Człowiek znicz

Transkrypt

Człowiek znicz
Człowiek znicz
Jednostajny huk spowodował, że odpłynęły sny. W sumie nie żałowałem. Dość miałem
koszmarów. Otworzyłem oczy. Malutki pokój na poddaszu był ciemny. Grube zasłony nie
przepuszczały światła przez niewielkie okno. Rozpoznałem przyczynę porannego rumoru. Deszcz
wspomagany wiatrem starał się rozwalić dach budynku. Wysunąłem nogę spod kołdry i zaraz ją
schowałem. Otoczenie było za zimne. Odwróciłem głowę w kierunku elektronicznego budzika.
Wielkie zielone cyfry mówiły, że pogoda skradła mi przynajmniej godzinę. W myślach padł
wyraźny rozkaz - „Dawaj Żołnierzu czas rozpocząć walkę !” Odrzuciłem kołdrę i moje usta
skomentowały ten czyn paroma wulgaryzmami. Znalazłem plastikowe klapki z „biedry” i
podszedłem do okna. Szybkim ruchem przesunąłem ciężką storę. Mimowolnie spojrzałem w róg
okna, gdzie tłusty wielki czarny pająk poruszył się zaniepokojony. Nie trwało to jednak długo i po
chwili zamarł na swojej pajęczynie. Za oknem ściana wody i silny wiatr siały demolkę w otoczeniu.
Drzewa traciły liście, niekiedy wraz z gałęziami. Strugi dzikiej cieczy spływały między szynami w
różnych kierunkach. Stacja dostawała baty.
Rozmasowałem bolącą szyję i zszedłem do łazienki na półpiętrze. Zimna woda nie ułatwiała
toalety, ale przywykłem. W piecu napalę jak dojdę do siebie, a ciepłą kąpiel wezmę wieczorem.
Wróciłem do pokoju i wdziałem czyste, aczkolwiek nieco wilgotne ubranie. Kolejna czynność to
piec. Aby się do niego dostać trzeba było zejść na sam dół. Drewniane schody skrzypiały pod
moimi stopami. Starałem się czynić jak najmniej hałasu, gdyż nie mieszkałem sam. W pokoju na
półpiętrze egzystował emerytowany Dyżurny Ruchu Maciej. Lubił on pospać nieco dłużej. Parter
zajmowała wielka kuchnia ze starym żeliwnym piecem. Było to jedyne źródło ciepła w tym
budynku. Do kuchni przylegała równie leciwa nastawnia z mechanicznymi urządzeniami
zabezpieczenia ruchu. Stacja Kartuzy czynna była od 8.00 do 18.00 w dni robocze i sobotę. W jej
skład wchodził tor główny z jednym peronem i dwa boczne. Dziś Kartuzy były końcową stacją na
linii z Ostródy, lecz nie zawsze tak bywało. Kiedyś pociągi docierały nieco dalej do Jagienki,
malutkiej wsi z tartakiem tuż przy granicy z Rosją. Niestety koniunktura na drewno się skończyła i
linia powoli zarastała. Pociągi kończyły bieg w Kartuzach. Nie było ich wiele. Trzy osobowe i
jeden towarowy w dni robocze, oraz zdawczy w sobotę. Zabierał wagony pozostawione w piątek.
Pociągi towarowe obsługiwały dogorywający tartak w Kartuzach i zabierały surowe nieprzerobione
drewno z ładowni. Wszystko odbywało się na torze nr 3. Brutta były małe, dwa kryte do tartaku i
sześć węglarek pod ładownię. Osobowy to pojedynczy szynobus zatrzymujący się przy peronie.
Uchyliłem drzwi popielnika i zacząłem go oczyszczać. Ciężki czarny gruz zawierał odrobinę
ciepła. Przyjemnie masowało nadgarstki. Blaszane wiadro było prawie pełne szlaki, miałem
nadzieję, że przyjmie resztki węgla z górnej komory. Normalnie to bym je wywalił na zewnątrz, ale
pogoda nie nastrajała na wycieczki. Na szczęście wszystko się zmieściło i można było załadować
węgiel i rozpałkę. Chwilę trwało zanim wszechobecna wilgoć pozwoliła płomieniom strawić starą
gazetę. Powoli zajęło się drewno i gruby węgiel. Żeliwna płyta zaprotestowała i zaczęła prężyć się
pod wpływem ciepła. Wkrótce poczerwienieje ze wstydu. Chwyciłem metalowy czajnik z
pokrywką. Do obitego zlewu wylałem jego zawartość i napełniłem świeżą wodą. Ustawiłem na
płycie i przygotowałem kubek z kawą. Z chlebaka wyjąłem bochenek o ciemnej karnacji. Zębaty
nóż z trudem zagłębiał się w jego grubą i chrupiącą skórę. Zawsze taka była, mimo wody w
powietrzu. Tajemniczy przepis miejscowego piekarza. Dwie pajdy wylądowały na talerzu,
okrasiłem je smalcem z cebulką. Czajnik zaczął się niepokoić a jego pokrywka skakać. Wlałem
wrzątek do kubka z kawą i po pomieszczeniu rozszedł się przyjemny zapach. Usiadłem do
samotnego śniadania. Zegarek wskazywał szóstą piętnaście. Gorąca kawa podrażniła moje wrzody
żołądka i przypomniała o tabletkach. Musiałem znowu wrócić do pokoju. Na szczęście udało mi się
to zrobić cicho, Maciej nadal spał. Skończywszy jeść zmyłem talerz i przysunąłem się do pieca.
Mocna kawa nie pozwalała na drzemkę. Rozkoszowałem się ciepłem i spoglądałem za okno.
Pogoda powoli stabilizowała się. Deszcz z wiatrem odchodziły szaleć gdzie indziej. Słońce
próbowało przebić się ponad horyzontem i podgrzewało listopadową atmosferę. Pierwsze pasma
porannej mgły zaczęły myszkować wśród mokrych stacyjnych paproci. Termometr nie chciał dać
więcej niż dziesięć stopni. Zaczekałem, aż deszcz zupełnie sobie odpuści i wyszedłem na zewnątrz.
Mimo grubego służbowego płaszcza nieprzyjemny chłodny dotyk muskał mi pierś. Ubrałem
pomarańczową kamizelkę i ruszyłem na obchód stacji. Na pierwszy ogień poszła głowica od strony
Ostródy. Zanim do niej doszedłem musiałem usnąć z torowiska kilka sporych gałęzi. To samo
musiałem zrobić z pędniami. Na szczęście żadna nie uległa zerwaniu. Semafory nie ucierpiały.
Pomimo dziennych godzin otwarcia stacji, musiały być oświetlone od godzin popołudniowych.
Stacja położona jest w głębokim lesie i zmrok zapada tutaj nadzwyczaj szybko. Podszedłem do
wyjazdowego z jedynki i chwyciłem za korbę wyciągu latarniowego. Nie wypuszczając jej z dłoni
zwolniłem zapadkę zabezpieczającą i powoli sprowadziłem latarnie na dół. Potem podszedłem do
drugiego strażnika. Wszędzie te same czynności. Na szczęście pomimo że korby były mokre, żadna
nie wysunęła mi się z dłoni. Wjazdowy też ocalał, a walczył ostro. Świadczyły o tym liczne
olchowe liście poprzylepiane do ramienia. Pozostało mi sprawdzić tarczę i przejść na drugą
głowicę. Na szczęście żywioł też ją oszczędził – mogłem wracać.
Druga głowica służyła tylko pociągom towarowym, a konkretnie ich koniom. Urwana od
składu lokomotywa musiała jakoś skład oblecieć. Strażnicy byli unieważnieni. Smutne
poopuszczane ramiona rdzewiały na potęgę. Minąłem ich i skupiłem się na torach. Zaraz za
rozjazdami dostrzegłem kłopoty. Spora sosna skapitulowała i runęła tarasując tor za ostatnią
zwrotnicą. Poszedłem do drzewa i próbowałem je poruszyć. Mimo ponawianych wysiłków ani
drgnęło. Spojrzałem na zegarek, była siódma. Osobowy wyruszał z Ostródy za trzydzieści minut.
Nie zdążę pozbyć się kłopotu do tego czasu. Na szczęście szynobus nie korzystał z tej głowicy.
Lekko się zmachałem i musiałem odpocząć. Przysiadłem na powalonej sośnie i ciężko oddychałem.
Od strony Jagienki w gąszczu krzaków zalśniło mdłe światło. Ktoś szedł po nieczynnych torach.
Byłem tu od niedawna i musiałem zaakceptować tutejsze zasady. Pierwsza z nich była uniwersalna i
brzmiała - „nie interesuj się a pożyjesz dłużej”. Bliskość rosyjskiej granicy, nieprzeniknione lasy i
morowe powietrze rodziło pokusy ciemnych interesów i miejscowych tajemnic. Nie należało ich
zgłębiać. Zbyt wielu ludzi próbujących to czynić znikało bez śladu.
Światełko zbliżało się nieubłaganie. Ostatnia warstwa krzaków ustąpiła rozgarnięta silnym
ruchem dłoni. Przede mną stanął człowiek ze zniczem w ręku. Był cały przemoczony. Twarz
skrywała gęsta broda, w lewej dłoni trzymał spory kij a w prawej cmentarną lampkę koloru
czerwonego. Obejmująca świeczkę dłoń drżała z zimna a mocny płomień powtarzał jej ruchy. Z
metalowej przykrywki snuły się pasemka dymu. Człowiek z lasu stanął naprzeciw mnie i zaczął się
przyglądać. Uniosłem dłoń w geście przywitania, ale nie otrzymałem odpowiedzi. Gdzieś z dołu
nasypu dobiegł mnie dźwięk silnika. Człowiek ze zniczem odwrócił się szybko i odszedł w olchową
gęstwinę w kierunku Jagienki. Pojazd który go wystraszył zbliżał się. Przez nasyp prowadziła dzika
droga używana przez miejscowych. Na niej zobaczyłem sprawcę hałasu, ogromny czarny kład z
napisem „Straż Graniczna”.
Wiedziałem, że nie będzie miło. Od samego początku ta służba nie przypadła mi do gustu.
Kłada prowadziła funkcjonariuszka Marysia. Wysportowana kobieta koło trzydziestki, ze strasznie
wrednym charakterem. Wielu facetów, gdyby tylko mogło zrobiłoby jej krzywdę, a kobiety na
żywca wydrapały oczy. Ja również. Zatrzymała pojazd na środku torów. Zeskoczyła z niego i
szybkim ruchem przesunęła pistolet maszynowy PM-84 Glauberyt z pleców do przodu tak, że lufa
mierzyła we mnie. Jakby na pokaz odpięła zabezpieczenie kabury, w której tkwił paralizator.
- Wycieczki sobie urządzasz Covalus ? - zadała pytanie cedząc przez zęby.
- Obchód stacji robię... - odpowiedziałem.
- Dokument tożsamości masz przy sobie ? - nie ustępowała.
Ja, nie miałem ochoty na te zaczepki. Pojedynki słowne też mi nie wychodziły.
-Nie wygłupiaj się – rozłożyłem ręce.
Była cholernie szybka. Nie wiem kiedy krótka pałka znalazła się w jej dłoni. Oberwałem w udo.
Piekielny ból spowodował, że ukląkłem na mokrej ziemi. Funkcjonariusz pochyliła się nade mną.
Do mych nozdrzy doszedł nieprzyjemny zapach oddechu palacza a uszu kazanie.
- To jest strefa nadgraniczna przybłędo, zapamiętaj sobie tą lekcję. Dowód masz mieć przy dupie,
rozumiemy się ?! - przypominała starego węża.
-Tak – burknąłem
-My tu nie lubimy takich jak ty, przychodzących z znikąd. Jak nie będziesz grzeczny skończysz jak
inni...
-Kup sobie tik-taki – przerwałem konwersacje.
Oberwałem w drugie udo. Zaryłem twarzą w ziemię. Radio u pasa funkcjonariuszki zaskrzypiało,
odeszła ode mnie i odpaliła kłada. Usadowiła się na nim. Wstałem rozmasowując skatowane nogi.
Po raz ostatni spojrzała na mnie i uśmiechnęła się.
-Pamiętaj o dowodzie ! - krzyknęła.
Zjechała szybko w dół i zniknęła.
-Też Cię kocham – podsumowałem całą sytuację.
Drzewo na razie nie stanowiło problemu. Maciej miał piłę motorową, która powinna
problem rozwiązać. Trzeba będzie tylko zadzwonić do leśniczego Kołodki, aby kwity na sosnę
wystawił.
Kiedy wszedłem do kuchni za stołem już siedział Maciej. Z początku jego lico się
rozpromieniło na mój widok. Dopiero jak przyjrzał mi się dokładnie, uśmiech zamarł a na twarzy
pojawiło się zaniepokojenie. Służbowy płaszcz był brudny od błota, czapka pognieciona a spodnie
przypominały rozjechaną wiejską drogę po deszczu.
-Co się stało?! - spytał Maciej.
-Miałem randkę z Maryśką – wyjaśniłem.
Maciej uderzył pięścią w stół.
-Kiedyś się doigra..., idź się przebierz. Ciuchy daj tu, dziś przychodzi Kowalska to nas opierzewskazał blaszaną miednicę.
Szybko zmieniłem odzież. Zanim udałem się do pomieszczenia nastawni zagadnąłem jeszcze raz
Macieja.
-Widziałem dziś człowieka ze zniczem. O co chodzi?
Maciej nie był skory do wyjaśnień. Naszą rozmowę przerwał telefon. Spojrzałem na zegarek, była
za pięć ósma, pora otworzyć stację. Podniosłem słuchawkę.
-Ostróda, Nowak, słuchajcie wyprawiam szynobus.
-Covalus, uważajcie na drzewa, wiało trochę. Szlak pusty.
-Pójdzie wolniej, nie mam drezyny by przed nim puścić. Najwyżej się spóźni.
Połączenie się urwało. Ruch na odcinku Ostróda – Kartuzy odbywał się jak za starych dobrych
czasów - na telefon. Szynobus pokonywał odcinek pomiędzy stacjami w około trzydzieści minut.
Po drodze stawał na dwóch przystankach – Sinobrody i Zamienniki. Otworzyłem książkę
zapowiadawczą wpisałem dzisiejszą datę i w tym momencie zadzwonił telefon.
-Ostróda, 90741 opuścił stację o 8.00.
-Przyjąłem 90741 opuścił stację o 8.00. Szlak zajęty.
Odłożyłem słuchawkę na widełki i uruchomiłem radio. Szynobus powinien mnie wywołać jak
minie Zamienniki. Na razie na kanale 5 panowała głucha cisza. Uzupełniłem książkę
zapowiadawczą o numer pociągu i godzinę odjazdu z Ostródy. Sprawdziłem ustawienie rozjazdów.
Wszystko było w porządku pozostawało czekać. Ktoś załomotał do drzwi. Maciej ruszył swoje
stare kości i otworzył. Usłyszałem głos Kowalskiej. Kobiecina czuła jakąś mięte do emeryta,
bowiem pranie robiła z czystej przyjemności. Tutejsze układy mnie zadziwiały. Nie przeszkadzałem
w ich wzajemnych spotkaniach. Zresztą one trwały dłużej niż mój pobyt tutaj. Radio zaczęło
wydawać z siebie przerywane szumy i trzaski. Ktoś usiłował zakomunikować swoją obecność. Na
razie jeszcze był za daleko. Usiadłem na wytartym zydlu i czekałem, aż podjedzie bliżej. Dziś z
uwagi na możliwość spotkania drzewa na torach trwało to nieco dłużej. Wreszcie z głośnika
radiotelefonu doszła do mych uszu zrozumiała fraza.
-90741 do Kartuz !
-Kartuzy do 90741 – odezwałem się.
-Jesteśmy na podejściu, szlak czysty...
-Zrozumiałem, robię wam wjazd – mimowolnie spojrzałem na zegar wiszący na ścianie.
Mieli sześć minut spóźnienia. Na peronie czekało już kilka zniecierpliwionych postaci. Sięgnąłem
po dźwignię nastawczą semafora i mocno się zaparłem. Nacisnąłem zapadkę odblokowującą i
pociągnąłem całość w dół. Wymagało to nieco siły. Spojrzałem w okrągłe okienko zielonego
powtarzacza A1/2. Miniaturowe ramię semafora przyjęło pozycję 45º. Byłem pewien, że wszystko
działa. Wkrótce szynobus z długim piskiem wyhamował przy krawędzi peronu. Opuściłem ramię
semafora. Kartuzy nigdy nie dorobiły się sprzęgieł. Wybrałem Ostrołękę. Zgłosili się po dłuższej
chwili.
-Covalus, 90741 wjechał o 8.41, szlak wolny.
-Nowak, 90741 wjechał o 8.41 szlak wolny.
Zrobiłem adnotację w książce i wyszedłem do drużyny szynobusu.
-Panie Dyżurny my zaraz będziemy gotowi, odjedziemy o czasie – zakomunikował Kierownik.
Była 8.47. Odjazd planowy miał być o 8.50. W plastikowym pudle siedzieli już pasażerowie. Silnik
pyrkotał miarowo. Mogło się udać.
-Idę robić wam drogę – wskazałem na nastawnię.
Wywołałem Ostródę i dopełniłem formalności. Potem uniosłem ramię semafora B. Nie zdążyłem
się obrócić jak rozległ się pisk zamykanych drzwi w pojeździe. Odjechali o czasie. Musiałem
odczekać trzydzieści minut aż zwolnią szlak i do dwunastej mieliśmy spokój. Pozostała tylko
kwestia drzewa.
Wróciłem do kuchni. Kowalska już się zmyła wraz wielką miednicą. Maciej czytał
przyniesioną przez nią gazetę.
-Idę pociąć sosnę z torów. Dasz znać leśniczemu, żeby z tyłka nie strzelał? - przerwałem mu
lekturę.
-Jasne, załatwię to. Stihla masz w piwnicy, łańcuch musisz naostrzyć i naciągnąć. Paliwo niebieski
kanister na górnej półce. Weź wózek z przybudówki – dyrygował Maciej.
Przyłożyłem rękę do czapki w udawanym salucie.
-Tak jest Panie Generale, wezmę też dowód. Maryśka lubi wracać – poklepałem się po bolących
nogach.
-Uważaj na nią – Maciej mówił poważnie.
-Jasne... - zbierałem się do wyjścia, gdy nagle mi się przypomniało spotkanie z rana – człowiek ze
zniczem !?
Maciej wyraźnie usiłował mnie zbyć. Nie miałem za wiele czasu, więc na razie machnąłem ręką.
-Nie wymigasz się – pogroziłem palcem i wyszedłem na korytarz.
Po powrocie do swojego pokoju usiadłem na łóżku. Mimowolnie i ostrożnie sięgnąłem pod nie.
Płaska skórzana walizeczka jeszcze tam była. Przyklejona taśmą pakowniczą do sprężyn.
Uspokoiłem się i wstałem. W szufladzie szafki znalazłem dowód osobisty. Odruchowo spojrzałem
na plastikowy dokument. Szeptem powtórzyłem dane – tak na wszelki wypadek. Schowałem go do
wewnętrznej kieszeni. Palił jak rozgrzane żelazo. Od czasu tamtej nocy, czasami zapominałem.
W piwnicy Macieja było wszystko pięknie poukładane. Szybko odnalazłem pomarańczowe
narzędzie i niebieski kanister z paliwem. Gorzej było z pilnikiem do ostrzenia łańcucha, ale w
końcu udało mi się go zlokalizować. Wydostawszy się na powierzchnię zapakowałem wszystko do
wózka i ciągnąc go za sobą wróciłem do nieszczęsnego drzewa. Zatankowałem piłę i poprawiłem
stan zębów oraz naciąg łańcucha. Szarpnąłem rozrusznikiem i kilkukrotnie zwiększyłem obroty.
Wszystko grało. Zacząłem ciąć. Szło opornie, drzewo było świeże i łańcuch szybko się tępił. Po
załadowaniu do wózka dwóch pierwszych kawałków musiałem go znowu ostrzyć. W trakcie tej
czynności znów ujrzałem człowieka ze zniczem. Stał na skraju zielonej dżungli i przyglądał mi się.
Chciałem przywołać go ręką, ale nie reagował. Po prostu patrzył z bezpiecznej odległości. Podobnie
jak rano dźwięk silnika go spłoszył. Tym razem był to land rover leśniczego Kołodki. Przaśny i
wąsaty władca tutejszego lasu z dwururką przewieszoną przez ramię zilustrował miejsce kaźni
sosny.
-Witajcie Covalusie – wyciągnął do mnie rękę.
-Witajcie – pracownik lasów państwowych miał niezwykle silny uścisk dłoni.
-Widzę, że się męczycie...
-Ano, lekko nie jest -wzruszyłem ramionami.
-Wszystkiego wziąć nie możecie, przymknę oko na to co na wózku- leśniczy przyjrzał się
zawartości mojej dwukołówki.
-Pasuje – poszedłem na ugodę.
-Resztę zrzucimy na bok, mam wyciągarkę w aucie...
To mi pasowało. Leśniczy podjechał terenówką i oplótł stalową liną jedną z dwóch połówek
leżącego drzewa. Uruchomił wyciągarkę i przesunął sosnę na skraj nasypu. Odpiął linę i oboje
pchnęliśmy ją w dół. Zjechała po mokrych liściach i utknęła w podmokłej glebie. To samo
zrobiliśmy z drugą częścią.
- I po krzyku... - Kołodka zatarł ręce.
Rzeczywiście, tory były wolne. Przynajmniej do zielonej granicy z której wyszedł człowiek ze
zniczem w ręce. Leśniczy wsiadł do auta i zaczął nawracać na wąskim nasypie.
-Nie lepiej zjechać i znaleźć szersze miejsce ? - spytałem podchodząc do terenówki.
Kołodko przerwał na moment i się uśmiechnął
-Widać, żeś nie stąd. Ta droga urywa się nagle po drugiej stronie. Prowadzi donikąd. – Wskazał na
trakt w kierunku Jagienki – po obu jej stronach króluje bagno. Głębokie, że nikogo nie oszczędzi.
Zauważyłeś że nie ma tu dużej zwierzyny? Dzika, jelenia ? - zawiesił na chwilę monolog.
-Rzeczywiście, nie widziałem – przyznałem mu rację.
-Wszystko, co cięższe od myszy tonie. Ludzie też. Jedyną drogą do Jagienki jest ten nasyp. Zresztą
w samej Jagience też już nikogo nie ma. Domy stoją, ale ludzi brak. Straszne miejsce. Dalej już
tylko granica i ruskie. Ale nawet tam nikt się nie zapuszcza. Jeden zły krok i toniesz w czarnej
mazi. Ten nasyp to jedyna droga do... sam nie wiem. - Kołodko wbił bieg i powoli zawrócił.
Potem bez słowa odjechał. Spojrzałem jeszcze raz na nasyp i zieloną ścianę roślinności na nim.
Gdzieś na rękach dostałem gęsiej skórki. Odwróciłem się i mocno chwyciłem dyszel od dwukółki.
Ciągnąc go powoli po podkładach uświadomiłem sobie, że zapomniałem zapytać leśniczego o
człowieka ze zniczem. Byłem zły na siebie za to przeoczenie. Gdzieś po piętnastu minutach walki
dotarłem pod drewutnie i zwaliłem tam przywieziony ładunek. Maciej wyszedł mi naprzeciw i
pomógł schować wózek.
-Ciepłej kawy chłopie ! -krzyknąłem głośno i bez czekania udałem się do kuchni.
Czajnik na szczęście drzemał w rogu piecowej płyty. Przesunąłem go do środka i wsypałem sobie
do szklanki trochę czarnego złota. Spojrzałem na zegar. Do przyjazdu towarowego było trochę
czasu. Maciej również skorzystał z wrzątku. Zasiedliśmy za stołem i postanowiłem go przycisnąć.
-Człowiek znicz kolego i bez wykrętów, znowu go widziałem – wyartykułowałem swoje żądanie.
Dyżurny rozsiadł się na krześle i z wyraźnym wysiłkiem zaczął snuć opowieść.
- Był taki jak Ty. Przybył nie wiadomo skąd i załapał się na staż na tutejszym posterunku straży
granicznej. Nie robił jako strażnik tylko jakieś papiery przewalał. Z miejscowymi trzymał sztamę i
ci go zaakceptowali. Potem zakochał się w Juli. Młodej strażniczce, tutejszej dziewczynie. Piękne
blond włosy i idealna figura – Maciej na moment przerwał i przymknął oczy – mówię Ci Covalusie
ideał. Wpadli sobie w oko i wszystko zdawało się mieć ku szczęśliwemu zakończeniu. Miejscowy
księżula dostał nawet termin zaślubin. Dzień przed wyszła na patrol. Samotnie wbrew przepisom.
Znała okolicę dokładnie i wiedziała gdzie stąpać. Nikt tak jak ona nie miał w jednym paluszku
okolic Jagienki. Sam Kołodko nieraz ją pytał o różności, bo on też przybyły. Z tego patrolu nigdy
nie wróciła...
-Co się stało ? - przerwałem.
-Nikt tego nie wie. Chodzą słuchy, że to robota Szeryfa...
-Czyli ? - znów się wtrąciłem.
- Miejscowy, Czeremcha Andrzej. Tajemnicza postać. Miłośnik militariów i ciemnych interesów.
Chodzą słuchy, że przerzucał kogoś przez granicę i Julia go dupnęła, ale nikt tego nie udowodnił.
-Kogo tu przerzucać w tej głuszy ? - Zastanowiłem się głośno.
-Nigdy nie mieliśmy tu cyganów, czy Rosjan w dużej grupie. Ale Szeryf kilkukrotnie był widziany
z pojedynczymi ludźmi. Ci co zbyt głośno o tym śpiewali znikali. Stąd lepiej nie pytać. I trzymać
się od gościa z daleka... - Maciej pogroził mi palcem.
-Kurcza, aż mam gęsią skórę. Ładne typy tu mieszkają. A co z chłopakiem Juli ? - pokiwałem głową
ze zrozumieniem i wypiłem duży łyk kawy.
-Oszalał. Po tym jak ustały oficjalne poszukiwania, zaczął na własną rękę. Udał się nawet do
miejscowego jasnowidza Siwego. Chłop zawinął się w tamtym roku. Ten przepowiedział mu, że
znajdzie swoją najdroższą koło starej linii kolejowej. Jedyna stara linia to tor do Jagienki. Więc
włóczy się chłopina z zapalonym cmentarnym zniczem przeszukując pozostałości toru. Ponoć
przysiągł przed samym Panem Bogiem w kościele, że ją odnajdzie i znicz postawi. Tak, aby
Aniołowie mogli ją bezpiecznie z tego pustkowia do raju zaprowadzić. Smutna historia...
-Smutna, a gdzie mieszka ten nieszczęśnik ? - znów nasunęło mi się pytanie.
-Kiedyś mieszkał tu we wsi, ale uciekł do lasu i ludzie widywali jak w Jagience się chowa.
A tam już nic nie ma. Kiedyś był tartak, ale padł i ludzie zaczęli uciekać. Zostawili swoje chaty i
odjeżdżali pociągami za lepszym życiem. Teraz tam tylko wiatr złe dusze przegania i człowiek ze
zniczem porządku pilnuje...
Monolog przerwał telefon w nastawni. Mimowolnie skontrolowałem godzinę. Nadchodził czas
towarowego z Ostródy. Podniosłem słuchawkę odebrałem i pozwoliłem na wyprawienie pociągu.
Podszedłem do ławy dźwigniowej i pociągnąłem w dół dźwignię od rozjazdu jeden. Aby wjechać
na tor trzeci należało jeszcze otworzyć wykolejnicę, która pilnowała, aby wagony nie zeszły na
szlak.
Wyciągnąłem klucz tablicy odsłaniając białe pole. Wyszedłem na zewnątrz. Starannie omijając
wilgotne szyny doszedłem do wykolejnicy. Odsłoniłem zamek i włożyłem doń klucz. Przekręciłem
mimo delikatnych oporów. Potem chwyciłem za uchwyt i uniosłem wykolejnicę. Uwolniłem w ten
sposób inny klucz, który zaniosłem do rozjazdu nr 2. Ten niestety należało przestawić ręcznie.
Kiedyś regulamin przewidywał przyjęcie pociągu towarowego na tor nr 2 i przestawienie go na tor
nr 3. Dziś Dyrekcja pozwoliła przyjmować towarowy bezpośrednio na tor nr 3 o ile nie stoją tam
wagony. Taka sytuacja ma miejsce tylko w pierwszy dzień tygodnia. Wcisnąłem wydobyty z
wykolejnicy klucz do zamka zwrotniczego. Uwolniło to bambułę od trójki, którą przewaliłem na
dwa razy. Ostatnim razem mocno docisnąłem do ziemi. Sprawdziłem czy jaskółka zaskoczyła i
zadowolony wróciłem do nastawni. Regulamin przewidywał każdorazowe zatrzymanie towarowego
pod semaforem wjazdowym i poinformowanie go o przyjęciu na tor nr 3. Czekałem więc, aż
panowie zgłoszą mi się spod słupa. Trochę trwało zanim radio wśród szumów i trzasków wypluło z
głośnika.
-9887 melduje się spod semaforem...
Chwyciłem za manipulator i powoli zakomunikowałem.
-9887 przyjmuję was bezpośrednio na tor nr 3. Piszemy rozkaz...
-Już... moment.
- w rubryce nr … można minąć wskazujący sygnał Sr1 „stój” semafor A1/2... Covalus.
Załoga towarowego powtórzyła rozkaz i usłyszałem jak lokomotywa zwiększa obroty. Niestety na
wjazd na tor nr 3 nie mogłem podać semafora. Projektant tych urządzeń nie przewidywał takiej
możliwości. Miarowy pisk obrzeży oznaczał, że pociąg łamie się na rozjazdach. Wkrótce ujrzałem
SM42 z ośmioma wagonami. Sześć słowackich węglarek szło jako pierwsze za lokomotywą, a
pociąg zakończały dwa kryte Gbs-y. Skład zahamował Gbs-ami naprzeciw bramy tartaku.
Mężczyzna w pomarańczowej kamizelce, brnąc w mokrej trawie, wdarł się pomiędzy węglarki a
wagony kryte. Rozległ się syk rozpinanych kiszek i metaliczny dźwięk zawieszanego sprzęgu.
Manewrowy wyszedł spomiędzy wagonów i wymachując ręką na poziomie pasa podał maszyniście
sygnał „ode mnie”. Stonka zabulgotała silnikiem i wypluła z siebie trochę piachu na wilgotne
szyny. Koła przywarły do stali i odzyskiwały tarcie. Skład rozdarł się na dwie części. Manewrowy
czuwał nad wszystkim i w odpowiednim momencie zaczął kręcić w zamglonym powietrzu koła na
„stój”. Węglarki zostały podstawione pod ładownie. Jeszcze zanim został odczepiony koń, ludzie
zaczęli układać w nich bale drewna. Mężczyzna w pomarańczowym kapoku sprawdził płozy pod
obydwoma połówkami pociągu, zakręcił ręczne hamulce i odczepił lokomotywę. Ta po krótkich
przepychankach na głowicy od strony Jagienki wylądowała na torze nr 1 przed moją nastawnią.
Manewrowy był bardzo uprzejmy i zamknął wykolejnicę, przestawiwszy uprzednio odpowiednio
rozjazd 2 i 1. Klucze wraz z kompletem papierów przyniósł do nastawni. Podpisałem co miałem
podpisać i szybko zamówiłem drogę powrotną dla luzaka do Ostródy. Semafor zezwolił na wyjazd
SM42 i lokomotywa ochoczo wjechała na szlak. Odpisałem wyprawienie luzaka i cierpliwie
czekałem na potwierdzenie dojścia. Po dwudziestu minutach „stonka” zameldowała się w
Ostródzie. Spojrzałem znów na zegar - trzynasta i tą godzinę wpisałem do książki. Nastała
rozkoszna kolejna chwila spokoju. Następny osobowy miał być tu planowo dopiero o czternastej.
Wróciłem do kuchni. Maciej właśnie szykował się do operacji - „odgrzewanie wczorajszego
bigosu”. Garnek z pyszną zawartością wylądował na płycie. Mimowolnie dorzuciłem do pieca i bez
słowa ukroiłem parę dorodnych kromek chleba. Maciej mieszając od czasu do czasu wsad rondla
chronił go od przypalenia. Wróciłem myślami do człowieka ze zniczem.
-Leśniczy mówił, że do Jagienki tylko nasypem można dotrzeć, prawda to? - nurtowało mnie to
zagadnienie.
Maciej westchnął ciężko.
-A ty znowu swoje, będziesz mi wiercił dziurę w brzuchu...
-Będę ! - przerwałem
-Do Jagienki prowadziła droga wzdłuż nasypu. Ale jak linią przejechało kilka ciężkich składów
szlag trafił drenaż i droga utonęła. Teraz rzeczywiście tylko nasyp...
-Ciężkich składów, przecież na linii jest ograniczony nacisk ?! - coś mi tu śmierdziało.
Maciej starannie zamieszał parujący już obiad i przykrył go pokrywką.
-Nacisk masz tylko od Karuz do Jagienki... w zasadzie był, szesnaście ton na oś. Dlatego te składy
dobiły linię – emeryt usiadł na krześle przy piecu.
-Jakie składy ? - drążyłem.
Dyżurny znów przyparty do muru zaczął wspominać.
-Było to około siedemdziesiątego trzeciego, lub nieco później. Otrzymałem rozkaz z Ostródy o
wyprawieniu specjalnego pociągu bez numeru...
-E... jak bez numeru... ? - wtrąciłem swoje wątpliwości.
-Będziesz słuchał, czy przerywał?! Maciej lekko się zdenerwował.
-Dobra obiecuję siedzieć cicho – uniosłem prawą dłoń do góry.
-Jaaasne... - zakpił Maciej – kazali nic nie wpisywać do książki. Jechał jako PONSZ, pociąg
specjalnego znaczenia. Był sobotni wieczór jak na stację wjechał ST 44 z wagonami. Nie były to
zwykłe wagony. Z przodu dwa kryte, z początku myślałem, że drewniane, ale jak stanął koło latarni
zobaczyłem, że są obite blachą. Całe wymalowane na biało, jak nasze chłodnie. Zresztą to chyba
były chłodnie, bo od czoła na pomostach miały aparaturę z której leciała para, jak przy suchym
lodzie. Tylko wiesz co mnie zastanowiło ? - Maciej zawiesił opowiadanie, by znów zamieszać
bigos.
Ja milczałem, by go nie wkurzyć skoro się tak rozwinął. Dyżurny spróbował bigosu i skrzywił się
lekko.
-Zimny jeszcze. Ale wracając do tematu. Wózki... Te chłodnie musiały być cholernie ciężkie, bo
miały sześć osi. Potem szły cztery platformy. Standardowe „czołgówki” o niezmienionych
oznaczeniach Ppyk. Na nich były jakieś pojazdy, ale szczelnie okryte brezentami, więc nie dało się
stwierdzić co za typ. Na końcu wagon z ruskimi żołnierzami. Jak tylko pociąg stanął wysypali się
na stacje i otoczyli skład. Do mnie przyszedł ich komadir i jakieś Polak z papierami. Później się
dowiedziałem, że to wojskowa służba bezpieczeństwa, czy jakoś tak. Zażądali wolnej do Jagienki.
Ja im próbowałem tłumaczyć, że ST44 nie może tam wjechać. Niestety mieli papiery od Dyrekcji.
Wtedy w Jagience już nikogo nie było. Dałem im klucze od zwrotnic i wyprawiłem na szlak. Potem
zawitał jeszcze jeden „smutny pan w czerni” i kazał podpisać jakieś papiery o tajemnicy. Miałem to
w dupie, ale pistolet przystawiony do skroni i groźby wobec rodziny skutecznie przekonały mnie do
praw panujących w „socjalistycznym dobrobycie”. Przejechali tak trzy razy. Debile narobili bajzlu
co niemiara. Jak wracali trzeci raz to nasyp osiadł. Techniczna drezyna przysłana na drugi dzień z
przerażeniem stwierdziła, że jak spróbują jeszcze raz to może być ciekawie. Nie ryzykowali życia
radzieckich towarzyszy. A wiesz co jest najfajniejsze ? - Dyżurny znów zajął się garnkiem.
Ja nadal milczałem, bo opowieść robiła się coraz ciekawsza.
-Jeszcze trochę i możesz szykować talerze. Oni zgubili te dwie chłodnie. Kolejarze gadali, że były
cięższe od „gagarina” dlatego nie ryzykowali powrotu. Myślałem, że zostały w Jagience, ale
chłopaki z drezyny nic tam nie zastali. Pewnie spadły z nasypu i się utopiły. Szczególnie, że bagno
zaatakowało, już pod drugim przejeździe. A gdy jechali po raz ostatni woda sięgała nasypu. Dawaj
talerze – rozkazał Maciej.
Podstawiłem dwa talerze. Drewniana chochla zanurkowała w garze i wytargała stamtąd parującą
zawartość. Ogromne kawałki mięsa przykuły mój wzrok. Zasiedliśmy do konsumpcji.
-Maciej ty nigdy nie byłeś w Jagience ? -spytałem w przerwie pomiędzy kolejnymi kęsami.
-Nie. Za moich czasów linia była już zamknięta, ale przejezdna. W Jagience już nikogo nie było.
Puste zrujnowane chaty i resztki tartaku. Do tego morowe powietrze...
-Morowe ? - spojrzałem na Macieja.
-Ludzie gadają, że nie wszyscy z Jagienki się wyprowadzili. Część z nich na pewno tak, ale reszta
ponoć zmarła i ich ciał nigdy nie odnaleziono. Ile w tym prawdy nie wiem, ale nie chcę sprawdzać.
Wtedy też nie chciałem, tu mam swoją spokojną przystań i pewnie spocznę na miejscowym
cmentarzu, jak Pan poprosi do siebie. Po co mi wtykać nos w sprawy, których nie rozumiałem? Maciej czekał na potwierdzenie ode mnie.
Dyżurny po części miał rację. Chciał po prostu doczekać swojego końca niezależnie od
wydarzeń w okolicy. Ci co tak postępowali, mieli wedle miejscowego prawa największe szanse na
przekroczenie osiemdziesiątki.
-Może i masz rację ? - przytaknąłem.
-Pewnie, że mam. Dlatego nikomu nie powtarzaj co Ci powiedziałem. Zrobiłem to bo Cię lubię i
nie chcę, abyś wypytywał kogoś innego oprócz mnie. Ja najwyżej pomarudzę inny sprzeda kulę –
emeryt wrócił do resztek bigosu.
Ja też postanowiłem skończyć obiad w milczeniu. Gdzieś w zakamarkach umysłu rodziła się
nieśmiała myśl, aby zobaczyć Jagienkę. Byłem tylko dwa kilometry od wymarłej wsi. Jednak
powstrzymywał mnie na razie szaleniec ze zniczem w ręku i liczne raporty o zaginięciach w tym
rejonie. Jednak nie mogło to trwać długo.
Osobowy o czternastej wyprawiłem bez zbędnych formalności. Nawet udało mi się dostrzec
paru chętnych do podróży nim. Odjechał równo czternasta piętnaście – czyli o czasie. Do
następnego o siemnastej była spora przerwa. Zerknąłem na ładownie. Połowa węglarek była pełna.
Chłopaki się uwijali. Również od strony tartaku można było dostrzec kursujące z ładunkiem
widlaki.
Po sytym obiadku dopadła mnie senność. Spojrzałem na zegar i stwierdziłem, że nic nie stoi
na przeszkodzie, aby uciąć sobie drzemkę. Maciej miał podobnie i zmywszy talerze udał się bez
słowa do swojego pokoju. Ja zaś do nastawni. Ustawiłem krzesło tyłem do telefonu, na tyle blisko,
żeby się zbudzić jak zadzwoni. Nogi oparłem na służbowym stole. Długo nie trwało jak dopadł
mnie sen. Rzadko się trafiał tak spokojny, więc organizm postanowił skorzystać na całego.
Wstałem na tyle wcześnie, by przed przyjazdem osobowego zrobić sobie kawę. Obmyłem
twarz w zimnej wodzie i dołożyłem do pieca. Jak tylko środek płyty przybrał czerwonawe
zabarwienie ustawiłem tam czajnik. Na dworze powoli zaczynał królować mrok. Przejrzystość
powietrza spadała na potęgę przetykana pasmami mgły. Siedemnasta miała nastąpić za pięćdziesiąt
pięć minut. Zalałem kawę i ustawiłem blaszany kubek na skraju płyty. Na tyle daleko od
czerwonego piekła by zawartość nie wyparowała, ale na gorącej części - tak aby napój był ciepły po
powrocie. Nadeszła pora na oświetlenie strażników. Wziąłem z nastawni kanister piątkę z naftą.
Podszedłem do wyjazdowego B. Lampa była na dole. Uwolniłem ją z wyciągu i potrząsnąłem.
Wymagała dolania nafty. Starannie celując w wąski otwór uzupełniłem braki. Zakręciłem zbiornik i
podregulowałem knot. W górnej kieszeni miałem starą benzynową zapalniczkę. Paliła nawet przy
największym wietrze. Tak było i tym razem. Otworzyłem szybkę i zapaliłem knot lampy. Zajaśniał
niespojonym płomieniem wydzielając czarny dym. Skręciłem go nieco i schował się w bernnerze
lampy. Przestał kopcić i po zamknięciu szkła się uspokoił. Umieściłem lampę w wyciągu i
chwyciwszy korbę w dłoni zacząłem windować w górę. Do momentu, aż stanęła za czerwonym
szkłem okularów. Sprawdziłem zapadkę i dopiero wtedy puściłem korbę. Pierwszy ze strażników
był oświetlony. Wyjazdowy C2 miał dwie lampy. Mimo, że ostatni osobowy odchodził z jedynki i
wyprawiał go B, C2 też musiał być oświetlony. Tego wymagał ode mnie regulamin. Nie chciałem,
aby jakieś maszynista mnie podkablował. Chwilę trwało, nim dwie lampy powędrowały na górę.
Spojrzałem na swoje dzieło i stwierdziłem, że okulary wymagają przeczyszczenia w najbliższym
czasie. Zanotowałem to sobie w pamięci i powędrowałem do wjazdowego A1/2 oraz poprzedzającej
go tarczy. Jak wracałem jaśniały nad okolicą. Kolejne spojrzenie na zegarek. Szesnasta pięćdziesiąt.
Czyli najpierw powinienem zdążyć napić się nieco kawusi. Ledwie zdążyłem walnąć parę łyków, a
już rozdarł się telefon w nastawni. Nadchodził ostatni osobowy. Radio to potwierdziło. Wieczorem
czasami łapało z większej odległości. Podałem wjazd i „plastikowa obudowa wiecznie psującego
się silnika” czyli szynobus z piskiem stanął przy peronie. Tym razem nikt z niego nie wysiadł.
Słuchy chodziły, że ludziska jeżdżą tylko do pierwszej stacji. Na pasażerów chętnych do wyjazdu
też próżno było czekać. Punktualnie o siedemnastej piętnaście wyprawiłem osobowego i
dwadzieścia minut później otrzymałem potwierdzenie od Ostródy, że dotarł szczęśliwie.
Zameldowałem o zamknięciu szlaku i stacji oraz wypełniłem stosowne papiery. Teoretycznie
pełniłem służbę do dwudziestej, ale była to sztuka dla sztuki. Nigdy nikt się nie czepiał, a i do
roboty nic nie było. Zapałałem ochotą na małe zimne piwo. Zajrzałem do lodówki. Niestety tam go
nie znalazłem. Czekała mnie wyprawa do Kartuz jedynego sklepo - knajpy „Pod zielonym
świerkiem”. Ubrałem płaszcz i wsunąłem do kieszeni stalową latarkę o długim trzonie na sześć
baterii R20. Od budynku stacji do wsi prowadziła droga wykładana dużymi kamieniami. Mokre i
śliskie wymagały od idącego zwiększonej uwagi. Wielokrotnie potykałem się klnąc pod nosem.
Przy pierwszym domu pojawiła się latarnia. Mdła żarówka na krzywym słupie rozświetlała mrok.
W oknach chałupy było zupełnie ciemno. W następnej i kolejnej również. Wieś przypominała
wymarłą osadę. „Pod zielonym świerkiem” mieścił się w samym centrum, naprzeciw malutkiego
kościoła. Przed sklepo-knajpą stał obdrapany brązowy ford i służbowy samochód straży granicznej.
Wszedłem do środka. Malutką salę przegradzała lada za którą stała czterdziestoletnia postawna
kobieta. Nieco dalej pod ścianą ustawione były trzy dębowe stoły obsadzone przez miejscowych.
Jak tylko zamknąłem drzwi wszystkie oczy spoczęły na mnie. W pomieszczeniu było dość jasno i
od razu spostrzegłem Maryśkę w mundurze siedzącą przy ostatnim stole. Nie miała towarzyszy. Na
środku blatu stała ogromna popielnica wypełniona petami. Strażniczka właśnie odpalała kolejnego.
-Covalus, co tam ?! - krzyknęła na pół sali.
Nie reagowałem. Podszedłem do lady i poprosiłem o miejscowe piwo „Huberus”. Sprzedawali je w
półlitrowych butelkach zamykanych porcelanowymi korkami. Sprzedawczyni obrzuciła mnie
pogardliwym wzrokiem i postawiła na stole dwie butelki specyfiku. Usłyszałem odsuwane krzesło.
W tej samej chwili poczułem oddech palacza na plecach.
-Pytałam jak leci... - Funkcjonariuszka stała za mną.
Ja spokojnie płaciłem za zakupy. Zapach piwa świadczył, że Maryśka była już po służbie.
Ktoś jeszcze wstał od stołu. Odwróciłem się. Zbliżał się do nas mężczyzna w okularach ubrany w
panterkę. Przy prawym boku miał przypiętą ogromną pochwę z której wystawa gruba rękojeść
sporego noża. Sprzedawczyni szybko wsadziła kasę do szuflady i zniknęła na zapleczu. Maryśka
nagle pochyliła się i wyszeptała:
-Jutro w nocy – potem dość mocno walnęła mnie w ramię.
Uderzyłem plecami o ladę. Facet w okularach stanął między nami.
-Maryśka możesz spierdalać stąd ? - rzucił z uśmiechem.
Funkcjonariuszka lekko się skurczyła. Jej pewność siebie wyparowała. Ze złości zacisnęła dłonie w
pięści, ale to było wszystko na co było ją stać. Znów ktoś odsunął ciężkie drewniane krzesło. Zza
ostatniego stołu wstał miejscowy i szybko opuścił lokal. Zostaliśmy sami na sali. Kobieta sięgnęła
do kabury. Gość w moro spokojnie wyciągnął z pochwy ogromy nóż i jego ostrze oparł pomiędzy
piersiami strażniczki.
-Bez numerów kobieto... wyjdź stąd ! - głos faceta był bardzo stanowczy.
Maryśka uniosła ręce do góry i z górnej kieszeni wyciągnęła paczkę papierosów. Wsadziła jednego
do ust. Mężczyzna schował nóż i podał jej ogień. Strażniczka zaciągnęła się i podeszła do swojego
stolika. Wzięła stamtąd kurtkę powieszoną na krześle, ubrała ją i minęła nas powolnym krokiem.
-Do widzenia – powiedziała cicho.
-Do widzenia – mężczyzna odprowadził ją wzrokiem do drzwi.
Gdy tylko opuściła lokal, facet zawołał sprzedawczynie i poprosił o dwa piwa. Otworzył je i jedno z
nich podał mi.
-Czeremcha Andrzej, ale mówią mi Szeryf – wyciągnął do mnie dłoń.
-Covalus- uścisnąłem ją.
Gość wskazał palcem na swój stolik. Usiadłem naprzeciw niego. Pociągnąłem spory łyk kupionego
mi browaru. Smakował wybornie.
-Nieprzyjemna ta nasza Maryśka co ? - Szeryfa wyraźnie bawiła cała ta sytuacja.
-Pewnie przechodzi klimakterium – wysnułem własną teorię.
-Pewnie tak, widziałem jak Cię sponiewierała rano – mężczyzna przyłożył swoją butelkę do ust.
Jednym haustem opróżnił ją do połowy i otarł dłonią usta.
„Skąd wiedziała?!” - pojawiła się w mej głowie niepokojąca myśl.
-Ano sponiewierała – potwierdziłem głośno.
-Skąd jesteś ? - Szeryf kontynuował rozmowę.
-Wrocław – nie byłem zbyt wylewny.
Gość uniósł brwi ze zdumienia.
-Daleko – znów sięgnął po piwo.
-Dość – w mojej butelce pokazało się dno.
Wstałem od stołu. Szeryf nie protestował tylko otworzył sobie kolejną butelczynę. Wyciągnąłem
doń rękę i rzuciłem.
-Dzięki za pomoc, ale muszę lecieć. Papiery wzywają. Kiedy mogę odstawić piwo?
Czeremcha machnął ręką i z wskazał ręką na salę.
-Często tu bywam, trafisz okazję. Nie zatrzymuję – zajął się swoją komórką.
Opuściłem „Pod zielonym świerkiem” i wróciłem na stację. Maciej już spał. Odstawiłem piwa do
lodówki i udałem się na górę do swojego pokoju. Dobrą godzinę leżałem na łóżku. Czas płynął do
przodu i wybiła dwudziesta trzecia. Sięgnąłem do swojej szafki z ciuchami. Pod stertą koszulek
przy samej ściance wymacałem stalową rękojeść. Nóż był podobny do tego co miał Szeryf. Proste
smukłe ostrze długości 45 centymetrów. Rękojeść wymodelowana w formie kastetu na cztery palce.
Idealnie mieścił się w pochwie mocowanej do tyłu paska. Na plecy zarzuciłem czarną kurtkę z
nieprzemakalnego materiału. Była pod kolor spodni. Powoli i ostrożnie zszedłem do kuchni. Na
moment wytarłem wierzchem dłoni komorę popielnika. Pokryła się sadzą, którą przeniosłem na
twarz. Skulony wyszedłem na zewnątrz i podążyłem torami w kierunku Jagienki. Na głowicy
wyciągnąłem komórkę z wyświetlaczem pociągniętym czarnym markerem. Nie chciałem, aby ktoś
zobaczył jak świeci w ciemności. Wcisnąłem przycisk z numerem dwa. Na ostatniej zwrotnicy
kończył się zasięg. Odezwał się kobiecy głos.
-Czeremcha w domu
-Dobra, osłaniaj mi dupę i nie podchodź za blisko, bez odbioru – przerwałem połączenie.
Nie chciałem mieć nikogo przy sobie. Byłem wierny teorii, że najpierw należy strzelać, potem
pytać. Zagłębiłem się w mrok nocy. Moje oczy stopniowo przyzwyczaiły się do braku światła.
Zacząłem rozróżniać kontury, a prowadziły mnie dwie zardzewiałe szyny. Czasami na mej drodze
stawała roślinność. Była mokra i zimna. Nauczyłem się delikatnie ją omijać.
„Ten nasyp to jedyna droga do Jagienki” - tak powiedział leśniczy.
Musiałem to sprawdzić. Stoki nasypu szturmowały olchy i inne badziewia. Trochę dalej w czarnej
wodzie rosły większe drzewa. Gdy tylko coś wzburzyło jej powierzchnię, mimo listopadowego
zimna, w górę unosiły się roje malutkich muszek. Droga szła mi opornie. Nasyp w wielu miejscach
był rozmiękły i częściowo osuwał się losowo na którąś ze stron. Trzeba było mocno uważać, by nie
zboczyć.
„Wszytko większe od myszy tonie w czarnej kipieli”- przypomniała mi się kolejna przestroga.
Nie dodało to mi animuszu. Gdzieś w połowie drogi nasyp skręcał łagodnie w prawo. Z początku
nie zauważyłem tego i dopiero jak uderzyłem nogą o szynę zrozumiałem, że droga zmienia
kierunek. Przystanąłem na moment i z ciekawości przyjrzałem się miejscu. Coś było nie tak.
Cofnąłem się lekko do tyłu i odwaliłem trochę mchu z podkładów. Tylko, że nie były to typowe
podkłady. Miałem pod nogami rozlatujące się podrozjazdnice. Tu kiedyś musiał być rozjazd.
Moje podejrzenia potwierdzał nasyp bez szyn idący prosto. Opuściłem moją bezpieczną drogę i
postanowiłem sprawdzić dokąd szło odgałęzienie. Najdziwniejsze było to, że nigdy o nim nie
wspominał Maciej. Albo nie chciał wspominać. Przez środek starotorza biegła wyraźnie wydeptana
ścieżka. Ktoś tędy szedł i to nie jeden raz. Wkrótce poczułem pod nogami podkłady i pojawiły się
szyny. Linia do Jagienki miała odgałęzienie ! Srebrny pyzaty księżyc postanowił ułatwić mi robotę
i oświetlił korony niskich olch. Przyśpieszyłem, ale nie na długo. Wkrótce moje stopy straciły
twarde oparcie. Ziemia zaczęła przypominać ogromną porcję budyniu. Dygotała pod każdym
krokiem. Nasyp stawał się wysoce niestabilny. Mimo niepewności szedłem do przodu. Spadła tylko
prędkość. Każdy krok budził obawy. Czasami strącałem kawałki tłucznia. Toczyły się one, aż do
nieprzyjemnego chlupnięcia. Ginęły w czarnej otchłani. Korona nasypu miejscami zapadła się.
Niekiedy musiałem przeskakiwać wykroty wypełnione wodą. Nagle ława torowa nieco się
poszerzyła. Dostrzegłem dwa duże obiekty stojące przede mną. Obmywane rosą ogromne białe
wagony. Stały przy spróchniałej tymczasowej drewnianej rampie. Od rampy odchodziła droga z
betonowych płyt. Schodziła gwałtownie w dół i ginęła w bagnie. Próbowałem dostrzec czy wynurza
się gdzieś w pobliżu – nadaremnie. Powoli podszedłem do wagonów. Ciężkie drzwi jednego z nich
odpadły. Zardzewiały zawiasy nie wytrzymały ciężaru i uwolniły stalowe wrota. Kiedy stanąłem na
nich moja noga przebiła cienką jak sito blachę. Degradacja materiału była ogromna. Sięgnąłem do
pasa i zapaliłem niewielką diodową latarkę. Skupiony promień światła skierowałem do wewnątrz
wagonu. Był pusty. Drugi stojący przy nim wymagał paru szarpnięć za klamkę zanim puściły drzwi.
Podobnie jak w pierwszym odpadły od pudła, prawie uderzając mnie w głowę. Zakląłem z własnej
głupoty i zajrzałem do środka. Ten wagon nie był zupełnie próżny. Przy czołowej ścianie
dostrzegłem czarne szmaty. Podciągając się na rękach dostałem się do wewnątrz. Powoli, starając
się stąpać po podłużnicach zbliżyłem się do znaleziska. Wąski promień wyłuskał z ciemności
przegniłą kurtkę straży granicznej. Spod czapki z daszkiem patrzyły na mnie dwa czarne oczodoły.
Delikatnie przesunąłem ją do góry. W części czołowej czaszki widniał okrągły otwór wielkości
palca wskazującego. Sprawdziłem jeszcze prawy rękaw kurtki. Na szczęście naszywki gniły nieco
wolniej. Półokrągła górna zachowała szyte złotymi literami imię „Julia”
-Witaj Julio – wyszeptałem.
Nagle mój szósty zmysł uruchomił alarm. Zgasiłem latarkę i powoli wycofałem się do wyjścia z
wagonu. Gdy to robiłem zadrżał niespokojnie. Dawno nie używane koła zapiszczały z cicha.
Zanim pojąłem, że grunt się zaczyna osuwać, minęła spora chwila. Miałem jeszcze jedno
zmartwienie, ktoś był na zewnątrz wagonu. Skubany poruszał się niezwykle cicho, ale powodował
drgania. I to one, podobnie jak ruchy pajęczej sieci, postawiły mnie w stan najwyższej gotowości.
W myślach wyzywałem moje ubezpieczenie, wyraźnie zawiodło. Sięgnąłem po nóż i
przygotowałem się do ataku. Nieproszony gość podchodził do wagonu. Wkrótce jego sylwetka stała
się wyraźna w księżycowym świetle. Nie było na co czekać. Wyskoczyłem w jego kierunku.
Wymierzyłem idealnie uderzając rękojeścią w bok głowy. Postać zachwiała się i upadła. Coś
wyleciało jej z dłoni. Błyskawicznie usiadłem na plecach leżącego i ulokowałem ostrze noża na
jego szyi. Dopiero wtedy lekko się unosząc, kazałem się mu odwrócić. Wykonał polecenia i miałem
pod sobą człowieka ze zniczem. Właściwie już bez, bo lampka wypadła mu z dłoni i rozbiła się o
leżące drzwi od wagonu.
Z miejsca po uderzeniu kastetu leciała krew. Miałem nadzieję, że nie rozwaliłem mu czaszki.
-Znalazłem Twoją Julię, jest w drugim wagonie – wskazałem na pudło.
Puściłem gościa. Powoli wstał.
-Znicz rozbity – wyszeptał.
Na zarośniętej twarzy krew mieszała się ze łzami. Pomogłem mu odnaleźć miejsce, gdzie upadła
lampka. Miał rację. Szklana powłoka rozpadła się od uderzenia. Tylko biały wkład z napalonym
knotem ocalał. Sięgnąłem do kieszeni i wydobyłem stamtąd moją zapalniczkę. Na chwilę okolicę
rozświetlił blask płomienia. Podałem mu wkład starając się chronić chybotliwy płomyczek. Przejął
ode mnie okaleczoną lampkę i powoli wdrapał się do wagonu. Zostawiłem go tam samego. Do
mych uszu dobiegł cichy jęk rozpaczy, a może ulgi? Widziałem tylko cień rysujący się na ścianie
wagonu. Drżał w rytm coraz większego płomienia znicza. Nagle koła wagonu znów zapiszczały.
Budyń zaczął się kołysać. Resztki desek z rampy zsuwać się w dół.
-Wyłaź z wagonu ! - krzyknąłem.
Nie słuchał mnie. Pudło zaczęło się przekrzywiać, a koniec nasypu zbliżać do nas.
-Idź... ! - padło z wnętrza.
Kątem oka zobaczyłem, że stara się ze wszystkich sił ochronić światło świecy. Wagon zaczął iść w
dół pod kątem trzydziestu stopni. Cofnąłem się. Czarna maź pochłaniała go stopniowo. Światełko
zgasło, jak ościeżnica drzwi zrównała się z powierzchnią wody. Człowiek ze zniczem pozostał w
środku. Drugi wagon wywrócił się na bok i zsunął, orząc wkręconymi wózkami ściany nasypu.
Zatonął nieco szybciej jak pierwszy. Rampa wraz z pojedynczym torem przestała istnieć. Wraz z nią
para kochanków. Smutna opowieść dobiegła końca. Nasyp zapadał się coraz szybciej. Powoli
wycofywałem się ku dawnemu rozjazdowi. Proces destrukcji skończył się dopiero przy samej linii
do Jagienki. Usiadłem na stalowej szynie oddychając ciężko. O ile misja człowieka ze zniczem
dobiegła końca, o tyle moja dopiero się zaczynała. Do Jagienki było już niedaleko. Spojrzałem na
zegarek. Pierwsza w nocy. Pozostawało niewiele czasu. Wstałem i zacząłem iść. Mimo gęstej
roślinności nie było trudno. Człowiek ze zniczem pozostawił na środku wydeptaną ścieżkę. A może
nie tylko on ? Czarne kontury zamajaczyły na horyzoncie. Olbrzymie stwory z dziurami po oknach
i przegniłymi dachami. Skąpane w blasku księżyca ruiny domów w Jagience. Pomiędzy nimi
przesuwały się nitki mlecznej mgły pomieszanej z morowym powietrzem. Nie chciałem tam
wchodzić. Wiedziałem, że tam naprawdę już nikogo nie ma. Ostatni mieszkaniec utonął w białym
wagonie. Najważniejsze, że poza nasypem starej linii do Jagienki nie ma innej drogi do granicy.
Postanowiłem wracać. Poszło nadzwyczaj gładko. Na kraju lasu znów wyciągnąłem telefon.
Wcisnąłem klawisz numer dwa. Mój słuch zarejestrował dźwięk wibracji. Odbiorca był niedaleko.
-Wracaj do domu, koniec na dziś – wyszeptałem.
Na horyzoncie z poszycia podniosła się postać. Uniosła rękę do góry. Odpowiedziałem tym samym.
Szybko rozpłynęła się w mroku. Cisnąłem telefon w bagno. Przestał już mi być potrzebny. Utonął
bezgłośnie. Wróciłem na stacje. Na dworze obmyłem twarz. Nie chciałem, aby czasem rozbudzony
Maciej zobaczył ducha. W jego wieku o zawał nie trudno. Delikatnie i powoli wszedłem po
schodach do swego pokoju. Ściągnąłem mokre ciuchy i zapakowałem je do worka. Wcisnąłem pod
łózko. Jutro z rana wyrzucę je do śmieci. Nóż i latarkę ukryłem głęboko w szafie. Na wierzchu
zostawiłem tylko kolejowego kolosa na sześć baterii R20. Wszedłem się pod kołdrę i szybko
zasnąłem. Jak nigdy.
Bezlitosny budzik wybił mnie z koszmarów sennych koło piątek trzydzieści. Dość szybko
wróciłem do szarej rzeczywistości. Zanim rozpaliłem w piecu, umieściłem w kuble na tyłach stacji
przemoczone ciuchy. Zaczynały niemiło pachnieć. Maciej na szczęście spał snem sprawiedliwego.
Nie spotkaliśmy się na śniadaniu i samotnie przyjąłem osobowego. Trudy nocy próbowały
zdominować mój organizm na szczęście istniała „kolejarska kawa” - czarna jak noc, gorzka jak
piekło i mocna jak sprzęg parowozu. Po jej wypiciu wróciła jasność sytuacji i chęć działania.
Emerytowany Dyżurny przywitał się ze mną dopiero jak Ostróda zapowiedziała towarowy.
Pogadaliśmy chwilę do momentu, aż mechanik nie zameldował się pod słupem. Był o całe
czterdzieści minut wcześniej. Dałem mu Sr3 i wpuściłem na tor nr 2. Ta sama, co wczoraj, stonka
przytaszczyła kolejny garnitur wagonów. Zostawiła je na dwójce i urwawszy się wjechała na trójkę
od strony Jagienki. Powoli dobiła to pełnych drewna węglarek przy ładowni. Manewrowy spiął je z
koniem i wyjął płozy oraz odkręcił ręczne hamulce. Następnie całość zaczęła się poruszać w
kierunku krytych. Dopchnęli węglarki „na jajeczko” i spięli z tartakowymi. Maszynista poczekał
chwilę i dawszy krótkie Rp1 zaczął wyciągać skład ładowny na jedynkę. Tu znów urwali konia i
wrócili po pozostawione próżne na dwójce. Rozstawienie ich pod ładownie i tartak przebiegło
niezwykle sprawnie. SM42 wróciła po dwójce pod wyjazdowy semafor i po ułożeniu drogi i
podaniu przeze mnie sygnału „ode mnie” wyjechała za ostatnią zwrotnicę w kierunku Ostródy.
Wróciła na ręczny „do mnie” i została sprzęgnięta ponownie z wagonami ładownymi. Bez
zbędnych ceregieli załoga przystąpiła do próby hamulca i po jej wykonaniu zgłosiła mi gotowość
do wyjazdu. Po uzyskaniu zgody Ostródy wypuściłem pociąg. Nagrodą była kolejna kawa.
W kuchni Maciej zaczął coś pichcić. Podejrzewałem niezły wczorajszy bigos, ale się
pomyliłem. Na patelni wylądowały dwa duże schabowe. Ziemniaki pyrkotały w drugim garze.
Bigos był za surówkę. Dwa w pełni załadowane talerze wylądowały na stole. Usiadłem przed
jednym z nich i zagłębiłem widelec w soczysty kawał kotleta.
-Cholesterol mnie zabije – zażartowałem.
-Albo nocne wycieczki ! - zupełnie poważnie wtrącił Maciej.
Zrozumiałem jego późne wstanie i brak serdeczności rano. Nie tylko ja położyłem się późno spać.
Powoli myśląc nad odpowiedzią, przeżuwałem dokładnie ukrojony fragment schabowego.
-Maciej, powiem tak jak mnie uczyłeś. Nie interesuj się. To naprawdę nie Twoja sprawa –
próbowałem nadać memu głosowi jak najmniej emocji.
Dyżurny spojrzał na mnie spode łba.
-Nie moja rzecz, masz rację. Nie będę dociekał, bo to wbrew temu co wyznaję. W związku, że
ludzie widują nas razem, chcę wiedzieć jak długo jeszcze? - sięgnął po kompot.
-Niedługo... - odpowiedziałem.
Maciej skończył pić i jeszcze raz spojrzał na mnie. Zanim zaczął uniosłem dłoń i przerwałem mu
gestem.
-Gdybyś jeszcze kiedykolwiek zobaczył, że wychodzę, po prostu połóż się spać i nie myśl o tym. Te
demony są moje i muszę się z nimi uporać. Jak już wspomniałem nie potrwa to długo i nie
dostaniesz żadnym odłamkiem – skończyłem.
Maciej pokiwał głową ze zrozumieniem i rzucił mocnym służbowym głosem:
-Tylko się kurwa, nie daj zabić. Jak mawiał mój znajomy Kalota: „Mordo ty moja, nie żebym Cię
lubił ale się przyzwyczaiłem do twojego widoku”- pogroził mi palcem.
-Obiecuję- uderzyłem się w pierś.
Potem w ciszy skończyliśmy obiad. Do końca dnia unikaliśmy konwersacji. Po odjeździe ostatniego
szynobusu wyciągnąłem z lodówki piwo i postawiłem przed Maciejem. Sam otworzyłem sobie
jedną z butelek. Maciej pociągnął sporego łyka i otarł wierzchem dłoni usta.
-Za to co zamierzasz, oby się udało – wyrzucił z siebie po chwili.
To był bardzo dobry toast. Uniosłem swoją butelkę i powoli wlałem w siebie dużego łyka. Zimne
było jeszcze lepsze niż wtedy „Pod zielonym świerkiem”. Tak zleciało do wieczora. Około
dwudziestej Maciej udał się do swojego pokoju. Ja również zawinąłem na poddasze. Położyłem się
na łóżku i odczekałem dwie godziny gapiąc się w sufit. Punkt dwudziesta druga sięgnąłem pod
łóżko i uwolniłem płaską walizeczkę. Położyłem ją na tapczanie i otworzyłem. W środku były trzy
przedmioty. Pierwszy z nich to radio zaprogramowane na jedno pasmo. Uruchomiłem je. Na
wyświetlaczu pojawiła się cyfra i napis „standby”. Ustawiłem malucha na nocnym stoliku. Druga
rzecz to gogle noktowizyjne. Były przystosowane dla mnie. Mogłem działać bez okularów. Za
kilkaset złotych podrasowano je dodając szkła korekcyjne. Na szczęście nie będą mi potrzebne na
stałe tylko w pewnej części operacji. Sprawdziłem ich działanie i wyłączywszy umieściłem w
skórzanym futerale. Widok ostatniego lokatora walizki ścisnął mi pierś ze strachu. We wszystkich
filmach, które oglądałem bohaterowie nie mają z tym problemu. Ja miałem i paru moich znajomych
też. Może tak było lepiej?
Glock 18C był nieprzyjemny w dotyku. Długi dokręcany tłumik powodował, że potrzebna
była doń specjalna kabura. Miałem taką. Oprócz kabury mój Glock miał coś jeszcze, co odróżniało
go od fabrycznych modeli – brak numerów. Zostały starannie usunięte. Z szafy wyciągnąłem drugi
egzemplarz czarnej kurtki i spodni oraz siatkę maskującą wielkości koca. Położyłem ją obok gogli.
Zawinięta w pokrowiec ze sztucznego materiału przypominała płaszcz przeciwdeszczowy. Tylko jej
rola była zupełnie inna. Zgasiłem światło i pozostało mi tylko czekać. Nie były to łatwe chwile. Na
szczęście radio trzydzieści minut po północy postawiło mnie na nogi.
-Zaczęło się...
Przyłożyłem mikrofon do ust i potwierdziłem usłyszaną wiadomość.
-Zrozumiałem, przystępuję do roboty. Na razie bez odbioru – przypiąłem radio do pasa, podobnie
jak gogle i siatkę. Tym razem nie bawiłem się w smarowanie twarzy popiołem. Pasta do butów
„kiwi” musiała wystarczyć. Miałem nadzieję, że nie miałem na to gówno uczulenia. Sygnał z radia
oznaczał, że obiekt wszedł na drogę do Jagienki. Wyszedłem na zewnątrz budynku stacji
bezszelestnie. Gdy wchodziłem do lasu odwróciłem się i spojrzałem w okno Macieja. Było ciemne.
Miałem nadzieję, że emeryt posłuchał mojej rady i śpi snem sprawiedliwego. Za ostatnią zwrotnicą
w kierunku Jagienki przystanąłem i delikatnie uderzyłem dłońmi o siebie. W nocnej ciszy brzmiało
to jak cichy wystrzał. Odpowiedział mi ten sam dźwięk gdzieś z tyłu. Ciemna postać jak
poprzedniej nocy uniosła rękę do góry. Odpowiedziałem tym samym. Potem powoli zagłębiłem się
w wilgotny olchowy las z morowym powietrzem. Doszedłem do połowy drogi, w miejsce gdzie
nasyp skręcał łagodnie w prawo. Położyłem się na wilgotnej ziemi, a swe ciało przykryłem siatką.
W ręku dzierżyłem glocka a nosie miałem gogle. Okolica przede mną zrobiła się łagodnie zielona.
Pozostawało tylko czekać. I to było najtrudniejsze. Odwrotnie niż wtedy na przełęczy Okraj.
Szliśmy wtedy w siedmiu. Poprzedniego dnia był wielki sukces. Zwinęliśmy grupę
przemytników ludzi wraz z towarem– dwadzieścia pięć osób. Poszło gładko - kilka głośnych
komend, silne światło reflektora i seria ponad głowami. Poddali się wszyscy. Kolejnej nocy miało
być spokojnie. Rutynowy patrol, informatorzy milczeli jak zaklęci, zwiad również. Padał lekki
ciepły deszcz. Wąska kamienista ścieżka była bardzo śliska. Od czasu do czasu ktoś z nas się
poślizgnął. W ciemności cisnął mięsem. Dowódca nawet nie upominał. Mieliśmy zaliczyć rejon i
zameldować, że jest czysty. Maszerowałem jako drugi od końca starannie odmierzając kroki. Buty
nie chciały trzymać się na mokrych kamieniach. Automat mocno bił po nogach podczas akrobacji w
celu utrzymania równowagi. Czapka przemokła i z daszka lała się woda. Księżyc znikał raz po raz
za dużą i ciężką chmurą. Ona zaś pluła na nas delikatnie. Dochodziliśmy do przełomu. Droga miała
zaraz opaść w dół i doprowadzić nas do granicznej polany. Skalne ściany na moment nieśmiało
zbliżyły się do maszerującego udziału. Zrobiło się wąsko. Wtedy to się stało. Otwarto ogień.
Sytuacja zaskoczyła nas zupełnie. Dowódca idący na czele zginął od razu. Wraz z przewieszonym
przez ramię automatem upadł z rozerwaną piersią. Zapanował chaos. Instynktownie przywarliśmy
do ziemi i odbezpieczyliśmy broń. To był nasz największy błąd. Cholerna chmura obraziła się w
tym momencie i poganiana niespodziewanym wiatrem odeszła ponad sąsiednimi szczytami
odsłaniając srebrnego mordercę – księżyc. Mieli nas jak na widelcu. Walili krótkimi seriami z broni
długolufowej. Chwilowe błyski zdradzały ich pozycję na przełomie i bocznych ścianach. Starałem
się odpowiadać celując w nie. Po kilku seriach zrozumiałem, że to bezcelowe. Ludzie z którymi
byłem to zawodowcy, ale w tym momencie stali się tylko zaskoczonymi celami. Po pięciu minutach
wymiany ognia strzelało już tylko trzech z nich. Potem dwóch i zapadła cisza. Ja również
przerwałem ogień i skuliłem się za ciałem kolegi, który był przede mną. Czekałem na śmierć. Ale
ona miała inne plany. Nie wiem ile tam leżałem, ale nie chciałem wstawać. Odnalazł nas patrol z
psami spod Wielichnowa. Olbrzymi owczarek niemiecki oparł się na mojej piersi i skomląc zaczął
lizać po twarzy. Wstałem powoli. Nikt poza mną nie przeżył. Później już tylko przesłuchania i
wyrzuty sumienia. Długie rozmowy z psychologami na temat „dlaczego ja”. Nie pomagały.
Czasami, jeśli tylko udawało mi się zasnąć, budziłem się zlany potem i stawałem przed lustrem.
Dopóki nie przeczytałem danych z dowodu osobistego nie wiedziałem kim jestem. A może nie
chciałem wiedzieć?
Dowódca miał jako jedyny na czapce kamerę z kartą SD. Nagrała cały nasz patrol do
tragicznego końca. Obejrzałem ten film po roku. Niewiele było widać poza jedną postacią, która po
nastaniu ciszy pojawiła się na ścieżce przed martwym żołnierzem. Technicy podali film obróbce i
pokazali mi rezultat. Znałem tego człowieka...
Znaleźliśmy się w nieodpowiednim miejscu i czasie. Wpakowaliśmy się w sam środek
operacji będącej zwieńczeniem rocznych starań. Zwykłego przemytu broni na dużą skalę. Udanego,
bo organizował go fachowiec.
Kiedy po trzech latach leżałem znowu na ziemi powoli opuszczał mnie strach. Mówili mi
zacni psychiatrzy, że muszę się z nim zmierzyć i właśnie to robiłem. Metodycznie wpatrywałem się
w ścieżkę przed sobą. Rejestrowałem drobne muśnięcia wiatru na otaczającej ją roślinności. Udało
mi się też zaobserwować spacer myszy po mokrych zardzewiałych szynach. Musiały mnie poczuć,
gdyż zamarły strzygąc nerwowo wąsikami. Potem zmieniły kierunek i czmychnęły gdzieś w bok.
Czas mijał nieubłaganie. Miałem nadzieję, że wszystko rozstrzygnie się do czwartej nad ranem. Nie
chciałem zasnąć...
Kolejny ruch przykuł moją uwagę. Dwie pochylone postacie szły ścieżką pomiędzy szynami w
moim kierunku. Starałem się nie oddychać do momentu, aż podeszły na tyle blisko, że nie
musiałem używać gogli. Wyłączyłem je szybkim ruchem ręki i gwałtownie wstałem. Przeciwnik
był zaskoczony. Andrzej Czeremcha zwany Szeryfem, który szedł jako pierwszy zamarł. Pozwoliło
mi to na skrócenie dystansu, tak że rozpoznałem twarz osoby idącej za nim. Aleksander Zajcew nie
zmienił się ani trochę, od czasu kiedy widziałem go na filmie z przełęczy Okraj. Mój informator nie
mylił się. Stanąłem naprzeciw niego.
-O kolejarzyk... Covalus... co ty kurwa wyprawiasz ?! – pierwszy zareagował Szeryf.
-Zamknij się Szeryfie, bo nie będę miał komu odstawić piwa – uciąłem dyskusje.
Zajcew przyglądał się całej sytuacji z lekkim rozbawieniem i zdezorientowaniem. Biedak nie
wiedział, że zmieniłem pracodawcę, a ten wydał jasne i dość radykalne polecenia. Uniosłem glocka
celując w pierś Rosjanina. Nacisnąłem spust. Dźwięk strzału przypominał lekkie klaśniecie
dziecięcych dłoni. Zajcew złapał się za pierś i nadal nie wierzył, że to już koniec. Kolejny strzał i w
oczach ofiary pojawił się gasnący błysk zrozumienia. Ostatni oddałem już do leżącego na ziemi.
Szeryf próbował sięgnąć za pas, ale szybko skierowałem lufę glocka w jego kierunku.
-Co jest kurwa grane ?! - Zadał mi to pytanie ze stoickim spokojem.
Jednocześnie niczym zawodowiec rozumiejący swoje położenie, cofnął ręce od pasa.
-Bierz trupa za nogi i do bagna z nim, tu po lewej jest głęboko... - rozkazałem.
Patrzył na mnie jakbym mówił po chińsku.
-No rusz się do diabła, mnie lekarz zabronił dźwigać – ponagliłem faceta.
Odwrócił Zajcewa na plecy, aby się nie pobrudzić i zszedł z ciałem na skraj nasypu. Silny był
chłopina, bo miotnął nim dość daleko. Oboje patrzyliśmy jak zapada się w czarnej otchłani. Jak
ostanie bąbelki przestały wykazywać miejsce gdzie spoczął, Szeryf wszedł na górę.
-Dla kogo pracujesz ? - nawet czynność zacierania śladów zbrodni nie wytrąciła go z równowagi.
-Nie chcesz wiedzieć, wyjmij z plecaka połowę doli za przerzut i podaj mi – znów wydałem
polecenie.
Na wszelki wypadek, gdyby z plecaka wyjął coś innego nadal trzymałem gnata wycelowanego w
jego kierunku.
Cisnął we mnie zwitkiem euro. Nie liczyłem tylko schowałem w górnej kieszeni. Tacy jak on nie
oszukują.
-Za co ten haracz ? - Szeryf tym razem nie był wściekły tylko lekko zdziwiony.
-Za uratowanie Twojej dupy - uśmiechnąłem się sam do siebie – Zajcew dotarł bezpiecznie do
miejsca przeznaczenia. Trzymaj się tego jak niepodległości. Po powrocie do domu w obawie o
życie i zdrowie rodziny zapomnisz o wszystkim co tu się stało. Ja zaś stanę się zwykłym
pracownikiem kolei i będę się bał Twojej reputacji. Teraz cofnij się do granicy i daj mi dziesięć
minut, muszę zwinąć ubezpieczenie. Nie próbuj iść za mną, bo odstrzelą Ci jaja przy samej dupie.
Mam nadzieję, że rozmawiam z zawodowcem...
-Trochę boli urażona duma, ale lepsze to od ołowicy zwyczajnej. Do zobaczenia „Pod zielonym
świerkiem”. Wisisz mi piwo kolejarzyno, a to poważny dług – Szeryf odwrócił się na pięcie i
zniknął w ciemności.
Ja również postanowiłem wracać. Tuż przed wyjściem z lasu przystanąłem i sięgnąłem po
radio.
-Zwijaj się – wypowiedziałem krótką sentencję.
Z lasu wyszła przemoczona postać z długim karabinkiem. Maryśka podeszła do mnie i zlustrowała
wzrokiem.
-Po wszystkim? - spytała.
-Po... - potwierdziłem.
-To dobrze, bo muszę kurwa zapalić- sięgnęła po paczkę fajek.
Mokre zapałki łamały się w jej dłoniach. Nie zawiodła moja benzynowa zapalniczka. Głęboko
zaciągnęła się i ruszyła w kierunku samochodu.
-Tylko na drugi raz nie okładaj mnie tak, nawet jak wróg widzi – rzuciłem za nią.
-Ty jeszcze za te tik taki masz wpierdol, więc mnie nie denerwuj – odfuknęła i przyśpieszyła kroku.
Cała Maryśka. Nie goniłem jej tylko po cichu wróciłem do pokoju. Broń, noktowizor i radio
schowałem do walizki. Znów przykleiłem ją taśmą pakowniczą do sprężyn pod łóżkiem. Mokre
ciuchy zwinąłem do worka. Jutro je wyrzucę. Wsunąłem się pod kołdrę i zasnąłem niemal
natychmiast. Budzik wysadził mnie z tego pociągu około piątej trzydzieści. Był punktualny jak
cholera. Tym razem coś się zmieniło. W pokoju było przyjemnie ciepło. Zszedłem do kuchni mając
worek z mokrymi ciuchami w ręku. Zdębiałem na widok Macieja przy rozpalonym piecu.
- Już po wszystkim? - zapytał.
-Na razie tak - odpowiedziałem.
-Zostaw te mokre ciuchy, szkoda wyrzucać. Kowalska upierze jak poprzednie, które wyciągnąłem z
kosza. Praca na kolei jest brudna i ciężka stąd takie ubłocone. Jasne?! - czekał na potwierdzenie.
-Jasne, możesz mi nalać kawy ? - usiadłem na krześle i oddałem mu worek.
-Idź się najpierw wymyj, jest już woda ciepła – rozkazał.
-Dobra... - wstałem zachęcony ciepłą wodą.
-Maryśka darła przez stację, strasznie się spieszyła. A Szeryf wrócił dziesięć minut po tobie – dodał
Maciej.
-Miałeś spać ! - pochyliłem się nad nim.
-Starzy ludzie niewiele śpią, za to potrafią milczeć jak grób...
Miałem taką nadzieję. Wieczorem musiałem jeszcze załatwić jedną sprawę. W tym celu udałem się
pieszo do miejsca spotkań „Pod zielonym świerkiem”. Stała obsada była przy dwóch stolikach.
Trzeci świecił pustkami. Pod chmurą niebieskawego dymu tytoniowego kończyła kawę Maryśka.
Ubrany w moro Szeryf zajęty był swoimi sprawami i dumał pochylony nad otwartym laptopem.
Moje wejście do wewnątrz nieco ożywiło atmosferę. Maryśka wstała i ciskając oczyma gromy
ostentacyjnie wyszła. Pchnęła mnie przy tym złośliwie, tak że znów walnąłem plecami o ladę.
-Ty wiesz za co ! - wyszeptała
Potem mocno trzasnęła drzwiami. Przestraszoną ekspedientkę poprosiłem od dwa butelkowe.
Odkapslowałem je i stanąłem nad Szeryfem.
-Można ? - spytałem jak na człowieka przestraszonego przystało.
-Jak musisz- odpowiedział Czeremcha nie odrywając wzroku od laptopa.
Sprzedawczyni dyskretnie wycofała się na głębokie tyły zaplecza. Usiadłem naprzeciw Szeryfa i
będąc pewien, że nikt nie widzi postawiłem przed nim piwo i jednocześnie zamknąłem pokrywę
komputera.
-Nie masz gnata, nie ryzykuj kolejarzyno – doradził nieco kontestowany Czeremcha.
-A ty masz ? - rzuciłem dla rozładowania napięcia.
-Wal się...
Nie było to najlepszym pomysłem.
-Nie będę Ci zawracał czterech liter, ale chciałbym usłyszeć co wiesz o Juli, kobiety człowieka ze
zniczem- ściszyłem głos.
-Działała na własny rachunek i była w tym dość dobra. Często wchodziła mi w drogę. Tego dnia też
tak było. Natknąłem się na panienkę koło dawnego rozjazdu na nasypie do Jagienki. Ściemniało
się...
-Kropnąłeś ją ?! - przerwałem
Szeryf tylko się uśmiechnął.
-Ja nie. Prowadziła dwóch rosyjskojęzycznych gości do starych wagonów. Niewielu ludzi o nich
wiedziało. W zasadzie tylko my dwoje. Ja od momentu zalania betonowej drogi do granicy i
pochłonięcia jej przez czarną otchłań tam się nie zapuszczałem. Wszystko było cholernie
niestabilne. Nie miałem ochoty tonąć. Widziałem jak zmierza w ich kierunku. Nasyp do Jagienki
był za wąski na nas dwoje. Wycofałem się wściekły do wioski. Byłem ostatnim, który ją widział
żywą. Ludzie zaczęli gadać bzdury. Raz nawet ten jej chłoptaś usiłował mnie pobić. Przetrąciłem
mu nos i trzymał się na dystans. Potem zwariował. Koniec historii...
Jednym haustem dopiłem piwo. Czeremcha już dawno swojego nie miał. Wstałem i odstawiłem
butelki na ladzie. Wychodząc usłyszałem:
-Jesteśmy kwita kolejarzyno, i chciałbym, aby ten stan trwał jak najdłużej. Drugim razem może Ci
się nie udać.
-Dzięki za dobre rady – zamknąłem za sobą drzwi.
Wieczorne powietrze falowało i osadzało na twarzy kropelki wody. Przechodząc przez stację
dostrzegłem światełko na Jagienkowej głowicy. Zaciekawiony podszedłem bliżej. Czerwony znicz
migotał delikatnie barwiąc najbliższą okolicę na krwisty kolor. Nie chciałem wiedzieć, kto i dla
kogo go zapalił.
KONIEC
Wrocław 11.11.14.

Podobne dokumenty