: Magazyn : C-MA08-09

Transkrypt

: Magazyn : C-MA08-09
C 08
LUDZIE | Czasami wyczynem jest zdobycie Kilimandżaro. Czasami dojście samemu do łazienki
DZIENNIKPOLSKI24.PL
PI¥TEK 12 WRZEŒ
PIĄTEK
WRZEŚNIA
NIA 2014
DZIENNIKPOLSKI24.PL
PI¥TEK 12 WRZEŒ
PIĄTEK
WRZEŚNIA
NIA 2014
DZIENNIK POLSKI
DZIENNIK POLSKI
Mówią na niego „Czajnik”, bo przez
brak płuca świszczy. Ale biega dalej
PIOTR POGON mówi o sobie masochista. Bo im bardziej go boli, tym mocniej czuje, że żyje. Ściga się
charytatywnie, choć od ponad dwudziestu lat jest pacjentem krakowskiego Instytutu Onkologii. Nie ma
płuca i prawie nie słyszy na jedno ucho. Ale się nie poddaje. Nie chce zmarnować ani jednej minuty.
C 09
Piotr Pogon
– zdobywca
Aconcagui,
Kilimandżaro,
Elbrusa i Mt. Kenya,
konsultant organizacji pozarządowych. Za wejście
na ten pierwszy
szczyt dostał
nagrodę National
Geographic Traveller w kategorii
Wyczyn Roku.
– Fundacja
„Dorastaj z nami”
Powstała jako impuls na tragedię
smoleńską. Powołało ją 27 największych polskich firm
żeby pomagać
dzieciom osób, które zginęły w służbie publicznej; żołnierzy, policjantów,
strażaków, ratowników górskich,
urzędników państwowych.
Teraz fundacja ma
pod opieką ponad
sto dzieci. Funduje
im stypendia naukowe i opiekę
tutorów. Po pomoc
sprowadza te dzieci
nie tylko bieda, ale
też nieprzychylność
środowiska, w którym żyją.
Fundacja daje pomoc długoterminową. Chodzi o to,
żeby doprowadzić
dzieci do ukończenia szkoły, pomóc
im wejść w dorosłe
życie.
– Jaką rolę pełni Pan w fundacji
„Dorastaj z Nami”?
– Pozyskuję fundusze i koordynuję kampanię społeczną, która nosi nazwę Misja
Semper FI. To skrót łacińskiej sentencji
semper fidelis – zawsze wierni. Chcemy zebrać pieniądze dla dzieci żołnierzy poległych w Iraku i Afganistanie, ale też mieć
udział w kształtowaniu świadomości społecznej co do postrzegania służby publicznej. Misję rozpocznie udział pięciu polskich
biegaczy w Marine Corps Maraton, prestiżowym maratonie organizowanym przez
marynarkę wojenną Stanów Zjednoczonych w Waszyngtonie (26 października).
Natomiast pierwszy jej etap zakończy Bieg
Niepodległości, 11 listopada w Warszawie.
Chcemy wówczas uroczyście wręczyć stypendia dla 24 dzieci żołnierzy, którzy oddali życie, służąc Polsce. W przyszłym roku
ufundujemy stypendia dla dzieci policjantów albo ratowników górskich. Naszą akcją pragniemy przypomnieć o takich wartościach jak: patriotyzm, wierność, współodpowiedzialność, poczucie obowiązku –
niezbędnych w pełnieniu służby publicznej. I jeszcze to, że jako społeczeństwo mamy obowiązek otoczyć opieką rodziny i dzieci osób, które zginęły, pełniąc służbę publiczną. Fundacja „Dorastaj z nami” wypełnia tę misję.
– Dlaczego Marine Corps Maraton?
– Bo to najbardziej znany i największy
na świecie bieg charytatywny. Jest symbolem jedności, solidarności i współpracy.
Uczestniczy w nim ponad 33 tysiące osób.
– Sądzi Pan, że pomoc przez akcję sportową się sprawdzi?
– Jestem przekonany. Mam duże doświadczenie w bieganiu charytatywnym, kiedy to sponsorzy płacą za każdy pokonany kilometr.
W Waszyngtonie pobiegną ze mną: generał
Roman Polko, Ryszard Tyc – biznesmen
z Krakowa, Bogdan Bednarz z Żywca – ratownik górski i jeden z najlepszych przewodników osób niepełnosprawnych oraz Krzysztof Michalski, były prezes Agencji Mienia
Wojskowego, doktor ekonomii. Już trenujemy w Beskidach. Mamy kontakt z Fundacją Kościuszkowską oraz koszykarzem Marcinem Gortatem, który zaangażował się w naszą akcję. Honorowy patronat nad biegiem
objął prezydent RP Bronisław Komorowski.
Dla mnie najbardziej liczy się też to, że działamy ponad politycznymi podziałami.
– Komu Pan pomógł biegając?
– Ostatnio chłopcu z porażeniem czterokończynowym, który dostał tablet wart ponad 50 tys. złotych. Dla małej Oli wybiegałem ortezy za 40 tysięcy. W sumie mam kilkudziesięciu podopiecznych. Jak widać, pomaganie przez bieganie jest skuteczne.
– Mówi się o Panu „Czajnik” albo „Świstak”.
– Brak płuca powoduje, że oddech podczas
wysiłku mam świszczący, ale daję radę i za-
liczam kolejne charytatywne kilometry. Nie
mam nawet czasu na to, żeby wyciąć guzy,
które wykryto na mojej tarczycy. Nie są złośliwe, więc zwlekam, a lekarze mówią: na razie niech pan biega, bo to panu służy.
– Zawody Ironman Triathlon w Zurychu były dla Michałka?
– Ten pięcioletni chłopczyk zmaga się
z rdzeniowym zanikiem mięśni i też potrzebuje bardzo drogiego tabletu do komunikacji niewerbalnej. Mam wielką nadzieję,
że mój wysiłek przełoży się na realne wpłaty od firm – sponsorów. Zwłaszcza że to
była moja sportowa „Golgota”; oficjalny
czas: 14 h 33 min 40 sek. No i podobno jestem jedynym człowiekiem bez płuca
na świecie, który skończył te zawody. A udało się, bo dałem z siebie wszystko. I przełamałem kolejne bariery.
– Jakie?
– Wychodzi na to, że chyba jestem typem
masochisty. Im bardziej boli, tym mocniej
czuję, że żyję. Ale prawdę powiedziawszy,
podczas ekstremalnego wysiłku bólu się
właściwie nie czuje dzięki wysokiemu poziomowi adrenaliny, która działa jak znieczulenie. Zawody triathlonowe zaczyna się
od pływania na dystansie prawie czterech
tysięcy metrów. Gdy wyskoczyłem z wody,
na brzegu czekał rower i 180 km do przejechania, potem maraton; 42 kilometry z hakiem. Dla mnie sporym wyzwaniem było
pływanie w grupie 1700 innych zawodników. Każdy przecież macha rękami,
a przy tym uderza i jest uderzany przez sąsiadów. Za to, gdy się dopadnie roweru,
trudno jest od razu złapać równowagę, bo
na działanie na lądzie musi się przestawić
rozkołysany wśród fal błędnik.
– No, a bieg?
– Bieg jest walką z samym sobą, więc dociera na metę niekoniecznie ten, kto ma największą moc w nogach, ale ten, kto biegnie
głową, czyli siłą woli. Jeśli jest ona dosta-
Pomaganie to jakby
oddawanie cząstki
samego siebie
drugiemu człowiekowi.
Bezinteresowne
i szczere.
tecznie duża, zwykle udaje się dotrzeć do celu, nawet jeśli przekroczyło się granice swojej fizycznej wytrzymałości.
– Wyobrażam sobie, że za metą
triathlonu jest tylko śmiertelne zmęczenie.
– Otóż nie tylko. Jest też ludzka solidarność. Na godzinę przed zamknięciem trasy,
czyli już późnym wieczorem, wszyscy najlepsi zawodnicy znów przychodzą na metę,
którą dawno minęli, i oklaskują tych, którzy
dopiero teraz kończą bieg; na ogół na ostatnich nogach, pokrwawieni, słaniający się.
To niezwykłe, że dodaje im otuchy i bije
brawo cała biegowa czołówka. Zwyczaj ten
nazywany jest „budzeniem bohaterów”. Bo
każdy, kto dotrze na metę, jest bohaterem,
zdobywa swoje Kilimandżaro.
– Dlaczego akurat Kilimandżaro?
– Jestem przekonany, że człowiek powinien dzielić się z drugim człowiekiem tym,
co ma najcenniejszego. Pamięta pani, jak
przyjeżdżał do Polski papież Jan Paweł II.
Przywoził nam nie złoto i klejnoty, ale nadzieję. Był nią przepełniony i dzielił się nią
ze swoimi rodakami.
Kilka lat temu na Kilimandżaro, najwyższy
szczyt Afryki, udało się wejść niewidomemu
informatykowi i nauczycielowi Łukaszowi
Żelechowskiemu, Katarzynie Rogowiec,
olimpijce i narciarce bez rąk oraz jeszcze
kilku niepełnosprawnym osobom. I wtedy pewien sparaliżowany chłopak poprosił mamę, żeby podziękowała nam za siłę,
którą w sobie odnalazł, gdy dowiedział
się, że osoby tak jak on doświadczone zrobiły coś, co wydawało mu się zastrzeżone
wyłącznie dla silnych i zdrowych. Dzięki
nam uwierzył, że gdy tylko się postara,
też może zdobyć swój własny szczyt,
a więc… dojść do umywalki. To było przejmujące wyznanie. Zwłaszcza że pojawiły
się też głosy, iż pieniądze, które wydano
na wyprawę, można było przeznaczyć
na jedzenie, pampersy i leki.
– Można było.
– Naukowcy udowodnili, że aby złamać
człowieka, trzeba mu zabrać pracę i nadzieję. A nasza wyprawa pozwoliła się niektórym podnieść, zobaczyć swoją szansę.
Pokonując własne ograniczenia, pokazaliśmy, ile możliwości i wyzwań jest przed każdym człowiekiem. I, że każdy ma siłę. Trzeba ją tylko w sobie odnaleźć, a potem próbować zdobywać swoje szczyty, realizować
marzenia.
– Pan tę siłę wciąż w sobie odnajduje.
I wciąż podejmuje nowe wyzwania.
– Chcę zwrócić uwagę na to, że swoje życie
można zmienić w każdym momencie. Samemu lub z pomocą innych ludzi. I mam
na to dowody. Kiedyś w Domu Pomocy Społecznej poznałem Janusza Radkowskiego.
Był w kompletnej rozsypce po amputacji
nogi, przeszczepie nerki, nie widział na jedno oko. Opowiedziałem mu moją historię,
i on uwierzył w siebie. Zaczął działać. Najpierw zadzwonił, że przejechał na wózku inwalidzkim pięć kilometrów, a po trzech latach przygotowań pokonał trasę z Krakowa do Sopotu, żeby zebrać pieniądze na rehabilitację chłopca z porażeniem mózgowym. Życie mu się zmieniło, znalazł sens.
I znów ma nadzieję.
– Czy tylko biedni i chorzy nie wiedzą,
jak albo po co żyć?
– Na spotkaniach motywacyjnych poznałem
wielu ludzi – jak się to mówi – ustawionych,
którzy też mieli problem ze znalezieniem
sensu życia. Starałem się przekonać ich,
że na zmiany nigdy nie jest za późno.
– Skąd Pan wie?
– Bo to przeżyłem. W 2002 roku ważyłem
prawie 100 kg i ktoś zrobił mi zdjęcie na plaży. Przeraziłem się. Na początek obiegłem
Błonia. Spodobało mi się i stało się moim
sposobem na życie. Pasją.
– Pasja nie wystarczy, gdy piętrzą się
problemy.
– Coś pani opowiem. Wracałem kiedyś
zmęczony z pracy, a na ławce, jak w kultowym serialu „Ranczo”, siedziały miejscowe chłopaki z piwkiem w dłoniach. – Te,
Lajkonik, coś taki połamany? – zagadali.
– Bo zmęczony jestem, problemów tyle.
A wtedy jeden z nich rzucił przez ramię:
– Problemy są jak węzełki na powrozie naszego życia. Jak ktoś się po nich ślizga, to
go strasznie dupa boli. A jak jest mądry, to
każdy węzełek wykorzysta, żeby się ku Panu wydźwignąć. Facet po podstawówce,
nie jakiś filozof z doktoratami, przedstawił
mi po prostu sens życia człowieka; trzeba
się podnosić po porażkach i wyciągać wnioski z błędów.
– Wziął sobie Pan do serca te słowa?
– Wziąłem, bo to święta prawda. Gdyby
ktoś powiedział w 1992 roku, kiedy mi
zdiagnozowano nowotwór płuca, że za kilka lat będę na świat patrzył z prawie siedmiu tysięcy metrów, tobym nie uwierzył.
– Który to był szczyt?
– Choćby wierzchołek Aconcagui. Wszedłem tam wraz z Łukaszem Żelechowskim
i z Arkadiuszem Mytko, podróżnikiem
oraz tłumaczem. Choć przyznam, że radość z tego sukcesu przyszła dopiero po zejściu. Na wierzchołku byliśmy skrajnie wyczerpani. Mieliśmy w nogach prawie szesnaście godzin nocnej wspinaczki. Zejście
do bazy zajęło kolejne dziesięć godzin. Zawiadomieni ratownicy sprowadzili nas
do schronu bezpieczeństwa i dzięki temu
przeżyliśmy. Potem się dowiedziałem, że
ufundowali go rodzice włoskiej turystki,
która zginęła na Aconcagui. Nie chcieli,
by kogoś jeszcze spotkał los córki, która
mogłaby żyć, gdyby miała się gdzie schronić. Nie musieli troszczyć się o innych,
a zrobili to.
– Kilka razy Pan upadał, a potem się
Pan podnosił.
FOT. MAMI STUDIO
ROZMAWIA Majka Lisińska-Kozioł
– Pierwszym momentem zwrotnym była
by³a
œmieræbrata. Nie mia³
śmierć
miał jeszcze czterdziestu lat i nie spodziewałem się, że umrze
podczas rutynowego zabiegu kardiologicznego. Najpierw musiałem powiedzieć jego synom, mieli wtedy 11 i 12 lat, że stracili tatę. No a potem przeżyłem niemal własny pogrzeb.
– Jak to pogrzeb?
– Byliśmy obaj z bratem harcerzami w Nowej Hucie. Poszła fama, że umarł Pogon,
ktoś rzucił: – No ten, co miał problemy
onkologiczne. Na pogrzeb przyszło prawie 400 osób. Połowa miała szarfy z napisem „Żegnamy Cię, Piotrze”. Coś we
mnie wtedy pękło. A potem życie zaczęło
mi się kiepścić. Straciłem majątek, popadłem w długi i żeby je spłacić, sprzedałem firmę. Na koniec rozpadło się moje
małżeństwo. Nie miałem nic. Stałem się
bezdomnym człowiekiem.
– Kto Panu pomógł?
– Anna Dymna wyciągnęła mnie właściwie ze schroniska dla bezdomnych i zatrudniła w Radwanowicach. I to był drugi punkt zwrotny w moim życiu. Przez
sześć miesięcy pracowałem tam jako terapeuta z osobami upośledzonymi umysłowo. Byłem codziennie przytulany, całowany, kochany. Dziś wiem, że tego właśnie było mi trzeba. Pamiętam, że pewnego szarego, smutnego dnia poprosiłem
Sabinkę, moją podopieczną, żeby namalowała mi drzewo, które rosło za oknem.
I dostałem drzewo w siedmiu kolorach.
Tęczowe, wesołe. Optymistyczne tak
jak jej świat. Sabinka, pokazała mi to, czego choć mam oczy, w tamtej chwili
nie mogłem dostrzec – wiarę, nadzieję
i miłość.
– Gdzie teraz Pan mieszka?
– W Jokohamie, i w Nairobi, i w Żywcu.
Wszędzie mam przyjaciół i spotykam niezwykłych ludzi. W Kenii jeden gość mi po-
dał rękę i mówi – Piotr Pogon jestem. Tak
jak ja nazywa się trzeci radca polskiej ambasady w tym kraju. Zaprzyjaźniliśmy się.
Jakiś czas temu wziąłem udział w Lewa
Safaricom Marathon, zajmując 51. miejsce
w gronie 1000 uczestników. Pokonanie
go miało dodatkowy cel. Zabrałem ze sobą kilka zamożnych osób, które w zamian
przekazały w sumie ponad sześć tysięcy
dolarów na prowadzony przez kenijskich
franciszkanów sierociniec.
– Co Pana najbardziej ekscytuje w tej
działalności?
– Efekt kuli śnieżnej, czyli to, że coraz więcej ludzi otwiera swoje serca i portfele.
– A Pan z czego żyje, skoro Pan bez
przerwy pomaga innym?
– Nie biorę prowizji od kwot, które pozyskuję. Na ogół umawiamy się na symboliczne wynagrodzenie. Poza tym jako
PR-owiec doradzam jednej z firm, jestem
trenerem polskiego stowarzyszenia
fundrajzingu. Przyjmuję zaproszenia
na spotkania motywacyjne, a siła mojego
przekazu bywa duża; ostatnio trzech pracowników pewnej firmy stwierdziło, że
czas na zmiany i się zwolniło. Nie wiem
więc, czy mnie dalej będą zapraszać.
– Jest Pan człowiekiem otwartym, ale
czy odpornym?
– Powinienem mieć grubą skórę, ale czasami chłonę nie tylko to, co dobre, ale odczuwam tez skutki bezinteresownej zawiści, złośliwości, układów.
– Ma Pan swojego sponsora?
– Jest nim chyba Wielki Baca, skoro już
trzy razy podarował mi życie. Najpierw
wtedy, gdy nowotwór zaatakował mnie
jako szesnastolatka. Z bólem szyi i ucha
wróciłem do domu z obozu wędrownego
w Tatrach. To, co początkowo wszyscy
braliśmy za przeziębienie, okazało się złośliwym guzem w gardle. Był szpital, krwotok, kilka serii naświetlań i cierpienie.
Ale wróciłem do zdrowia. Układało mi
się i zawodowo, i rodzinnie. A gdy już
prawie uwierzyłem, że pokonałem chorobę, pojawiło się zaciemnienie w płucu.
Trzeba było operować. Najpierw był ból,
a potem radość. Pamiętam, że po wyjściu ze szpitala wsiadłem na rower i przejechałem 40 kilometrów. Spałem potem
dwa dni, ale udowodniłem sobie, że jestem silny. Uwierzyłem, że przeżyję. Niedługo potem na czole zauważyłem guzek.
Krwawił, trzeba go było wyciąć. Znów
kłopoty, komplikacje. Zacząłem tracić
słuch. Nie sądziłem, że znów się wywinę,
ale Wielki Baca zostawił mnie tu na dole. I przypomniał mi, że muszę odkurzyć
swoją niezłomność, ambicję i pasję.
– Czyli sport?
– Sport traktuję dziś także jak rodzaj
modlitwy. Podczas pokonywania długich
dystansów rozmawiam z Panem Bogiem.
To są dla mnie mistyczne doświadczenia, przeżycia niemal doskonałe. Tak
różne od tych, które miałem, gdy byłem
pewien, że nie zobaczę już nic więcej
oprócz „dębowej jesionki”.
Trochę się zmieniłem, bo kiedyś na przykład lubiłem zatankować samochód
do pełna i jechać przez całą noc nad morze po to tylko, żeby pospacerować
po plaży. To dawało mi radość, chęć
do przeżycia kolejnego dnia. I wiarę,
że dam radę. Teraz biegam i pomagam.
Mój Baca patrzy jak walczę, jest
przy mnie i spełnia moje największe marzenia.
– Na przykład?
– Trzy miesiące temu na świecie pojawiła się Emilka. Zostałem ojcem
przed pięćdziesiątką. Lekarze długo nie
wierzyli, że Beata jest w ciąży, przeszła
przecież białaczkę. To jest niemożliwe –
słyszeliśmy. A okazało się możliwe. Mój
23-letni syn poklepał mnie po plecach
i mówi: ojciec, ty jesteś gigant. A co byś
powiedział, jakbym cię dziadkiem od razu zrobił?
– No i co by Pan powiedział?
– Nie nie, tego to on mi chyba nie zrobi.
Zresztą znajomi mówią, że kocham tę
moją Emilkę jak dziadek; na wszystko
pozwalam i nic mi nie przeszkadza. Nawet najbardziej śmierdząca kupa w śpiochach. Jestem spokojny.
– To trudne?
– Trzymanie nerwów na wodzy bywa
trudne. Czasami ciężko jest mi samemu
ze sobą wytrzymać; mam onkologiczne
ADHD i jestem – jak już mówiłem – uzależniony od sportu. Ale znacznie trudniejsze jest odnalezienie wewnętrznego
spokoju.
– Wszędzie Pana pełno; rano melduje się w Krakowie, po południu załatwia sprawy w Warszawie, w nocy
wsiada na motor w Kielcach i pędzi
do córki. Szybko Pan żyje.
– Chcę darowany czas maksymalnie wykorzystać. Bywa, że sypiam 24 godziny
na tydzień. Dla mnie pomaganie to jakby oddawanie cząstki samego siebie drugiemu człowiekowi. Bezinteresowne
i szczere. Jeśli żyje się dla ludzi, żyje się
też bardziej dla siebie. Dlatego szukam
pieniędzy, szukam sponsorów, którzy
pomogą zrealizować marzenia, pomogą
wyleczyć, pomogą przywrócić nadzieję.
Wielkim szczęściem jest to, że ludzie nie
dzwonią już do mnie, żeby uzgodnić konto bankowe, ale żeby podzielić się radością; że Asia ma już to drogie lekarstwo i czuje się dobrze, że Patryk dostanie protezę, Zosia pojedzie na wakacje,
a Jurek, który wychowuje się bez taty,
dostanie stypendium i wsparcie, żeby mógł zdobywać świat.