Polityka Zestzrelenie TU-44
Transkrypt
Polityka Zestzrelenie TU-44
Polityka - nr 31 (2969) z dnia 2014-07-30; s. 14-15 Temat tygodnia Jacek Żakowski Katastrofa i zestrzelenie W spiskowej teorii wszystko się ze wszystkim łączy, a historia się złowieszczo powtarza. W rzeczywistości zawsze jest inaczej. Widzieliście okładkę tygodnika „wSieci” z 21 lipca? Pod winietą dwa spore zdjęcia. Na górze dogasające szczątki samolotu i napis „17 LIPCA 2014 r., BOEING 777 Z TURYSTAMI 298 OFIAR”. Na dole polski samolot rządowy w locie koszącym nad czubkami bezlistnych brzóz z doklejonym w photoshopie, wyrastającym między ogonem a skrzydłem, ogniowo-dymnym grzybem. Poniżej napis: „96 OFIAR 10 KWIETNIA 2010 R., Tu-154M Z POLSKIM PREZYDENTEM”. A na środku strony czerwono na czarnym pisany dużymi literami tytuł „TAK ZABIJA PUTIN”. Mocne! I typowe. Że tragedia B777 obciąża Putina, nie ma wątpliwości. On rządzi Rosją, która sprawiła, że część Ukrainy wymknęła się spod cywilizowanej kontroli. A to było przyczyną zestrzelenia. Reszta to detale. Co tę sytuację łączy z katastrofą smoleńską? Samolot, duża liczba ofiar i obecność Putina na kluczowym urzędzie w Rosji (w 2010 r. był premierem, dziś jest prezydentem). Nic więcej. Jedyną przyczyną katastrofy B777 było zestrzelenie. Ani załoga, ani pasażerowie nie mieli na to wpływu. Wszystko szło zgodnie z banalną rutyną. Póki – co najmniej pośrednio – na skutek działań świadomie podjętych przez Putina ktoś nie nacisnął guzika odpalającego rakietę. Jedyną przyczyną katastrofy Tu-154M było nieprzestrzeganie procedur. Żadnego związku z czyimkolwiek celowym działaniem nie dało się wykazać. Członkowie załogi i ich przełożeni popełnili taką masę błędów i złamali tyle różnych zasad, że zewnętrzna siła nie była potrzebna, by ściągnąć tragedię. A do tego prowizorycznie uruchamiane lotnisko działało jak działało, nie miało nowoczesnych urządzeń. Nieuwzględnienie tej okoliczności też obciąża załogę oraz jej przełożonych. W zasadzie wszystko te dwie katastrofy różni. Choćby reakcja Putina. W sprawie B777 od razu wskazał winnych. Jego wersje są zmienne, ale każda obciąża Ukraińców. Albo odpalili rakietę, albo nie zamknęli przestrzeni powietrznej, albo stracili kontrolę nad sprzętem. Albo wszystko naraz. Putin jest oschły, oskarżycielski, obrażony na oskarżanie Rosji i nie chce mieć z tym nic wspólnego. Nikogo nie wysłał na miejsce katastrofy, nie zgodził się na prowadzenie śledztwa przez MAK, nie przyjął czarnych skrzynek i zapewne skłonił separatystów, by szybko je oddali. W przypadku Tu-154M było całkiem inaczej. Putin zrobił, co mógł, żeby okazać współczucie i gotowość pomocy. Nie oskarżał. Współczuł i deklarował pomoc. Fakt, że po katastrofie nie wszystko wyglądało w sposób cywilizowany, wynika z tego, że aparat rosyjskiego państwa – od kontrolerów na smoleńskim lotnisku, przez patologów robiących sekcje w Moskwie i żołnierzy pilnujących wraku, po gen. Anodinę i prokuratorów – jest szokująco inny niż w Niemczech, a nawet w Polsce. Natomiast sam Putin od razu przyleciał na miejsce katastrofy, uruchomił specjalne procedury, otworzył swoje terytorium dla polskich ekspertów. W pierwszych dniach zrobił wszystko, co można było zrobić, by wytworzyć wrażenie przejęcia, życzliwości, cywilizowanej reakcji na nieszczęście, które nas spotkało. Skąd ta zasadnicza różnica? Stąd, że wokół Donbasu trwa wojna, a wokół Smoleńska był pokój? Stąd, że polski Tu rozbił się w Rosji, a boeing formalnie na Ukrainie? Zapewne. Ale przede wszystkim z odmienności politycznej fazy, w jakiej znajduje się Rosja. W kwietniu 2010 r. Rosja próbowała się modernizować, westernizować i europeizować. Zbliżenie z Unią było jej strategicznym celem. Konflikt gruziński to utrudnił, ale na Gruzji zależało (też nie bardzo) głównie Amerykanom i wschodnim Europejczykom, a przede wszystkim Polsce braci Kaczyńskich. Europejski Zachód angażował się tyle, ile wymagały pozory i relacje z Waszyngtonem. W kwietniu 2010 r. Putinowi bardzo zależało, żeby – nie tylko na zewnątrz, ale zwłaszcza w Rosji – robić wrażenie cywilizowanego Europejczyka. Bo chciał europeizować Rosję. Stąd cywilizowane i życzliwe gesty (w tym emisja „Katynia” Andrzeja Wajdy), póki katastrofą interesowały się zachodnie i rosyjskie media. To przede wszystkim miało przekazywać Rosjanom inne kulturowe narracje i standardy. Jednocześnie jednak Putin (dość trafnie) uważał, że na drodze jego zbliżenia z Zachodem stoi rusofobiczna Polska. Dlatego gestom (robionym na użytek Rosji i Zachodu) towarzyszyły działania mające w przyszłości pomóc w kontrolowaniu emocji rządzących naszą polityką. Stąd trwająca do dziś gra skrzynkami i wrakiem. Zwłaszcza powrót wraku okaże się możliwy, gdy Rosja będzie najbardziej potrzebowała zamieszania w Polsce. Na przykład, kiedy wygaśnie osłabiające polskich polityków i w dużym stopniu neutralizujące ich na arenie międzynarodowej działanie taśm „Wprostu”, a w powietrzu znów zawiśnie sprawa antyrosyjskich sankcji. Albo gdy trzeba będzie pomóc dojść w Polsce do władzy takim rusofobom, którzy nie będą w Europie słuchani, lub rusofilom w rodzaju KorwinMikkego. Z punktu widzenia reakcji Putina na zestrzelenie B777 kontekst wewnątrzpolski ma marginalne znaczenie. Kluczowa jest zmiana, jaka zaszła w rosyjskiej strategii i polityce wewnętrznej. Premier Putin łączył przyszłość Rosji z europeizacją. Ale poniósł porażkę. Obejmując ponownie, w 2012 r., urząd prezydenta rozumiał, że mu się to nie uda. Rosja nie chciała się zmienić. Pozostała zdemoralizowanym krajem surowcowym, którego największym (poza surowcami) atutem jest samodzierżawie wsparte na potężnej armii. W ubiegłym roku prezydent Putin zaczął o tym mówić. Igrzyska w Soczi miały być witryną programu westernizacji, ale gdy się zaczęły, były już tylko reliktem poprzedniej strategii. Dlatego Putina nie martwiło przesłonięcie ich przez konflikt na Ukrainie. Wcześniej w jego priorytetach europejską integrację zastąpiła klasyczna imperialna ekspansja, a westernizację – wzmocniona narracja wielkoruska. Liczył, że małym kosztem może osiągnąć wiele, bo Zachód osłabiony kryzysem nie będzie skory do starcia. Ani w Polsce, ani na Zachodzie politycy nie docenili tej zmiany. Dlatego byli tacy zaskoczeni wynikami wileńskiego szczytu, na którym Janukowycz, pod presją Putina, odmówił podpisania umowy stowarzyszeniowej. Skoro integracja przestała być celem, Zachód nie musi już Putina, Rosji ani Rosjan lubić. Inni mają się z nimi liczyć albo się ich dzikości bać. Kiedy jedynym celem zostało odbudowanie imperialnych wpływów, bo zmienienie Rosji stało się niemożliwe, problemem okazała się rachityczna unijna polityka wschodnia. Zwłaszcza umowa stowarzyszeniowa nabrała nowego sensu. Wcześniej mogła być prototypem przyszłej drogi Rosji. Gdyby udało się mieć Ukrainę stowarzyszoną z Unią, a ekonomicznie uzależnioną od Rosji, dla Putina realizującego plan europeizacji byłoby to użyteczne, jako coś w rodzaju rozpoznania bojem jego przyszłej marszruty. Teraz stało się to aktem wyraźnie wrogim. Jednak zwrot nastąpił zbyt późno, wielu Ukraińców oraz Europejczyków zdążyło się przyzwyczaić do wizji stowarzyszenia i doszło do otwartego konfliktu. Ten konflikt Putin musiał mieć wkalkulowany. Początkowo nawet dość wyraźnie mu służył. Nasze ADHD na Majdanie sprzyjało alienowaniu Polski w Europie i budowaniu antypolskich nastrojów w Rosji. Nikt inny nie miał ochoty wkładać palców w ukraińskie drzwi. Dopiero kiedy polała się krew i zaczęła się dziwna aneksja Krymu, Europa przestała udawać, że nic się nie dzieje. A raczej zaczęła udawać, że przestała udawać. Bo poza Kanadą mało kogo na zachód od Odry obchodzi, co dzieje się na wschód od Buga. Początkowo wyglądało, że nawet mniej to kogokolwiek obchodzi, niż Putin mógł się spodziewać. Stąd jego rosnąca arogancja w pierwszej fazie ukraińskiej wojny. Póki nie zestrzelono B777. Choćby Antoni Macierewicz w 2010 r. tańczył tango na uszach, choćby nawet miał jakieś sensowne poszlaki, nikt ważny na Zachodzie by nie uwierzył w jego zamachowe teorie. Bo w grę wchodziły zbyt duże interesy Zachodu, nadzieje związane z europeizacją Rosji były zbyt rozbuchane, a katastrofa zbyt dobrze wpisywała się w stereotyp rusofobicznej i rozwichrzonej Polski – zwłaszcza IV RP. W sprawie B777 było dokładnie na odwrót. Po miesiącach relacji z „dziwnej wojny” i po ogłoszeniu listy ofiar pochodzących z kluczowych państw Zachodu Putin może tańczyć tango na uszach i pokazywać rozmaite poszlaki, że to nie jego ludzie są winni, może nawet przekonać redakcje w rodzaju „The Nation”, by przyjęły jego narrację, ale nie poprze go otwarcie nikt ważny na Zachodzie. Putin to szybko zrozumiał. Po krótkim wahaniu postanowił odsunąć się możliwie jak najdalej od sprawy. Odrzucił pomysł „separatystów”, by śledztwo prowadził MAK. Zmusił ich, żeby oddali ciała. Zarządził szybkie wydanie Malezji czarnych skrzynek. Bo wiedział, że jeśli się błyskawicznie od sprawy B777 nie odsunie, jeśli przyjmie rolę strony w tej sprawie i adresata odrzucanych próśb, to nawet jego najwięksi zachodni przyjaciele nie będą mogli się oprzeć presji opinii publicznej. Jak Amerykanie mimo usilnych próśb PiS nie chcieli mieć nic wspólnego ze śledztwem w sprawie polskiego tupolewa, tak Putin mimo usilnych próśb „separatystów” nie chciał mieć nic wspólnego ze śledztwem w sprawie malezyjskiego boeinga. Ale nie dlatego, że ktoś ma go jednak lubić, lecz dlatego, że taka zbrodnia dokonana w polu zachodniego widzenia natychmiast spowodowała urealnienie amerykańskich sankcji, a jeśli presja opinii publicznej nie zmaleje, także europejskie sankcje pójdą dużo dalej. Po B777 lokalna wojna Putina na Ukrainie przeradza się w drugą zimną wojnę – morderczą dla Rosji, a dla Zachodu zaledwie bolesną. Już ogłosił ją tygodnik „Time”. W lipcu 2014 r. sytuacja jest więc kompletnie inna niż w kwietniu 2010. Nie tylko dlatego, że B777 został zestrzelony, a Tu-154M uległ wypadkowi. I nie dlatego, że wtedy chodziło o polski samolot wiozący Polaków. Inny jest cały kontekst. Mieszanie tych sytuacji jest dużo groźniejsze niż dotychczasowe fazy wciskania Polakom absurdalnych wizji wyobrażonego „zamachu smoleńskiego”. Bo wiele wskazuje, że Zachód niechętnie, ale wyraźnie, rusza do geostrategicznej konfrontacji z putinowską Rosją, która się rozbrykała i zaczęła uwierać. Zachodowi bardzo zależy na tym, żeby dużą sprawę załatwić małym kosztem. Ważne, by nie był to nasz koszt, czyli by polskich polityków traktowano poważnie i by się z ich argumentami liczono. Stawka jest duża. Bo z konfliktu ukraińskiego, jakkolwiek on się rozwinie i jakąkolwiek rolę odegra zestrzelenie boeinga, wyłoni się nowa równowaga między Unią Europejską, Ameryką, Niemcami i Rosją. Nikt nie wie, jaka to będzie równowaga. Nie musi być dla nas bardziej korzystna od tej, którą Putin zburzył. Ale możemy na nowej euroatlantyckiej architekturze zyskać. Tylko wymaga to sprawności dyplomatycznej, analitycznej czujności, twardego realizmu i przede wszystkim powagi. Jak nasi sojusznicy usłyszą idącego po władzę Macierewicza, stawiającego znak równości między Gruzją, katastrofą smoleńską, wojną na Ukrainie i zestrzeleniem B777, od razu uznają, że zbzikowaliśmy i będą mieli doskonały pretekst, by wszystko załatwić bez nas. Różne analogie się tu narzucają. Ale nie zachęcam do ich rozwijania. B777 to nie jest Tu-154, Putin nie jest Hitlerem ani Stalinem, Ukraińcy nie są Serbami z 1914 r., w powietrzu nie wisi nowa Jałta ani Monachium. Generałowie, jak wiadomo, mają w głowach poprzednie wojny i dlatego przegrywają kolejne. Politycy i analitycy podobnie. To bywa śmiertelnie groźne, bo zawsze jest inaczej. Teraz też jest inaczej. Jeśli nie chcemy stać się ofiarą własnych złudzeń, musimy widzieć i opisywać świat, jaki jest, a nie jaki byłby dla nas z różnych względów wygodny. Zwłaszcza że trudne czasy dopiero się zaczynają.