Magdalena Głydziak Medytuję nad kornikiem, choć ciszy się boję 31
Transkrypt
Magdalena Głydziak Medytuję nad kornikiem, choć ciszy się boję 31
Magdalena Głydziak Medytuję nad kornikiem, choć ciszy się boję Jest pewien facet. Bernie Kraus. Pół wieku temu zajmował się muzyką elektroniczną, później pojechał do lasu i zaczął nagrywać odgłosy wydawane przez mrówki. Zdemaskował „pejzaż dźwiękowy natury”, fascynująca sprawa, naprawdę. Nazywa się to ekologia krajobrazów dźwiękowych i ni mniej ni więcej polega na tym, aby bardzo czułym mikrofonem uchwycić odgłosy środowiska naturalnego, szczególnie te, o których istnieniu człowiek nie ma (albo nie chce mieć) pojęcia. Ów Kraus, wszelkie odgłosy generowane przez homo sapiens, zarówno te kontrolowane i zaplanowane, jak i chaotyczny i niespójny hałas nazwał antrofonią. Gdyby brzmienie świata przelać przez wielkie sito i odcedzić te zanieczyszczenia, otrzymalibyśmy dźwięki czyste i cnotliwe – geofonię (wiatr, fale morskie) i biofonię (odgłosy żywych organizmów). Myślę sobie, że tak właśnie zdefiniowałabym ciszę. Żaden „brak dźwięku”, cisza to szelest, chrobotanie, pomruk i poszum, to dziewicze, zdrowe melodie. To kojący odpoczynek od cywilizacji. Deliberuję nawet, że wsłuchiwanie się w zjadaną przez korniki korę sosny może być doświadczeniem nieomal mistycznym, trochę to przecież jak udoskonalająca człowieka medytacja, trochę kontemplacja nad sensem życia (mojego, sosny, kornika, nas wszystkich!), poniekąd także regeneracja pierwotnej więzi z matką naturą. Co człowiek może uczynić z tak pięknym zjawiskiem, jakim jest nieskazitelna muzyka przyrody? Ano, jasne. Utytłać ją, zakazić i przygnieść buciorem. Od łąki w Sierra Nevada po rafę koralową – wnikamy ze swoim hałasem we florę i faunę jak popadnie. Kakofoniczną toksyną trujemy też siebie nawzajem. Dlaczego? Współczesny człowiek ciszą się nudzi. Dla niego to swoisty deficyt wrażeń, bezgłos jest banalnie nieatrakcyjny, jak sponiewierana gra planszowa przy PlayStation 4. Postęp technologii, który napędzamy, jest jednocześnie regresem człowieczeństwa. Ja wcale nie sugeruję palenia smartfonów na stosie. Nie potępiam grzesznych tabletów, ale umysły ich użytkowników, którzy niekiedy nadmiernie dali się opętać elektronicznym heretykom i zapominają, co można znaleźć poza granicami dotykowego ekranu. Współczesny człowiek ciszy się boi. Jak powiększającego lustra, przez które widać łupież i zatkane pory. Demaskuje nas jak wykrywacz kłamstw. W ciszy czujemy się mniej komfortowo, lepiej słychać nerwowe bicie serca, pociąganie nosem, zgrzytanie zębów i burczenie w brzuchu. Wyraźniej uwypuklają się pauzy niefortunnych konwersacji, bo przecież jakże łatwiej jest milczeć, gdy gdzieś w tle słychać byle jaką muzykę, tę cudowną, towarzyską zapchajdziurę. O ile mniej samotnie się czujemy, jeśli w sąsiednim pokoju bezpłciowo wegetuje telewizor. Zewnętrzna cisza potęguje, o zgrozo, wewnętrzny dialog z samym sobą, a od tego przecież skutecznie uciekamy. Wygląda to tak, jakbyśmy nie umieli już funkcjonować inaczej. Jakbyśmy nie potrafili żyć z zapasem pustej przestrzeni i każdy gram czystego powietrza starali się zapełnić wielobarwną wrzawą. Wtedy oczywiście jest ciekawiej, coś się dzieje, tak jest fajnie. Nie wiem, czy ktoś dostrzegł to zawczasu tak wyraźnie, jak Witold Lutosławski. Sądzę nawet, że jego uwagi o pseudomuzyce, i uodpornianiu się człowieka na „bodźce o charakterze artystycznym” można rozszerzyć na wszystkie współczesne oblicza popkultury. Stajemy się obojętni nie tylko na ciszę i wartościową muzykę, ale i nie robi na nas wrażenia obraz, gest i słowo. Jesteśmy alkoholikami, których od dawna nie zaspokaja już kieliszek wyrafinowanego wina, teraz pijemy czystą żołądkową z coraz większego kubła. Czy jako jednostka mogę domagać się prawa do ciszy? Chyba tak. Chyba mi się należy, może ja akurat mam ochotę na wino i medytację. Ale jako niewielki przedstawiciel całości, puzzel ekosystemu powinnam też pamiętać o kornikach w sośnie, im też wypadałoby zapewnić nieco spokoju. Taka to kuriozalna transakcja – ja im ciszę, one mnie też.