może akurat będą mieli otwarte. Jako że mieliśmy niedaleko nie protestowałem… Jak się później okazało nie mieliśmy szczęścia, ponieważ wszystko było pozamykane na cztery spusty . Nie tracąc czasu ustaliliśmy dalszy kierunek jazdy. Tym razem udaliśmy się na żółty szlak pieszy, który poprowadził nas do Rezerwatu Pojniki. Jak się później okazało faktycznie nie nadawał się on do jazdy na rowerze. Widoki owszem bardzo ładne, ale na szlaku było mnóstwo zwalonych przez wichury drzew. Ogólnie był to dość długi odcinek tzw. przenosków czyli mówiąc krótko dźwigania i przenoszenia rowerów na obalonymi drzewami. Jak to Sławek świetnie określił taki „spacerowy rajd leserski” ☺. Muszę przyznać, że odcinek ten nieźle dał nam w kość… Po pokonaniu wszystkich przeszkód udaliśmy się w kierunku Jeziora Jarosławieckiego. Tutaj zgodnie z założeniem rajdu miała nastąpić przerwa i kąpiel w jeziorku. Jednak ze względu na niezbyt sprzyjającą pogodę (no powiedzmy że nie było upałów … ☺) na kąpiel zdecydowały się tylko dwie osoby… w tym prowadzący ☺. Po kąpieli i przerwie stwierdziliśmy że … trzeba byłoby coś zjeść. Założenie rajdu czyli kąpiel zostało zrealizowane tempo było leserskie ale grupa nadal miała ochotę pojeździć. No i w ten sposób wymyśliliśmy… grilla u mnie w Mosinie ☺ ku uciesze wszystkich uczestników. Udając się w kierunku Mosiny wjechaliśmy na czerwony szlak, który poprowadził nas 60 do Jeziora Góreckiego przy którym na dzikiej plaży przy Wyspie Zamkowej urządziliśmy kolejny tym razem krótki postój. Czerwony szlak poprowadził nas przez Rezerwat Sarnie Doły, dalej koło Jeziora Kociołek, aż do Góry Osowej. Tutaj jak wiadomo czekał nas „mały podjazd” ☺. Na tej górce stwierdziłem z przykrością, że żywot mojego napędu dobiegł właśnie końca. Czeka mnie wymiana korby, kasety i łańcucha . Z Osowej Góry został już nam tylko kawałek do upragnionego jedzonka. Grupa zrobiła jeszcze po drodze zakupy i w końcu wylądowaliśmy u mnie na grillu. Każdy zajadał kiełbaski aż mu się uszy trzęsły ☺… a ja ku mojej nieskrywanej radości nie musiałem już nigdzie dalej jechać. Czas mijał błogo na licznych rozmowach jednak w pewnym momencie należało wsiąść na rower. Grupa z Kubą na czele pojechała w kierunku Poznania pozostawiając wspaniałomyślnie prowadzącego w Mosinie ☺ Ogólnie rajd bardzo udany tempo było baaaardzo leserskie. A na koniec czekała jeszcze nagroda w postaci grilla. Niech żałują ci którzy nie zdecydowali się na rajd !!! Uczestnicy rajdu: Ula Sławek O. Mateusz R. Kuba S. Paweł P. Dystans: - 45,5 km (do Mosiny) Do zobaczenia na szlaku Pozdrawiam, Paweł P. ZEBRANIE 06.08.2008. na zebraniu było 10 osób: Ewa N., Paweł P., Kuba S., Przemek C., Urszula W., Magda H., Jacek Z., Mateusz R., Krzysztof C. (po raz pierwszy na rowerze w siedzibie klubu od styczniowego wypadku), oraz ja. Siedziba była otwarta, ale woleliśmy zostać na powietrzu - zebranie odbyło się pod chmurką. Rozmawialiśy o planowanym przez Kubę rajdzie w góry. 48. RAJD DO KRAJKOWA – 09.08.2008 Rajd do WPNu i Krajkowa Uczestnicy: Darek R. Kuba S. Jacek Z. I ja Opisuje: P. Cieślak: Pogoda tego dnia nam dopisała, było ciepło i słonecznie, tak jak przystało na sam środek lata. Starałem się wyznaczyć trasę tak, by była w miarę nietypowa, by program rajdu był rozbudowany i by występowały w nim gwoździe programu, takie jak czarny szlak nad Jeziorem Dymaczewskim, czy też wizyta na Osowej Górze. Godzinę wybrałem nie tak wczesną, by mieć jakąś frekwencje, ale gdy przyjechałem na Półwiejską, to był tam tylko Stary Marych. Po niedługim czekaniu na swym crossie nadjechał Darek, teraz razem czekaliśmy akademicki kwadrans. Jak to stwierdziłem, udało nam się wyczekać Kubę. Po chwili otrzymałem telefon od Jacka, że czeka na nas w okolicach Starego Browaru. Teraz nas była cała kompania, zatem mogliśmy ruszy w drogę. Na początek jakże typowo, wybrałem nadwarciański szlak do Puszczykowa, znany chyba każdemu miłośnikowi 2ch kółek z naszej płaskiej Wielkopolski. Trasa może i nie jest szczególnie ciekawa, ale nie było lepszej alternatywy. Jako urozmaicenie 61 postanowiłem nadać dobre tempo, tyle na ile potrafiłem pogonić mojego Fishera. W naszym regionie nie uświadczy się zbyt wielu opadów latem, w ciągu całego roku zresztą też, więc ścieżki w WPNie były miejscami piaszczyste. Ot, takie drobne urozmaicenia dla rowerów wyposażonych w 2 calowe opony. Generalnie do okolic Krajkowa pod kołami naszych dzielnych jednośladów znajdowała się ubita ziemia-tak typowa dla większości terenowych szlaków. Do Puszczykowa szarpanym tempem utrzymywaliśmy prędkości w okolicach 30, ale dojazd i postoje na trasie wyrównywały prędkość średnią. Jacek to podsumował: „ostry trening przed górami”. Na jednym z postojów dość zdecydowanie przetestowałem tarczowe hamulce w rowerze Jacka, siła jak w dobrych mechanikach, ale klamka chodzi znacznie lżej, taki urok hydraulików. W górach, jak się później okazało, przekonałem się, że nie bezwzględna siła hamowania się liczy, a szeroko rozumiana modulacja. Po chwili Jacek stwierdził, że musi coś poprawić w przednim hamulcu, po krótkim majstrowaniu tarczówka przestała brzęczeć podczas jazdy. W Puszczykowie Darek uznał, że tempo za wysokie dla niego, że dalej nie da rady tak z nami pędzić. Powiedzieliśmy mu, że i my zaraz się uspokoimy, bo też nie jesteśmy w stanie jechać na pełen gwizdek przez cały rajd. Zanim mieliśmy wyruszyć do Krajkowa, postanowiliśmy się trochę pokręcić po parku. Pojawił się pierwszy gwóźdź programu, czyli czarny szlak nad Jeziorem Dymaczewskim. Tu Jacek miał okazję przetestować nową ramę i widelec, my zaś mieliśmy okazję sprawdzić nasze rowery przed Górami Bialskimi, przy szybkim tempie w cięższym terenie każda niesprawność szybko się ujawni. Co prawda jechaliśmy z innej strony niż zawsze, ale i tak było fajnie. Swego rodzaju nowością był przejazd przez rów-zwalone drzewo zagradzało drogę. W Dymaczewie Jacek zaproponował przejazd przez morenki, czyli całkiem spore wzniesienia, jak na okolice miasta wartego Poznania. Planując rajd zupełnie o nich zapomniałem, a to przecież murowany gwóźdź programu wszystkich rajdów do WPNu, jak się następnego dnia okazało również i leserskich. Tu droga na przemian wznosiła się i opadała, w jednym miejscu zobaczyłem, jak Jacek za którym jechałem podrywa rower do góry. Ja zaraz poczułem dlaczego-prawie całe zawieszenie mojego GF się schowało, a ja poczułem lekki wstrząs-tam był mały uskok. Na szczęście nikt nie miał z nim problemów, także podczas rajdu leserskiego, który odbył się następnego dnia, choć niektórzy wówczas utrzymywali że: „nie mieli ubezpieczenia od ekstremy”. Przed wyruszeniem do Krajkowa uzupełniliśmy zapasy w markecie w Mosinie, zaraz za miastem dopadły mnie lekkie kłopoty żołądkowe, lecz nie przeszkadzały mi one w jeździe. Drogi do Krajkowa nie są specjalnie ciekawe, ale latem są Doś piaszczyste, co było urozmaiceniem po ubitych drogach WPNu. Darek, jak każdy posiadacz krosa, miał dość cienkie opony, toteż jazda przez piaski miała dla niego zupełnie inny wymiar niż dla nas, posiadaczy górali. Nawet jeden z rolników mówił, że nie są to opony na takie drogi. W każdym razie Darek dzielnie jechał i wcale nie musieliśmy na niego długo czekać. Po zrobieniu małego kółka w tamtejszych lasach zdecydowaliśmy się na powrót, ale przed ruszeniem w drogę zrobiliśmy ostatnią dłuższą przerwę. Było już późne popołudnie, jak na dziś mieliśmy dość terenu dlatego zdecydowaliśmy się na wariant asfaltowy. Jacek wyraźnie spieszył się do domu, dlatego się od nas odłączył i pognał swoim tempem. W okolicach centrum Poznania wysłał nam SMSa, że szczęśliwie dojechał. I tak zakończył się jeden z wielu rajdów klubowych, 110 kilometrów, można powiedzie że tyle sobie liczył. PC 49. LESER NIEDZIELNY – 10.08.2008 W niedzielne przedpołudnie razem z Monią spóźnieni o akademicki kwadrans :) jako współorganizator rajdu dotarliśmy pod Starego Marycha. A tam czekała już na nas spora gromadka cyklistów! W sumie nazbierało się z nami 10 osób: Karolina M., Monika G., Tomek K., Przemek C., Darek R., Maciej D., ja oraz 3 nowe osoby (niestety 62 gdzieś posiałem notatkę z imionami). Oprócz nas więcej spóźnialskich już nie było, więc ruszyliśmy. Statecznym tempem podążyliśmy w kierunku Lubonia. Po drodze Maciej wyjawił nam, że jedzie tylko do BCM-u wymienić koszulkę, ale w pewnym momencie zreflektował się, ze jest niedziela i zawrócił w kierunku domu. W Luboniu na wysokości odjazdu torów kolejowych skręciliśmy na szlak nadwarciański. Było trochę piaszczysto, ale znośnie. Miło było obejrzeć tak dawno nie oglądane ścieżki. W Puszczykowie skręciliśmy na główną ulicę, by tam odebrać jeszcze dwójkę cyklistów Asię N. i Konrada. Od tego momentu powierzyłem Asi prowadzenie naszej gromadki, gdyż jako autochtonka znacznie lepiej zna parkowe ścieżki i ostępy. Zaczęliśmy od podjazdu do Starego Puszczykowa w kierunku klasztoru. Stamtąd skierowaliśmy się nad jezioro Jarosławieckie, gdzie urządziliśmy pierwszy popasik. Na sam koniec popasu Tomek zapytał o możliwość kąpieli - Jarosławieckie nadawało się do tego najbardziej. Ale, że oprócz niego nie było innych amatorów kąpieli, stwierdził, że nie będzie nam robił radości w postaci oglądania jego pływackich "wyczynów". Ruszyliśmy dalej. Asia poprowadziła nas w kierunku Rosnówka. Jeszcze nie jechałem tą trasą, była bardzo przyjemna, aczkolwiek miała kilka podjazdów, a miejscami było troszkę piaseczku. No i gdzieś w tym miejscu zaczęła się rozmywać granica pomiędzy leserem a normalnym rajdem, czego jeszcze w tym miejscu nie odczułem. Z Rosnówka gruntową "tarką" dotarliśmy do Trzebawia. Tam na ławeczkach zielonej szkoły urządziliśmy popasik nr 2, wcześniej zaopatrzywszy się w różne wiktuały w miejscowym sklepie. Po odlepieniu się od ławek ruszyliśmy dalej. Asia prowadziła nas ciągle nowymi dla mnie traktami. Oj, wyszła moja słaba znajomość parku. Ciągle tylko Góreckie i okolice... Na horyzoncie pojawiły się kolejne góreczki, a ekipa dzielnie podążała do przodu. To znaczy jej część nie leserska. Ja z Monią zamykaliśmy ogon rajdu. Przejechaliśmy przez Krosinko i Asia rzuciła nam wyzwanie zdobycia pięknej ścieżki prowadzącej w poprzek głębokich dolinek - nastąpiła seria zjazdów i podjazdów. Przemo rzucił: Oooo... a my wczoraj też tędy jechaliśmy... No i tak definitywnie prysnął mit leserskości rajdu... A na liczniku nie zaświtał jeszcze 40 kilometr... Dojechaliśmy do Ludwikowa i przy źródełku nastąpiła regeneracja. Stąd pozostał nam jeszcze tylko podjazd na Osową Górę i zjazd do Puszczykowa. Na swoje nieszczęście przy gliniankach pod Osową Górą zatrzymałem się na boczek i gdy ruszyłem ekipy już nie było. Zachęcony miłym asfaltowym zjazdem dałem się na niego skusić i po chwili wylądowałem w... Mosinie. Kilka telefonów, aby ekipa się nie pogubiła i ruszyłem główną szosą w kierunku Puszczykowa. Udało nam się odnaleźć na przedmieściach i już w komplecie dotarliśmy do lodziarni. Tutaj pożegnali się z nami Karolina, Tomek i jeden nowy kolega, a my usiedliśmy aby posmakować słynnych lodów. Ruszając w drogę powrotną pożegnaliśmy się z Asią i Konradem i ścieżką rowerową przez Łęczycę i Luboń wróciliśmy do Poznania. Na liczniku wyszło nawet mniej niż zapowiedziałem - 67 km, jednak odezwały się głosy, które leserskim tego rajdu nie nazwały. Ja określiłbym to tak: leserski dojazd do WPNu, normalny odcinek po WPN-ie i leserski powrót do domu. Na usprawiedliwienie dodam, że dzięki prowadzeniu Asi poznaliśmy kilka fajnych ścieżek po parku, ze szczególnym wskazaniem na przecinkę przez dolinki. Tomek ZEBRANIE 13.08.2008. na zebraniu było aż 18 osób: Ula W., Zbyszek N., Paweł O., Mateusz R., Michał Z., Krzysztof A., Borys W., Jacek Z., Magda H., Kuba S., Przemek C., Wojtek Surażyński, Darek R., Maciej D., Ewa N., Paweł P., Krzysztof C. oraz ja. W siedzibie sporo czasu spędziliśmy w naszym remontowanym pomieszczeniu, gdzie poustawialiśmy nasze rowery. Mateusz naprawiał jakiś rower, gadaliśmy też o długim weekendzie. 63 50. RAJD W GÓRY BIALSKIE I MASYW ŚNIEŻNIKA – 14.08.2008 14 – 17 sierpnia 2008 Rajd Złote w Góry Bialskie i Wymyślił i poprowadził: Kuba Stankowski. Opisała: Ewa Nowaczyk. Uczestnicy: Darek Rau, Przemek Cieślak, Paweł Owczarzak, Kuba Stankowski, Paweł Przybylak i Ewa Nowaczyk. Straty w ludziach: stłuczona kostka, parę siniaków i zadrapań. Geby: trzy - Pawła O. - wyglądała naprawdę groźnie, Pawła P. i Przema C. podczas walki z Kopą Jawornicką. Straty w sprzęcie: trzy pany, rozerwana opona, powyginany błotnik, porysowany ekran GPS'a. Typ rajdu: leserski. Liczba kilometrów: 38 + 37 + 40 Na miejsce, czyli do Nowego Gierałtowa pod Stroniem Śląskim, przyjechaliśmy na raty. Chłopaki, a więc: Darek, Przemek, Kuba i Paweł O. wyruszyli z Poznania samochodem z pętli „Pestki” w czwartek (14 sierpnia) o godzinie 7 rano. Ja i Paweł dojechaliśmy do nich dzień później, w piątek, tuż przed południem. Panowie do bazy dotarli ok. godz. 15, po drodze zatrzymali się na obiad na dworcu PKS w Złotym Stoku. Baru szczególnie nie polecają, gdyż żurek był wodnisty, aczkolwiek zjadliwy, pierogi ruskie dobre, zaś schabowy i wątróbka przeciętne. Jak człowiek bardzo głodny to zje, jednak jak ma się siłę, to lepiej poszukać czegoś smakowitszego. Ostatecznie koledzy na szlak wyjechali dopiero o godz. 16 i zrobili tego dnia ok. 38 km. Najpierw z bazy (dom „Oberek” - bardzo miłe miejsce) zjechali pod kościół w Nowym Gierałtowie, skąd asfaltową drogą (niebieski szlak rowerowy) wdrapali się na Przełęcz Gierałtowską, a tym samym na granicę polsko-czeską. Podążyli niebieskim szlakiem po czeskiej ziemi - wiódł „zwietrzałymi” asfaltami. Warto podkreślić, że Czesi cudownie znakują szlaki i nawet jak się chce, trudno się zgubić. Niespiesznie, focąc po drodze, dojechali do granicy polsko-czeskiej na wysokości Bielic. Stąd do wioski mieli jakieś 700 – 800 metrów w dół, wąską, stromą ścieżką. Żeby zjechać, trzeba było praktycznie usiąść na tylnym kole. Z Bielic pojechali asfaltem przez Nową Bielę, właściwie cały czas wzdłuż rzeczki o wdzięcznej nazwie Biała Lądecka. Za Nową Bielą minęli obóz harcerski, gdzie spotkali kolesia z magazynu Rower Tour, chyba Jakuba. Gadka szmatka, czas w drogę. Dalej koła kontaktowały się albo ze zwietrzałym asfaltem, albo z porządnie ubitą gruntówką. Przy skałkach Paweł O. szalał z aparatem. Zresztą cała dzisiejsza wycieczka obfitowała w piękne widoki i była bardzo atrakcyjna pod względem fotograficznym. Tymczasem z boku wyłonił się mostek, a obok niego bród. Przemo postanowił sprawdzić swoje umiejętności w przejeżdżaniu przez rzekę. Udało się. Głupio napisać „że szkoda”, bo gleba w wodzie byłaby nadzwyczajnie efektowna.. Rower i Przemo wyszli z tego doświadczenia cali, choć Przemo przyznał potem, że wydawało mu się, że będzie mniej głęboko. Na deser Kuba zaplanował pętelkę dookoła potoków Biały i Długi Spław (wygląda na to, że z nich swój początek bierze rzeczka Biała Lądecka), jednak ze względu na brak czasu, trzeba było zrewidować plany i pętla została ścięta wzdłuż Długiego Spławu. Było krócej, ale ostro pod górę – spłukanym asfaltem. Za to widoki przednie. Potem pojechali Duktem nad Spławami – na początku była to normalna droga szutrowa, która jednak ewoluowała w uciążliwy bruk. W końcu udało się osiągnąć wysokość tysiąca metrów, co pozwoliło wpaść w zachwyt nad panoramą Gór Bialskich i Złotych. Wzdłuż granicy Puszczy Śnieżniej Białki dojechali do asfaltu, a zaraz potem skręcili w 64 brukowaną drogę, którą zjechali do Nowej Bieli. To był straszny bruk z kamieniami poukładanymi na sztorc. Horror dla nadgarstków. Tylko Przemo był zadowolony, bo ma fula i się wreszcie trochę pobujał. Choć i on narzekał na ból dłoni – od ściskania klamek, hamulce tarczowe mechaniczne sprawiły się znacznie gorzej niż zawieszenie Gary'ego Fischera. Najwyraźniej jednak koszmarna nawierzchnia nie wystarczyła, by osiągnąć satysfakcjonujący poziom adrenaliny. Trzeba było jeszcze trochę podnieść jej zawartość, a więc zjechać z godną prędkością – Przemo wyciągnął 43 km/h, a Kuba 51 km/h, po czym podsumował: „zjazd był na tyle ciężki, że czuło się rower uciekający na boki”. Stąd już tylko długi i łagodny zjaździk przez Bielice do Nowego Gierałtowa. GPS Pawła O. przydał się dziś do identyfikacji dróg nieopisanych. Po oporządzeniu się, przyszła pora na jedzonko - w Stroniu Śląskim w Pizzerii „Annkona”. Tu Przemo i Darek zapodali pizzę Divolo, którą skomentowali „To była ostra jazda”. Cóż, dzień później ją jadłam i bardzo mnie rozczarowała. Spodziewałam się ekstremalnych doznań, a tu... pana. Piątek, 15 sierpnia Godzina 7 – leje. Chłopaki śpią, my jedziemy do Nowego Gierałtowa. Godzina 8 – leje. Chłopaki śpią, my jedziemy. Godzina 9.30 – świeci słońce, można się zbierać na rower. Po śniadaniu chłopaki ruszają do Starego Gierałtowa, 5 - 6 km w dół, do budki telefonicznej, czyli tam, gdzie jest zasięg. Potem czekają na mnie i Pawła. Dobijamy do ekipy ok. 11.30. Szybkie śniadanie. Około południa wskakujemy w rowerowe ciuszki, a o 12.15 na rowery. Ruszamy w drogę. Najpierw na Przełęcz Gierałtowską. Dalej jedziemy łąkami i lasem niebieskim szlakiem rowerowym, jednak w przeciwną stronę niż dzień wcześniej. Mijamy miejsce dawnego obozu jenieckiego. W zasadzie nic nie widać. Wszędzie mgła. Mgła i mgła. Widoczność miejscami do ok. 20 metrów, a czasem nawet mniej – 10 metrów. Trzeba bardzo uważać, żeby się nie pogubić. Ciągniemy przed siebie niebieskim szlakiem, wjeżdżamy na asfalcik i drzemy pod górę. Po prawej minęliśmy górkę o nazwie Hreben, kawałek dalej skręcamy w lewo w zielony szlak rowerowy. Pot, przyśpieszony puls, pragnienie, czyli ostro pod górę. Dojechaliśmy do wsi Zalesi i tam pod wiatą uzupełniamy zapas kalorii i płynów. Mgła otula nas chłodnym, wilgotnym płaszczem, a wiatr hula po karku. Zimno, pora się zbierać. Jedziemy zielonym, gadamy o sprzęcie. Jest przyjemnie i lajtowo, do czasu. Nagle nie wiadomo skąd (nieba nie widać, bo mgła) grzmi. Raz, drugi, trzeci. Idzie burza. Nie wiemy skąd i jak wyglądają chmury, więc trudno nam ocenić stopień ryzyka. Zarządzamy odwrót. Poganiani przez grzmoty zjeżdżamy aż do drogi łączącej Lądek i Travno. Na serpentynie wjeżdżamy na asfalt, którym mozolnie wspinamy się pod górę. Na kolejnym zakręcie sklep, w którym Paweł O. kupuje ful słodyczy. Jest zachwycony stosunkiem ilości do ceny. Chwilę później jest kolejny sklep, a przy nim stada Polaków pakujących alkohol (tańszy) do bagażników swoich aut. Przy akompaniamencie brzęku butelek pedałujemy przed siebie, aż do Przełęczy Lądecką, by za chwilę popędzić w dół. Zjazdem nie jest nam dane długo się cieszyć, gdyż lada moment w bok odchodzi zielony szlak. Przy budynku kamieniołomu skręcamy w niego niemal pod kątem prostym i znów ostro pod górę. A grzmoty coraz częstsze i coraz głośniejsze... Zaczynam mieć pietra. Dojeżdżamy na górę, tzw. Brzozowe Zbocze. Podczas zjazdu Paweł O. zalicza bardzo efektowną i niebezpiecznie wyglądającą glebę, po najechaniu na duży, ostry kamlot. Poza tym, że zaliczył lot przez kierę, to wyrżnął głową w pień sporego drzewa. Na szczęście ma kask. Tak swoją drogą to na rajdy górskie w klubie powinien obowiązywać nakaz jeżdżenia w kaskach. Tak jak jest na nocnikach. Pytam Pawła, czy wszystko gra, a ten zamiast mi odpowiedzieć, łapie rower i sprawdza, czy wszystko gra. Niestety, pana. I w tym momencie zaczyna ostro lać, oczywiście nie ma żadnej wiaty, my na szczycie, a grzmoty coraz głośniejsze, czuć swąd siarki niemalże.... 65 Pana załatana, czas spływać wraz z rwącymi potokami deszczówki w dół, byle niżej. Te grzmoty... brr.. Paweł O. i Darek rowery prowadzą, od jazdy skutecznie odstrasza ich rwąca rzeczka, która utworzyła się na szlaku oraz duże, luźne kawałki łupków w kształcie prostokątnych bloków. Bardzo nieprzyjazne rowerzystom, zwłaszcza podczas ulewy. Po 500 metrach, przy kapliczce, Paweł O. oświadcza, że ma kolejną panę. Leje jak z cebra, na szczęście burza chyba przeszła bokiem, bo grzmoty nieco cichsze. Podczas zmiany dętki wychodzi, że Paweł O. ma rozerwaną oponę. Dziura na trzy centymetry długości i w zasadzie uniemożliwia jazdę. Co gorsza, znowu lunęło, tyle że teraz ze zdwojoną energią. Po zmianie dętki Paweł prowadzi rower do najbliższego asfaltu, a reszta byle szybciej gna do bazy po samochód. Dojeżdżamy do asfaltu, przy którym stoi wiata, a w niej Czeszki. Prosimy je, by przekazały naszemu koledze, że pojechaliśmy w lewo, nie prosto. Wąskim krętym asfaltem gnamy w dół w kierunku Stronia Śląskiego. Po czterech kilometrach zjeżdżamy w teren na niebieski szlak pieszy i nim docieramy do Starego Gierałtowa. Na szczęście jest w dół. Droga ze Starego do Nowego Gierałtowa dłuży się niemiłosiernie. W końcu mokrzy jak ścierki osiągamy cel. Paweł i Kuba ruszają na ratunek Pawłowi O. W sumie przejechaliśmy dziś ok. 37 km. Po tym wyczerpującym i jakże emocjonującym dniu jedziemy do znanej nam już Pizzerii „Annkona” na zmagania z pizzą Divolo. Jak już pisałam, bardzo byłam rozczarowana, a Przemo i Darek robili dobrą minę do złej gry i twierdzili, że „wczoraj była ostrzejsza, dziś jest rzeczywiście słabsza”. Wieczorem Darek był twardzielem i wykąpał się w basenie (na wolnym powietrzu), a potem przyjechał kolega Jakub z RT na wieczorne Polaków rozmowy... Sobota, 16 sierpnia Godzina 8 – leje. Śpimy. Godzina 10 – leje. Wstajemy. Dziś doceniamy nasze blachosmrody i objeżdżamy nimi część okolicznych atrakcji. Dodam tylko, że lało cały dzień. Nie udało nam się niestety zwiedzić słynnej Jaskini Niedźwiedziej w Kletnie. Próbowaliśmy kilka dni wcześniej zarezerwować bilety, jednak okazało się, że pierwszy wolny termin jest 24 sierpnia. A więc klapa. Pocieszamy się więc Kopalnią Fluorytu i Uranu w Kletnie. Wjazd kosztuje 9 zł (bilet normalny), zwiedzanie około godziny. Kuba się irytuje, bo „pani przewodnik nie wie o czym mówi i bzdury klepie”, po czym przytacza i prostuje niewiedzę prowadzącej wycieczkę. Po wydobyciu się na powierzchnię ruszmy do Muzeum Minerałów w Stroniu Śląskim. Wejście dla tych, którzy posiadają bilety kosztuje 10 groszy (tak, tak, nie pomyliłam się). Określenie „muzeum” dla tego przybytku jest jednak nadużyciem. To jest po prostu wystawa – kilka gablot z kamieniami . Ciekawe, ale nie powala. Z wystawą sąsiaduje sklep, w którym można nabyć precjoza z tychże kamieni – ceny są atrakcyjne w stosunku do poznańskich. Na obiad ruszamy do wiadomej pizzerii, gdzie tym razem postanawiamy zmierzyć się z pizzą Red Divolo, która według gospodarza jest naprawdę porażająco ostra. Na nieszczęście dostaję ją jako pierwsza. Wszyscy obserwują jak działają na mnie kolejne kęsy tego specjału. No i cóż tu dużo pisać. Było bardzo ostro. Podobno najpierw miałam minę, której nikt mi nie zazdrościł, potem przybrałam kolor papryki, zrobiło mi się bardzo ciepło i rzęziłam „jest naprawdę ostro...”. Z kolei Darek i Przemo twierdzili, że po nich ta pizza spływa. I bądź mądry, pisz wiersze. Po obiedzie ruszyliśmy do Kopalni Złota i Arsenu w Złotym Stoku. Zanim jednak tam dojechaliśmy w Lądku Zdroju zafundowaliśmy sobie rajd krajoznawczy po mieście pt. „GPS prowadzi”, pokręciliśmy się w kółko, poskręcaliśmy nie tam, gdzie trzeba i tak dalej.. W Złotym Stoku załapaliśmy się zupełnym przypadkiem (nie dojechała 6-osobowa grupa, która miała zarezerwowane na niego bilety, koszt 13 zł od osoby) na spływ łódką 66 po zalanym kopalnianym korytarzu. Było zabawnie. Po zgaszeniu wszystkich świateł i w absolutnej ciszy miło jest posłuchać kropli wody spadających z góry. Nie da się ukryć, że odgłos wody i ciemność robią wrażenie. Po spływie zwiedziliśmy kopalnię. Kuba był tu dwa lata temu i twierdzi, że gadają dokładnie takie same „suchary” jak wtedy. Oglądamy podziemny wodospadzik i na powierzchnię docieramy kolejką. Wieczorem niektórzy piją piwko i grają w bilard, inni piszą relację z rajdu, a gospodyni i jej koleżanka sączą wódeczkę z potężnych szklanic. Bez przepity. Niedziela, 17 sierpnia Godzina 8 – piękne słońce. Pobudka. Możliwie szybko pakujemy rzeczy do aut (trzeba zwolnić pokoje) i ok. 10 ruszamy na trasę. Jest słonecznie, ale też i wietrznie. Niestety wiatr jest zimny i nieprzyjemny. Paweł O. ze względu na zepsuty rower i uraz kostki postanawia wycieczkę pieszą na Śnieżnik (o czym niżej). Pozostała piątka zjeżdża do Starego Gierałtowa, skąd przepięknym asfaltem, serpentynami, za znakami niebieskiego szlaku rowerowego, rusza na Przełęcz Dział (922). Tu mały popasik przy wiacie, nad wejściem której wiszą damskie gacie przybite gwoźdźmi. Rozbawieni ruszamy asfaltem na Przełęcz Suchą (1002), z którą mam osobiste porachunki sprzed lat. W pięknej scenerii, chłopaki rozpoczynają intensywną walkę w Kopą Jawornicką (1052), na szczyt wiedzie mocno stroma, luźnokamienista, wyżłobiona i błotnista droga, którą „idzie zrywka”. Można sobie wyobrazić jak to wyglądało. Robię za nadwornego fotografa, Darek kibicuje, a pozostali walczą ze stokiem. Bez skutku. Kopa pokonała Cyklistę. Jeszcze tu wrócimygrożą chłopaki. Z góry zjeżdżamy do asfaltu Jaworowym Stokiem Drogą Marianny. Stroma, brukowana masakra. Ręce przyrastają do kiery, na dole nie można rozgiąć palców. Coś okropnego. Dalej z asfaltu prowadzącego na Przełęcz Płoszczyna zjeżdżamy na szutrową Drogę Staromorawską, którą dojeżdżamy do Przełęczy Staromorawskiej (794). I znowu brukiem w dół, a potem rewelacyjnym szutrem do leśniczówki Kamienica. Rozpoczynamy ostatni dziś podjazd pod Cisowy Rozdół. Nie wjeżdżamy na niego, bo wcześniej odbijamy na zielony szlak rowerowy, który biegnie Stokiem Młyńska. I cudnie zjeżdżamy do Kletna, gdzie łapiemy szlak rowerowy ER2 W drodze do Stronia w Starej Morawie zatrzymujemy się na chwilę na pamiątkowe foty na pomostach wybudowanych na zbiorniku retencyjnym na rzeczce Morawce. Zaczyna mżyć, a potem regularnie lać. Pędem ruszamy do ulubionej pizzerii na Red Divolo, która dziś już nie robi na mnie takiego wrażenia jak wczoraj. Darek i Przemek też są zawiedzeni, proszą więc o sos tabasco, którym solidnie polewają swe pizze. Rywalizację na ostrość wygrał Przemo, bo jadł bez popijania i się tylko odrobinkę zaróżowił. Darek poczerwieniał bardziej niż zwykle, no i popijał piwko. Jeszcze chwila i obaj piliby to tabasco z gwinta. Na szaro zrobił się natomiast Kuba, który za ostrym żarciem raczej nie przepada. Zamówił sobie jakąś pizzę z pikantnym sosem. I to był ogień. Gorszy chyba niż dzisiejszy Red Divolo. Z rozmów przy stole: 1. Darkowi powiedziała dentystka, że ma hipochondrię rowerową dentystyczną, bo przyszedł do niej i poskarżył się, że jak zjeżdża rowerem po bruku, to go zęby bolą. Darek chodzi do dentystki, bo ma ładne asystentki. Nie może niestety do nich w czasie wizyt zagadać, bo ma pełno sprzętu w buzi. 2. Złota myśl Przema: NA ROWER DAM, ILE MAM. 3. Zajadając się swoją pizzą Przemo stwierdził: Ja w Poznaniu tak nie jem, bo mi Fischer wszystko zjada. Po czym zamówił porcję lodów. W międzyczasie dojechał do pizzerii Paweł O., który z Pawłem P. wrócił do bazy po swój rower i nasz samochód. A potem... żegnajcie góry. Pora wracać do Poznania. 67 Dziś ukulaliśmy 40 km. A swoją pieszą wycieczkę Paweł O. opisał tak: Około godz 10 wyjechałem samochodem z Nowego Gierałtowa do Międzygórza, gdzie dotarłem przed godz 11. Samochód zostawiłem przy wodospadzie „Niagarka” na strumieniu Wilczek. Stąd niebieskim szlakiem przez Czarny Dół i pod Średniakiem doszedłem do schroniska Na Śnieżniku (wys.1250 m n.p.m.) po godzinie i piętnastu minutach marszu (w Międzygórzu na wskaźniku było podane 1,5 godz.). Na tym odcinku spotkałem kilka osób, z którymi rozmawialiśmy o zaletach aktywnego spędzania czasu w górach. Na Hali pod Śnieżnikiem okazało się, że Śnieżnik jest w chmurach. Po krótkiej przerwie (czytaj spaleniu papierosa) i namyśle nastąpiła zmiana planów i rezygnacja z podejścia na Śnieżnik i zaliczenia wys 1425 m n.p.m. Dalej pomaszerowałem bardzo malowniczym szlakiem niebieskim rowerowym pod Małym Śnieżnikiem i przez Umarły Las do żółtego szlaku. Na tym odcinku do końca wycieczki spotkałem tylko kilka osób miejscowych, zbierających jagody (których było masa) i jednego rowerzystę walczącego na „młynku” z podjazdem. Szlak rowerowy raczej dość trudny ze względu na stromy podjazd i kiepską nawierzchnię kamienno-błotną. Dalej już żółtym szlakiem przez Czarne Bagno i Szeroką Kopę schodziłem do Międzygórza. Ze względu na brak czasu pod koniec skróciłem drogę opuszczając szlak. Mogłem sobie na to pozwolić tylko ze względu na posiadanie GPS-a z zainstalowaną Topo-mapą Kotliny Kłodzkiej. Zresztą na całej trasie prowadził minie jak po sznurku. Wycieczkę po godz. 15 w zakończyłem Stroniu Śląskim, gdzie spotkałem się z resztą grupy. Przemaszerowałem 16 km w 4 godz. ze średnią prędkością 5 km/h. Biorąc pod uwagę kontuzjowaną kostkę (piątkowa wywrotka) i długą przerwę w chodzeniu po górach, uważam to za sukces. Pozdrawiam Paweł Owczarzak. 51. LESER SOBOTNI – 23.08.2008 Kameralnie po Zielonce Start ustaliłam na południe, z zastrzeżeniem, że jak będzie brzydko, to należy zadzwonić jakieś dwie godziny przed startem i sprawdzić, czy rajd się odbywa. Prognozy były raczej niełaskawe. Tak czy siak bym się tego dnia urowerowiła, gdyż musiałam jechać na wieczór do Murowanej Gośliny. Tym niemniej rano, ok. godz. 8, za oknem buro, mokro i ponuro. Wystarczyło spojrzeć, żeby się odechciało wszystkiego. Leżąc w ciepłym łóżeczku zaczęłam kombinować, co by zrobić, żeby nic nie robić, czyli jednak nie prowadzić dziś rajdu. Na szczęście o 8.30 wyjrzało na chwilę efektowne słońce i wszystkiego mi się zachciało. Czym prędzej zaczęłam zbierać się na rower i grubo po godz. 10 wyruszyłam z Mosiny. Jak się okazało, szczęście mi sprzyjało, bo miałam wiatr idealnie w plecy przez całą drogę, więc rower sam jechał, ja musiałam tylko dbać o równowagę. Na starcie byłam sporo przed czasem, więc zdążyłam zmarznąć. Niemal idealnie o 12.15 przyjechał Kuba i we dwójkę ruszyliśmy przez Śródkę do Kicina. Za przejazdem kolejowym między Koziegłowami a Poznaniem Kuba pokazał mi dróżkę terenową do Kicina, dzięki czemu udało nam się ominąć asfalt. W Kicnie czekała na nas Aśka (nowa). We trójkę żółtym szlakiem pieszym pojechaliśmy na Dziewiczą Górę. Tu ja i Aśka, po uiszczeniu trzy i pół złotego od osoby, wspięłyśmy się na wieżę widokową, z której rozciąga się imponujący widok na Poznań, okoliczne wiochy i Puszczę Zielonkę. Stąd szlakiem o nazwie Duży Pierścień Rowerowy dojechaliśmy do Dąbrówki Kościelnej. O dziwo kościół był otwarty, pewnie ze względu na odbywający się w nim ślub (bardzo skromny, zaledwie kilka osób), więc można go było wreszcie zwiedzić. Staraliśmy się nie zakłócać uroczystości. Przed kościołem stał samochód młodej pary, 68 na tablicy rejestracyjnej którego był napis "Droga do raju". A w kościele, w przedsionku, stała plastikowa beka wypełniona wodą święconą, do której był na łańcuchu/sznurku przymocowany kubeczek. Z Dąbrówki Kościelnej pojechaliśmy polną dróżką przez Dzwonowo Leśne w kierunku Łopuchowa, gdzie planowaliśmy złapać zielony szlak pieszy. Tuż przed Łopuchowem złapałam panę. Najpierw usłyszałam tarcie, a potem od razu miałam flaka. Zmiana dętki poszła bez większych problemów, jednak podczas zakładania koła okazało się, że mam pękniętą oponę (najprawdopodobniej została przetarta przez źle ustawione klocki). Mimo to założyliśmy koło, wsiadłam na rower. Udało mi się ujechać jakieś 500 - 1000 metrów, kolejna pana. Trzeciej dętki już nie zakładałam, postanowiłam do Murowanej Gośliny poprowadzić rower. Kuba i Aśka pojechali przez Zielonkę Łopuchówko, Głębocko, Boduszewo, Leśniczówka Boduszewo, Huciska, Okoniec, Kamińsko, Pławno, trakt Pławno Tuczno, Trakt Poznański, Maruszkę do Kicina. Z doniesień wiem, że tempo zostało nieco podkręcone, a przystanki i odpoczynki zredukowane do zera. Aśka przejechała 58 km, ja - 72 km + 5,5 przeszłam prowadząc rower, a Kuba - 80 km. Opisała: Ewa Nowaczyk ZEBRANIE 27.08.2008 Na spotkaniu rwetes jak rzadko kiedy, a to pewnie dlatego, że w najbliższy weekend ma być rewelacyjna pogoda – słoneczko i ciepełko, a więc każdy chciałby gdzieś wyruszyć. Ostatecznie na sobotę i niedzielę zaplanowano trzy wypady – dwa leserskie i jeden makserski. Ten ostatni nakręcił zdaje się Mateusz, ma się odbyć w niedzielę – jakaś seteczka żwawym tempem po asfalcie. Co do leserów – pierwszy będzie miał miejsce w sobotę (start spod Marycha o godz. 10.) i poprowadzi go Darek. Celem będzie puszczykowski Nowatex, gdzie kilku klubowiczów ma zamiar nabyć same najpotrzebniejsze do jazdy na dwóch kółkach rzeczy:-). Stąd przez Rogalin grupa wróci do Poznania. Drugi leser odbędzie się w niedzielę. Start o godz. 11 spod Marycha. Cel: Chludowo i znajdujące się tam muzeum etnograficzne. Darek przypomniał też o swoim dwudniowym rajdzie, który ma się odbyć w przyszły weekend – okolice Krosna Odrzańskiego z noclegiem w jakimś gospodarstwie agroturystycznym. Zgłosiłam się na niego ja i Kuba S. Poinformowałam ludzi o planowanym na najbliższy weekend rajdzie Michała K. w góry, ale większości nie pasuje termin, albo tak jak ja nie mają już urlopu. Poza tym standardowo zajmowaliśmy się niekończącym się remontem siedziby, który obecnie ciągnie samotnie Paweł Owczarzak. Jesteśmy na etapie kładzenia płytek na podłodze. Bliżej stąd do końca niż dalej. Na szczęście. Na spotkanie przyszli: Kuba S., Mateusz R., Paweł O., Ula, Aśka S., Robert M., Michał G., Darek., Krzysztof A., Paweł P. i ja. Opisała Ewa Nowaczyk. 52. LESER DARKA – 30.08.2008 W założeniu miał być to rajd dla wszystkich, którzy chcieli poznać "CYKLISTĘ" i zapoznać się z ofertą "NOWATEXU". Tymczasem na starcie pojawili się sami "wyrypiarze": Kuba S., Paweł O., Michał Z., Maciej D. i Krzysztof. Do Puszczykowa jechaliśmy szlakiem nadwarciańskim. W Nowatexie spotkaliśmy Ewę N. i Pawła P. Po zakupach wraz z Kubą, Michałem i Krzysztofem pojechałem do Rogalina łęgami nadwarciańskimi, a następnie czerwonym szlakiem do Daszewic. Potem przez Babki żółtym szlakiem przez Marlewo do Poznania. Wyszło około 60 km. na starcie było 6 osób, do końca wytrwały 4. Darek R. 69 53. SZYBKA SZOSA – 31.08.2008 Rajd do Śremu niedziela W piękny słoneczny niedzielny dzień zebrałem się na miejsce zbiórki rajdu, jakim było tym razem rondo Starołęka. Rajd jak to każdy dotychczas mój rajd był rajdem szosowym. Po chwili zjawili się oczekiwani Krzysiek i Maciej, tym razem nikt nowy nas nie zaszczycił ☺. Ruszyliśmy więc w drogę . Na początek wyjechaliśmy z Poznania ul. Starołęckom i dalej pojechaliśmy przez Czapury, Wiórek, dając sobie co jakiś czas zmiany. Maciej odpuścił sobie właśnie jeden z wyścigów i miał być to jego trening zastępczy co jak się okazało pod koniec dnia nawet się udało. Jadąc dalej zrobiliśmy sobie sprinty pod górki w Rogalinku , Rogalinie i dalej pojechaliśmy na Świątniki. Za Czmońcem kiedy wyjechaliśmy na bardziej odsłonięty obszar poczuliśmy trochę wiatr, ale nie za wiele zwalniając jechaliśmy dalej. Kiedy dojechaliśmy do Śremu zrobiliśmy sobie przerwę, bo jednak czuliśmy już w nogach ten wiaterek, który to z czasem wydawał się już mocniejszy. Jednak postój nie trwał za długo bo popędzani przez Maciej w który to drzemał duch wyścigu ruszyliśmy dalej. Jako trasę powrotną wybrałem wariant przez Czempiń. Ruch samochodowy był znikomy asfalt wystarczająco gładki więc popędziliśmy dalej korzystając z rześkiego powietrza. W Czempiniu skręciliśmy na Pecną i dalej jechaliśmy na Drużynę, gdzie to na życzenie Krzyśka zaczęliśmy szukać czynnego sklepu. Udało nam się to dopiero w Mosinie. Zrobiliśmy więc postój numer dwa każdy coś wypił i przekąsił. Jako że już większość trasy była za nami wolniejszym już tempem ruszyliśmy dalej. Mijając po drodze Osową Górę na którą już darowaliśmy sobie podjazd pomknęliśmy powoli☺ w dalszą drogę. Kiedy dojechaliśmy do Łęczycy zjechaliśmy na ścieżkę rowerową i już dalej do Poznania. Kawałek po przejechaniu granic miast rozstaliśmy się i każdy udał się do domu. Dystans: ok. 88km Średnia prędkość : 29km/h Liczba osób uczestniczących: 3 Mateusz R. 54. LESER EWY – 31.08.2008 Leserski Rajd Pasibrzucha Planując rajd zakładałam, że pojedziemy do Chludowa, bo tam jest fajne muzeum etnograficzne. Plany się jednak zmieniły w piątek, bo okazało się, że w Pomarzanowicach pod Pobiedziskami odbywają się dożynki gminne. Impreza sama w sobie może nie była zbyt kusząca, ale okazało się, że na niej będzie stoisko "Tradycyjnego Jadła" - to firma, w które pracuje Zbyszek, brat Pawła O. To u niego zawsze zaopatrujemy się w wędlinę na ogniska klubowe i imprezy sylwestrowe. Takiej okazji nie mogłam przegapić, zwłaszcza, że miała być pyszna karkóweczka z grilla, bigosik i inne atrakcje kulinarne dla mięsożernych. Start zaplanowałam na godz. 11. Gdy trzy minuty po tej godzinie dojechałam pod Marycha, czekały już trzy osoby - Ula, Paweł P. i Beata J. (nowa; dowiedziała się o nas od Sekcji Rowerzystów Miejskich - dzięki Sekcjo:-)). Potem dojechał Kuba S., Michał Z, a następnie przyłączył się Maciej (nowy), który po prostu spytał się dokąd jedziemy (nie planował wyjazdu z nami), więc został zaproszony do przyłączenia się do grupy, z czego skwapliwie skorzystał. Spóźniony dobił jeszcze Wojtek Si i wszyscy razem uszyliśmy przez deptak do ścieżki rowerowej. Na szlak czarny rowerowy wjechaliśmy na Malcie i nim jechaliśmy aż do stacji kolejowej w Promnie. Po drodze zatrzymaliśmy się przy sklepie spożywczym w Zielińcu nad Jeziorem Swarzędzkim. Podczas dłuższego popasu Paweł wyciągnął ze swej niedopinającej się sakwy banany, batoniki, jogurt, kanapki, co zdumiało Beatę, która zapytała: - Czy ty masz całą sakwę jedzenia? Nie muszę pisać, że wywołało to ogólną wesołość. Bez przeszkód dojechaliśmy przez Gruszczyn do Uzarzewa, gdzie złapaliśmy Hanię 70 (Bartek w domu małej Matyldy pilnował:-)). Tu też dogonił nas Andrzej. W komplecie ruszyliśmy przed siebie. W drodze do Biskupic peleton i się rozciągnął - Maciej został mocno z tyłu, a Kuba i Michał wydarli do przodu. Ostatecznie jednak udało mi się okiełznać temperamenty niektórych i zebrać ekipę do kupy, jak to się mówi, tak, by mieć wszystkich w zasięgu wzroku. Tuż przed Promienkiem skręciliśmy na niebieski szlak pieszy, którym dojechaliśmy do drogi nr 5. Gdy ją przekroczyliśmy, znaleźliśmy się na szlaku zielonym pieszym, za znakami którego podążyliśmy do Wronczyna. Generalnie towarzyszył nam od czasu do czasu pomarańczowy szlak rowerowy, ale nie było nigdzie informacji co to za szklak i dokąd biegnie. We Wronczynie wjechaliśmy w gruntową dróżkę, którą chcieliśmy się dostać przez Złotniczki do Pomarzanowic. Niestety zdaje się, że skręciliśmy nie tam gdzie trzeba, bo droga się nagle skończyła. Zamiast niej była kupa kamieni, krzaczory, a za nimi zaorane pole. Postanowiliśmy być twardzi, więc przenieśliśmy rowery przez tę przeszkodę i przedarliśmy się przez świeżo zaorane pole (ok. 1 - 2 km). W końcu kto powiedział, że na rajdzie leserskim ma być lekko i przyjemnie:-) Na szczęście za zaoranym polem były już Pomarzanowice i upragniony cel podróży jedzonko. Oj smacznie było... Objedzeni jak bąki, po około ponad godzinie ruszyliśmy w drogę powrotną. Ponieważ pora była już późna, ok 16, a droga jak na skład i tempo jazdy dość długa, raczej się na dłuższe postoje nie zatrzymywaliśmy. Spokojnym, dostojnym ruchem koła dokulaliśmy się przez Pobiedziska, Kapalicę, Kociałkową Górę, Górę do Jankowa. Tu mieliśmy przekroczyć asfaltową drogę łączącą Biskupice z Paczkowem i wjechać na asfaltową dróżkę do Gortatowa. Tak wynikało z mapy wydanej przez Pietruskę. To, co na mapie było asfaltem, w rzeczywistości okazało się kiepską gruntówką. Tak więc drogi Czytelniku - nigdy nie ufaj mapom Pietruski, bo często nijak mają się do rzeczywistości. Z tej drogi Hania odbiła na Uzarzewo i Kicin, a pozostali ruszyli do Swarzędza. Tu klucząc po mieście i używając języka za przewodnika udało nam się w końcu dotrzeć do Poznania Antoninka. Nad stawami Maciej złapał panę - powietrze zeszło w mgnieniu oka. Najpierw liczył, że uda mu się dopompować koło, ale próżne nadzieje. Po tej próbie wydało się, że Maciej nigdy wcześniej nie złapał kapcia, czym po raz pierwszy wprawił nas w zdumienie, potem, że nie ma ani zapasowej dętki ani łatek, zdumieliśmy się więc ponownie, a na końcu okazało się, że nigdy nie zmieniał dętki, więc Andrzej stanął na wysokości zadania i zrobił mu szkolenie. Jak na złość po załataniu dętki (w dwóch miejscach) i założeniu koła okazało się, że musi być jeszcze jedna dziura lub że łatki puściły, bo nadal był flak. Ostatecznie zdecydowałam się zostawić frakcję naprawczą w sile trzech chłopa (Kuba, Andrzej i Michał) z Maciejem, a z pozostałymi ruszyłam na Maltę. Rajd zakończył się przy stoku maltańskim sumą 78 kilometrów. I moim zdaniem, jako prowadzącej, był bardzo udany. Opisała: Ewa Nowaczyk ZEBRANIE 03.09.2008. Na zebraniu pojawiło się 15 osób: Kuba S., Borys W., Paweł O., Paweł P., Paweł C., Darek R., Maciej D., Ewa N., Robert M., Bartek K., Mateusz R., Jacek Z., Gabi, Krzysztof C. oraz ja. prawdopodobnie po moim wyjściu przyszedł jeszcze Andrzej K., by odebrać CD z fotkami z jednego z rajdów, którą dla niego zostawiłam. Część osób siedziała w starym pomieszczeniu w bibliotece PTTK, część w naszym już prawie wypłytkowanym pokoju. Rozmawialiśmy o rajdzie RPL - rowerowe pożegnanie lata, który to 2-dniowy rajd poprowadzi w najbliższy weekedn Darek. Na stole leżały porozkładane mapy i Darek opowiadał o trasie. Na zebraniu posiedziałam tym razem 71 krótko, gdyż miałam ograniczony czas. M. 55. ROWEROWE POŻEGNANIE LATA – 06.09.2008 Rajd zaplanował i poprowadził Darek R. Jako, że pierwszy zeszłoroczny (też 2dniowy) rajd żegnający lato, który wtedy Darek poprowadził okazał się bardzo udany, postanowiliśmy włączyć go do corocznych stałych wyjazdów klubowych. sobota 06.09.2008. Nasza tegoroczna przygoda rozpoczęła się na dworcu kolejowym w Poznaniu. Zwątpiłam, gdy stałam w holu dworca głównego i gdy widziałam, że oto godzina odjazdu naszego pociągu jest tuż tuż, a tymczasem poza mną nie ma nikogo z rajdowiczów, co więcej nie ma nawet samego prowadzącego! W końcu (za drugim razem) udało mi się dodzwonić do Darka i dowiedziałam się, że pociąg jednak odjeżdża nieco później, a na naszej stronce internetowej była podana zła godzina wyjazdu. W rezultacie ja i mój rower spędziliśmy na dworcu bite pół godziny, o ile nie więcej ;). Moje cierpliwe oczekiwanie zostało nagrodzone, wkrótce ludzie zaczęli się pojawiać, a byli to: Ewa N., Michał Z., Darek R., Kuba S. oraz nowa Monika, łącznie ze mną 6 osób. Kupiliśmy bilety i udaliśmy się na właściwy peron. Pociąg miał być przystosowany do przewozu rowerów. W praktyce jednak się okazało, że był kompletnie NIEprzystosowany. Zajęliśmy cały jeden przedział, upychając w nim nasze rowery i w zasadzie kompletnie go blokując. Jazda upłynęła nam na wesołych pogawędkach i ani się obejrzeliśmy, a po 139 km dojechaliśmy do Torzymia – naszej stacji docelowej. Pogoda do jazdy na rowerze była średnia. Było ciepło, parno i wilgotno. Miało się wrażenie, że nie ma czym oddychać. Jeszcze w Torzymiu weszliśmy wszyscy do sklepu. Darek ostrzegał, że trasa będzie mocno terenowa, że raczej nie będziemy mijali zbyt wielu miejscowości i doradził, abyśmy zaopatrzyli się w odpowiedni zapas wody i jedzonka. O godzinie 13.10 wyruszyliśmy z Torzymia niebieskim szlakiem terenowym, którym niedługo dotarliśmy do rz. Pliszki. Szlakiem jechaliśmy przez lasy aż do nasypu kolejowego, gdzie zrobiliśmy niedługą przerwę. Wszyscy byliśmy pod ogromnym wrażeniem obfitości grzybów w lasach. Było ich pełno i nie trzeba było nawet zsiadać z roweru by widzieć jak jest ich dużo. Zdarzało nam się mijać jadalne grzyby, które rosły sobie wprost na środku ścieżki. Żałowaliśmy ogromnie, że nie możemy ich trochę nazbierać. Za mostem kolejowym, pojechaliśmy dalej szlakiem zielonym. W zasadzie jechaliśmy cały czas terenem i miejscami było bardzo piaszczyście. Kuba wyraził nawet przypuszczenie, że w czasie suszy prawdopodobnie w tych rejonach musi być podobnie jak w Puszczy Noteckiej, a więc kompletnie nieprzejezdnie. Za jeziorem Wielicko odbiliśmy w lewo na Trzebiechów. Po praktycznie 4 godzinach jazdy w lesie, bez mijania jakichkolwiek osad ludzkich, ucieszyliśmy się strasznie na widok tej niedużej wioski, w której centrum stał sobie sklep. Dokupiliśmy wody oraz jedzenia i siedliśmy na chwilę, by nieco odpocząć. Po niedługiej przerwie ruszyliśmy w dalszą drogę. Szlak, tym razem czerwony, prowadził nas lasami. Minęliśmy po lewej stronie jez. Trzebisz, dalej wioskę Skorzyn i jadąc między licznymi jeziorkami dotarliśmy do skrzyżowania szlaków czerwonego i niebieskiego. W miejscu tym wybraliśmy szlak niebieski. Jechaliśmy przez Strugę, a kawałek dalej, niedaleko przed Bytnicą wyjechaliśmy na szosę. Wyjazd na szosę okazał się trafnym posunięciem, bo powoli zaczęło robić się szaro, a nie wszyscy mieliśmy 72 wystarczająco mocne lampki przednie, by w sposób bezpieczny i pewny móc się poruszać po ciemku w terenie. W Bytnicy zatrzymaliśmy się przy sklepie. Zrobiliśmy w nim większe zakupy, takie by wszystkiego nam starczyło zarówno na kolację jak i na śniadanie dnia następnego. Kiedy wyszliśmy ze sklepu, okazało się, że jest już zupełnie ciemno. Z Bytnicy do naszego miejsca noclegowego w Gryżynie jechaliśmy cały czas, przez jakieś 7 km, szosą. W samej miejscowości trochę pokluczyliśmy, zanim udało nam się znaleźć bazę. Dodatkowo poszukiwania utrudnił nam kompletny brak zasięgu – w Gryżynie telefony komórkowe były zupełnie bezużyteczne. Jeżdżąc po wiosce i pytając miejscowych udało nam się trafić do naszego ośrodka wypoczynkowego. Nieco się wystraszyliśmy, gdy zobaczyliśmy, że w recepcji ośrodka nie ma nikogo. Nagle zupełnie realna stała się możliwość noclegu pod gołym niebem. Opcja niekoniecznie atrakcyjna, gdyż było chłodno i w dodatku wg prognoz na noc zapowiadany był deszcz.... Na szczęście obok był bar, w którym Darek znalazł panią z recepcji, owa pani zaprowadziła nas do domku. Kiedy otwarła drzwi od razu ostrzegła, że w podłodze na korytarzu jest dziura, przykryta wykładziną co prawda..... Otrzymaliśmy klucze do 3 pokojów: w jednym rozlokowali się Michał i Kuba, w drugim Ewa, Monika i ja, a w trzecim Darek i rowery. Uderzająca była wszechobecna nieprzyjemna wilgoć i zatęchły zapach. W każdym pokoju była łazienka, jednak ciepłej wody uświadczyliśmy tylko w tej przy naszym pokoju.... Kolację zjedliśmy wszyscy w pokoju Michała i Kuby. Pierwsza spać poszła Monika, mnie sen zmorzył niecałą godzinkę później - około 23.00. Ewka - najwytrzymalsza z nas opowiadała potem rano, że siedziała i gadała z chłopakami do nocy. Z licznika wyszło mi: czas – 5,08,24, dystans – 73,50km, średnia – 14,20km/h, maksymalna - 33,3km/h. niedziela 07.09.2008. Rano obudził nas deszcz, a nasze ubrania przez noc nieprzyjemnie nasiąknęły wilgocią panującą w pokoju. Zanim zjedliśmy śniadanie i spakowaliśmy się na szczęście przestało padać. Było znacznie chłodniej niż dnia poprzedniego i zarazem znacznie przyjemniej. Wyjechaliśmy i w zasadzie tuż za bramą ośrodka skręciliśmy w teren do lasu w czarny szlak. Szlak ten prowadził nas z północy na południe, przecinając całość Gryżyńskiego Parku Krajobrazowego i ukazując nam jego najciekawsze miejsca. Znowu momentami było bardzo piaszczyście, mimo, że w nocy przecież popadało. Naszym szlakiem jechaliśmy wzdłuż jez. Kałek i dalej wzdłuż licznych zbiorników wodnych oraz stawów hodowlanych. Trochę się obawialiśmy jak na nasz widok zareagują właściciele stawków, jeśli nas spotkają. Nauczeni doświadczeniem dnia poprzedniego, kiedy to jeden z takich właścicieli o mało nas nie przegonił i prawie poszczuł psami, byliśmy przygotowani na niemiłe przyjęcie. Jednak tym razem było znacznie lepiej. Wędkarze, których spotkaliśmy nad brzegiem jednego ze stawów chwilę z nami pogadali i opowiedzieli czego możemy oczekiwać po dalszej drodze. Czarnym szlakiem dojechaliśmy aż do jego końca, tj. do Szklarki, gdzie wyjechaliśmy na szosę nr 278. Krótko po wyjeździe na szosę po lewej stronie wypatrzyliśmy restaurację. Wszyscyśmy się na jej widok ucieszyli. To był w końcu już drugi dzień jazdy bez porządnego ciepłego posiłku. Poustawialiśmy nasze rowery za restauracją i weszliśmy do środka. Siedliśmy przy jednym ze stolików i przeglądaliśmy jadłospis. Niestety okazało się, że ceny były dość wysokie, więc zrezygnowaliśmy z restauracji, 73 postanawiając zaopatrzyć się w jedzenie w którymś ze sklepów po drodze. Szosą dojechaliśmy przez Będowo do Nietkowic. W Będowie zatrzymaliśmy się przy zlokalizowanym w starym i dość malowniczym budynku sklepie. Kupiliśmy soki, wodę, ciastka, serki, a nawet ciasto makowe! Kiedyśmy jedli, pod sklep podjechał starszy pan na rowerze. Zagadał do nas opowiadając, że mimo swojego wieku (ponad 70 lat) cały czas lubi jeździć rowerem i często robi sobie niedługie wycieczki. Za Nietkowicami wjechaliśmy w zielony szlak, który zaprowadził nas w bardzo ciekawe miejsce – były tam bunkry, a w całym lesie można było znaleźć dużo świetnie zachowanych okopów. W rejonie tym było też sporo ścieżek wyłożonych kamiennym brukiem. Lasami dojechaliśmy do Przetocznicy i dalej przez Podłą Górę do Międzylesia. Za Międzylesiem zaczęliśmy jechać już w stronę Świebodzina, z którego pociągiem mieliśmy pojechać do Poznania. Dotarliśmy do miejscowości o nazwie Ołobok i z niej szosą, jadąc dość żwawym tempem, dostaliśmy się do Świebodzina. Kupiliśmy bilety i niedługo pojawił się nasz pociąg. Znowu nie było przedziału rowerowego i znowu trzeba było pokombinować z ustawieniem rowerów. Po przejechaniu pociągiem 103 km wtoczyliśmy się na poznański dworzec, kończąc tegoroczny rajd rowerowego pożegnania lata. Z licznika wyszło mi: czas – 3,35,59, dystans – 56,03km, średnia – 15,5km/h, maksymalna – 46,0km/h. Marzena. 56. RAJD Z DZIECIAKAMI – 07.09.2008 Rajd dziecięcy 07.09.2008r. Trasa: St. Marych, Sołacz, Rusałka, Strzeszynek, Kiekrz Rajd z założenia miał być z dzieciakami. Niestety z powodu zaczynających się chłodnych dni na starcie pojawili się tylko : Karol team Trek, Natalia (bez roweru) z Joachimem w krzesełku, Hania team Wheeler, Robert team Cannondale z Markiem w krzesełku i Bartek team Cube. W takim składzie o 11:15 ruszyliśmy na trasę do Kiekrza. Do Strzeszynka trasa przebiegła spokojnie (nie licząc slalomu przed Rusałką gdzie chyba odbywał się miting lekkoatletyczny) . W Strzeszynku Hani zakleszczył się łańcuch miedzy korbą a suportem i zrobiliśmy przerwę, podczas której Karol, Joachim i Hania, Marek pojechali na plac zabaw. Ja z Bartkiem wyciągnęliśmy łańcuch i dojechaliśmy na plac na małe co nieco. Porobiliśmy parę fotek maluchom na zjeżdżalni i huśtawkach i pojechaliśmy dalej do Kiekrza. Tam zrobiliśmy zakupy w znanym nam sklepie i pojechaliśmy nad jezioro w Kiekrzu na godzinny popas. Na jeziorze z racji sporego tego dnia wiatru pływało mnóstwo żaglówek. Wypatrywałem Zbyszka, ale bez lornetki to byłby cud gdybym go dojrzał J. I tak po zabawach i pamiątkowej fotce nad brzegiem pojechaliśmy szlakiem do Poznania. Po drodze przed Rusałką pożegnaliśmy Bartka , który wiernie nam przy tak wolnym tempie towarzyszył. Z Karolem i synkiem rozstaliśmy się na Sw. Marcinie i spokojnie wróciliśmy do domku J Zrobiliśmy ok. 40km tempem ok. 15 km/h. ZEBRANIE 10.09.2008 Na zebraniu było 12 osób: Darek R., Wojtek Surażyński, Krzysztof A., Mateusz R., Ewa N., Paweł P., Kuba S., Andrzej K., Michał Z., Bartek K., Krzysztof C. oraz ja. Ewa miała ze sobą laptopa i dzięki temu mogliśmy wszyscy pooglądać fotki, które zrobiła na Darkowym rajdzie Rowerowego Pożegnania Lata. Michał pokazał mi jedną ze swoich rewelacyjnych lampek przednich. Pożyczyłam ją sobie nawet do testowania w ciemnościach do domu :). Wywiązując się z obowiązku sekretarzowej, gnębiłam mojego największego dłużnika 74 Andrzeja o zaległe relacje z rajdów, które poprowadził w tym roku. Ustaliliśmy na nadchodzący weekend 2 rajdy: w sobotę poprowadzi Kuba, natomiast w niedzielę - ja. Marzena. 57. JESZCZE JEDEN RAJD DO ZIELONKI – 13.09.2008 Ruszyliśmy z pod Marycha w trójkę: Przemo C., Krzychu A. i Kuba S. i skierowaliśmy się w stronę Malty. Dalej standardową trasą przez Antoninek i Gruszczyn dotarliśmy do Mechowa. Dalej jechaliśmy wzdłuż rzeczki Głównej i dotarliśmy do Barcinka, gdzie drobiliśmy sobie postój. Po zjedzeniu całkiem niezłych grzebieni z miejscowego sporzywczaka, ruszyliśmy w stronę tamy na j. Kowalskim, a dalej zarośniętą ścieżką wzdłuż jeziora do miejscowości Kowalskie. Trochę czasy spędziliśmy jeżdżąc po dnie jeziora (poziom wody był znacznie obniżony) i sprawdzając głębokość miejscowego błotka. Później pojechaliśmy przez Kołatkę do Tuczna, a dalej przez Stęszewko (postój przy sklepie), Stęszewice, Karczewko, Karczewo do miejscowości Pawłowo Skockie. Stamtąd przez Niedźwiedziny dotarliśmy do jeziora Gackiego. Po drodze okazało się, że Krzychu trochę przesadził dzień wcześniej i ma już dość... ale pojechaliśmy dalej – przez Łopochówko i wzdłuż Jeziora Leśnego do Głęboczka. Stamtąd ruszyliśmy zielonym szlakiem do Okońca, ale zanim tam dotarliśmy Przemo złamał wentyl w tylnym kole. Okazało się, że zapasowych dętek nie wozi, a my przekonaliśmy się, że dętka 26" świetnie pasuje do koła 29". Dalej, z racji tego że więcej zapasowych dętek pasujących do koła Przema nie było, a którą miał założoną trochę "przeciekała" pojechaliśmy w stronę Poznania trasą przez Kamińsko, Pławno, Mielno i Kicin. Uczestników: 3 Dystans: 130 km 58. RAJD DO WLKP. PARKU ETNOGRAFICZNEGO W DZIEKANOWICACH – 14.09.2008 To był jeden z pierwszych prawdziwie chłodnych i nieprzyjemnych dni od wielu miesięcy. Jeden z tych dni, które podpowiadają, że jesień jest już tuż za progiem. Zbiórkę przedrajdową zaplanowałam na godz. 9.00 w miejscu wszystkim wiadomym, czyli pod pomnikiem Starego Marycha. Na miejsce udało mi się dojechać bezglebowo. Byłam z siebie dumna – pokonałam całe 15 km i nigdzie po drodze nie zaległam. A były powody do dumy, bo był to mój pierwszy rajd w butach rowerowych i z pedałami ubijakami. Łudziłam się, że może nikt ich nie zauważy, ale zauważyli je oczywiście wszyscy ;). Kiedy kilka minut po dziewiątej, lekko spóźniona, dojechałam pod pomnik, czekali już: Wojtek Surażyński, Paweł A. i Darek R. Darek, który tak jak ja jeździł (i nadal jeździ) na platformówkach był moim nowym nabytkiem bardzo zainteresowany. Sam też się przymierza do zakupu, więc zadawał mi całą masę pytań, na które jako świeża użytkowniczka nie potrafiłam mu odpowiedzieć ;). Była 9.15, gdy dojechał do nas Przemo C. Tak oto w 5 – osobowym składzie ruszyliśmy w trasę. Kierowaliśmy się deptakiem i ścieżkami rowerowymi w stronę Malty. Niedaleko przed Maltą wyjechaliśmy na szosę i tam się stało: moja pierwsza gleba na nowych pedałach. A w zasadzie skos, bo na szczęście obok był Wojtek, na którym się wsparłam. Podczas całej wycieczki miałam problemy z przypięciem się do pedałów. Lewą nogę jakoś opanowałam, ale z prawą to była prawdziwa katastrofa – potrafiłam jechać nawet 100m, szurając bucikiem po pedale i usiłując się wpiąć. Po tej jednej prawie glebie byłam już znacznie bardziej ostrożna i więcej się nie poziomowałam ;). 75 Poprowadziłam nad Maltą, za jeziorem zjeżdżając w szlak Cysterski. Szlakiem tym dojechaliśmy do przejścia pod starą A2, gdzie każde z nas wzięło w ramiona swój rower, przenosząc go po schodkach. Dalej udaliśmy się ścieżką wiodącą nad jez. Swarzędzkim do Gruszczyna. W Gruszczynie, przed domem kultury zjechaliśmy w lewo i potem dalej zjazdem ulicą (chyba) Mechowską dotoczyliśmy się do krajowej drogi nr 5. Przekroczyliśmy ją jadąc dalej prosto i następnie znowu w dół nad stawy rybne w Mechowie. Tamże skręciliśmy w prawo i miejscami wąską i porządnie zarośniętą ścieżką jechaliśmy w malowniczej dolinie rz. Głównej. W Wierzenicy, nieopodal mostku zrobiliśmy sobie pierwszy krótki postój na batonika. Wszystkie nasze postoje tego dnia były bardzo krótkie, bo w taki nieprzyjemny dzień, od razu zaczyna się okropnie marznąć. Wjechaliśmy w moje lasy przydomowe. Miło było wjechać w Stary Sad, przejechać obok powyginanej martwej sosny, pod którą dawno temu dumał Krasiński. Fajnie też było przejechać kawałek czerwoną drogą i wjechać w poplątane ścieżki leśne na lewo od niej. Dawno w tych miejscach nie byłam. Krótko po tym jak przecięliśmy szosę Kobylnica – Wierzonka odbiliśmy w lewo. Szybko dojechaliśmy lasami do stawów hodowlanych w Wierzonce, wjeżdżając za nimi w początkowo kamienno – brukowaną, a potem gruntową leśną ścieżkę do Barcinka. W Barcinku rzuciliśmy się na sklep. Każdy z nas kupił coś do picia i po kawałku placka. Siedliśmy na chwilę i zajadaliśmy się tymi plackami – mój był ze śliwkami. Potem częściowo objeżdżając terenem jez. Kowalskie dotarliśmy do Jerzykowa. To chyba właśnie w Jerzykowie po raz pierwszy tego dnia dał się odczuć dość silny i co chyba najważniejsze – bardzo nieprzyjemny, bo zimny północno wschodni wiatr. Było niefajnie gdyśmy jechali po otwartych przestrzeniach do Wronczyna, dopiero wjazd w las dał nam niedługą chwilę wytchnienia. We Wronczynie skręciliśmy w lewo na Krześlice. 3 km prawdziwego horroru na szosie wśród pól z wiatrem w twarz. Jak wszystkie horrory, tak i ten się jednak skończył ;). Przejechaliśmy koło krześlicowego pałacyku, którego od dłuższego czasu nie można podziwiać, bo brama do jego parku jest zamknięta. Ten niewątpliwie ciekawy obiekt i jeden z nielicznych w okolicy świetnie utrzymanych dworków stał się niedostępnym dla turystów. Cóż, szkoda. Nie zatrzymując się pojechaliśmy dalej. Lecieliśmy szlakiem czarnym początkowo szosą, później polnymi gruntówkami z Krześlic do Węglowa. Przyjemnie nie było za sprawą zimna i wiatru. Brr! W Węglewie czekała nas miła niespodzianka. Drewniany kościółek p.w. Św. Katarzyny, który zawsze był zamknięty tym razem był otwarty. Ucieszyliśmy się bardzo. Zwłaszcza Darek i ja, bo bardzo lubimy drewniane kościółki :). Myśleliśmy, że trafiliśmy na mszę, Darek nieśmiało wszedł do środka, podczas gdy myśmy czekali. Gdy wyszedł, poinformował nas, że w środku odbywa się właśnie nie msza, a koncert skrzypcowy. Wobec tego weszłam do środka i ja. Potem Darek skoczył jeszcze na plebanię po pieczątkę, ale niestety nie zastał księdza i pieczątki nie zdobył. Ruszyliśmy w dalszą drogę. Czarnym szlakiem jechaliśmy w stronę Lednogóry i Dziekanowic - cały czas polami i z wiatrem w twarz. Pocieszaliśmy się, że powrót będzie dużo bardziej przyjemny, bo pojedziemy z wiatrem. Kiedy po lewej stronie naszej ścieżki zobaczyliśmy jez. Lednicę, wiedzieliśmy, że jesteśmy już prawie na miejscu. Przejechaliśmy jeszcze ścieżką rowerową równoległą do krajowej 5, po czym odbiliśmy w lewo w asfaltówkę wiodącą bezpośrednio do skansenu. Już z daleka było widać, że parking cały jest zawalony samochodami. Na miejscu zapoznaliśmy się naprędce z programem imprezy, który był wywieszony na ogrodzeniu, po czym weszliśmy do środka. Tam dowiedzieliśmy się, że wstęp na teren 76 parku etnograficznego jest płatny i kosztuje 10 zł. Było zimno, rowery byśmy musieli zostawić przed wejściem do parku, więc trzeba by się było podzielić na 2 grupy by ich pilnować, a i całość zwiedzania by zajęła trochę czasu. Jednogłośnie postanowiliśmy, że nie wchodzimy do środka i zatrzymujemy się w knajpce tuż przed wejściem, by zjeść coś ciepłego. Koledzy zamówili żurek w chlebie, a ja grochówkę. O ile oni na swoje zupki nie narzekali, o tyle ja na swoją owszem. Była bardzo wodnista. Ciepła co prawda i nieźle przyprawiona, ale mało treściwa. Po posiłku ruszyliśmy w drogę powrotną. Wróciliśmy się kawałek tą samą drogą, po czym za Lednicą odbiliśmy w pierwszą wąską asfaltówkę w prawo. Mieliśmy nią jechać aż do rozdroża z krzyżem i tam odbić w lewo. Zamiast krzyża stała kapliczka, ale wg mojej mapy to musiało być to miejsce. Więc skręciliśmy. Na lekko kamienistej dróżce odkryłam zaletę mojego nowego zestawu buty + pedały. Mogłam nie zwalniać, co więcej mogłam nawet przyspieszyć i nie martwić co będzie jeśli nogi spadną mi z pedałów, bo wiedziałam, że nie spadną. To było fantastyczne! Z kolei na podjazdach ciągnęłam stopami do góry. To już było średnio przyjemne, czułam jakbym za każdym ruchem wyciągała nogę z głębokiego błota :)). Z polnych dróżek wyjechaliśmy w Węglewie. Tam, za kościołem skręciliśmy szosą w lewo. Przez jakieś 4 km aż do Pobiedzisk jechaliśmy szosą. Było z wiatrem i szosa przyjemnie opadała w dół. Jechaliśmy zatem szybko. W Pobiedziskach na chwilę zatrzymaliśmy się na rynku i tam zerknęłam na mapę. Wkrótce ponownie ruszyliśmy, kierując się nadal szosą w stronę Kostrzyna Wlkp. Przejechaliśmy przez Promno i kawałek za nim zjechaliśmy w prawo na Górę. Z Góry pognaliśmy do Jankowa i tam z szosy zjechaliśmy w polną ścieżkę, która zaprowadziła nas do rozdroża Uzarzewo – Swarzędz. Jadąc do Swarzędza przejechaliśmy jeszcze przez Gortatowo. Z chłopakami pożegnałam się przy kościele św. Marcina. Tam oni pojechali w dół w stronę Poznania, natomiast ja objechałam jeszcze rynek, po czym wróciłam do domu. Tak zakończył się ten zimny i wietrzny ale myślę, że mimo to udany rajd. Z licznika wyszło mi: czas 4,51,00, dystans 97,96km, średnia 20,1km/h, maksymalna 39,3km/h. Marzena. ZEBRANIE 17.09.2008. na zebraniu było 13 osób: Krzysztof A., Paweł O., Paweł P., Ewa N., Robert M., Michał G., Bartek K., Kuba S., Mateusz R., Andrzej K., Przemo C., Krzysztof C. oraz ja. Podczas spotkania testowaliśmy nasze rowerowe lampki przednie. Zgasliliśmy światło i sprawdzaliśmy, czyja lampka jest najmocniejsza, która lepiej rozprasza światło itd. Rozmawialiśmy też o wypadku rowerowym Borysa - kolejny kierowca okazał się wariatem za kółkiem. Co smutne - usiłował on uciec z miejsca zdarzenia - wrócił tylko dlatego, że zgubił tablicę rejestracyjną. Na szczęście Borysowi nic złego się nie stało. Paweł P. rozbił zapisy chętnych do udziału w sobotnich pracach remontowych w siedzibie. Marzena. ZEBRANIE 24.09.2008 77 Na zebraniu było 14 osób: Paweł O., Michał Z., Paweł P., Ewa N., Kuba S., Krzysztof A., Mateusz R., Paweł C., Bartek K., Przemo C., Darek R., Kuba K., Krzysztof C. oraz ja. Większość z tych osób zjawiła się w klubie znacznie wcześniej - jeszcze przed zebraniem biorąc udział w malowaniu naszej siedziby. Krzysiu C. i ja wyszliśmy z zebrania krótko po 19.00, być może po naszym wyjściu doszedł na spotkanie ktoś jeszcze. Marzena. 59. RAJD NIEDZIELNY DO OBJEZIERZA – 28.09.2008 ZEBRANIE 01.10.2008. na tym zebraniu mnie nie było, byli natomiast: Krzysztof C., Ewa N., Paweł P., Paweł O., Mateusz R., Bartek K., Robert M., Krzysztof A., Beata (chyba po raz drugi - była z nami na rajdzie w Pomarzanowicach) i Marysia po raz pierwszy z nami. Łącznie przyszło 10 osób. Marzena. 60. PAŹDZIERNIKOWY WPN – 04.10.2008 Na miejsce naszej tradycyjnej zbiórki pojechałem z Przemem C., z którym umówiłem się już wcześniej, że w sobotę pojedziemy gdzieś razem. Pod Marychem o 9.45 oczywiście nikt nie czekał, prawdę mówiąc to się tego spodziewałem. Nawet mówiłem po drodze Przemowi, że jak nikt oprócz niego nie przyjedzie, to będzie to ostatni rajd jaki poprowadzę. Odczekaliśmy standardowe 15 minut i żwawo ruszyliśmy w trasę, ponieważ było dość chłodno, ale całkiem przyjemnie. Na szczęście na deptaku spotkaliśmy Jacka Zwolińskiego, który nie chciał marznąć i przyjechał na ostatnią chwilę. Alleluja, a już miałem powiedzieć, że to mój ostatni rajd ☺. Udobruchany tym, że przyjechał ktoś oprócz Przema, wiedziałem, że to będzie miły dzień. Pogoda była piękna, słońce ładnie świeciło; żwawym tempem ruszyliśmy w stronę WPN-u. Jako, że cała trójka lubi poszaleć w terenie, nie było innej opcji niż Nadwarciański. Przemo swoim stylem wyrwał do przodu jak szalony, a ja z Jackiem tworzyłem grupkę pościgową. Uciekiniera dogoniliśmy dopiero gdzieś w okolicach Puszczykowa. Zatrzymaliśmy się na małe co nieco, przy szosie pod drewnianymi altanami. Ja i Jacek tylko coś popijaliśmy wygrzewając się w promieniach słońca, za to Przemo musiał nakarmić, swój paliwożerny silnik. W Puszczykowie wjechaliśmy na szlak czerwony, którym udaliśmy się w stronę Jeziora Góreckiego. Odcinek nad jeziorem należy do moich ulubionych w WPN, góra-dół, góra-dół i do tego piękne widoki, czego chcieć więcej ☺. Dalej na czerwonym szlaku spotkaliśmy grupkę ludzi na punkcie kontrolnym jakiejś szkolnej imprezy, biedacy pytali się nas czy nie widzieliśmy kogoś po drodze, widocznie długo już tam siedzieli. Powiedzieliśmy, że niestety nikogo nie widzieliśmy i pojechaliśmy dalej. Jacek poprowadził nas znanymi sobie skrótami w kierunku Moreny Dymaczewskiej. Tego miejsca nie trzeba chyba nikomu opisywać, raj dla bardziej zaawansowanych bikerów, oczywiście uśmiechy od uch do ucha zagościły na naszych twarzach podczas pokonywania tego odcinka. Z Moreny Dymaczewskiej przebiliśmy się na czarny szlak. Nad Jeziorem Łódzko-Dymaczewskim zrobiliśmy sobie, dłuższy popas. Popiliśmy i najedliśmy się do syta. Dalej pojechaliśmy czarnym szlakiem przez Trzebaw, Jezioro Jarosławieckie i żółtym szlakiem do Puszczykowa. Z powrotem wróciliśmy również Szlakiem Nadwarciańskim. W Luboniu odłączył się od nas Jacek, a ja i Przemo pojechaliśmy razem aż na Piątkowo. 78 Podsumowując rajd był super, doborowe towarzystwo, żwawe tempo, mało postojów, świetne trasy i piękne widoki. Oby więcej takich rajdów w przyszłości, nawet chętnie je poprowadzę ☺. Dystans: 83,25 Czas: 04:31:49 Średnia: 19,07 K.A. ZEBRANIE 08.10.2008. na zebraniu było 11 osób: Borys W., Paweł O., Ewa N., Paweł P., Kuba S., Bartek K., Michał Z., Robert M., Maciej D., Krzysztof C. oraz ja. Po raz kolejny robiliśmy testy naszych lampek przy zgaszonym świetle. Planowaliśmy też rajd na sobotę - postanowiliśmy się przyłączyć do rajdu "Puszcza Wpuszcza" z Malty do Wierzonki. Marzena. 61. PUSZCZA WPUSZCZA – 11.10.2008. Ogłoszenie o tym rajdzie znalazłam na stronie internetowej Gminy Czerwonak www.czerwonak.pl . Zgodnie z rozpiską można było wybrać sobie jeden z kilku wariantów tras rowerowych: „maltański” – znad Malty do Wierzonki, „maratoński” – startujący z Murowanej Gośliny oraz wersję własną, pod warunkiem dotarcia na metę o wyznaczonej godzinie. Do udziału w rajdzie zaproszeni byli też piechurzy i samochodziarze. Wszystkie grupy, po pokonaniu wybranej trasy, miały się spotkać pod zabytkowym budynkiem szkoły podstawowej w Wierzonce. Rajd został zorganizowany przy udziale: Związku Międzygminnego „Puszcza Zielonka”, Akwenu Czerwonak, PTTK O/Poznań – Nowe Miasto, Starostwa Powiatowego w Poznaniu, Zespołu Szkół Salezjańskich, Wielkopolskiej Wyższej Szkoły Turystyki i Zarządzania w Poznaniu. Z ramienia PTTK rajd poprowadził p. Ryszard Walerych, natomiast bezpośrednio nad naszym Klubem nadzór ;)) sprawowała moja skromna osoba. Wczesnym rankiem wsiadłam na mój rower i pojechałam nim do Swarzędza do Krzysia C. Stamtąd pojechaliśmy już razem nad Maltę gdzie przy Źródełku była zaplanowana zbiórka. Na miejscu byliśmy kilkanaście minut przed rozpoczęciem rajdu. Ponieważ nad Maltą tego dnia był organizowany „Bieg za Rektorem”, który startował krótko po nas, pojechaliśmy rozejrzeć się trochę. O wyznaczonej godzinie na starcie nie zebrało się nas zbyt wielu. Fakt ten zaskoczył mnie, bo po brzydkim wrześniu i równie nieciekawej pierwszej dekadzie października ta sobota była wyjątkowo piękna – słoneczna, z bezchmurnym niebem, ciepła i bez wiatru. Ponoć łącznie zebrała się nas mniej więcej setka. Nasz klub reprezentowany był skromnie - zjawili się: Krzysztof C., Kuba S., Maciej D. (na chwilę), Darek R. (był tylko na starcie – wybrał konkurencyjną imprezę), po raz drugi z nami Beata oraz ja. Pojechaliśmy szlakiem przez lasy. Minęliśmy w lesie stację kolejki wąskotorowej, która nazywa się chyba „Zwierzyniec” i łatwymi leśnymi ścieżkami jechaliśmy dalej aż do przeprawy pod starą A2 i nad jezioro Swarzędzkie. Nad jeziorem została zarządzona krótka przerwa, podczas której można było podziwiać ładny widoczek na jezioro, 79 porobić fotki oraz zjeść batonika lub kanapkę. Przerwę wykorzystał Krzysiu C., który podjechał kawałek dalej – w okolice ogródków działkowych, z których ściągnął swoją mamę. Kiedy byliśmy już wszyscy w komplecie, ruszyliśmy w dalszą drogę. Przejechaliśmy obok stadniny koni, obok ogródków działkowych i za domem kultury w Gruszczynie wyjechaliśmy na szosę Swarzędz – Kobylnica – kierując się na Kobylnicę. W Kobylnicy, po przekroczeniu krajowej „5”, wjechaliśmy w las w żółty szlak pieszy. Byłam bardzo ciekawa, jak poradzą sobie w terenie 2 rowerzyści jadący na „ostrych kołach”. Umiejętności zapewne im nie brakowało, gdyż kilka razy zaprezentowali nam swoje zdolności, robiąc (nie tylko) efektowne stójki, jednak wiadomym jest, że taki rower niesie ze sobą pewne ograniczenia... Z lasu wyjechaliśmy w mojej Wierzenicy. Zanim podjechaliśmy podjazdem co centrum wsi, zjechaliśmy w bok w prawo, kierując się do dworku Cieszkowskich. Jest to niewątpliwie bardzo ciekawe miejsce, żal tylko, że tak strasznie zaniedbane. Korzystając z okoliczności zgromadzenia tak licznej grupy rowerzystów, pozwoliłam sobie powiedzieć parę słów o najnowszej historii parku podworskiego, dworku i przyległych terenów. Po tej niedługiej przerwie szybkim zjazdem zjechaliśmy z górki, na której był dworek i pojechaliśmy do mojego parafialnego drewnianego kościółka. Niektórzy mieli okazję go już wcześniej widzieć, bo w przeciwieństwie do dworku nie jest schowany w bocznej uliczce, jednak ci którzy byli tu po raz pierwszy, lub bywają sporadycznie byli pod wrażeniem. Zresztą nic dziwnego, bo nieczęsto się spotyka tak piękne i zadbane stare drewniane kościoły. Mieliśmy szczęście nie tylko dlatego, że kościół był otwarty, ale też dlatego, że spotkaliśmy księdza Przemka – proboszcza parafii, który w niezwykle barwny i interesujący sposób zrobił nam krótki wykład o kościółku. Po wysłuchaniu słów księdza można było podejść do ołtarza, wejść na chór, a nawet do krypty Cieszkowskich! Zainteresowani mogli też nabyć naszą gazetkę i ciekawe, rzetelne opracowanie dotyczące mojego kościółka i wierzenickiej ziemi. Z Wierzenicy pojechaliśmy mało uczęszczaną szosą do Wierzonki. Po drodze minęliśmy po lewej cmentarz wierzenicki, a kawałek dalej po tej samej stronie pagórek porośnięty sosnami. Niewiele osób wie o tym, że w miejscu tym, zwanym Żalikiem, znajduje się cmentarzysko z okresu poprzedzającego przyjęcie chrześcijaństwa. Najstarszy znaleziony grób pochodzi z początku epoki brązu – 1 połowy II tysiąclecia p.n.e. W Wierzonce pod szkołą była meta naszego rajdu. Można było się posilić gorącym żurkiem i chrupiącą bułką, wziąć udział w licznych konkursach oraz skorzystać z bogatej i darmowej (!) oferty przewodników po naszym powiecie wystawionej przez Powiat Poznański, a były to: Wydawnictwo Gazety Wyborczej – Skarby Powiatu Poznańskiego, Powiat Poznański – mapa turystyczna – wydanie VII – 1:90 000, Nadwarciański Szlak Rowerowy – 1 :75 000, Ziemiański Szlak Rowerowy – 1 :75 000, Pierścień Dookoła Poznania, Cysterski Szlak Rowerowy, Puszcza Zielonka – Praktyczny Przewodnik – „Gdzie spać? Gdzie jeść?”. Powiat Poznański – Turystyka i Rekreacja, Powiat Poznański – Przyroda, Krajobraz, Architektura, Historia, Muzea, Broszurki omawiające Kościółki zlokalizowane na Szlaku Kościołów Drewnianych. Trzeba przyznać - oferta imponująca, ten zestaw na pewno zachwycił nie tylko mnie, ale też całą resztę przybyłych na metę turystów. 80 Na mecie Krzysiu i ja zainteresowaliśmy się „ostrymi kołami” dwóch chłopaków, którzy uczestniczyli w rajdzie. Kiedyśmy oglądali te rowery, jeden z chłopaków do nas podszedł i chwilę pogadaliśmy. Zrobiło się bardzo wesoło, gdy się okazało, że koledzy pojechali na ten rajd ... przez przypadek. Planowali zrobić 2 bodajże kółka wokół Malty, ale w wyniku zamieszania w związku ze niemal równoległym startem kilku imprez znad Malty, pojechali z nami :)). Z Wierzonki zaczęliśmy się rozjeżdżać do domów. Kuba S. i jego tata, z tego co mi wiadomo, pojechali jeszcze do Puszczy. Krzysiu, jego mama, Beata i ja zrobiliśmy sobie krótki objazd Wierzenicy zahaczając o malowniczo położone w dolinie rz. Głównej stawy hodowlane. Po wyjeździe znad stawów rozjechaliśmy się – Krzysiu z mamą wrócili do Swarzędza, Beata pożegnała się ze mną w Starym Sadzie i tą samą drogą, którą jechaliśmy do Wierzonki wróciła do Poznania, natomiast ja będąc w zasadzie pod domem wykonałam kilka obrotów korbą i byłam u siebie :). Z licznika wyszło mi: czas – 2,31,45, dystans – 41,43km, średnia – 16,3km/h, maksymalna – 37,3km/h. Marzena. ZEBRANIE 15.10.2008. ej środy przed zebraniem robiliśmy porządki w naszym już właściwie skończonym po remoncie pomieszczeniu. W porządkach udział brali: Magda H., Paweł P., Sławek O., Krzysztof C. oraz ja. O 19.00 jak zwykle rozpoczęło się zebranie. Do momentu mojego i Krzysia wyjścia (a wyszliśmy bardzo szybko - mniej więcej o 19.15) doszli jeszcze: Michał K., Darek R. oraz Kuba S. Michał opowiadał nam o swoim wyjeździe do Australii, a Darek pochwalił się wygraną (dostał puchar) w konkursie wiedzy o Auguście Cieszkowskim. Marzena. 62. RAJD RADIA MERKURY – 19.10.2008. Ruszyliśmy jak zwykle z pod siedziby Radia Merkury. Po grupowym przejeździe przez centrum (było ponad 350 osób) wjechaliśmy na szlak Nadwarciański, gdzie grupa trochę się rozciągnęła. Po wyjeździe z Dębiny, a przed mostem nad autostradą zostaliśmy z powrotem zebrani w jedną grupę przez policję. Dalej trasa biegła wzdłuż Warty, ale żeby uniknąć jazdy w tłoku na dość trudnym szlaku, wyskoczyliśmy przed główną grupę i na resztę uczestników poczekaliśmy w Puszczykowie. Okazało się jednak że część Cyklistów wymiękła - Marzena i Krzychu uciekli przed zimnem, zaś Ola i Jacek bali się spóźnić na obiad u teściowej. Pozostali Aśka, Darek i Kuba. Dalej przejechaliśmy przez Puszczykowo, Mosinę i pojechaliśmy na Osową Górę, która dla większości uczestników rajdu okazała się sporym wyzwaniem. W końcu przez Górkę, Trzebaw i Rosnówka dotarliśmy na metę nad jezioro Chomęcickie. Po posiłku postanowiliśmy zebrać się z powrotem do domu. Ruszyliśmy więc w stronę Rosnówka. Dalej wzdłuż jeziora Jarosławieckiego i traktem obok leśniczówki Wiry dotarliśmy do Wir. Później pojechaliśmy przez Lasek, Luboń i szlakiem Nadwarciańskim do Poznania. Nad Maltą rozstaliśmy się z ekipą Growi, z którą wracaliśmy. Ten rajd Merkurego trochę różnił się od pozostałych - był dłuższy i trochę trudniejszy technicznie, ale są to zmiany zdecydowanie na plus. Pochwalić też trzeba Policję która po kilku wpadkach z poprzednich rajdów doskonale opanowała "opiekę" nad uczestnikami i tym razem spisała się świetnie. 81 ZEBRANIE 22.10.2008. Spotkanie dziś było śmiechotwórcze, bo przyszedł Michał K. i narzekał (jak zwykle). A że robi to w nadzwyczajny sposób, więc prowokuje do ciętych ripost i gierek słownych, a z tego zawsze jest dużo śmiechu. Poza tym był Robert M., który namalował już na ścianie w naszej siedzibie wielkie logo naszego klubu. Jest piękne. Można bić pokłony. ;-) Poza tym są Mateusz R., Ewa N., Paweł P., Paweł O. z Radkiem, nowy Adam Miszczak i nowa koleżanka, której imienia nie było mi dane zapamiętać. Wleciał też Kuba S., ale wydaje mi się, że równie szybko jak wleciał, to wyleciał. W ogóle trudno mi było opanować to towarzystwo, bo wszyscy z nieznanych mi przyczyn lądowali w naszym remontowanym pomieszczeniu i w nim toczyli ożywione dysputy. Tylko nowi siedzieli w sali zebrań, no i była głupia sytuacja, że tak sami siedzą, a my się nimi w ogóle nie interesujemy. W końcu jednak udało mi się zebrać towarzystwo w odpowiednim miejscu i ustaliliśmy, co następuje: rajd w najbliższy weekend prowadzi nowy Adam - cel: Dziewicza Góra i Puszcza Zielonka. Zbiórka pod Marychem o godz. 9., skąd mamy pojechać na Dworzec Wschodni, gdzie dołączą do nas znajomi Adama. Ewa Nowaczyk 63. GÓRY ORLICKIE I BYSTRZYCKIE – 24.10.2008. 64. OSTATNI RAJD STAREGO CZASU – 25.10.2008. Rajd zaplanował i poprowadził Darek R. Pojechały dwie osoby: prowadzący Darek i po raz bodaj drugi z Cyklistą Tomek K. Chłopaki pojechali traskę przez następujące miejscowości: Psarskie, Pawłowice, Sępno, Nieczajna, Żukowo, Niemieczkowo. Dojechali do doliny Samicy i tam znaleźli nory i tamę zrobione przez bobry. Potem jechali przez Ruks Młyn, Gołaszyn, miejsce po dawnej wsi Radzim. Wracali trasą wzdłuż Warty do Biedruska, w Chojnicach po raz drugi tego dnia widzieli tamy bobrów. Dojechali na Morasko i zakończyli rajd w Poznaniu. Przejechali 90 km. Marzena. 65. RAJD DO ZIELONKI – 26.10.2008. Dnia 26.10.2008 odbyła się wycieczka do Puszczy Zielonki i okolic. Wycieczkę organizował i prowadził nowy osobnik w klubie, czyli Adam Miszczak, który jest również autorem niniejszej relacji. Wycieczka rozpoczęła się tradycyjnie pod pomnikiem Starego Marycha, w piękny słoneczny dzień. Pojechaliśmy w stronę Politechniki Poznańskiej, następnie nad jezioro Malta. Przez część wyprawy towarzyszyła nam Magda, która miała wówczas swój trening. W Czerwonaku Magda odłączyła się od nas. Bogdan tak się za nią zapędził, że czekaliśmy kilka minut w Czerwonaku, na jego powrót. Rozpoczęła się mała wspinaczka na szczyt Dziewiczej Góry. Niektórzy z nas zdołali podjechać pod górę nie schodząc z roweu. Na Dziewiczej górze po zrobieniu małego pikinku i kilku fotek pojechaliśmy stromą, pełną liści drogą w dół. Trudne warunki drogowe były przyczyną wywrotki jednego z uczestników. Na szczęście niegroźnej. Dalej udaliśmy się do miejsca, gdzie stoi głaz upamiętniający pożar lasu z 1992 roku, kiedy to spłonęło 250ha lasu. Spod głazu jechaliśmy długo przez bezkresne lasy. Po drodze Ewa wyprzedzała nas, aby zrobić nam zdjęcia, jak nadjeżdżamy. Ta część wyprawy zakończyła się w Pławnie pod sklepem Tęcza, gdzie posililiśmy się przeważnie produktami o wysokiej zawartości cukru. Stamtąd ruszyliśmy zielonym szlakiem nad jezioro Pławno. To piękne, czyściutke jezioro położone w stromej niecce. Niestety nie można tam się kąpać, bo jest tam rezerwat. Po zrobieniu przez Marzenę jaskółki na stromym brzegu oraz zdjęć, 82 ruszyliśmy dalej zielonym szlakiem do Tuczna. Zatrzymaliśmy się na piaszczystej plaży jeziora Tuczno. Ale odważni uczestnicy nie zważali na piasek. Śmiało jeździli po piaszczystej plaży. Jezioro Tuczno jest również czyste i bardzo ładne. I można się w nim kąpać. Z Tuczna ruszyliśmy do Jerzykowa, gdzie nad jeziorem Kowalskim zrobiliśmy sobie piknik. Przemek i Darek jeździli po piaszczystej plaży jeziora Kowalskiego. Przemek dorobił się ciekawego zdjęcia na tle rozświetlonego słońcem jeziora. Były też próby utrzymania równowagi na małych palikach, które Marzena i Przemek przeszli pomyślnie. Wyruszyliśmy leśną drogą, która czasem prowadziła nad jeziorem. Nie było już czasu na kąpiel :-) Zmierzaliśmy do Wierzenicy, gdzie rolę przewodnika przejęła Marzena. Pokazała nam sosnę, pod którą lubiał pisać Krasiński, gdy odwiedzał Cieszkowskiego w jego rezydencji, oraz aleję filozofów- gdzie Krasiński zwykł spacerować. Kolejnym punktem zwiedzania Wierzenicy był pałac Augusta Cieszkowskiego, w którym jeszcze do niedawna była szkoła. Obecnie budynek ma zamurowane wejścia, okna i niszczeje. Przy pałacu Cieszkowskich pożegnalismy się z Marzeną i wyruszyliśmy w stronę Swarzędza. W Gruszczynie odbiliśmy nad jezioro Swarzędzkie. Jezioro pięknie wygląda jesienną porą. Dalej ruszyliśmy do Antoninka, gdzie zrobiłem kilka zdjęć słońca zachodzącego nad stawami i lasem. Końcówka naszej wyprawy wiodła z powrotem na Maltę i do centrum. Tutaj zakończyła się nasza wyprawa. Przejechaliśmy ok. 80km. Adam M. Niedzielny poranek był trochę mglisty, ale kiedy mgły ustąpiły, zrobił się piękny, choć nieco chłodny dzień. Ostatnio mało jeżdżę na rowerze i pewnie dlatego postanowiłam jechać do Poznania pod pomnik Starego Marycha, gdzie tradycyjnie była wyznaczona zbiórka, drogą okrężną. Wsiadłam więc na rower i pojechałam do Kobylnicy, potem do Swarzędza, a z niego leśnymi ubitymi ścieżkami nad Maltę i dalej do centrum Poznania. Pod pomnik dojechałam jako ostatnia, 5 minut przed 9.00. Na miejscu czekali już: Ewa N., Darek R., Wojtek Surażyński, Bogdan z Ogniwa, Przemo C. oraz Adam M. – nasz prowadzący – po raz pierwszy z nami! :) Chwilę jeszcze podygotaliśmy z zimna i gdy tylko wybiła 9.00 ruszyliśmy w trasę. Krótko po starcie, spotkaliśmy Magdę H., która oddała Ewie mapnik. Szybko okazało się, że Magda jedzie w kierunku częściowo zbieżnym z przebiegiem naszego rajdu, pojechała więc kawałek (prawie do Czerwonaka) z nami. Dojechaliśmy nad Maltę, objechaliśmy jezioro i po przejechaniu przez niedawno wyremontowany przejazd kolejowy kręciliśmy w stronę ul. Gdyńskiej, którą mieliśmy dojechać do Czerwonaka. Na Gdyńskiej odłączyła od nas Magda, wyskakując mocno do przodu. Za Magdą wyskoczył podpuszczony przez Darka Bogdan. W Czerwonaku zatrzymaliśmy się na chwilę by Darek zadzwonił po uciekiniera. Kiedy Bogdan wrócił, ruszyliśmy asfaltem (ul. Leśna) idącym lekko pod górę w kierunku parkingu pod Dziewiczą Górą. Na parkingu chwilę pogadaliśmy, po czym przypuściliśmy atak na szczyt. Był to znany wszystkim nierówny podjazd z wystającymi tu i ówdzie podstępnie korzeniami. Nie udało mi się podjechać całości na raz. Gdzieś w połowie wleciałam w wyżłobioną przez deszcze rynienkę, więc zsiadłam z roweru. Trochę szłam, potem znowu wsiadłam na rower i wjechałam do końca. Pod wieżą na Dziewiczej Górze zrobiliśmy sobie przerwę śniadaniową. Było słonecznie i nawet dość ciepło. Na samą wieżę nie wchodziliśmy, bo przyjechaliśmy za wcześnie i była ona jeszcze zamknięta. Kiedyśmy się zbierali przyszła co prawda pani, która ją otwierała, ale na samą myśl, że pewnie na szczycie będzie nieźle wiało, postanowiłam odłożyć wejście na cieplejszą porę roku. 83 Z Dziewiczej Góry zjeżdżaliśmy czerwonym szlakiem i na tym zjeździe Darek zaliczył glebę. Na szczęście nic mu się nie stało, choć po tym upadku jechał potem zdecydowanie bardziej ostrożnie. Dojechaliśmy do głazu upamiętniającego wielki pożar tamtejszych lasów z roku 1992. Przy głazie skręciliśmy w lewo i krótko potem w prawo w bardzo ciekawą leśną ścieżkę, którą odkryłam rok temu. Ścieżką tą wyjechaliśmy na trakt w Klinach. Traktem dojechaliśmy do Maruszki i jadąc dalej prosto wjechaliśmy w las. Z głównej ścieżki skręciliśmy po jakimś czasie w lewo i niedługo dojechaliśmy do Pławna. Godzina była dość wczesna, więc podjechaliśmy do sklepu w Kamińsku, który był jeszcze czynny i nakupiliśmy sobie jedzonka i picia. Jako, że weszłam do sklepu jako pierwsza, udało mi się załapać na ostatnią drożdżówkę ;). Spod sklepu cofnęliśmy się kawałek do Pławna i pojechaliśmy na północ Małym Pierścieniem Rowerowym. Jechałam akurat na przedzie z Bogdanem, gadaliśmy sobie o jeździe na rowerach, kiedy zorientowaliśmy się, że nasi gdzieś poznikali. Zwolniliśmy więc i po jakimś czasie dojechał do nas Przemo, z informacją, byśmy się wrócili, bo Adam miał w planach zjazd w zielony szlak pieszy. Wróciliśmy więc i wszyscy razem wjechaliśmy w szlak zielony. Szlakiem dojechaliśmy do jez. Pławno ukrytego w głębokiej dolinie. Wszystkich nas zachwyciła czysta woda tego pięknego jeziora. Po chwili przerwy na podziwianie Pławna i porobienie fotek, pojechaliśmy dalej aż do skrzyżowania zielonego szlaku z Dużym Pierścieniem Rowerowym. Jadąc cały czas szlakiem zawitaliśmy nad jez. Tuczno. Przemo, który słynie z tego, że bardzo lubi piaski, zrobił piaszczysty przeokropnie podjazd plażą znad samego jeziora na górę. Gdy już był prawie na górze, zaliczył niegroźną glebę. Potem podjeżdżał Wojtek, który nie pchał się w najbardziej kopny piach i (być może dlatego) podjechał do końca. Z Tuczna pojechaliśmy do Kołatki i dalej do Kołaty, w której zastanawialiśmy się którą ścieżkę wybrać, by szybko i sprawnie dotrzeć do Jerzykowa. Ja w tym czasie z pomocą Przema i Bogdana walczyłam z moją zwichrowaną manetką przerzutki przedniej. Wybrana został opcja dojazdu szosą. Niby kierunek się zgadzał, ale nie mogłam jakoś sobie zlokalizować w głowie tej szosy. Był to wąski, równiuteńki asfalt. Dopiero po chwili jazdy nim dotarło do mnie, że przecież jeszcze niedawno była to zwykła polna droga.... Tą nowiutką szosą jechaliśmy pod wiatr. Pierwszy jechał Przemo, ja za nim. Bardzo szybko dołączył do nas Bogdan, któremu żaden wiatr nie jest straszny i jak pocisk wyrwał do przodu. Potem każde z naszej trójki jechało samo, pierwszy Bogdan, potem Przemo, któremu ostatecznie nie byłam w stanie dotrzymać koła, ja i dalej reszta ekipy. Kiedy dojeżdżałam do Jerzykowa, Bogdan już z niego wracał by nie stać w miejscu i nie czekać. Swoim zwyczajem zawrócił i robiąc kółeczko wrócił po tych, którzy jeszcze nie dojechali. W Jerzykowie, za kościołem zjechaliśmy nad jez. Kowalskie. Tam na skarpie zrobiliśmy sobie odpoczynek. Przemo i ja zeszliśmy na plażę i ćwiczyliśmy równowagę próbując jak najdłużej ustać na 2 wbitych w nią cienkich drewnianych palach. Nasze zmagania uwiecznił na fotkach Adam :). Potem Przemo i Darek ćwiczyli jazdę w piasku po plaży i Darek zaliczył swoją drugą tego dnia glebę :). W Jerzykowie Ewie zaczęło się już trochę spieszyć. Jako, że z nas wszystkich miała najdalej do domu, nie chciała wracać po ciemku. Postanowiliśmy zatem, już bez kombinowania z mapą, wracać bardzo dobrze mi znanymi ścieżkami do Wierzenicy, z której do samego Poznania jest (tylko albo aż) 15 km. Jechaliśmy lasami wzdłuż południowego brzegu jez. Kowalskiego dojeżdżając w ten sposób do Barcinka. W Barcinku droga gruntowa przeszła w płyty betonowe, którymi 84 dotarliśmy do szosy łączącej tamę na jeziorze i krajową drogę nr 5. Przecięliśmy tę wąską szosę jadąc dalej prosto lasami do stawów hodowlanych w Wierzonce, za którymi był niedługi leśny podjazd. W tym miejscu opowiedziałam zabawną historyjkę, jak to kiedyś bardzo zmęczona wracałam z rowerowej wycieczki i na tym podjeździe wyprzedził mnie facet na rowerze typu Wigry III z papierosem w ustach :)). Dojechaliśmy do szosy Kobylnica – Wierzonka, wbijając się po jej przekroczeniu ponownie w nierówne leśne ścieżki. Potem była Czerwona Droga, leśna ścieżka z starą martwą sosną o przedziwnym kształcie, pod którą dumał kiedyś Krasiński, Stary Sad i Wierzenica. W Wierzenicy na chwilę podjechalismy pod dworek Cieszkowskich, bo nie wszyscy go mieli okazję widzieć i tam pożegnałam się z ekipą. Oni pognali w dół i dalej chyba w kierunku Janikowa, a ja zjechałam do domu, kończąc ten bardzo udany rajd. Z licznika wyszło mi: czas – 4,20,31, dystans – 72,79km, średnia – 16,7km/h, maksymalna – 31,8km/h. Marzena. ZEBRANIE 29.10.2008. na zebraniu było 9 osób: Robert M., Mateusz R., Adam M., Darek R., Kuba S., Ewa N., Paweł P., Krzysztof C. oraz ja. Kuba opowiadał nam o swoich wrażeniach z rajdu górskiego (góry Orlickie i Bystrzyckie), na którym był z Michałem K. Ewa i Adam z kolei pokazywali nam zdjęcia z poprzedniego rajdu (do Zielonki prowadził Adam) - miło było popatrzeć, pośmiać się i powspominać. Marzena. 66. RAJD DO EWY – 02.11.2008. Rajd zaplanował i poprowadził Darek R. Z Poznania wyjechały 2 osoby: Darek i Bartek K. Później, w Mosinie dołączyła do nich Ewa N. Z Poznania, spod pomnika Starego Marycha Darek i Bartek jechali szlakiem nad Wartą. W Mosinie, u Ewy zjedli pyszny bigos myśliwski. Od Ewy wracali łęgami nadwarciańskimi do Rogalina i potem dalej przez Daszewice i Babki dojechali do Poznania. Przejechali 60 km. Marzena ZEBRANIE 05.11.2008. na zebraniu było 10 osób: Paweł P., Ewa N., Darek R., Kuba S., Zbyszek N., Michał K., Bartek K., Mateusz R., Krzysztof C. oraz ja. Wraz z Pawłem - Prezesem, ja sekretarzowa gnębiliśmy naszych dłużników o zaległe relacje. W sposób szczególny uwzięliśmy się na biednym Michale, który zalega mi (obok Andrzeja K.) z największą ilością wypracowań ;). Ponieważ zbliżało się losowanie totolotka, podczas którego można było wygrać 40 mln. zł, robiliśmy sobie plany, co zrobimy z taką kasą, gdy już ją wygramy. Myśleliśmy o drogocennych rowerach, rowerach na każdą okazję, wozie technicznym wiozącym za nami na rajdach wszystkie potrzebne graty i o wozie zasłaniającym nas przed wmordewindem. Było przy tym pełno śmiechu. Marzena. 67. BŁOTO I KRZAKI – 08.11.2008. Kuba tak fajnie zaplanował ten rajd, że po wyjeździe z Poznania wszyscy pojechali w stronę Puszczy Zielonki przez Wierzenicę. Dzięki temu mogłam pospać sobie nieco dłużej. W Wierzenicy spotkałam się ze Zbyszkiem N., który nie zdążył na zbiórkę pod Marychem i razem ze mną postanowił poczekać na ekipę w Wierzenicy. Czekaliśmy na 85 mostku na rz. Głównej. Dość długo czekaliśmy (jakieś pół godziny), ale czas nam szybko zleciał na pogawędce, poza tym nie marzliśmy, bo było jak na listopad całkiem ciepło. Dzień w istocie był wyśmienity na rajd – była piękna słoneczna pogoda. W końcu nadjechali: Kuba, Darek i po raz chyba trzeci z nami (ja widziałam kolegę po raz pierwszy) - Tomek. Tak to w 5- osobowym składzie pojechaliśmy w lasy. Zaczęliśmy od asfaltowego podjazdu do wsi, potem przed chatą krytą strzechą skręciliśmy w prawo, jadąc nad stawy hodowlane. Potem leśnymi ścieżkami pojechaliśmy nad jez. Kowalskie. Przy tamie zrobiliśmy sobie przerwę śniadaniową. W tym czasie Kuba zmagał się z nieładnie chodzącą przerzutką przednią Tomka. Kiedy ruszyliśmy, prawie od razu wjechaliśmy w zapowiadane w tytule rajdu krzaki. Krzaki te towarzyszyły nam bardzo długo, a po drodze pojawiło się nie tylko błoto, zdradzieckie mokre liście i korzenie, ale też bagna, na których spotkaliśmy 2 sarny. Jechaliśmy trzymając się możliwie blisko linii brzegowej północnej strony jez. Kowalskiego. Ścieżka to była niełatwa. Podczas przeprawy nią glebę zaliczyła większość z nas – tzn.: Zbyszek, Darek oraz ja. Były to jednak gleby zupełnie niegroźne i każde z nas szybko się pozbierało. W wielu miejscach musieliśmy przenosić nasze rowery przez stosy gałęzi, powalone drzewa, a nawet 3 razy przez niewielkie strumyki wpadające do jeziora. Poziom wody w jeziorze był wyraźnie obniżony, z czego skwapliwie skorzystaliśmy, wjeżdżając w miejsca, które normalnie są zalane wodą. Udało nam się m.in. zdobyć wyspę – brnąc w grząskim piachu objechaliśmy ją sobie. Przedarliśmy przez błoto i krzaki i zjechaliśmy całą północną krawędź jez. Kowalskiego. Objazd ten zakończyliśmy krótko po przeprawieniu się przez trzeci strumyk - wyjazdem na szosę Kowalskie – Jerzykowo. Zasygnalizowaliśmy Kubie, że by się przydał jakiś sklep, wobec czego z Jerzykowa pojechaliśmy w stronę Borowa. Ponieważ tam nie udało nam się namierzyć żadnego czynnego sklepu, udaliśmy się przez Gorzkie pole i dalej lasami przez przesmyk między jeziorami Stęszewskim a Wronczyńskim w stronę Stęszewka. W Stęszewku czynny był słynny, znany nam wszystkim sklep. Zrobiliśmy zakupy i rozsiedliśmy się na ławkach przy drewnianych stolikach. Mój rogal i sok pomidorowy były przepyszne :). Po tej miłej przerwie ruszyliśmy w dalszą drogę. Czasu mieliśmy coraz mniej i zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że niedługo zrobi się ciemno, ale mimo tego postanopwiliśmy się jeszcze chwilę poszwędać po Puszczy. Pojechaliśmy w stronę Traktu Bednarskiego, odwiedziliśmy rezerwat Klasztorne Modrzewie i dojechaliśmy do serca Puszczy – miejscowości Zielonka. Z Zielonki zaczął się nasz powrót do domu: było już szaro i z tego co pamiętam jechaliśmy cały czas (lub prawie cały czas) szlakiem czerwonym pieszym. W międzyczasie każde z nas, kierując się tym ile jeszcze widzi, w odpowiednim momencie włączyło swoje lampki. Szlakiem czerwonym dojechaliśmy do głównego traktu Owińska – Milno, którym udaliśmy się do Maruszki. Na Maruszce Kuba, Darek, Zbyszek i Tomek pojechali w stronę Kicina i dalej do Poznania, natomiast ja dojechałam do Milna i tam wskoczyłam na polną ścieżkę, którą dojechałam do samej Wierzenicy (oj, michałowa mocna lampka przednia przydała mi się bardzo!). Z licznika wyszło mi: czas - 3,56,35, dystans – 53,18km, średnia – 13,4km/h, maksymalna – 40,1km/h. Marzena. 68. RAJD TANDEMOWY – 09.11.2008. 86 Tym razem z różnych względów w długi listopadowy weekend nigdzie nie pojechaliśmy klubowo. Większość pracowała i nie miała szans na urlop, innym się nie chciało lub też nie mieli kasy. Ostatecznie w ramach tzw. Rajdu Niepodległościowy zorganizowałam jednodniowy rajd tandemowy. Skąd pomysł? Ano z życia. Byłam w trakcie pisania tekstu o tandemach do "Rowertouru" i na gwałt potrzebowałam się przejechać na tandemie, żeby w ogóle wiedzieć o czym piszę. Po żmudnych poszukiwaniach okazało się, że tandemami dysponuje w Poznaniu jedynie Wielkopolski Klub Kultury Fizycznej Sportu i Turystyki Niewidomych i Słabowidzących "RAZEM". W efekcie umówiłam się z Eugeniuszem Taczkowskim, jego szefem, na wspólny wyjazd. "Cyklista" spotkał się standardowo pod Marychem. Byłam ja, Paweł P., Krzysiek A., nowy kolega, którego imienia nie pamiętam (podobno był już na jakichś rajdach z nami), Darek R. i Robert M. Na Czarną Rolę pojechaliśmy przez Cytadelę, bo Robert koniecznie chciał nas rozgrzać. Na miejscu okazało się, że miałam jechać na tandemie z osobą niedowidzącą, co mnie wprawiło w totalny szok, gdyż tego się absolutnie nie spodziewałam. Bałam się jak diabli, że się wywalę i na dodatek zrobię krzywdę nie tylko sobie, ale też niepełnosprawnej osobie. Masakra. Jakoś jednak poszło i ostatecznie - wcale nie było tak strasznie, a nawet było na tyle fajnie, że postanowiłam z nimi jeździć od czasu do czasu. Jazda na tandemie... pierwsze wrażenie przedziwne. Wydawało mi się, że tył roweru "ucieka" mi na boki, chwieje się, że mam totalnie płynną ramę, która lada moment się złamie. Strasznie trudno na początku jazdy było wejść w zakręt, zmienić pas ruchu, czy po prostu skręcić - przede wszystkim ze względu na nietypową - jak dla mnie - długość roweru oraz ze względu na jego ciężar (sam rower waży lekko 20 kg, a do tego trzeba liczyć moje 50 kg i pasażera jakieś 70 - 80 kg - robi się więc całkiem pokaźna masa!). Jednak po jakiś 10 km przyzwyczaiłam się do nowych gabarytów. Podczas jazdy tandemem ważne jest też, żeby znaleźć wspólny rytm jazdy z pasażerem, bo inaczej szarpie rowerem. Zaskoczyła mnie prędkość jazdy. W sumie to logiczne, bo przecież pedałują dwie osoby. Ci, którzy byli na standardowych rowerach, musieli się wysilić trochę, by dotrzymać koła tandemom. W sumie przejechaliśmy z klubem "RAZEM" 42 kilometry. Pod koniec miałam już serdecznie dosyć, bolały mnie wszystkie mięśnie (być może dlatego, że byłam totalnie spięta), marzyłam tylko o tym, żeby dojechać do celu i przesiąść się na własne dwa kółka. W sumie na rajdzie "Cyklista" przejechał tego dnia 52 km. Ewa N. 69. W POSZUKIWANIU BOBRÓW – 10.11.2008. Rajd zaplanował i poprowadził Darek R. Uczestniczyły 3 osoby: Darek, Gosia i Maria (obie z klubu OGNIWO, Maria dołączyła w Biedrusku). Dzień był to ładny, słoneczny i jak na listopad ciepły - + 15°C. Spod Starego Marycha pojechali przez Naramowice, trasą ściśle wzdłuż Warty. Nad Wartą widzieli „zgryzy” bobrów, oraz ciekawy dąb, który składał się z 4 pni i miał łączny obwód około 9m. Dojechali do leśniczówki Marianowo i dalej przedzierali się przez Las „lody”, Górę Stalina, Las Artyleryjski, Glinno i Złotniki. Do Poznania wracali przez Strzeszynek i Rusałkę. Łącznie przejechali 56 km, głównie po terenie i bezdrożach. Marzena. 70. RAJD DO ZANIEMYŚLA – 11.11.2008 – RAJD NIEPODLEGŁOŚCIOWY Był 11 listopada więc rano miasto było wymarłe… chyba tylko dlatego wyjątkowo nie spóźniłem się na własny rajd. Sam rajd był przez Ewą ze dwa razy odwoływany, znów reanimowany a w końcu przejęty przeze mnie więc oczywiście żaden ryzykant nie pojawił się pod Marychem. Trudno. Poczekałem 15 minut i zadzwoniłem do kumpla. 87 On akurat miał ochotę gdzieś jechać, więc moje plany powrotu do domu i wyspania się pozostały niezrealizowane. Następną godzinę spędziłem telepiąc się pod zimny i silny wiatr do Głuszyny. Trochę rozmarzłem i już razem ruszyliśmy dalej w stronę Rogalina, nadal pod wiatr. Dopiero kiedy dotarliśmy do lasu zrobiło się całkiem znośnie, nawet słońce na chwilę wyszło. Do Rogalina i tak nie dojechaliśmy za polem, gdzie wojsko zasadziło kilka radarów skręciliśmy na południe i odrobinę błądząc dotarliśmy do Mieczewa. Tam przeskoczyliśmy na drugą stronę trasy i dalej stylem z lekko błądzącym dotarliśmy Czołowa. Dalej przez Mościenicę dotarliśmy na jezioro Kórnickie. Objechaliśmy zachodnią stronę jeziora i dotarliśmy do Bnina. Dalej przez Dworzyska i Mieczewo dotarliśmy do Daszewic. Stamtąd czekał mnie już samotny powrót do domu. Miałem nadzieję na wiatr w plecy, ale jak na złość przestało wiać. Dst = 100km 2 osoby Kuba ZEBRANIE ZARZĄDU - 12.11.2008 Przed zwykłym, odbywającym się co środę zebraniem Klubowiczów, miało miejsce zebranie Zarządu. W zebraniu tym udział wzięli: Paweł P. - prezes, Kuba S. wiceprezes, Marzena Sz. - sekretarz 1, Maciej D. - sekretarz 2, Paweł O. - skarbnik. Rozmawialiśmy o promocji naszego Kubu i kampanii plakatowej oraz o kończącym się już remoncie siedziby. Zrobiliśmy porządki personalne - osoby, które przestały aktywnie uczestniczyć w życiu Klubu zostały (za ich zgodą) przemianowane z członków zwyczajnych na korespondentów. Omawialiśmy też cele Zarządu na resztę kadencji, a są to: oficjalne, uroczyste otwarcie naszej siedziby, zorganizowanie klubowej wigilii i Sylwestra, aktualizacja kroniki - ściągnięcie od dłużników zaległych relacji i sprawa naszej strony internetowej. Marzena ZEBRANIE - 12.11.2008 na zebraniu było 7 osób: Kuba S., Maciej D., Paweł P., Paweł O., Marzena Sz., Bartek K. oraz Mateusz R. Zebranie zarządu, które odbyło się bezpośrednio przed klubowym płynnie w klubowe przeszło. Nie siedzieliśmy długo, kontynuowalismy dyskusje o przyszłości naszego klubu. Marzena. 71. N-TY RAJD DO ZIELONKI – 15.11.2008 – SOBOTA Rajd ogłosiłam późno. Udało mi się dorwać do Internetu i wstawić informację o wypadzie na stronce dopiero w piątek około godz. 16.00. Mimo to miałam nadzieję, że ktoś zdąży ją zobaczyć i zdecyduje się pojechać na mój mający się odbyć dnia następnego rajd do Puszczy Zielonki. Sobotni poranek był brzydki, bardzo pochmurny i przez prawie cały czas z nieba leciała leciuteńka mżawka. Dojechałam rowerem do Poznania pod pomnik Starego Marycha punktualnie o 10.00. Nikogo nie było. Odczekałam nasze zwyczajowe 15 minut trzęsąc się z zimna ale nikt się nie zjawił. Pozostało mi więc albo wrócić do domu i rajd odwołać, albo pojechać i zrobić rajd samotniczy. Jadąc przez leśne tereny rekreacyjne miasta Poznania a potem terenem, brzegiem jez. Swarzędzkiego i ul. Mechowską aż do drogi krajowej nr 5, zastanawiałam się czy by nie zjechać do domu. Przejechałam skrajem łąki i lasu przez dolinę rz. Głównej, spotykając po drodze 2 sarny. Mimo brzydkiej pogody postanowiłam nie kończyć rajdu. Pojechałam do Starego Sadu, potem zjechałam nad stawy hodowlane. Przecięłam szosę Wierzenica – Wierzonka i pojechałam w podzielonkowe pola. Było sporo błota. Znalazłam sobie kilka bardzo fajnych błotnych ścieżek, których normalnie nie ma, a 88 które zostały na chwilę utworzone przez opony traktorów. Pola między Wierzenicą a Kicinem objechałam bardzo dokładnie. Potem pojechałam do samego Kicina i z niego jadąc żółtym szlakiem pieszym przypuściłam atak na Dziewiczą Górę. Po drodze jazdę na chwilę uniemożliwiło mi powalone drzewo. Wjechałam pod wieżę i tam zrobiłam sobie przerwę na batonika siadając przy jednym ze stolików. Wiało mocno, tak, że prawie porwało mi rękawiczki. Kiedy zjadłam, uiściłam opłatę w wysokości 3,50 zł i weszłam na wieżę, by zobaczyć widok z góry. Byłam zwłaszcza ciekawa, czy widoczna jest moja mała Wierzenica. Generalnie nie był to dobry dzień na podziwianie widoczków. Było mgliście, na górze strasznie wiało i zacinała mżawka. Wierzenicy nie zobaczyłam, zmarznięta i wydmuchana przez wiatr zeszłam na dół. Z Dziewiczej postanowiłam zjechać czerwonym szlakiem pieszym. Szlak ten musiał zostać niedawno odmalowany, bo znaczki były bardzo wyraźne. Czerwonym szlakiem pieszym kierowałam się w stronę głównego traktu Owińska - Mielno. Początkowo szlak prowadził lasem, później z niego wyszedł idąc dalej w prawo skrajem lasu i łąki. Podczas jazdy skrajem łąki i lasu zauważyłam informację o odbywającym się polowaniu. Kartka z informacją nie była jednak umieszczona na samym szlaku, a zakazywała wjazdu na jedną ze ścieżek prowadzących do lasu na wschód od szlaku czerwonego, którym jechałam. Chwilę po tym, jak zauważyłam kartkę usłyszałam wystrzał, a potem zobaczyłam lecący w stronę łąki dość nisko (mniej więcej na wysokości mojego ramienia) pocisk. Wystraszona, położyłam się na ziemi i zaczęłam krzyczeć ale chyba nikt mnie nie usłyszał, bo myśliwi nie przestali strzelać (zanim udało mi się wydostać z terenu polowania usłyszałam jeszcze kilka wystrzałów). Kiedy leżałam, podbiegł do mnie pies myśliwski, myślałam, że w ślad za nim ktoś przyjdzie mi z pomocą. Niestety jednak nikt nie przyszedł. Krzycząc częściowo szłam pochylona, częściowo jechałam powoli rowerem (miałam z tyłu włączoną dość mocną lampkę), udało mi się szczęśliwie opuścić teren polowania. Kiedy znalazłam się na trakcie Owińska – Mielno, zobaczyłam na jego linii rozstawionych myśliwych. Podjechałam do jednego z nich, informując, że teren polowania nie został w sposób odpowiedni zabezpieczony przed wstępem osób postronnych i że moje życie i zdrowie zostały narażone na niebezpieczeństwo. Myśliwy upierał się, że teren jest dobrze oznakowany (jednocześnie przyznając, że z terenu objętego polowaniem zostali ściągnięci dwaj biegacze). Kiedy poprosiłam w/w myśliwego o powiadomienie właściwej ku temu osoby, by ponownie ustawiono oznaczenie informujące o odbywającym się polowaniu (by zapobiec ew. wejściu na teren polowania kolejnych osób), zostałam potraktowana lekceważąco – myśliwy cały czas twierdził, że oznakowanie jest i najwyraźniej nie miał zamiaru nikogo powiadamiać o jego braku. Z pełnym spokojem i z uśmiechem, tak jakby nic złego się nie stało, stwierdził że jestem cała i zdrowa i że dalej mam jechać traktem w stronę Maruszki (zastosowałam się). Przed odjazdem zapytałam jeszcze o nazwę koła łowieckiego. Otrzymałam odpowiedź, że jest to Poznański Związek Łowiecki. Po całym tym zajściu nie czułam się dobrze. Cały czas będąc w szoku jechałam jak automat do domu. Przejechałam przez Maruszkę i dalej polami z Milna wróciłam do Wierzenicy. Nie przeszkadzało mi nawet miejscami dość głębokie błoto. Z licznika wyszło mi: czas – 3,53,21, dystans – 63,15 km, średnia – 16,2 km/h, maksymalna – 30,7 km/h. 89 Marzena. 72. 14-TY RAJD NIEPODLEGŁOŚCI – 16.11.2008 - NIEDZIELA Rajd zaplanował i poprowadził Darek R. Prowadzący postanowił zrobić rajd do Jaryszewa z okazji 90 rocznicy odzyskania niepodległości. W wypadzie tym uczestniczyło 5 osób: Darek, Gosia, Bogdan, Jurek, Mietek. Z Jaryszewa zabrali potem jeszcze 2 osoby, o których nie mam żadnych dokładniejszych informacji ;). Pogoda niestety nie dopisała – było pochmurno i padał lekki deszcz. Pojechali następującą trasę: Rusałka, Kiekrz, Starzyny, Pamiątkowo, Kąsinowo, Szamotuły, Szczucin, Piotrkówko, Jaryszewo. Darek podał mi informację o 14 szamotulskim Rajdzie Niepodległości w agroturystyce „AMERYKA” – więc przypuszczam, że tam wstąpili i być może na krótszy bądź dłuższy czas się zatrzymali. Wracali przez Niemieczkowo, Nieczajnę, Sobotę, Psarskie i Rusałkę. Trasa miała być szosowa, ale okazało się, że wyszedł im zamiast szosy teren – bardziej lub mniej piaszczysty. Darkowi na wertepach rozkręcił się bagażnik. Przejechali 89km. Marzena. ZEBRANIE - 19.11.2008 na zebraniu było 11 osób: Ewa N., Paweł P., Paweł O., Krzysztof A., Mateusz R., Kuba S., Maciej D., Darek R., Marta G. (po raz pierwszy), Krzysztof C. oraz ja. ZEBRANIE - 26.11.2008 na zebraniu było 12 osób: Magda H., Maciej D., Mateusz R., Lopi, Ewa N., Paweł P., Michał Z., Paweł O., Kuba S., Marta G., Krzysztof C. oraz ja. Na zebraniu planowaliśmy rajd na weekend, oraz opowiadaliśmy Marcie, która już po raz drugi się pojawiła na naszym cośrodowym spotkaniu o Klubie. Marzena. POTOP SIEDZIBY KLUBU AKTR CYKLISTA – 28.11.2008 – PIĄTEK Dnia 28 listopada 2008r. jak grom z jasnego nieba spadła na nas wiadomość, że w naszej pięknej, nowej siedzibie, do której lada dzień mieliśmy się przenieść z pomieszczenia PTTK, był POTOP. Robert M. poinformował nas, że gdzieś na os. Piastowskim pękła rura i w związku z tym zalało całą piwnicę (w tym i nasz klub) pod budynkiem nr 74. W piwnicy, w której znajduje się nasz klub są 2 prysznice z kratkami ściekowymi. Okazało się, że tymi właśnie kratkami ŚMIERDZĄCA woda wybiła do piwnicy. Robert ogłosił, że będzie w Klubie około godz. 14.30 i że od tej godziny chętni mogą się schodzić by pomóc w sprzątaniu skutków potopu. W wyniku potopu najbardziej ucierpiało pomieszczenie, które obecnie dzielimy z PTTK. W akcji sprzątania po potopie udział wzięli przede wszystkim: Ewa N., Robert M., Paweł P., Mateusz R., Paweł O. straty tuż po katastrofie Robert ocenił następująco: 1. w klubie AKTR Cyklista - nie wiadomo co z kompem, raczej jak wyschnie powinien działać, wszak miał może z max 5cm gnojówki w sobie, - ściany przy oknach chwyciły wodę i widać to na farbie (grzyb murowany), kafelki raczej nie odpadną, - zostało wypompowanych z klubowej posadzki kilkadziesiąt wiader gnojówki, 2. oddział PTTK – najgorzej zalane pomieszczenie - 35 pełnych wiader gnojówki plus mycie podłogi, nie obejdzie się pewnie bez podnoszenia wszystkich szaf, 90 - zamoczone zostały książki, które stały w kartonach na podłodze - Paweł z Mateuszem porozkładali je aby wyschły, - płytki z PCV - można zbierać do kosza bo na pewno odejdą - niekoniecznie wszystkie, - nogi regałów mam nadzieję, że się nie rozejdą (rozwarstwią) pod wpływem wody 3. magazyn sklepu z odzieżą używaną - drugie pomieszczenie, które też kiepsko wygląda - wykładzina poszła na śmietnik, zniszczeniu uległo też wszystko to co leżało na ziemi, - nasiąkły wodą palety, na których były ciuchy (palety do wyrzucenia), - prawdopodobnie przez parę dni sklep będzie musiał być zamknięty, ze względu na smród odstraszający klientów 4. korytarze plus kibelki - zalane - szczególnie zalany był ten, z którego korzystają pracownicy sklepu z odzieżą używaną, u nas było ok. 3cm wody, - korytarz w miarę OK Po posprzątaniu: 1. U nas niewielkie straty, wszystko szybko wysycha, może nie będzie grzyba i konieczności ponownego malowania. Komputer został odratowany przez Kubę S. 2. W PTTK-u do wyrzucenia linoleum i część zalanych książek, regały powinny przetrwać. Dobrze, że nie kładliśmy paneli podłogowych - mielibyśmy remont. Budynek jest ubezpieczony i jest szansa na częściowe pokrycie strat. Szczególnie dużo pracy w odratowanie naszej siedziby włożyli: Paweł O., Paweł P., Robert M. oraz Mateusz R. Bez ich szybkiej reakcji straty pewnie by były znacznie większe. Należą się im więc gorące podziękowania za włożony trud. Dzięki szybkiemu usunięciu wody ściany nie złapały grzyba. Opracowała Marzena Sz. 73. RAJD NA POŁUDNIE – 29.11.2008 – SOBOTA Rajd ten należy zaliczyć do ekstremalnych, mimo że miał być leserski. Przyczyną jest pogoda. Najpierw deszcz, potem regularna ulewa. W zasadzie można się było tego spodziewać, gdyż prognozy nie były zachęcające. Liczyłam jednak, że się uda, zwłaszcza, że jak wyjeżdżałam z domu było wprawdzie pochmurno i buro, ale nie padało. Kiedy dojeżdżałam pod Marycha, lekko mżyło. Po drodze jakiś złamas w wypasionej furze zajechał mi drogę a ul. Półwiejskiej, tak, że musiałam ostro dać po heblach, żeby nie rozkwasić się na jego drzwiach. Było ślisko, więc obrócił mi rower o 90 stopni. Na szczęście coś mnie tknęło i zaczęłam zwalniać sporo wcześniej, jak tylko zobaczyłam ten samochód. Mam wrażenie, że spasiony wieprz (nie obrażając wieprza) w furze zrobił to celowo. Oczywiście doszło do ostrej wymiany zdań, w której koleś twierdził, że ma kumpli policjantów i oni mi tu zaraz pokażą. Na starcie nikogo nie było. Poczekałam standardowy kwadrans i ruszyłam - zgodnie z planem - w kierunku Mosiny. W ramach rajdu mieliśmy dziś odwiedzić Michała. Z kilometra na kilometr deszcz się nasilał, a jak zjechałam nad Wartę, to już była regularna ulewa. Nie mam błotników, więc ostro zeszmacona i bardzo z siebie zadowolona wróciłam do domu. Przejechałam tylko 45 km, a mimo to odczułam, że byłam na rowerze. Pewnie deszcz dał mi trochę do wiwatu. 91 Ewa N. ZEBRANIE - 03.12.2008 na zebraniu było 9 osób: Lopi, Krzysztof A., Michał Z., Mateusz R., Maciej D., Darek R., Kuba S., Paweł P., Marta G. Na tym zebraniu mnie nie było, Prezes nasz - Paweł P. przekazał mi, że poza zwykłymi pogawędkami jakie się toczą na naszych zebraniach został ustalony rajd na weekend, który poprowadzi Ewa. M. 74. RAJD KLIMATYCZNY – 06.12.2008 – SOBOTA Rajd był połączony z przejazdem rowerowym przez Poznań, zorganizowanym m.in. przez Sekcję Rowerzystów Miejskich, z okazji tzw. szczytu klimatycznego, który odbywał się w tym czasie w naszym mieście. Na starcie - tym razem pod pomnikiem Mickiewicza, bo spod Zamku ruszał przejazd poza mną i Pawłem P. pojawił się Kuba S., Maciej D. i Krzysztof A. Potem spotkaliśmy jeszcze Lecha S., Zbyszka N. i Darka R. Początkowo wydawało nam się, że poznańscy rowerzyści znów zawiedli. Wyglądało na to, że pod Zamek zjechało zaledwie kilkadziesiąt osób i Poznań znów stracił szansę na pokazanie swojej rowerowej siły. Jednak gdy odgwizdano start, rowerzystów - nie wiadomo skąd - pojawiło się mnóstwo. Nie wiem, skąd wychodzili i gdzie się wcześniej poukrywali, ale nagle na Świętym Marcinie zaroiło się od dwóch kółek. Super widok! Jechaliśmy m.in. przez Kaponierę, Most Dworcowy, Kościuszki i Stary Rynek na Plac Wolności. Było bardzo wolno, bardzo dostojnie i bardzo zimno. Mimo to warto było, bo Poznaniowi takie rowerowe demo są bardzo potrzebne. Poza tym to świetne uczucie, kiedy na ulicach tworzą się rowerowe korki. Całe miasto jest wtedy nasze! A blachosmrodziarze stoją i czekają aż przejedziemy. I o to chodzi. Z Placu Wolności zmyliśmy się nad Wartę, na wały zjechaliśmy na Chwaliszewie. I pojechaliśmy do Lasku Dębińskiego, by mostem kolejowym wzdłuż rzeki przekroczyć Wartę. Trochę pokluczyliśmy po nadwarciańskich chaszczach, było kilka przeniosek rowerowych w ramach rajdu leserskiego, a jakże, ale ogólnie trafiliśmy do celu. Po drodze z rajdu zrezygnował Maciej i Lechu, a ja, Paweł, Kuba i Krzysiek ruszyliśmy po przygodę. Założeniem rajdu, zdefiniowanym w trakcie jego trwania, było odkrywanie dróg nieznanych. Dlatego też na Starołęce, jak tylko się dało, zjechaliśmy nad Wartę, by nadal szukać nowych dróg, będących alternatywą dla asfaltu. Niestety po kilkuset metrach zarządziliśmy odwrót, gdyż noszenie rowerów przez bycze krzaczory to jednak lekka przesada, zwłaszcza wtedy, gdy nie ma widoków na zmianę. Ponownie nad Wartę zjechaliśmy za autostradą i terenem wzdłuż Warty, głównie po wędkarskich, ledwie wydeptanych ścieżynkach darliśmy przed siebie. Nasze zadki dostały ostro w kość na muldach i polnych wykrotach, więc z ulgą powitaliśmy jakiś ciek wodny przecinający naszą drogę, przez który nie dało się przejechać. Trzeba było wrócić do asfaltu - wyjechaliśmy zdaje się we Wiórku. Mniej więcej tutaj postanowiliśmy się rozstać. Krzysiek i Kuba wrócili sobie znanymi ścieżkami do Poznania, a ja z Pawłem do Mosiny. W Mosinie spotkaliśmy Darka, potem autem dojechał Michał Z. i we czwórkę odwiedziliśmy Michała K. W sumie przejechaliśmy 58 km. Ewa N. ZEBRANIE – 10.12.2008 Na zebraniu było 10 osób: Borys W., Darek R., Kuba S., Krzysztof A., Ewa N., Paweł P., Bartek K., Mateusz R., Maciej D., Marta G. 92 Nie było mnie na tym zebraniu, ale z tego co się dowiedziałam, ci którzy byli ustalali menu na naszą mającą się odbyć w najbliższą sobotę wigilię klubową. Ustalony został jeden rajd na weekend – ma go poprowadzić Maciej D. Będzie to rajd do WPNu połączony z wizytą u Michała K., który po wypadku leży połamany w domu. M. WIGILIA KLUBOWA - 13.12.2008 Zgodnie z klubową tradycją Wigilia odbyła się u Prezesa czyli tym razem w Mosinie. Jako jedyny honor klubu obronił Andrzej K. przyjeżdżając z Poznania na rowerze. Pozostali wybrali pociąg lub samochody. Jak co roku impreza była „składkowa ☺”. Cykliści przywieźli sałatki, ciasta, soki i inne specjały. Krzysztof C. po drodze na wigilię odebrał pyszne ciasto od Michała Z. który niestety się rozchorował i nie mógł uczestniczyć w klubowym spotkaniu. Podobny manewr zastosowaliśmy z odbiorem pysznej zupy grzybowej którą przygotowała Magda H. Tym razem w roli kuriera wystąpił Zbyszek N. ☺ Magda miała się pojawić wieczorem, ale niestety nie udało jej się dojechać. Wigilia oficjalnie miała rozpocząć się o 17:00, ale zanim wszyscy przyjechali zrobiła się prawie 18:00 Cześć oficjalną rozpoczęliśmy wspólnym zdjęciem. W roli fotografa wystąpił Andrzej K. Na klubowej Wigilii jak tradycja nakazuje nie mogło zabraknąć również opłatka. Po krótkim przemówieniu Prezesa uczestnicy spotkania przełamali się opłatkiem składając sobie wzajemnie życzenia. W tym roku po raz pierwszy mieliśmy bardzo silną i liczną grupę rodzinną. Małe i trochę większe szkraby były dosłownie wszędzie. Po wspólnym opłatku zasiedliśmy do syto zastawionego stołu. Było trochę ciasno, ale wszyscy jakoś się pomieścili. Podczas wieczerzy dotarł do nas jeszcze jeden gość – miłą niespodziankę sprawił nam Tomek G. który wcześniej deklarował, że niestety nie da rady przyjechać. Po wieczerzy klubowicze postanowili odwiedzić Michała K. Większość wybrała spacer. Rodzice z dziećmi podjechali do Michała samochodami. Muszę przyznać, że jak Michał zobaczył tylu ludzi to trochę się zdziwił (a jeszcze bardziej jego rodzice ☺). Niemniej jednak z odwiedzin bardzo się ucieszył. Po powrocie do Prezesa goście zaczęli się powoli rozjeżdżać. Pod wieloma względami była to wyjątkowa wigilia. Po raz pierwszy pojawiło się na niej tyle rodzin z dziećmi, którymi wszyscy bez wyjątku byli oczarowani. Pomimo różnej frekwencji na rajdach i spotkaniach w ciągu roku na wigilii było mnóstwo klubowiczów oraz sympatyków. Odwiedziny u Michała także były ważnym momentem pokazującym, że w razie potrzeby możemy liczyć na innych. Klubowa Wigilia wpisała się już na stale w tradycje AKTR Cyklista jako wydarzenie ważne i będące częścią tego klubu. W klubowej wigilii uczestniczyli: Natalia Karol i Joachim P. Bartek, Hania i Matylda K. Robert Hania i Marek M. Kasia Radek Zosia i Karolinka S. Zbyszek N. Borys W. Paweł O. Darek R. Maciej D. Mateusz R. Kuba S. Krzysztof A. Krzysztof C. Marzena S. Marta G. Andrzej K. 93 Tomek G. Ewa N. Paweł P. Za spotkanie przy opłatku dziękuje serdecznie wszystkim jego uczestnikom. Z rowerowym pozdrowieniem Paweł P. Prezes AKTR Cyklista 75. RAJD DO MICHAŁA – 14.12.2008 - NIEDZIELA Rajd standardowy na południe i do Michała Trasa: Stary Marych – Dębina – szlak Nadwarciański – Puszczykowo – BCM – Mosina – Puszczykowo – nowy (piękny) asfalt do Lubonia – Poznań Dystans: 45 km Uczestnicy:Maciej D. (prowadzący), Marta (nowa), K. A., (Kuba S.), (Darek) (3 + 2) Czas netto: 2h30 Średnia: 18km/h Opisuje Maciej D.: Piękny ‘zimowy’ poranek przywitał mnie słoneczkiem i powtórką odcinka „Cejrowskiego” (niestety). O 10:25 doszedł SMS od Ewy, która zawiadamiała, że właśnie się obudziła ;-) i życzy udanego treningu. Chroniony zimowymi ciuszkami (2 stopnie Celsjusza) wyruszyłem w kierunku Marycha. Ten krótki dojazd umiliła mi puszczona gdzieś na mieście, z radia, piosenka: „Have yourself a Merry Little X-mas” w wersji Chrisa Martina. Pod Marychem zastałem Martę, która miała zadebiutować na rajdzie Cyklisty. Przyjechała na swoim trekingowym, 8-rzędowym, czarnym Arkusie, wyposażona w plecak z narzędziami i jakimś prowiantem. Chwilę później pojawił się Krzysiek w gamexie. Wreszcie dojechał Kuba. Na starcie odmarzliśmy statutowe 15’ i ruszyliśmy. Jako, że ekipa była przyzwoita, a Marta umie jeździć na kole nie musiałem martwić się tempem (które i tak miało być umiarkowane), dzięki czemu żwawo przejechaliśmy miasto oraz Dębinę – plotkując rowerowo. Standardowy skręt w lewo przy sklepie (bez postojów – porządna ekipa!) i po chwili mogliśmy cieszyć się widokiem jeszcze płynnej Warty. Marta nie miała problemów z utrzymaniem się w naszym skromnym gronie ani na płaskim, ani na pofałdowanym, zjazdy z ostrożnością, ale bez strachu zjeżdżała, a ‘podjazdy’ podjeżdżała. Braki w technice nadrabiała dobrą wydolnością. Kulając się ok. 20km/h po zmarzniętym piasku wkręcaliśmy więc nową koleżankę w zawijasy rowerowania. Przed wjazdem do Puszczykowa odłączył się od nas Kuba. Pojechał coś gdzieś zawieźć, a my wykorzystaliśmy krótką przerwę na popitkę i popas. Okazało się, że Marta nie ma w ramie żadnych otworów na koszyk do bidonu i picie wozi w plecaku. Uznaliśmy to za nieporozumienie w rowerach w ogóle, a co dopiero w przeznaczonych do turystyki trekingach. Krzyś strzelił fotkę komórką, co wywołało uwagę o tym, że czasy nieskończonego strzelania zdjęć na rajdach chyba minęły, zwłaszcza że ‘nasi’ fotografowie poszli w stronę bardziej profesjonalnych aparatów (czyt. wielkich gabarytowo, nie nadających się na rower). Chwilę później byliśmy już w Puszczykowie, z kierunkiem obranym na BCM (żeby choć jeden tyci interwałek zaliczyć i pokazać umiejscowienie sklepu ‘Mekki’ Marcie). W międzyczasie zadzwonił Darek, mówiąc że jest w Puszczykowie. Umówiliśmy się, że spotkamy się u Michała. 94 Rajd dotarł do BCM-u Na miejscu rozprawialiśmy nieco o ciuszkach (na zewnątrz, sklep był naturalnie zamknięty ;-) ). Gdy rozmowa zeszła na kaski Marta oznajmiła, że kask posiada, ale o zgrozo!, został w domu (Marta była w czapce). Nie było innego wyjścia: razem z Krzyśkiem wygłosiliśmy kazanie dot. noszenia kasku poparte klubowymi oraz osobistymi kolizjami/wypadkami. Miejmy nadzieje, że odniesie skutek. Zjazd do drogi na Mosinę był całkiem miły i po kilku minutach, ok. 13-stej, powitali nas rodzice Michała. Darek dojechał chwilę po nas. Na górze przy herbatce i ciastku (trochę Michałowego, trochę po-wigilijnego) rozmawialiśmy o maratonach, wyścigach etapowych, pomiarze mocy w porównaniu z pomiarem tętna, ‘preclu’ i ‘odprysku’ (alt.pl.rec.sport.kolarstwo), górskich podjazdach i procentach (a jakże!), zimowych rajdach historycznych, wreszcie o naszym dzisiejszym rajdzie. Po godzinie postanowiliśmy się zbierać. Przez Mosinę przeprowadził nas Darek, który poratował skrzypiący łańcuch Marty ‘letnim’ (czerwonym) Finish Line-m (jak dla mnie w sam raz na warunki panujące tego dnia – suchutko, ICM wg Kuby dawał nawet zerową wilgotność :-) ). Ja z kolei poratowałem Darka zapasową śrubką (Imbus ‘czwórka’), gdyż swoją gdzieś zgubił w trasie tak, że latał mu bagażnik oraz błotnik. Dojazd do Poznania odbył się pięknie odnowioną ścieżką Puszczykowo-Łęczyca (asfalt jak ‘pupka niemowlęcia’, szoszoni – cieszcie się!). Rajd oficjalnie zakończył się na Dębinie. Darek i Krzyś pojechali do siebie w stronę miasta, a ja pokazałem Marcie skrót na Starołękę (wiaduktem nad Wartą), gdzie odnotowaliśmy jej pierwsze 45 klubowych kilometrów i pożegnaliśmy się. Jeszcze skrót koło kościółka i planowo, ok. 15:30 stawiłem się u siebie. Pogoda była świetna, ekipa też, tempo umiarkowane, dystans wczesnozimowy, a godziny treningowe wyrobione – rajd uważam za udany! ZEBRANIE - 17.12.2008 Na zebraniu było 10 osób: Lopi, Maciej D., Mateusz R., Paweł P., Kuba S., Krzysztof A., Paweł O., Bartek K., Krzysztof C. oraz ja. Po raz chyba pierwszy w historii całe zebranie odbyło się w naszym nowym pomieszczeniu. Nie mogliśmy co prawda usiąść, bo nie ma jeszcze krzeseł nie pachniało też kwieciem po niedawnym potopie w siedzibie, ale było sympatycznie. Razem z naszym Prezesem – Pawłem P. gnębiłam obecnych na zebraniu dłużników kronikowych by pouzupełniali zaległe relacje. Paweł O. opowiadał o swoim przyszłym rowerze, który jest fantastyczny. Gdzieś w połowie zebrania zjawił się Bartek K., który miał ze sobą ramę fulla. Był to Kross Sign 2 FR. Ciężkie co prawda – bo jakieś 5 kg (ważone moją ręką ;)), ale za to w pięknym czerwonym kolorze. Rozmawialiśmy też o kryzysie finansowym i o związanych z nim dużych podwyżkach u Pawlaka. Marzena. ZEBRANIE - 24.12.2008 Zebranie to wypada dokładnie w Wigilię Bożego Narodzenia, zostaje więc odwołane. Wszystkim Klubowiczom i Sympatykom życzymy zdrowych, wesołych świąt! ZEBRANIE – 31.12.2008 Zebranie to wypada w Sylwestra, dlatego tak jak poprzednie zostaje odwołane. Wszystkim Klubowiczom i Sympatykom życzymy szampańskiej zabawy sylwestrowej, a w nadchodzącym Nowym Roku wielu udanych rajdów! 95