Patura Wanda - Trudna miłość

Transkrypt

Patura Wanda - Trudna miłość
Wanda Patura
Trudna Miłość
Robiąc nieco spóźniony wieczorny obchód- sam, jak to miał w zwyczaju- zatrzymał się przy
tej kobiecie: znów narzekała na silne bóle podbrzusza. Nabrał głęboko powietrza i dopiero się
pochylił nad nią, starając się nie oddychać. Dotknął tego brzucha bez potrzeby, ot, żeby
okazać zainteresowanie i zaraz szybko podciągnął kołdrę, by odgrodzić się od silnej, niemiłej
woni. Kobieta domyślnie przygryzła wargi, na policzkach miała czerwone plamy.
-Zaraz dostanie pani zastrzyk-powiedział. Potem starannie umył ręce, wypalił papierosa i
poszedł na małą salę, bo wydawało mu się, że widział tam nową twarz. Spojrzał na kartę
gorączkową, by zapamiętać nazwisko, potem zawodowym, niemal mechanicznym ruchem
odgiął kołdrę i usiadł obok chorej. Spała. Przywieźli ją dość późno, miała podwyższoną
temperaturę i była niespokojna. Wyrostek- tak brzmiało rozpoznanie. Ale to nie był wyrostek.
Po silnej dawce środków rozkurczowych zasnęła…. Dziecinna buzia wśród długich,
brązowych włosów. Ciemne kosmyki na czole- wilgotne i zapocone. Małe usta spieczone
gorączką. Chude ramiona, wyglądające ze zbyt obszernej koszuli. Dotknął ich, potrząsnął.
Obudziła się. Oczy miała duże, też brązowe. Jak sarna- pomyślał. Wyczuł zmianę tętna,
sięgnął po stetoskop- już uważny, skoncentrowany. Kilka sekund patrzył, jak pod cienką
skórą, prawie zupełnie pozbawioną tłuszczu, mozoli się jej serce szybkimi skurczami. Zanim
przyłożył mikrofon do tego niespokojnie drgającego miejsca, prawie już wiedział. Poruszyła
się pod dotknięciem małego krążka- był chłodny. Potem odsłonił jej brzuch, płaski, niemal
wklęsły. Położył na nim rękę, ale dopiero po długiej chwili, kiedy zapanowała nad drżeniem
mięśni, przystąpił do badania. Natrafił na twardą wypukłość po prawej stronie, dość znacznie
poniżej grzebienia kości biodrowej, zamarł na moment, potem szybko podsunął pod nią drugą
rękę, nacisnął mocniej- dziewczyna westchnęła, uniosła dłonie takim bezbronnym gestem,
leżały teraz nieruchome na poduszce, obok grzywy luźno rozrzuconych włosów. Jego palce
wciąż przesuwały się z lekkim naciskiem po tej wyraźnie wyczuwalnej twardości, ale
napięcie ustąpiło mu z twarzy. – Nerka ci uciekła, wędruje sobie. Musisz przytyć- powiedział.
Wargi jej drgnęły nieznacznie, zaczęły krwawić. Maleńka z początku plamka szybko rosła,
dziewczyna rozmazała ją wierzchem dłoni.- Nie masz chusteczki?-zapytał niechętnie. Wyjął
z kieszeni kompres gazowy, wytarł nim jej krwawiące wargi i zabrudzoną rękę. – Wcale nie
mogę się obudzić- pożaliła się sennie.
-To śpij- odpowiedział chłodno- Nie musisz się budzić, masz okazję się wyspać. Drugie łóżko
zajmowała pacjentka, która stale płakała. Operował ją w nocy- wyrostek dość spóźniony,
trochę się rozlało. Wytrącony z równowagi jej bezustannym krzykiem, kazał ją uśpić, już w
czasie zabiegu. Miała pełną rumianą twarz i w odróżnieniu od tamtej dziewczyny, sporo
tłuszczu na brzuchu. Wołała kogoś- Kazik- zdaje się. Tak, Kazik. Zatrzymał się przy niej na
moment, odruchowo zerknął w kartę. – Jutro szwy?- powiedział rutynowo i znów spojrzał na
drugie łóżko, bo czuł na sobie wzrok tamtej. Zapytał, czy co chciała. Nie odrywając oczu od
jego twarzy, zwilżyła wargi czubkiem języka i zaprzeczyła ruchem głowy. Zmarszczył czoło
ze zniecierpliwieniem: nie lubił dzieci.
Propozycję wspólnej wyprawy do teatru przyjął bez entuzjazmu: inne miał plany na ten
sobotni wieczór. Ale uprzytomnił sobie, że ten smarkacz coraz bardziej wymyka mu się spod
kontroli, ma jakieś swoje życie, w którym on, dotychczasowy powiernik, nie uczestniczy.
Chłopak miał 19 lat i nie było nic dziwnego, że miewa jakieś własne sprawy. 19 lat… głupi
wiek. Jaki był on sam, mając tyle lat? Tak, to właśnie wtedy zrodziły się w nim wątpliwościnigdy przedtem ani potem ich nie miał: przez 2 tygodnie nie chodził na wykłady, dojrzewała
w nim myśl, żeby poświęcić się muzyce, całymi godzinami walił w klawisze fortepianu, a ten
niespełna 4- letni chrabąszcz gramolił mu się na kolana i z nieznoszącym sprzeciwu „ja też, ja
też” pchał swoje łapki na klawiaturę. 19 lat… głupi wiek. I niebezpieczny. – To co z tym
teatrem? –zapytał, a potem szerzej uchylił drzwi, bo nie usłyszał odpowiedzi. Marian leżał na
wersalce w samych slipach, jego długie, silnie owłosione nogi wybijały jakiś wściekły rytm,
całe smukłe ciało podrygiwało konwulsyjnie. Tylko oczy spokojnie śledziły tekst, drobnym
maczkiem zapisany na kartce, trzymanej tuż przy twarzy. Odciągnął od ucha jedną z ciasno
przylegających słuchawek. Spojrzał wyczekująco. - Fantastyczne! Ostatnie nagranie grupy…
Jej, co robisz?!- zareagował z żywym protestem na wyłączenie magnetofonu. – Co to za cyrk?
-Jaki cyrk? Ryję. Czyli po twojemu przyswajam materiał.
- Czyli po ludzku, uczysz się. W tym rykowisku?
-Słuchaj stary, masz chorą wyobraźnię. Czego chcesz? - Co z tym teatrem?
-A co ruszyło cię sumienie? –Ruszyło.
-No to cześć, jutro o siódmej. – To wszystko, co masz mi do powiedzenia? Chłopiec
zrezygnowanym ruchem odłożył słuchawki i usiadł, przez chwilę z zadowoleniem
obserwował grę mięśni na swoich ramionach, brzuchu i udach. – Zaczynaj- zaproponował
grzecznie. Więc zaczął: - Nawaliła? Która to, jakaś Baśka była ostatnio, zdaje się?
- Po pierwsze mnie dziewczyny nie nawalają. Po drugie, na jakim ty etapie jesteś? Baśka była
pół roku temu. Słaba była zresztą. Po trzecie, tym razem jest na poważnie. – Aha. Wniosek
nasuwa się sam: ta nie jest słaba. – Przecież ci mówię, że to na poważnie. Zdejm ten
idiotyczny uśmiech, z łaski swojej. – To ona zadecydowała, że to ma być na poważnie? – Ona
jeszcze o tym nie wie.- Zakładam, że jest starsza od ciebie. – Źle zakładasz. – Koleżanka z
roku? Odmachnięcie głową. – Ale studentka? To samo.
-Ile ty masz lat Marian? –Coś około dwudziestu. – Coś około 19. –Powiedzmy. –I ma być na
poważnie?- Mhm. – Za co, za twoje kieszonkowe? – Kożuszka zakopiańskiego na gwiazdkę
nieprędko się doczeka, to fakt. – Jeśli podczas studiów myślisz o tym, o czym myślisz, to nie
tylko na kożuszek przyjdzie wam długo czekać. – Myśleć mogę, żenić się ni muszę. Mam
czas, poczekam. – Wiesz co ci powiem? Wycofaj się z tego, póki czas. –Nie. –Dlaczego?
-Bo nie. Słuchaj, stary. To, że Sabina ciebie kopnęła, to jeszcze żaden powód, żeby inni się
nie żenili. Chcesz wiedzieć dlaczego zerwałem z Baśką? – Niespecjalnie.
-Powiem ci: bo poszła do szkoły teatralnej. Chce zostać aktorką. Ak-tor-ką, rozumiesz?
Uznałem, że jedna na nas dwóch w zupełności wystarczy. Na długo. Ale skoro jesteśmy przy
temacie, między wami to tak na serio? – Skąd mogę wiedzieć? – A jeśli ona wróci?
-To wtedy będziesz wiedział, że nie było na serio. – przestań kopcić, mieszkanie pełne dymu!
Wiesz co? Nie likwidujmy jeszcze tego pokoju na mieście, skoro nie wiesz na pewno…
-Dobrze- zgodził się natychmiast, bo przecież i tak już z góry opłacił tamten pokój na dwa
lata. Podniósł swoje duże, przyciężkie ciało. Marian pogroził mu palcem.
-słuchaj no ty chodzący zbiorze wszelkich cnót! Żebyś mi przypadkiem w ostatniej chwili nie
wyskoczył z jakimś nadzwyczajny dyżurem, czy czymś w tym rodzaju! – Nie pleć!
-Dobrze, dobrze, znamy się na tym, przywiozą jakiegoś półżywego cherlaczka z rozwalonymi
bebechami i pan ordynator w osobie mojego poniekąd nawet miłego braciszka natychmiast go
uzna pępkiem świata. – No, ty! Nie pozwalaj sobie! – Kiedy węszysz krew, stajesz się
nieobliczalny, z tym jednym przynajmniej Sabina miała rację. –Zamknij się, szczeniaku!warknął, wytrącony z równowagi. Ale wychodząc, odrobinę tylko głośniej, niż zwykle
zamknął za sobą drzwi.
Nie miał ochoty na teatr. Nie miał ochoty na towarzystwo Mariana. Z niechęcią pomyślał, ze
trzeba się przebrać, a więc otworzyć szafę. W szafie było lustro. Nie miał ochoty oglądać się
w lustrze: duża twarz z wyraźnie już zarysowującymi się zmarszczkami, potężne ciało
spragnione kobiety… Jedyna chęć, jaką w ogóle miał to pojechać do pewnej małej willi za
miastem, wypić kieliszek dobrej wódki i runąć na łóżko z tą, która nie stawiała zbyt wielkich
wymagań, wystarczyło ręką sięgnąć do jej pośladków i zagarnąć ja pod siebie, by czuć się
dobrym. Miała 38 lat, męża, który budował fabrykę gdzieś na końcu świata, duży zarośnięty
ogród, w którym z upodobaniem uprawiała nudyzm. Była wygodna, pod każdym względem.
Postawna, dobrze zbudowana. Lubił postawne, dobrze zbudowane kobiety. Wszystkie jego
kobiety były takie: wysokie i raczej pulchne. Sabina też, chociaż na scenie nie było tego
widać. Sabina…odkąd go opuściła zaczął tyć. Nieznacznie najpierw, ale jednak. Kiedy
ostatnio stanął na wadze z niedowierzaniem patrzył na skalę: prawie 112kg. Miał ponad
190cm wzrostu i jakoś to się mieściło na nim, mimo to nie miał ochoty oglądać się w lustrze.
A już szczególnie nie chciało mu się poznawać nowej dziewczyny Mariana.
Spojrzał na zegarek i jego niechęć wzrosła, było późno. Nie cierpiał niepunktualności. Wyjął
papierosa, pobieżnie zlustrował grupkę pośpiesznie wchodzących jeszcze do szatni: jakaś
roześmiana para, dwie kobiety, dziewczynka. Ta dziewczyna znieruchomiała na moment…
Obrócił się do Mariana- sięgając po zapałki, czuł tamten wzrok. Z ni zapalonym papierosem
w wargach postąpił krok do przodu. Co jest, pomyślał, znowu zderzył się z tymi spłoszonymi
oczami. I nagle obok dziewczyny wyrósł Marian- nieco zakłopotany, żywo gestykulujący…
A więc to ona, pomyślał, ależ to jeszcze dziecko! Szedł im naprzeciw, wciąż prowadzony jej
spojrzenie, szedł niezadowolony i zły- nie lubił dzieci, nie umiał z nimi rozmawiać,
denerwowały go. Nie miał pamięci do twarzy. Poznał ją dopiero po drżeniu warg, nad którym
nie mogła zapanować, chociaż przyciskała do nich chude palce- wtedy też tak robił, kiedy ją
Janus przysłał do niego, bo po 3 dniach oświadczyła, że nie zostanie w szpitalu „w tym
grobowcu” jak się wyraziła, bo się tu naprawdę rozchoruje. Coś tam plotła o parku, o
świeżym powietrzu, ja się tu duszę, mówiła, no idź, powiedział wreszcie, idź na co czekasz,
deszczu się boisz?
-Pan wie, jak pachną liście kiedy pada deszcz?- spytała.
-Powiedział- tak, pachną zgnilizną i trupialnią. Policzki jej się wtedy zaróżowiły i
powiedziała, że to jego szpital tak pachnie, a nie park. I potem właśnie było to drżenie warg,
po którym ją teraz poznał, bo do twarzy nie miał pamięci. A wyglądał też jakoś inaczej bez
wyblakłego szlafroka, którego przydługie rękawy zakrywały jej wtedy całe dłonie, gdy tak
stała przed nim z pochyloną głową, a długie brązowe loki opadały jej aż na ramiona…
- Co wy tak? Powiedział Marian- Irena, to jest mój brat… ale ktoś uciszał go z boku, bo już
stali na Sali i dawno było po trzecim dzwonku, więc po ciemku odszukali swoje miejsca.
Dziewczyna posłusznie usiadła między nimi, szeroko otwartymi oczami patrzyła na scenę…
Przesiedziała tak niemal zupełnie bez ruchu do końca aktu, potem Marian wstał, chciało mu
się pić, wyjaśnił i ruszył do wyjścia. Dziewczyna też się podniosła, ale trochę za późno to
zrobiła, Marian już był daleko. Dotknął jej ramienia.
– Niech Pani zostanie- powiedział. Usiadła posłusznie, potulnie i grzecznie jak dziecko.
Dyskretnym ruchem poprawiła włosy, nie było im to potrzebne, gładko zaczesane i związane
wstążką miękko opadały na jej wąskie plecy.
-No i co? Odezwał się w końcu, kiedy zwróciła ku niemu twarz. Zaczęła coś mówić, ale głos
jej uwiązł w krtani, było takie suche przełykanie i zwilżenie warg, potem zaczęła jeszcze raz:
-Zdawało mi się że pana znam wtedy…Ale ja nie wiedziałam! Potrząsnęła głową dla
podkreślenia swojej niewiedzy. Lecz on, już zniecierpliwiony, nie patrzył na nią. Ktoś mu się
ukłonił z daleka, odpowiedział nieznacznym pochyleniem głowy- przyzwyczaił się do tego,
gdziekolwiek bywał, ktoś go poznawał, pozdrawiał. Nie pamiętał tych wszystkich ludzi, tak
wielu ich było w jego życiu. Dziewczyna poruszyła się niespokojnie, powrócił do niej
spojrzeniem.
–Pewnie wolałaby Pani, żeby mnie tu nie było- stwierdził oschle i czoło mu się zmarszczyło
za to ‘pani’, ale jakoś niezręcznie było wycofać się z tego.
– Nie- powiedziała szybko i policzki zaróżowiły jej się zdradziecko. Uśmiechnął się
nieznacznie i na jedno mgnienie jego twarz wyładniała od tego uśmiechu. Zatrzepotała
rzęsami.
-No co tam? Zapytał zachęcająco, jeszcze z tym uśmiechem w głosie.
–Dlaczego pan jest taki?
– Jaki?
–Nieprawdziwy. Skinął głową, jakby zgodził się z jej oceną, potem oczami wskazał drzwi
- Wraca już ten prawdziwy… czy tak?
- Nie… Nie wiem- szepnęła zmieszana, a Marian już się sadowił obok niej. Spoglądał na
nich ukradkiem- trzymali się za ręce, Marian nachylił się do niej, policzkiem niemal dotykał
jej twarzy. Ogarnął go niepokój- o tego chłopca, który już był mężczyzną i który miał ją przy
sobie, tę młodziutką, wątłą dziewczynę. Przyłapała jego spojrzenie, dostrzegła głęboką bruzdę
między brwiami, zacięte usta- instynktem budzącej się kobiecości odgadła jego niepokój. Nie
podobam mu się- myślała- jest taki zły. Dlaczego jest taki zły?
Jakiś czas później spotkali się w aptece. Odrobinę zmieszana, skłoniła się, zmarszczył czoło,
nie od razu zakontaktował, miewał trudności z rozpoznawaniem ludzi- jak zwykle, na wszelki
wypadek odpowiedział ledwie dostrzegalnym skinieniem głowy. A potem zaraz, jak na
zatrzymanym kadrze w pamięci, ujrzał obok niej Mariana i teraz już wiedział. Podszedł i
bezceremonialnie zapytał, po co tu przyszła. Pokazała mu tabletki.
- Mefacit? Kto ci to dał?
-Koleżanki matka odstąpiła mi receptę.
–Ale po co? Na co ci to? Wzruszyła ramionami. Bolała ją głowa, wyjaśniła. I brzuch też.
– Często?
– No, raczej tak…
- Mefacit na twoje dolegliwości? Natychmiast to wyrzuć albo oddaj tamtej, tobie na nic się
nie zda! Dlaczego nie pokazujesz się u nas? Zdaje się, że takie było zalecenie? Znowu
wzruszenie chudych ramion.
-Po co? Nie jestem chora.
–Ani nie tęsknisz za moim grobowcem z zapachem zgnilizny i trupialni.
Ulica była brzydka, mokra, siąpił deszcz. Dziewczyna wsunęła ręce w głębokie kieszenie
płaszcza.
–Przepraszam- powiedział cicho.
– Za co?
- Za grobowiec. Bo zgnilizna i trupialnia to już był wymysł pana doktora… Do widzenia, ja tu
skręcam- skazała boczną uliczkę. – Nie szkodzi, ja też. Chciał ją zagadnąć o Mariana, dać jej
odczuć swoją niechęć, ale w ostatniej chwili zrezygnował z tego. W dość niezręcznym
milczeniu doszli aż do parku, skręcili w wąską, mroczną alejkę. Wciąż mżył chłodny
dokuczliwy deszcz. Drzewa- już niemal zupełnie ogołocone- nie dawały przed nim
schronienia… Szedł z opuszczoną głową, zapatrzony w czubki swoich butów. Kolorowe
mokre liście kleiły mu się do stóp. Kiedyś lubił ten park- park swojej młodości. Ale inny
zachował mu się w pamięci- zielony, słoneczny. Wiosenny. Już od dawna nie przychodził do
parku. Jeśli miał czas, wsiadał do samochodu i opuszczał miasto. Jechał gdzieś, gdzie był las,
była woda i byli ludzie. W jesiennym parku było pusto. I mokro… Dziewczyna zatrzymała
się, potrząsnęła głową.
–Nie idę dalej, muszę wracać.
– Tak- powiedział- miałaś rację, ładnie tu. Coś błysnęło w jej oczach, jakieś rozbawienie.
–Wcale tego nie powiedziałam.
–A co?
– Muszę wracać, już późno.
– Aha, to chodźmy. Zawrócili. Dziewczyna dreptała przy nim przyśpieszonym krokiem,
zatrzymała się dopiero przy skrzyżowaniu.
–Pan skręca w prawo?- zadarła głowę do góry i spoglądała na niego wyczekująco.
Potwierdził. –A ja tam- wskazała przeciwny kierunek i podała mu rękę.
-Zmokłaś- powiedział.
–Pan też. Do widzenia. Przytrzymał jej palce, były chłodne.
-Tak bardzo się spieszysz? Jakieś spotkanie?
-Nie, nie odrobione lekcja, a rano do pracy.
– Nie powinnaś pracować. Rodzice…
-No to ja lecę- przerwała mu szybko i zaraz odeszła. Ale po kilku krokach odwróciła się i
pożegnała go takim nieznacznym uniesieniem rozwartej dłoni. Zawahał się. A potem
odpowiedział jej tym idiotycznym gestem.
-Słuchaj Andrzej! Na krótką chwilę ustało miarowe szuranie bosych stóp po dywanie.
Odwrócił kartkę z przyjemnością zaciągnął się dymem. Jeszcze miał nadzieję, że zmyli
czujność Mariana, udając całkowicie pochłoniętego lekturą.- Chcę porozmawiać z tobą,
słyszysz? W głosie chłopca zabrzmiały nuty zniecierpliwienia. Wiedział już, że ten wieczór
musi spisać na straty, ale jeszcze się nie poddawał. –Tak, tak. Mów śmiało, słucham- burknął
nie odrywając wzroku od tekstu broszury. –Odłóż te cholerne papierki, nie uciekną ci
przecież. |Zdusił papierosa, rozgarnął smugę szarawego dymu, rzucił jakieś niezbyt
zachęcające ‘no’ i z całą premedytacją przywdział na twarz najbardziej znudzoną minę.
\marian znowu podjął swój marsz po puszystym dywanie. -\myśałem, że to ty będziesz mi
wreszcie miał co do powiedzenia. Przestań się zgrywać, doskonale wiesz co mam na myśli.
-Ta dziewczyna? - \no\?
– Dawno ją znasz?
–Dawno. –To znaczy?
– Pół roku. Więcej od wiosny.
–Wiesz ile ona ma lat? – To ważne?
-Ważne. -17
-Wygląda na 14.
-Ty wyglądasz na…
-50. Nieważne. –Ważne.
-Dla kogo? Dla tego dziecka?
-Nie jest dzieckiem. – Ty to sprawiłeś? Czy tylko sprawdziłeś?
-Gówno cię to obchodzi!
-Jasne, tylko cholernie nie lubię, jak się potem gówniarom robi skrobanki.
-Zamknij się dobrze?
-To ty chciałeś ze mną rozmawiać, nie ja z tobą. Tamto pytanie uchylam. Na czym
stanęliśmy?
-Na dość śliskim gruncie, zdaje się.
-Tak, tak. Więc uważasz, że nie jest dzieckiem, chociaż tak wygląda. Zresztą wyrośnie z tego.
-Ona. A ty? –Co ja?
-Też wyrośniesz?
-O kim mieliśmy rozmawiać, o mnie?
-Ona się ciebie boi.
-Nie zauważyłem. Zresztą nie musi mnie widywać. Po co mnie tam zabrałeś, do tego teatru?
- Ona nie wiedziała, że tam będziesz. –Wiem.
-Skąd wiesz? –Jak będziesz miał tyle lat co ja…
- Ile razy temat staje się niewygodny dla ciebie, robisz unik w te swoje lata. Andrezj, jakie to
straszne, ja ciebie nigdy nie znałem naprawdę młodym. Powiedz uczciwie, miałeś kiedyś 20
lat?
-Nie od razu miałem tyle, na ile wyglądam. Powiedz tej swojej kozie, żeby się nie bała,
mężczyzna w moim wieku nie konsumuje dzieci na przystawkę. Ani nawet na deser. A w
ogóle daj mi spokój z nią, jutro mam dyżur, jestem zmęczony. I na litość Boską, załóż coć na
te nogi!
-jeśli jesteś zmęczony dzisiaj, przed dyżurem, to co będzie jutro?
-Czego ty właściwie chcesz ode mnie? Zaprowadzić cię gdzie, do knajpy? Czy dokądkolwiek
-To drugie.
-No i w końcu się dogadaliśmy.
Zdjął spojrzenie z twarzy Mariana, poszedł za nim w dół po szczupłej wysokiej sylwetce.
Ciasne spodnie opinały muskularne uda, niedyskretnie uwypuklały tę jego męskość. Jakie
problemy krył w sobie to smukłe ciało, jakie niepokoje, jakie pożądania?... Uprzytomnił sobie
nagle, że przegapił moment, w którym chłopiec stał się mężczyzną.
Bywały dni, kiedy wszystko zdawało się sprzysięgać przeciwko niemu. Właściwie zaczęło się
już wieczorem, tym dziwnym telefonem od Sabiny, przyzywającym go do hotelu. Wszystko
między nimi było w zawieszeniu, nie poczynili żadnych kroków wyjaśniających- poszedł
więc, przygotowany na decydującą rozmowę. Nie doszło do niej. Zatrzymała go, wciąż
jeszcze umiała go zatrzymać i był to kolejny akt z dobrze wyreżyserowanej sztuki pod
tytułem” Prywatne życie prawie wielkiej aktorki”. Dobrze zagrała swoją rolę w tym akcie.
Tylko on już wypadł z gry. Ale kiedy późno w nocy wrócił do domu, wytrącony z
równowagi, długo nie mógł zasnąć. Sen przyszedł dopiero, kiedy pora była wstać. Podczas
pospiesznego golenia zepsuła się maszynka, a kiedy uporał się z żyletką, niecierpliwy, sparzył
sobie usta prawie wrzącą kawą. Potem okazało się, że zachorował rentgenolog, a chirurg,
mający zgodnie z planem przeprowadzić operację, miał skaleczoną rękę i nie mógł wejść na
blok. Podczas obchodu ktoś potrącił taboret, zrzucając z niego kubek z kompotem. Skąd wziął
się ten kompot- przed południem!- przy łóżku wczoraj operowanej?! Jak to się stało, że nie
przygotowano chorej do zleconej rektoskopii? A potem był ten brzuch, twardy deskowaty i w
ostatniej chwili trzeba było ratować otrzewną, a tam wszędzie pełno było ropy, żółci i ropy i
jeszcze prawie 200 mocznika we krwi. Dlaczego nie było na czas wyników innych badań
pomocniczych? Uprzytomnił sobie, że spłoszone spojrzenia schodzących mu z drogi kolegów
i pielęgniarek dawały mu dziwną, niedobrą satysfakcję…
Szedł szybko, za szybko. Znowu narastał w nim głuchy gniew. Przed nim szła dziewczynawysoka, zgrabna. Dopiero po chwili uzmysłowił sobie, że mimo rozdrażnienia patrzy z
upodobaniem na jej wyzywająco poruszające się biodra. I nagle poczuł ciepło… Tak, zima
skończyła się, choć wiosny jeszcze nie widać, ulice są szare, brudne. Słońce- a więc było
dzisiaj słońce?- chyliło się ku horyzontowi. Idąca przed nim dziewczyna zatrzymała się.
Mijając ją, dojrzał jej twarz: była bardzo młoda, ale w krągłych piersiach wypychających
obcisła bluzeczkę, widoczną spod rozpiętego kożucha coś wulgarnego-podobnie jak w
rozleniwionym ruchu bioder.
Irena.
Na Boga, skąd to skojarzenie? Zawahał się- gdzieś tu mieszkała, zdaje się. Tak, za tamtym
rogiem jest kwiaciarnia, w której wtedy kupili gałązkę białego bzu… Ale wtedy zima była
jeszcze w pełni i ostre mroźne powietrze orzeźwiająco kładło mu się na twarzy, kiedy podążał
za niecierpliwie wyprzedzającym go bratem- niezadowolony i zły, że się wrobił w tę wizytę.
Bo chociaż powiedział „dokądkolwiek” to przecież nawet nie usiłował udawać, że nie wie
dokąd go wlecze ta przydługa tyka o kruczoczarnych włosach i oczach jak chabry. „Tylko
proszę cię- mówił Marian-zrób coś ze swoją twarzą, żebyś nie wyglądał tak groźnie, bo się
znowu wystraszy”. „Dobrze” odpowiedział na te trochę chaotyczną prośbę i żeby okazać
swoją dobrą wolę, kupił gałązkę bzu i wetknął ją bratu do ręki. W oczach chłopca było przez
moment ogromne zdumienie, a potem śmiech- młody i zaraźliwy. „Wiesz- mówił- ona nie
chce, żebym tam przychodził. Ale jak będziesz ze mną, nie ośmieli się… No i te kwiaty, od
razu je weź, ona i tak się domyśli, że to nie ja”… Chyba rzeczywiście się domyśliła. Kiedy
mówiła ‘dziękuję’ miał wrażenie, że mówi to do niego, chociaż nie patrzyła przy tym na
żadnego z nich. A Marian powiedział’ no widzisz!’ i zmieścił w tym całe swoje młode głupie
zadowolenie… Siedział potem ze swoją szklanką herbaty i spoglądał na nich ukradkiem,
niewygodnie mu było na niskim tapczanie, nie wiedział gdzie podziać nogi. Sięgnął po
papierosa, to był już drugi, dziewczyna opędzała się do dymu. –Dlaczego pan tak dużo pali?
- Nie lubi pani?
-Nie szkodzi, przyzwyczaję się.
-Nie będzie okazji, mój brat nie pali.
Był zły, znowu wybrał się z tym ‘pani’. Było takie leciutkie drgnienie rzęs i krótkie spotkanie
oczu- zgasił papierosa i zmarszczył czoło, bo czuł na ustach uśmiech, którego wcale nie
chciał.
Zwolnił kroku, zawahał się, czy tam właśnie szedł? Teraz, właśnie dziś? Po co tam szedł, z
tym bagażem złego samopoczucia i rozdrażnienia- czy właśnie dlatego?... Tak, dzisiaj mógł
jej to powiedzieć, że Marian ma inne plany, że musi się uczyć, nie ma czasu na… Na co?
Czy zastanie ją w domu? A jeśli nie będzie sama? Była w domu. I była sama. Najpierw
usłyszał ciche ‘chwileczkę’ a potem jakieś śmiesznie drobne kroczki i wreszcie miał ją przed
sobą- niepozorną figurkę szczelnie owinięta w duży ręcznik kąpielowy, a drugi- mniejszy- i
jeszcze bardziej mokry-zdobił jej głowę. Powitała go nieco zdumionym ‘pan’? odsunął ją ibez powodu rozeźlony-wszedł do środka. Kogo się spodziewała, myślał, kogo zdecydowana
była przyjąć w tym stroju co najmniej niewystarczającym, a właściwie bez stroju, bo przecież
był tylko ten wilgotny ręcznik, niemal przyklejony do ciała. Marian? Nie! Nie chciał sobie
nawet wyobrazić…!
-Ja nie wzywałam lekarza-powiedziała, usilnie starając się powstrzymać od kichnięcia.
-Co jest?-zapytał. –Nic- odparła i zwisającym z głowy końcem ręcznika wytarła
zaczerwieniony nos. – Właśnie widzę- mruknął.
-Trochę się przeziębiłam, zdaje się – powiedziała.
–‘Zdaje się’…! Parę klapsów przez tyłek powinnaś dostać i zająć się lekcjami, zamiast się
przy tej pogodzie włóczyć z chłopakami! Jej sarnie oczy rozszerzyły się na moment, a potem
zwęziły w czarne szparki.
-Niech on mi się tu więcej nie pokazuje-syknęła- może go pan sobie wziąć! To było strasznie
głupie, dziecinne i głupie, to „może go pan sobie wziąć”, a przecież trochę go szarpnęło. Miał
jej właśnie ostro odpowiedzieć, ale znowu kichnęła i wstrząsnęły nią dreszcze.
-Właź do łóżka!-zadysponował zdecydowanie i nawet ją lekko popchnął w stronę rozłożonej
pościeli. Wciąż trzymała przy sobie mokry ręcznik, rozglądając się po krzesłach zapytał,
gdzie ma koszulę. Wyciągnęła ją spod poduszki- trochę wygniecioną, skromniutką, ledwie
przyozdobioną wąską koroneczką-ręcznik osunął się przy tym, odsłaniając małą sterczącą
pierś z bladoróżową plamą brodawki. Kiedy mocował się z koszulą, zabrał z niej ten ręcznikprzez moment mignął mu ciemny trójkąt skręconych włosów, widział smukłe uda, wąskie
kolana.
-No już, kładź się- burknął rozkazująco. W swoim głosie nie odnalazł poprzedniego
rozdrażnienia. Kiedy przy niej siadał nozdrza mu lekko drgały-jeszcze w nich miał ten
zapach: dobrego mydła toaletowego i inny, ledwie wyczuwalny, zapach młodego
dziewczęcego ciała.
-Nieźle się urządziłaś!-zauważył- A rodzice gdzie?
–Przecież mieszkam sama- odpowiedziała i znów nią zatrzęsło.
-Ale gdzieś chyba jednak są!-nalegał. Zamrugała oczami i przez chwilę pilnie czegoś
wypatrywała na suficie i wtedy znowu było to jakieś drżenie nad górną wargą.
-Uciekłaś-ni to stwierdził, ni spytał. Zaprzeczyła nieprzekonywająco.-Nie musiałam tam już
być, już nie jestem potrzebna. On powiedział, że…-przerwała nagle i przygryzła wargi.
-Kto?
-No tatko. On powiedział, że są jeszcze młodzi i mogą mieć… Ach, czy to ważne zresztą!
Już nie chciał tych zwierzeń-zapytał o rodziców wyłącznie dlatego, że była porządnie
przeziębiona i byłoby lepiej, gdyby nie była sama. Posadził ją, zsunął koszulinę ze szczupłych
ramion, przyłożył ucho do pleców, opukawszy je przedtem- nie miał stetoskopu, tak
osłuchiwał. Przesunął rękę, trafił na to niespokojne skaczące miejsce po lewej stronie,
mocniej przycisnął dłoń, a potem zaraz szybko ją cofnął, bo zdawało mu się, że jego palce
objęły małą, twardą pierś dziewczyny i coś mu nagle podeszło do gardła-to było
nieskończenie ciepłe i tkliwe i dlatego tak szybko cofnął rękę, bo nie chciał żeby to w nim
było- to ciepło i ta tkliwość.
To nie był trudny dzień- ot, jeden z wielu podobnych: normalne kłopoty z załatwianiem
pilnych spraw, normalny brak personelu na pełne obsadzenie dyżurów, normalne zabiegi w
salach operacyjnych. A w domu kartka:” Idę wkuwać, chyba nie zdam. M.” Bzdura,
oczywiście zda. Zawsze zdawał i to dobrze lub częściej bardzo dobrze. Wszystko było więc
takie normalne, codzienne, tylko on sam… to w nim nie wszystko było tak, jak być powinno.
Wyszedł na miasto- było wciąż jeszcze wilgotne, zimne brudne. W hotelowej restauracji zajął
stolik blisko baru, nie czując głodu zamówił jakieś danie i od razu uregulował rachunek.
Odsunął talerz, prawie nie tknąwszy jedzenia. Kiedy zapalał papierosa, przysiadła się kobieta,
którą już przedtem widział na wysokim stołku barowym. –Czego?- zapytał ostro.
Różowym językiem przesunęła po wilgotnych, błyszczących wargach.
-Smutny, czy zły?-odezwała się po chwili i jej dobrze zrobiona twarz przybliżyła się nieco.
-Zawracanie głowy- mruknął. Przysunęła krzesło, naparła na niego mocnym gorącym udem.
Nie miał zwyczaju, ani potrzeby zresztą, korzystać z usług podobnie przygodnych dam, mimo
to dla tej tutaj poczuł cos w rodzaju litości: taka tu była samotna …prawie jak on.
-Nie dziś- powiedział, odżegnując się od tych współczujących myśli- Idź, nie mam czasu.
-Nie potrzebuję dużo czasu…krótkie taksujące spojrzenie szparkami zielonych oczu… I ty
chyba też nie- wypielęgnowana ręka na jego kolanie, nie tylko na kolanie. Zapach niezłych
perfum, te wciąż napierające nogi… Nie patrząc, wsunął jej w rękę jakiś bankot. Chuchnęła
nań, schowała za dekolt. – Chodź..
-Nie dziś- przerwał jej- innym razem.
Podniósł się szybko i wyszedł na wilgotną, szara ulicę. Jeszcze zajrzał do kawiarni, ale i tam
nie został, wziął jakieś papierosy i poszedł dalej. Na rogu ulicy zawrócił, w otwartym jeszcze
małym sklepiku kupił czekoladę i wsunął ją do kieszeni płaszcza. Zatrzymał się przed tym
domem- bywał tu już z Marianem. I sam, kiedyś. Cień zaskoczenia w szeroko otwartych
brązowych oczach. Jakaś ścierka do wytarcia butów, mała ręka wyciągająca się po jego
płaszcz. Niewygodne twarde krzesło…
-Herbaty? Tak proszę..
Gorąca aromatyczna, świeżo zaparzona w malutkim imbryczku. Przyjemne ciepło z pieca…
Monotonne cykanie staromodnego budzika, cichutkie syczenie rozgrzanego czajnika. U sufitu
pusty hak po zdjętym żyrandolu, na ścianie wyblakła, tandetna reprodukcja i zawieszony na
gwoździu- na niebieskiej nitce- malutki, plastykowy miś. Na małym stoliku, tuż obok jego
szklanki, jakieś książki, zeszyty. Nad nimi pochylona głowa dziewczyny. Długie włosy
opadają wzdłuż policzków, kolorowy abażur rzuca na nie różowy refleks, pogłębia cienie
czarnych rzęs. Małe usta szczelnie zamknięte, uważny wzrok skoncentrowany na stronicy
książki. Na podłodze kilka luźnych kartek, zapisanych równym drobnym pismem.
Pismem Mariana.
Schylił się po nie, pozbierał.
-Nudzi się pan, tak? Ale ja to musiałam skończyć na jutro.
-Zawsze tak spędzasz wieczory?
-Prawie. Tyle że bez pana, oczywiście. No, z konieczności.
-Co z konieczności?
-Bez pana.
-Jest przecież ten prawdziwy.
-Jeszcze pan pamięta?
-Ja w ogóle dużo pamiętam. Więc co z nim jest?
-To przecież zupełnie co innego. Pan jest na pewno jego bratem?
-Najprawdziwszym. Nie wyglądam na to?
-Ma pan takie same oczy. -Na moment uniosła powieki.- Nie, tylko kolor ten sam. I usta.
Dotknęła palcem swoich warg.- Takie jakieś wyraźne.
-Dlaczego nie lubisz lekarzy?
-On tak powiedział?
-Nie musiał.
-A pan nie lubi dzieci.
-Ty jesteś dzieckiem.
-Przecież pracuję.
-I chodzisz do szkoły.
-Ale dla dorosłych.
-Mając 17 lat? Jakim sposobem?
-Tak trochę przez chachmęctwo.
-Dużo ci jeszcze zostało?
-Sporo.
-Zawaliłaś?
-Tak.
-Ciężko ci idzie?
-Miałam przerwę.
-Na życie?
-Muskat- Fleszarowej? Czytałam. Raczej na smierć.
-Co?
-Przerwa.
-U niej? Czy u ciebie?
Wzruszenie ramion, brak odpowiedzi.
-Praca, szkoła, lektura, chłopcy…Nie za dużo tego na twoje 17 lat?
-Ach, Marian. Pan znowu o tym. Niepotrzebnie marnuje pan tyle czasu, panie doktorze, mógł
pan to załatwić od ręki, bez tej całej nadbudówki. Już panu mówiłam, ja go nie potrzebuję.
-Ale go lubisz?
-Może tak, a może nie.
-A on?
-Niech pan jego zapyta, nie mnie.
-Dobrze, zapytam. Narzuć coś na siebie, przecież się trzęsiesz.
-To nie z zimna, to z nerwów.
-Denerwujesz się?
-Nie, to pan mnie denerwuje.
-jesteś głupia- powiedział. I nagle podszedł do niej, nachylił się, uniósł jej dłoń i pocałował
lekkim dotknięciem warg. Patrzyła na niego długa chwilę, potem bezwiednie przyłożyła rękę
do policzka. Wracając do domu, w kieszeni płaszcze odnalazł rozmiękłą nieco czekoladę:
zapomniał o niej.
Marian wciąż go zaskakiwał. Pomysły miał różne, a wszystkie mniej lub więcej dziwne.
Niedawno była to prośba o większą sumę pieniędzy, bo pilnie potrzebował kilku bonów.
-Na co ci te bony?- zapytał zdziwiony. Marian denerwował się.
-O rany, chyba mogę mieć jakieś swoje sprawy, nie?
-Jasne- powiedział mu- możesz, ale w granicach swoich możliwości finansowych.
-Ten jeden raz możesz mnie trochę dofinansować, nie zbiedniejesz od razu.
-Nie, nie zbiednieję. Chociaż to, o co prosisz, to nie jest ‘trochę’ a sporo. Ja ci nie odmawiam,
zrozum, chcę jednak wiedzieć…
Tak. No więc dowiedział się, że w Pewexie jest szałowa bluzka z kosmatej wełny i on tę
bluzkę musi mieć, bo to jest coś super extra wymarzonego dla Ireny.
-Wymarzonego dla niej, czy przez nią?- zapytał.
-Człowieku!- zawołał Marian- ona nawet nie śmie spojrzeć na wystawę takiego sklepu, gdzie
jej do marzeń o podobnych ciuchach!
To było gdzieś przed 2 tygodniami. A teraz znowu stał przed nim w wyzywającej pozie, na
szeroko rozstawionych nogach, z rękami opartymi na wąskich chłopięcych biodrach i kiwając
się lekko wprzód i w tył oczekiwał odpowiedzi. A żądał tym razem (nie prosił, a właśnie
żądał) : pożycz samochód, bo chcemy jechać na wycieczkę.
-Nie- powiedział krótko i zdecydowanie. Chłopca zamurowało, stracił nieco pewności siebie.
-Słuchaj, stary, przecież ja ci tego cholernego grata nie rozwalę!
-Po pierwsze, ja nie jestem dla ciebie żaden ‘stary’. Po drugie, to nie jest grat, po trzecie, nie
ma o czym mówić, samochodu nie dam.
Marian odwrócił się na pięcie i trzasnąwszy drzwiami, wyszedł do swojego pokoju.
Poderwało go, skoczył do tych drzwi, szarpnął.
-Po czwarte, w tym domu dotąd drzwiami nie trzaskano i nie będzie się tego robiło z powodu
twoich… twoich dzierlatek!- tak powiedział i trzepnął tymi drzwiami. Huknęło jak wystrzał,
aż zaskoczona gosposia zajrzała i uważnym spojrzeniem szybko zlustrowała pokój. Odprawił
ją krótkim machnięciem ręki, odczekał chwilę i zajrzał tam- Marian rechotał, wił się na
wersalce w konwulsjach śmiechu. Podszedł i uderzył go w plecy, tamten zakrztusił się,
uspokoił, wierzchem dłoni przetarł łzawiące oczy. I nagle spojrzał zupełnie poważnie, jakby z
maleńkim zdziwieniem.
-Słuchaj, Andrzej…wiesz co? Jedźmy razem! I już porwany tym pomysłem, snuł plany:
-Weźmiemy namiot, moglibyśmy wyjechać już w piątek, jakoś dogadasz się z Janusem, to
jest pomysł nie? Całe dwie doby za miastem, bez telefonu, bez karetek, niebo i namiot, ty i ja.
- I ona- przerwał tę entuzjastyczną wizję brata. Chłopiec speszył się nieco.
-No tak, właściwie już jej przyrzekłem, że będziemy razem te dwa dni. Jakoś głupio by było
wycofać się…Słuchaj, stary, ona nie jest krępująca, pojedziemy w trójkę, co ci szkodzi,
trochę się poświęcisz, a trochę odpoczniesz.
Zgodził się w końcu, choć wolałby odbyć tę wycieczkę tylko z bratem, tak jak dawniej
bywało, kiedy chłopiec był młodszy. Ale też była ta dziewczyna i cóż mu właściwie pozostało
innego, jak pogodzić się z faktem jej istnienia.
…Gonili się po łące. Potem nagle dopadli siebie, Marian pokazywał jej coś na swej dłoni.
Dotknęła tego palcem. Zamknął dłoń, ona uniosła ku niemu twarz, chyba patrzyli sobie w
oczy. Stali blisko siebie- za blisko, dotykali się nogami.
-Marian!- zawołał- chodźcie już, pora na kolację!
Ruszyli ku niemu trochę biegiem, trochę w podskokach, po drodze jeszcze się zatrzymali,
krzyżując przed sobą ramiona ujęli się za ręce i odchyliwszy swoje szczupłe ciała, kręcili się
wkoło, jak to robią dzieci na podwórkach. Potem zwalili się obok niego i ciężko dysząc
odpoczywali. Patrzył na brata, na jego usta, o wyraźnych mocno zarysowanych konturach, na
szczęśliwe, roześmiane oczy o barwie ciemnych chabrów, na wijące się czarne włosy- skąd
właśnie czarne, po kim? Tak, tym się najbardziej różnili: kolorem włosów. I usposobieniem,
oczywiście. Dziewczyna dźwignęła się, trąciła ramię chłopca.
-Chodź- zawołała- pomożesz mi szykować jedzenie! Marian zaprotestował:
-On ci pomoże. W razie potrzeby my mamy dyżury w kuchni, dziś jego kolej.
Po kolacji dziewczyna chciała się przejść. Marian znów się ociągał: za kilka minut miała
rozpocząć się transmisja z meczu.
-W porządku, idę sama- oświadczyła- Jak zabłądzę i wilki mnie zjedzą, przyjdę cię straszyć.
Był zły- na Mariana, na nią, na siebie. Zjadł zbyt obfitą kolację- świeże powietrze i bajecznie
kolorowe kanapki spotęgowały jego i tak już niemały apetyt- potem wypalił papierosa i teraz
chętnie by sobie trochę poleżał. Ale poszedł z nią na spacer. Biegła przed nim jak źrebak, co
kilka kroków odwracając się do niego. Trochę poskakała na jednej nodze, jakby grała ‘w
klasę’- jej zachowanie jeszcze wzmogło jego poirytowanie.
-Jaki pan zły- powiedziała- Przecież nie musiał pan iść ze mną.
Popatrzył na nią prawie niechętnie, ale nic nie powiedział.
-Bo pan jest pewno z tych, co to zawsze na wszelki wypadek wolą mieć spokojne sumienie?
-Co ci znowu strzeliło do głowy?!
-Bał się pan, że mnie naprawdę wilki zjedzą?
Wciąż przed nim skakała, coraz to jednak zerkając na niego przez ramię.
-Nie zjedliby cię- mruknął- jesteś za chuda. Wilki pewno też wolą tłuste.
Zatrzymała się na rozkraczonych nogach, w podskoku wykonała pół obrotu i spojrzała na
niego zmrużonymi oczami.
- Też? Bo jeszcze kto, pan?
Odwrócił się od niej z jawnym zniecierpliwieniem.
-Dość już tego skakania- powiedział- Już całą kolację z siebie wytrzęsłaś!
Kiedy wrócili, radio grało, a Marian spał. Pstryknął wyłącznikiem, zaległa cisza. Powiedział:
-Prześpisz się w samochodzie, fotele są rozkładane.
-A nie mogłabym z wami?...Jeszcze nigdy nie spałam w namiocie.
-Nie możesz- mruknął z lekkim rozdrażnieniem i rzucił jej koc- Masz trzymaj.
Złapała go i przytuliła do policzka.
-Jaki mięciutki- szepnęła.
-Idź się wysiusiać, żebyś w nocy nie wstawała. Wolałbym zamknąć wóz.
-Nie chce mi się.
-No idź, mnie się chyba nie wstydzisz.
Potrząsnęła głową i oddaliła się od niego lekkim krokiem. A on usiadł przed namiotem i
patrzył za nią, dopóki mu nie zniknęła w gęstwinie drzew.
Kiedy wróciła, zatrzymała się przed nim niezdecydowanie.
-Nie chce ci się spać?- zapytał półgłosem.
Znowu jak przedtem potrząsnęła głową.
-To siadaj- zaproponował, robiąc jej odrobinę miejsca obok siebie. Spoglądał na nią z boku.
Podciągnęła kolana i oparła na nich brodę. Długie włosy rozdzieliły się, odsłaniając szczupłą
szyję. Drobne kosteczki kręgów gubiły się w głębokim wycięciu bluzki. Jasna plama
owalnego dekoltu przyciągała jego wzrok, dotknął tego miejsca.
-Nie chłodno co?- zapytał, bo poczuł się nieco zmieszany i zdawało mu się, że powinien coś
powiedzieć. Wzdrygnęła się- może z chłodu, a może pod niespodziewanym dotykiem jego
ręki..
-Jaka cisza, aż w uszach dzwoni- szepnęła.
-To nie cisza dzwoni- powiedział- to cykady.
Wciąż jeszcze czuł leciutki ucisk w dołku: za dużo zjadł. Za dużo palił, za dużo pracował i
denerwował się. Umiał patrzeć na siebie z pewnego dystansu: wszystkiego było za dużo.
Prawie wszystkiego.
Widział ją potem jeszcze jeden raz, kiedy go Marian poprosił o podrzucenie jej kilku
skryptów. Wpuściła go i zaraz za nim zamknęła drzwi na klucz. Niemile zaskoczony, zapytał,
dlaczego to robi.
-Otwórz, śpieszę się, już wychodzę.!
Gestem nakazującym milczenie przyłożyła palec do ust i odciągnęła go w głąb pokoju. Zaraz
potem usłyszał skradające się kroki i zobaczył poruszenie klamki.
-Co…?- chciał zapytać, co to znaczy, ale zdążyła doskoczyć i ręką zakryła mu usta. A tam za
drzwiami było jakieś sapanie, parskanie, ochrypły głos domagał się natychmiastowego
otwarcia. Ordynarne złorzeczenia przeplatane lubieżną prośba, od czasu do czasu potężna
czkawka- na Boga, kto to był? Szarpnął się, chciał podbiec do drzwi, oplotła go ramionami,
żeby zatrzymać- moment to trwało, zaraz się odwróciła, chwilę postała w jakimś martwym
odrętwieniu, potem wzięła filiżankę, napiła się wody z wiadra i stała tak odwrócona znacznie
dłużej, niż trwało to picie. Złość go wzięła na siebie, że tu przyszedł, że był świadkiem tej
sceny, że musiał to oglądać- jej żałosną bezsilność i niezaradność i tę rozpacz w oczach. Nie
chciał tego widzieć, miał dosyć swoich spraw, swoich niełatwych problemów, co go
obchodziły te pochylone wąskie plecy, położył na nich rękę- drgnęła, przygarnął ją do siebie,
taka była śmiesznie maleńka
w jego ramionach, taka krucha i drżąca. Już dawno uspokoiło się na korytarzu, a on wciąż ją
jeszcze trzymał przy sobie. Ale ile można tak stać, odsunął ją wreszcie, powinien to był
załagodzić czymś, bo wyszło trochę niezręcznie.
-Kto to był?- zapytał, bezwiednie ściszając głos.
Ocknęła się już i zupełnie nieźle wzięła w garść. Odpowiedziała prawie spokojnie:
-To? Sąsiad. To ich mieszkanie. Nie było go jakiś czas, ona potrzebowała pieniędzy, no i
wynajęła mi ten pokój. Ale on wrócił. Tak mi przykro, ze pana naraziłam na tę scenę.
Przepraszam, panie doktorze.
-Ale przecież nie możesz tu zostać sama, on może tu wrócić! Musisz się wyprowadzić!
-Łatwo powiedzieć…Zresztą on nie często tak. Spił się i tyle. Niech pan już idzie, panie
doktorze, śpieszył się pan.
Wypuszczając go uniosła rękę do tego swojego pożegnalnego gestu. Jej palce lekko drżały.
Różne rzeczy działy się potem w jego życiu.
Najpierw skończyła się mała idylla w willi za miastem- a przynajmniej uległa zawieszeniu na
czas bliżej nieokreślony z powodu zakończenia pewnej dużej budowy gdzieś na krańcach
świata. Nie miał nic przeciwko wcześniejszym zakończeniom wielkich budów. To było
chwalebne, oczywiście. Tylko, że w tym konkretnym przypadku wyścig budowlańców z
czasem skomplikował jego pozornie przynajmniej spokojne i w miarę uporządkowane życie.
Nie miał najmniejszej ochoty narzucać sobie wielotygodniowego postu- tyle, ile zapewne
potrwa zasłużony urlop właściciela wygodnej dlań willi. Jak ognia unikał intymnych
kontaktów w swoim środowisku zawodowym- były nie tylko krępujące, mogły też szybko
okazać się wiążące, pod każdym względem. Nie mając uporządkowanych tych najbardziej
osobistych spraw, stawał się czasem przykry. I twardy- może bardziej, niż był istotnie.
Pozostawały mu więc przelotne, krótkotrwałe znajomości, które uważał za zło koniecznewymagały stałej samokontroli i dyscypliny, nie na wszystko mógł sobie pozwolić, chociażby
za względu na swój dojrzały już przecież wiek, swoją pozycję i sytuację rodzinną.
A więc przede wszystkim – Marian.
Kiedy na prywatnym spotkanie podczas zjazdu chirurgów przedstawił go staremu
profesorowi, działał pod wpływem impulsu. Nie myślał o wykorzystywaniu tej znajomości. A
potem wszystko potoczyło się bardzo szybko: zaproszenie Mariana do Paryża, stypendium
umożliwiające studia na tamtejszej uczelni…
Angażując się w załatwienie tych spraw był przekonany, że powoduje nim wyłącznie chęć
umożliwienia bratu wspaniałego startu zawodowego, jakim w przyszłości niewątpliwie okażą
się studia na słynnej uczelni. I dopiero znacznie później, wiele tygodni po wyjeździe Mariana,
kiedy ta dziewczyna rzuci mu w twarz słowa ciężkie jak oskarżenie- może wtedy wyzna sobie
samemu, że tak, gdzieś w nim była jeszcze inna myśl, w podświadomości może, ale była.
Wyjazd Mariana- w ostatniej chwili jeszcze bardziej przyśpieszony i związany z tym
rozgardiasz, potem sympozjum w Krakowie, potem spore zamieszanie w związku z remontem
i reorganizacją w szpitalu i jeszcze inne sprawy wymagające jego stałego niemal nadzoru- ,
wszystko razem wpłynęło na to, że stracił dziewczynę z oczu, choć bynajmniej o niej nie
zapomniał. Lato było ciepłe, pogodne, wrócił właśnie z kilkudniowego urlopu spędzonego
nad morzem, był świeży i wypoczęty. Zobaczył ją na ulicy, wychodziła ze sklepu. Musiała go
widzieć, a przecież jej wzrok prześlizgnął się po nim, jakby go nigdy nie znała.
Przyśpieszając kroku przeszła przez jezdnię. Obserwował ją, idąc równolegle drugą stroną
ulicy. Miała na sobie niebieską sukienkę, bardzo krótką, niosła jakieś kwiaty i wiklinowy
koszyczek. Jej długie, szczupłe nogi- nieznacznie tylko opalone- stąpały prosto, bez odrobiny
dziewczęcej kokieterii. Weszła do apteki. Narażając się niecierpliwym kierowcom, przebiegł
przez jezdnię między pojazdami i zatrzymał się przy dużym oknie wystawowym. Stała w
kolejce, obserwował ją cały czas. Po chwili zauważył pewien niepokój w jej ruchach- podała
receptę, podeszła do kasy, zapłaciła, schowała resztę. Trzy kroki do lady, koszyczek, cztery
kroki do drzwi- twarz ma jeszcze szczuplejszą i oczy jakby inne, obce.
-Chorujesz?- odezwał się w końcu, kiedy już dobrą chwilę szli obok siebie.
-Nie.
-A ta recepta?
Nie zachęcające wzruszenie ramion zamiast odpowiedzi. Nie zrezygnował mimo to.
-Można zobaczyć?- Wyciągnął rękę do tych kolorowych opakowań, ale wyczuwając jego
zamiar przełożyła koszyczek do drugiej ręki. Trącił jej ramię.
-Usiądźmy gdzieś, chciałbym…
-Dobrze- przerwała mu szybko i znowu było to milczenie. Zaprowadził ją do małej
kawiarenki, w której czasem bywał, panował tam półmrok i było chłodno, nawet teraz. Zanim
zdążyli usiąść, spod okna usłyszał gwizd- porozumiewawczy, aprobujący.
Adam, oczywiście. Bywał tu często o tej porze. Adam śpiewał w operze, dobrze śpiewał.
Jego prawdziwe nazwisko brzmiało Mruk i trudno było o mniej odpowiednie dla niego, był
uosobieniem żywotności, energii, humoru i urody. Wykonywał mu kiedy drobny zabieg, od
tej pory trwała ich trochę dziwna znajomość. Adam wyraźnie dążył do zacieśnienia luźnych,
jak dotąd więzów. Było coś w pięknej twarzy tamtego, co zniewalało, urzekało, zmuszało do
uśmiechu- i teraz uśmiechnął się do niego, lecz w odpowiedzi na pytające spojrzenie żywych,
czarnych oczu zaprzeczył dyskretnym ruchem głowy. Dziewczyna zajęta obciąganiem nie
dającej się przecież obciągnąć kusej sukienki, nie zauważyła tej niemej scenki.
-Gniewasz się na mnie, dlaczego?- zapytał, kiedy już mieli przed sobą szklanki z napojem,
zamówionym ‘na migi’ kilkoma nieznacznymi ruchami rąk. Jej drobne piersi, lekko tylko
rysujące się pod cienką sukienką, uniosły się niespokojnym oddechem.
-A jakież to ma znaczenie?- zapytała z zaczepną niechęcią.
-Ma- odparł- Ty dobrze wiesz, że ma.
Jej spojrzenie było puste. Puste, dalekie i obce. Coś się szarpnęło w nim, poczuł głód
papierosa, sięgnął do kieszeni, nie pop papierosa, wyjął mały bloczek, wieczne pióro- napisał
ten adres, wyrwał kartkę i podał jej. Małe różowe usta drgnęły, zanim pojawił się na nich
niby- uśmiech, zanim podarła kartkę i strzępki wrzuciła do popielniczki.
-Nie- powiedziała- Zresztą, pomylił się pan, Panie doktorze: nie 43 a 34. Ale może się pan nie
obawiać, nie napiszę do niego.
Obok stolika przesunął się długi cień, równocześnie był ten gwizd- kilka taktów z popisowej
roli Adama, z Figara: „Już nie będziesz, hultaju ty mały, dniem i nocą do kobiet się skradał.
Wreszcie będą spokojnie już spały…”
-Och- powiedziała nagle z tym swoim drżeniem warg- przecież pan tego chciał! To pan go
tam wysłał, pan! Od początku pan nie chciał, żeby on…żebyśmy…pan jest…pan jest…
Znalazł wreszcie papierosy.
-Ależ zrozum, dziecko- jął tłumaczyć. Przerwała mu:
-Rozumiem! Ja wszystko rozumiem, panie doktorze!
-Irena- powiedział bardzo cicho.
Uspokoiła się nagle i już nie było w niej tej złości i zawziętości, była tylko zupełnie dziecinna
nieporadność i – tak, chyba jednak żal.
-On ma dopiero 20 lat, czy pomyślałaś o tym? Musi skończyć studia, przede wszystkim musi
skończyć studia, czy ty tego nie rozumiesz?!
-Mógł je skończyć tu, jak wielu innych, nie mniej zdolnych! To pan zadecydował inaczej. Pan
po prostu chciał, żeby on wyjechał.
Zbyt mocno podkreśliła to „chciał”, powinien na to zareagować, ale już mu się nie chciało,
miał jej dość. Wypił swoją stygnącą kawę, przypalił zgasłego papierosa.
-Dlaczego miałbym chcieć? Wydaje ci się, że mnie jest weselej bez niego?- zapytał z lekkim
zniecierpliwieniem.
-Weselej? Nie. Ale może wygodniej. Pan w gruncie rzeczy myśli zawsze o sobie, przede
wszystkim o sobie.
Narastał w nim gniew, przestał panować nad swoją twarzą. Na zbyt wiele sobie pozwalała
ta…ta…
Chciał odpowiedzieć ostro… jakiś włos zaczepił jej się o rzęsy, widział to, jak na wielkim
zbliżeniu, niemal fizycznie czuł, jak jej to musi przeszkadzać, intymność maleńkiego
stoliczka zezwalała na tę niebezpieczną bliskość- chciał tylko odgarnąć ten włos, pod palcami
miał gładką skórę jej policzka, przesunął po nim opuszkami. Zdjęła jego rękę ze swej twarzy,
ale pozwoliła nią nakryć sobie dłoń. Było już dobrze, wiedział o tym.
-Teraz pan już w ogóle zapomni, jak się ludzie śmieją- powiedziała. Ścisnął leciutko jej palce.
-Mogłabyś mi przypomnieć, czasem… Jeszcze tam mieszkasz?
-A pan ten adres także zapomniał?
-Miałbym dla ciebie coś, na razie- powiedział, sam zaskoczony swoimi słowami. Zostawił na
stoliku pieniądze, niecierpliwym nagle „chodźmy!” popchnął ją do wyjścia i już na ulicy
zapytał czy chce zobaczyć. Zapomniała o kwiatach, chciała wrócić po nie, powiedział:
-Będziesz miała inne, będziesz miał mnóstwo kwiatów, chodź!
Pociągnął ją za sobą, przyspieszył. Miał znowu tę głęboką bruzdę na czole, zacięte usta, lediw
nadążała za jego krokami. Potem był ten wielki, niezupełnie jej obcy budynek szpitalny,
korytarz, schody, korytarz, zakręt, znów schody, jeszcze korytarz, drzwi na lewo, na prawo,
zgrzyt klucz w zamku, półmrok, znowu drzwi, jeszcze jedne- pchnięta zdecydowanie, prawie
ze złością.
-Co? Pytanie zamarło jej na ustach, ożyło w oczach, rozumiał je.
-Podoba ci się?
-Ale…
-To jak? Decyduj się.
-Pan chyba żartuje, panie doktorze.
-Więc nie? Dlaczego?
-No… ja po prostu nie mam pieniędzy na taki pokój.
-Jakich pieniędzy? O czym ty mówisz, u licha?!
Naprawdę nie rozumiał, jeszcze nie.
-Głupia jesteś- powiedział i jakieś idiotyczne ciepło podeszło mu do krtani.
-Kuchnia jest tam- tłumaczył głośno- a to jest…
Dlaczego przerwał w pół zdania? Dlaczego nie powiedział jej, że to jest pokój Mariana?
Niewiele zmieniło to w jego życiu: dziewczyna zgodnie ze spontanicznie danym
przyrzeczeniem w najmniejszym stopniu nie wtrącała się do jego spraw. Czasem mijali się w
obszernym przedpokoju- ot, zwyczajnie: on wychodził, ona wchodziła lub odwrotnie.
Zamieniali kilka banalnych słów lub tylko się pozdrawiali gestem rozwartej dłoni. Czasem
nasłuchiwał- zdawało mu się, że pokój po dawnemu jest pusty. Kiedyś wszedł do mieszkania
bardzo cicho, nie zorientowała się, że wrócił. Śpiewała jakąś balladę, miłym, niskim głosem,
miękkim i tęsknym. Przez nieuwagę potrącił coś, czy może przesunął- zamilkła natychmiast i
uchyliła drzwi.
-O, jest pan, nie słyszałam! Ja…
-Co tam?- rzucił krótko, świadomie niegrzecznie, trochę się zaplątał ściągając biały fartuch, w
którym opuścił szpital.
-Bardzo pana przepraszam- tłumaczyła się- wiem, że ni powinnam…
- Ale co się stało?
-Telefon tak długo dzwonił, wciąż od nowa, gosposi nie ma, więc odebrałam i ta pani
powiedziała…
-Jaka pani?
-No właśnie, ta pani kazała panu powiedzieć, że Sabina i że pan już będzie wiedział.
-To wszystko?
-Prawie. To znaczy, przedtem tylko jeszcze zapytała, co ja tu robię, więc powiedziałam, że
sprzątam, bo właśnie czyściłam dywan.
-Dlaczego nie powiedziałaś prawdy?
-Przecież to była prawda, może tylko niezupełnie do końca.
Sabina- myślał. No tak, kiedyś do tego musiało dojść… Zdecydowanym ruchem odsunął
dziewczynę, zajrzał do jej pokoju.
-Miło tu u ciebie, można wejść?
-Och tak, bardzo proszę! Zrobię panu kawy, chyba że…
-Że co?
-No nie wie, ta pani. Może ona czeka?
Usiadł w lekkim fotelu przed ławą („ co to za graty- sprzeczał się z Marianem przy kupnieprzecież to się kiedyś zawali pode mną”. „ Bo też to nie są graty dla ciebie, tylko dla mnie”
odpowiedział ten gówniarz), wyciągnął daleko przed siebie długie, nie mieszczące się tam
nogi, zapalił papierosa.
-To nie ma znaczenia…już nie- mruknął, przesłaniając twarz gęstym kłębem dymu.
Dziewczyna uśmiechnęła się.
-Dla niej też?- zapytała niewinnie.
Spojrzał na nią zaskoczony- speszyła się i uciekła oczami. Zaciągnął się szybko, zachłannie.
-To też nie ma znaczenia- powiedział, przystrajając czoło w paskudną, pionową zmarszczkę.
Nie odrywając wzroku od dopalające się papierosa zapytał o tę kawę.
Podniosła się szybko i wybiegła do kuchni.
Głupia koza- pomyślał, ni to zły, ni rozbawiony. Podniósł się także i zapytał, czy się napije
koniaku do kawy.
-Nie, nie wiem!- odkrzyknęła- Jeszcze nigdy nie piłam alkoholu. No raz. Odrobinę wina.
-Ile ty masz lat?
-Osiemnaście!
…Sabina- myślał, zaglądając do barku w swoim pokoju. Sabina. Czego ona znowu może
chcieć?
-Osiemnaście?-powtórzył głośno- na pewno?
-No skoro mówię, to na pewno.
Przepuścił ją, nogą przytrzymując drzwi- o mało się nie zderzyli, ona z pełnymi szklankami,
on z butelką i kieliszkami.
-To możesz zaryzykować- zdecydował- Oczywiście, troszeczkę.
Trącili się szklaneczkami.
-Salute!- powiedział.
-Wygląda ładnie- stwierdziła- jak bursztyn. Ale brzydko pachnie- Wypiła szybko, jednym
haustem i straciła oddech.- wyznała.
-Wcale nie… niedobre
-Tego się tak nie pije- skarcił ją- nie umiesz pić.
Sabina- myślał. Sabina.
Kiedy byli ze sobą ostatni raz- nie licząc przypadkowej nocy w hotelu (było to na gwiazdkę,
właśnie kupił jej ten śliczny zakopiański kożuszek, w którym ją potem widział jeden, jedyny
raz, a była już wtedy z kimś innym)- więc kiedy wówczas byli ze sobą, nie upilnował jej i
upiła się, nie pierwszy raz zresztą, Była po prostu pijana i zachowywała się rażąco
niewłaściwie, Ale cóż ją obchodziło, że on się denerwował jej zachowaniem, ona miała swoje
życie w swojej sferze „ludzi na niby”, jak ich kiedyś określił po kolejnej premierze, narażając
się tym nie tylko jej. Był wtedy po męczącej operacji, razem z Janusem usiłowali uratować
coś, co zostało z młodego człowieka po wypadku drogowym. Ta pęknięta wątroba, mój
Boże!... A potem oni ze swoimi szminkami na niby-twarzach, ze swoimi niby-cierpieniami i
niby-miłościami wydumanymi przez…
-Gdzie pan jest? Proszę wrócić!
-Co?
-Pan był tak bardzo daleko, gdzieś w swoim dorosłym świecie, w którym mnie nie ma, tak?
Oprzytomniał mu wzrok, ale dopiero po dłuższej chwili odezwał się dziwnie cicho i poważnie
-To dobrze, to bardzo dobrze. Nie pij. Ty nie.
Wypadek zdarzył się tuż przed szpitalem i chyba dlatego kobieta trafiła właśnie do nich.
Zaalarmowany przez kogoś, zawrócił ze schodów. Blok był czysty, wszystko się działo więc
błyskawicznie, nie było czasu na rozważania. Kobieta nie żyła. Otworzył
Jej brzuch, wydobył dziecko- dobrze rozwinięty siedmiomiesięczny płód. To była
dziewczynka, zmarła po kilku minutach, nie wydawszy choćby jednego krzyku. Upychając
wnętrzności, zaszył zwłoki kobiety- nawet nie widział jej twarzy. Czuł mdłości.
Długo, znacznie dłużej niż zwykle mył ręce pod bieżącą wodą. Obok przy drugiej umywalce
stary Janus podtrzymywał głowę instrumentariuszce- wymiotowała. Długo leżał w
ciemniejącym pokoju. Niedobrze mu było, znowu wróciły mdłości. Wstał, nalał sobie duży
kieliszek wódki, potem bez zastanowienia przechylił butelkę i wypił resztę. Wyobrażając
sobie minę gosposi, kiedy to znajdzie jutro, wstawił pustą butelkę do kosza na śmieci i
ponownie rzucił się na wersalkę. Zaszumiało mu w głowie, mimo to z denerwującą
wyrazistością słyszał głębokie, miarowe uderzenia własnego serca. Potem przyplątał się inny
dźwięk, równie cichy, natrętny.
-Wejść- powiedział i zapomniał coś zrobić ze swoją twarzą, musiał na niej być ten grymasdziewczyna chyba się przestraszyła. Jakoś cicho i nieśmiało zapytała, czy u niego też nie ma
światła. Niedbałym gestem wskazał wyłącznik, ale zaraz sam się podniósł, chociaż teraz już
mu się wyraźnie kręciło w głowie.
-Co się stało? –burknął i ten głos był równie obcy jak jego twarz. Dziewczyna cofnęła się,
jakby chciała wyjść.- No co jest?- zapytał jeszcze raz, zniecierpliwiony i zły.
-Chyba coś zepsułam, nie wiem- powiedziała- Włączyłam żelazko i zaraz zgasło światło.
Poczłapał za nią, nacisnął taster i stał tak, oparty o ścianę, szukający równowagi, podłoga
wyraźnie unosiła się skosem, pochylił się, wyprostował, na usztywnionych kolanach stawiał
nogi względnie prosto, jakoś dobrnął do bezpieczników, wcisnął automat, wrócił, włączył
światło. Tępo spoglądał na nieco rozpływające się znajome sprzęty, na koszyczek z kolorową
włóczką, na tę dziewczynę.
-Coś nie tak?- odezwała się cicho. Skinął głową.
-Operował pan?
-Tak.
-Nie udało się?
-Nie.
-Źle się pan czuje>
-Tak.
Jeszcze postał chwilę kiwając się lekko wprzód i w tył i poszedł wreszcie- wciąż na
sztywnych nogach, po skośnej podłodze. Klamka wyraźnie umykała przed jego ręką, dał
sobie spokój z nią, naszedł prosto na drzwi. Ledwie dobrnął do siebie, z powrotem runął na
wersalkę i dopiero kiedy ściana pojaśniała plamą światła, zasłonił oczy i uzmysłowił sobie, że
nie jest sam.
-Jeszcze co? Zapytał i wciąż miał ten obcy głos.
-Nie- powiedziała dziewczyna.
-No to spie…Zostaw mnie w spokoju!- warknął ze złością. Nie usłuazchała, podeszła bliżej i
usiadła przy nim- musiała czuć ten alkohol, odwrócił twarz i znowu kazał jej wyjść. Pochyliła
się nad nim- zamachał ręką, by ją odsunąć od siebie, od tego wódczanego odoru.
-Zostaw mnie- powtórzył- słyszysz? Nie wolno ci tu wchodzić!.
Potrząsnęła głową, dotknęła zimnych kropel na jego czole.
-Źle się pan czuje?- zapytała jeszcze raz. Nie odpowiedział, wokół ust pogłębił mu się grymas
niezadowolenia. Nieśmiało dotknęła jego ręki.
-Jadł pan obiad? A może coś podać?
-Tylko nie jeść!- wzdrygnął się, szarpnął. Siadając, o mało jej nie zrzucił. Uśmiechnęła się.
-No ładnie, pusty żołądek i wódka! Pewno jeszcze parę papierosów, tak? I kto to robi,
doświadczony lekarz, tak? A teraz zawroty głowy i mdłości, tak?
Zostawił go w końcu, nawet trochę miał jej za złe, że tak sobie nagle wyszła, kiedy już
pogodził się z jej obecnością. Ale po kilku minutach wróciła z talerzem pachnącej zalewajki i
grubą kromką chleba z masłem. Teraz dopiero poczuł głód- zjadł szybko i stwierdził, że
nudności ustąpiły.
-To pewno była twoja kolacja- powiedział. Potwierdziła ruchem głowy.
-Znajdź sobie coś w lodówce albo poproś gosposię- zaproponował. Znów skinęła głową.
-Dlaczego u pana wszystko jest takie poplątane, praca i dom, wszystko razem? Jak to się
stało, że pan tu mieszka? Ten dom był dobudowany do szpitala?
Nie chciało mu się mówić, długo się wahał, ale było mu dobrze z nią i nie chciał, żeby znów
sobie poszła. Zaczął więc opowiadać, nieskładnie trochę, chaotycznie- o matce, co wniosła
ojcu spory posag, za który wybudowali ten dom i małą klinikę, o ojcu pasjonacie, który tak
długo molestował władze miejskie, aż wreszcie uzyskał zgodę i poparcie finansowe na
rozbudowę. Tak powstał szpital, wciąż coś dobudowywano, rozrastał się z czasem, aż w
końcu wystarczyło zrobić tę estakadę, by ku wygodzie profesora połączyć ukochany szpital z
własnym domem. Co z profesorem? Zginął w wypadku. Nie, nie samochodem. Wybrał się
rowerem na przejażdżkę, lubił zażywać trochę ruchu. Zza rogu wyskoczył motocykl i potrącił
go, zmarł w drodze do swojego szpitala. Czy on już wtedy był lekarzem? Tak, robił
specjalizację pod okiem ojca i Janusa…Matka? Zmarła tak bardzo dawno, prawie jej nie
pamięta. Tak, wychowywali się raczej bez kobiet- nie licząc gosposi, prowadzącej im dom.
Nie, ojciec nigdy nie związał się na stałe z inną kobietą. Dom? Jest prawnie jego własnością,
ogród też. Szpital…no cóż, niektórzy twierdzą, że i szpital dostał w spadku po ojcu.
-Ale tak nie można!
Dziewczyna impulsywnie potrząsa go za ramię.
-Trzeba to swoje życie jakoś uporządkować: gdzie praca to praca, gdzie dom to dom.
-Dziwna jesteś- powiedział- Niby dziecko, a tak jakoś…-Wziął ją za rękę i szybko pocałowałNo, dość tego gadania, późno się zrobiło. Idź już, bo się nie wyśpisz!
-Wyrzucę jeszcze tę butelkę, jeszcze sobie pani Wistulowa pomyśli Bóg wie co!
-Wie pan- powiedziała kiedyś- gdybym miała dużo pieniędzy…
-Na Boga, dziewczyno! Na co ci znowu dużo pieniędzy?
-Niech pan słucha: gdybym miała dużo pieniędzy, nie musiałabym pracować…
-Umarła byś z nudów, jak cię znam.
-Pan mi stale przerywa.
-Bo mówisz głupstwa.
-Wcale nie… Gdybym nie musiała pracować, mogłabym się dalej uczyć. Może zostałabym
lekarzem, jak pan. I pewnego dnia spotkalibyśmy się przy łóżku pacjenta, pan chirurg, ja…
no, nie wiem, jakiś tam specjalista konsultant…
Patrzyła na niego spod spuszczonych rzęs, poważnie- za poważnie.
-I nie mógłby pan traktować mnie jak…jak coś przypadkowego, zbędnego. Coś, co się
przyplątało Bóg wie skąd i po co… Coś bez znaczenia, co w każdej chwili można odstawić…
-Głupia jesteś- przerwał.
Policzki jej pobladły, przygryzła wargi- to nic nie dało i tak drżały.
-Co tak zamilkłaś?- zaciekawił się. Poruszyła głową. Co się stało?- zapytał i znów było to
nieme, ledwie zauważalne poruszenie.- Mowę straciłaś? Odezwij się!
-Już mi pan to mówił kilka razy, panie doktorze.
-Co?
-Że jestem głupia. Nie musi się pan tak często powtarzać, Ja mam pamięć dość dobrą.
-Przecież się chyba na mnie nie obraziłaś?
-Nie, panie doktorze. Nie mogę się obrażać na pana, skoro tu mieszkam, za darmo.
-Słuchaj no, teraz to już trochę przeholowałaś! Być może uraziłem cię niechcący…A ty teraz
usiłujesz mi odpłacić pięknym za nadobne, czy tak?
-nie, panie doktorze. W jaki sposób ja mogłabym pana urazić? Pójdę już, dobranoc.
-Przecież chciałaś obejrzeć film, zapomniałaś?
-Nie, panie doktorze, nie zapomniałam. Lepiej posiedzę tam, poczytam książkę.
-No to idź, dobranoc.
-Dobranoc, panie doktorze.
-Nie musisz mi tak zawzięcie doktorować trzy razy w każdym zdaniu, nie jestem aż taki
gruboskórny, jak na to wyglądam. Zrozumiałem, Obraziłaś się. Idź.
-Dobranoc, panie doktorze.
-Już to mówiłaś, ja też mam niezłą pamięć. Idź!
Głupia koza- pomyślał, kiedy wyszła i odruchowo sięgnął po papierosa. Tyle przynajmniej
miał z tych wspólnych wieczorów: powstrzymywał się przy niej od nadmiernego palenia.
Teraz zaciągnął się szybko, zachłannie. –Głupia koza- pomyślał znowu. Dym z papierosa
podrażnił mu krtań, zakasłał. Mała, głupia koza… W narastającym rozdrażnieniu przeszedł
kilka kroków. Przystanął, zgasił papierosa…. Nie, nie koza. Sarna…Ciemne pudło fortepianu,
białe, klawisze. Znajome mrowienie w palcach, pierwszy akord. Muzyka, muzyka…Zagubić
się, odnaleźć. Sarna…Sarenka. Mała głupia sarenka. Uchylone drzwi, za nimi ciemność.
-No co, nie czytasz?
-Nie.
-Co robisz?
-Słuchałam, jak pan grał.
-Podobało ci się?
-Nie.
-Nie?
-Nie.
-Dlaczego?
-Takie jakieś dzikie.
-Wiesz co? Ty nie jesteś głupia, jesteś tylko przerażająco dziecinna jak na swoje lata.
-Tatko też tak powiedział.
-Co?
-Że powinnam wreszcie wydorośleć.
Zmarszczył czoło, wyłączył się na moment.
-Chopin dziki?- zapytał.
-Nie Chopin, pan. Trącił jej rękę.
-Ech ty…Wybierz się jutro ze mną do lasu.
-Na grzyby?
-Nie, tak tylko. Poszukać złotej jesieni. Chcesz?
-Tak.
-Już ci przeszło?
-Co?
-Gniewanie się na mnie.
-Nie gniewałam się, było mi przykro.
-Dobranoc, sarenka- mruknął.
-Co pan powiedział?
-Nie, nic. Zdawało ci się, śpij.
-niech pan zobaczy, co tu znalazłam!
Ocknął się z chwili zadumy, popatrzył na wyciągniętą ku niemu rękę. Skąd się to nagle
wzięło- jakaś garść wspomnień z bardzo wczesnej młodości, i ta dziewczyna.
Dziewczyna Mariana Pamiętał o tym, choć nigdy, odkąd zamieszkała w tamtym pokoju, to
imię nie padło między nimi. Wzdrygnęła się.
-Zmarzłaś?
-Trochę.
-Dlaczego nie wzięłaś swetra?
-Zostawiłam w samochodzie, było tak ciepło. Nie wiedziałam, że będziemy tu tak długo.
-No to szybko wracajmy.
-Znowu zepsułam panu wieczór.
-Nie, skąd. Weź moją marynarkę, bo się przeziębisz.
-On stale z pana wyłazi.
-Kto?
-Lekarz.
-Jasne. Bierzesz?
-Nie.
-To nie. Masz taką ładną mohairową bluzeczkę, dlaczego jej nie nosisz?
-Pan wie, że to od niego, tak?
-Wiem.
-Pan nie chciał, żeby on mi ją dał.
-Bzdura! Skąd ci to przyszło do głowy?! Po prostu chciałem wiedzieć, na co mu tyle
pieniędzy.
-On ją kupił za pana pieniądze?
-Były jego, skoro mu je dałem.
-Więc jednak były pana.
-A skąd mógłby mieć własne? Przecież nie pracuje.
-nie pomyślałam o tym.
Zamilkła. W zamyśleniu przygryzała bladoróżowe wargi.
-Ja ją panu oddam- powiedziała- Byłam w niej tylko jeden raz, po wypraniu jest zupełnie jak
nowa.
-Też masz pomysły! Na co mi twoja bluzka?
-Może pan ją komuś dać, jest bardzo ładna.
-Nie mogę komuś dawać czegoś, co on podarował tobie!
-Za pana pieniądze. To żaden prezent, nie chcę jej. Jutro ją panu oddam.
-Dobrze, to teraz ja ci ją daję.
-Z jakiej racji pan miałby mi dawać takie prezenty.?
-Bo to jest mój brat, a on chciał, żebyś ją miała.
-Ale pan nie chciał.
-Teraz już chcę.
-Naprawdę?
-Jasne. Cała drżysz, chodź, rozgrzeję ci ramiona.
Pocierał je szybkimi ruchami rąk. Powiedział:
-Też pomysł, pod koniec września wybierać się do lasu w letniej sukience bez rękawów!
Cieplej?
-Tak.
-No widzisz.
Jeszcze kilka razy przesunął po niej ręce- wolniej, coraz wolniej…Leciutkie mrowienie w
opuszkach palców, jak przed dotknięciem klawiszy. Pod nimi te gołe ramiona. Stawy
barkowe- szczuplutkie, a przecież okrągłe. Łagodna wklęsłość nad obojczykiem. Długa szyja.
Mała, chłodna muszelka ucha, jedwabista miękkość włosów. Gładkie czoło. Oczy- duże,
ciemne. Ufne.
-Biegnij do samochodu, szybciutko! No już!
-A pan?
-Jeszcze wypalę papierosa.
-Nie palił pan przez cały dzień.
-No właśnie. Zmykaj.
Duży ruch na szosie. Prowadzi uważnie, z poprawną szybkością. Dziewczyna kiwa się przy
nim.
-Oczy ci się kleją.
-Mhm.
-Zjadę na pobocze i przesiądziesz się do tyłu, będzie ci wygodniej.
-Nie, wolę tu.
-No dobrze, ale nie opieraj się o mnie, musze uważać.
Powiedziała „dobrze” i zaraz znów głową poleciała na niego. Wyłączył się z ruchu, oświetlił
wnętrze.
-Obudź się-powiedział- zjedz kawałek czekolady, może ci przejdzie. Masz, trzymaj.
Rozejrzała się
-Już prawie miasto?
-Prawie.
-No, to jedziemy. Przeszło mi.
-Ubrudziłaś się, wytrzyj.
-Gdzie?
-Na policzku. Niedbale maznięcie ręką.
-Już?
-Jeszcze. Znów maznięcie. Poprawka. Krótkie pytające spojrzenie.
-Rozmazujesz tylko. Weź lusterko i wytrzyj porządnie.
-Nie mam czym. Podał jej chusteczkę. Nie poruszyła się. –No?
-Lusterka też nie mam.
-Co z ciebie za dziewczyna, bez lusterka?
-Czy od spoglądania w lustro zrobię się ładniejsza?
-Teraz pewno powinienem powiedzieć ci komplement, czy tak?
-Jaki komplement?
-No, że jesteś ładna.
-A jestem?
-Rzecz gustu. Z tą rozmazaną plamą na policzku nie bardzo. Daj, wytrę.
Zbliżenie twarzy. Te rzęsy-cudownie długie, opuszczone jak zasłonki. Oddech pachnący
czekoladą.
-Już? Okruszek na wargach.
-Jeszcze tu.
Gwałtowna suchość w ustach, skurcz krtani. Pod palcami te wargi, ciepłe, miękkie.
-Cholerna jazda- mamrocze pod nosem.
-Co pan powiedział?
-Nic. Nie lubię jechać w kolumnie.
-Brak panu wewnętrznej dyscypliny.
Wyrwał się wreszcie do przodu.
-Oj, dziewczyno!-powiedział.
Wysadził ją przed domem, zapytał o klucze.
-A pan?
-Mam jeszcze coś do załatwienia.
-O tej porze. Zmykaj!
Niecierpliwe szarpnięcie kierownicy, odwrót. Puste ulice, gaz. Na liczniku 80, 90. Nieco dalej
od śródmieścia 100, 110. Otwiera okno, wchłania ostre wilgotne powietrze. Jeszcze gaz. 120.
Dość. Za dużo, zwolnić…Zakręt, wąska podmiejska uliczka. Mała willa w ogrodzie, ciemna.
Zamknięta brama. Klakson- ledwie trącenie palcem. Światło. To duże ponętne ciało. Pulchne
ramiona, obfite jędrne piersi. Rozłożyste biodra. Wejść w nie, posiąść, nasycić się. Zatracić w
tej miękkości, w tym cieple. Oszaleć, nie pamiętać. Oddalić od siebie wszystko, wszystko.
Nie pamiętać.
-O kurczę- mówi kobieta- O kurczę, ale cię wzięło.
Śniegu ci napadał do oczu, masz płatki na rzęsach. Ściągnął rękawiczkę, chciał zdjąć palcami
te śnieżynki, wreszcie dotknął ich wargami.
…”Nie możesz tu mieszkać- powiedział i odwrócił się, żeby się uwolnić od jej niepokojem
rozbieganych oczu, przerażonych i spłoszonych.- Mówiłem ci wtedy, że to na razie- mruknął
z rozdrażnieniem. Chciał to już mieć za sobą, tę rozmowę i tę przeprowadzkę.- Masz 18 lat,
jesteś na tyle dorosła, żeby zrozumieć…-W jakiś ledwie zauważalny sposób kiwnęła głową.Potrzebuje pan tego pokoju, rozumiem, przecież to dla pana niewygodne. –Niczego nie
rozumiesz, pomyślał, powiedział:- Nie wyrzucam cię stąd, nie myśl, że…-Znowu było to
ledwie uchwytne skinienie głowy. –Kiedy? Zapytała.- Załatwię ci inne mieszkanie- przyrzekł.
Odpowiedziała:- Pojadę do tatka, zobaczę…-…”
Zachrobotało w głośniku, ocknął się.
Pociąg osobowy do…
-No już wskakuj, bo odjedzie bez ciebie- ponaglił ją. Nie poruszyła się.
-Co jest?- zapytał- nie chce ci się jechać?
Zawzięcie potrząsała głową, nie zdejmując oczu z jego twarzy. Czubek nosa zaczerwienił jej
się z zimna i uparcie przygryzała drżące wargi. Poprawił jej szalik i kołnierz, króciutko
dotknął chłodnego policzka.
-No widzisz- powiedział- widzisz, co to nam się narobiło…Wziął ja za ramiona, uniósł jak
piórko i postawił na stopniach wagonu. Oczy miała takie mokre, nie był pewien, czy to tylko
ten śnieg.
-Co się z tobą dzieje?- zapytała kobieta.
-Nic- odpowiedział.
-Jak to nic?
-Co mówisz?
-No właśnie.
Rzucił się w nią, jak w głęboką studnię. To było jak rozpaczliwy skok z 10 piętra.
-No widzisz- sapnęła.
-Dobrze?
-Jakoś inaczej.
-Mówiłaś coś?
-O czym ty myślisz?
-Ach, nic.
-on jutro przyjeżdża.
-Tak, tak. Dobrze.
Kobieta przypaliła papierosa, wsunęła mu ustnik między wargi. Palił wolno, nie zaciągając
się. Szarobłękitna spiralka dymu unosiła się wolno ku górze. Patrzył, jak się rozrzedza i
rozpływa w połowie drogi do sufitu. Nie odrywając od niej wzroku, po omacku odszukał
popielniczkę. Papieros też mu nie smakował, zdusił go. Kobieta poruszyła się.
-Coś w pracy?- spytała.
-Tak, w pracy- odparł.
Kiedy żegnali się tradycyjnym „zdrowych, wesołych świąt!” jeszcze zadzwonił telefon.
-Borucz, słucham- rzucił niechętnie w słuchawkę. Zanim usłyszał tamto ledwie wyszeptane
„to ja”, poczuł delikatne mrowienie pod skórą, zwiastujące niepokój.
-Tak, dobrze- powiedział i odłożył słuchawkę, a potem dyskretnie pocierał kciukiem te
mrowiące opuszki palców.
Stał teraz w kuchni, niedbale oparty o drzwi i z głęboką zmarszczką niezadowolenia
przyglądał się jej krzątaninie. Wałkowała jakieś ciasto, coś mieszała w rondlu, zajrzała do
piecyka, znów wałkowała- mruczała coś, o czymś opowiadała, śmiała się…To była inna
Irena, nie ta, którą prawie siłą wsadził do pociągu przed tygodniem zaledwie. Pełno jej było
wszędzie, ciągle mówiła, wodził za nią chmurnym spojrzeniem, słyszał głos, choć sensu słów
nie pojmował.
-Dzień dobry, Irena- odezwał się w końcu i wciąż miał te mrówki pod skórą.
-No wie pan! Od pół godziny mówię do pana, a pan…
Wyciągnął rękę. Otrzepała palce z mąki, wytarła o fartuch i podeszła do niego. Przygarnął ją
ramieniem i trzymał przy sobie.
-Musiałam wrócić- szepnęła.
-Wiem- odpowiedział i żeby uwolnić się od tego mrowienia, zanurzył palce w jej włosach i
wolno przeczesywał. Ale w twarzy też to miał, to i twarz na chwilę przyłożył do tych włosów,
a potem zaraz odsunął ją od siebie i potrząsnął za ramiona, prawie krzyknął:
-I po co tu przyjechałaś, po co? Nie trzeba ci było zostać u swoich, chociaż przez święta?!
Przecież mogło mnie tu nie być!!!
-Mam klucze- przerwała mu- zresztą zawsze mogę pana odszukać w szpitalu.
-W szpitalu- zezłościł się prawie na dobre- nie jestem tylko lekarzem, co ty sobie myślisz,
mam swoje życia, swoje sprawy, mogłem tu kogoś zaprosić, przecież mogłaś zastać dom
pełen ludzi!
-No to ja sobie pójdę- powiedziała i bezsensownie wciąż od nowa wycierała ręce o fartuch.
Spojrzał na siebie, miał mąkę na spodniach, na swetrze.
-A idź- odburknął, otrzepując się- idź!! Tylko ciekaw jestem dokąd, przecież jest Boże
Narodzenie!
Przysiadła na taborecie, wkuliła głowę w ramiona i chyba zadrżała- Mój Boże, to co ja mam
teraz…? Poczuł swąd.
-Placek się pali- zauważył. Skoczyła do piecyka, chwyciła gołą ręką, krzyknęła, drzwiczki
opadły, buchnął dym. Zaciągnął ją do zlewu, puścił zimną wodę na tę rękę, zakręcił gaz,
otworzył okno.
-No to mamy święta- powiedział. Pociągnął nosem, zajrzał do rondla- Mięso też się spaliłododał. Potem szybko poszedł po swoją torbę, pstryknął aerozolem na te zaczerwienione palce
i zupełnie bez sensu jeszcze trochę podmuchał na nie.
-To miało być jutro na obiad- powiedziała, a głos miała równie żałosny jak spojrzenie.
-Co tam obiad- pocieszał- Boli?
-Boli. I znowu pan jest lekarzem.
-Tak. Dla ciebie zawsze jestem tylko lekarzem.- I pomyślał, że za chwilę trzeba będzie
podejść do telefonu i obalić wszystkie wcześniejsze ustalenia, z wyjątkiem dyżuru, którego
odwołać nie mógł i nie chciał, bo właściwie lubił świąteczne dyżury, kiedy był sam na
oddziale i było jakoś inaczej niż w inne dni.
Rewanżując się za świąteczny obiad (doskonały, mimo trochę przypalonego mięsa) zabrał ją
samochodem za miasto. Zaparkował na poboczu i poszli skrajem lasu- było cicho, biało i
pusto. Lekki przymrozek zabarwił jej policzki i czubek nosa, śnieg przyprószył ciemne włosy
wyglądające spod włóczkowej czapki. Licho ją poniosło za jakąś szyszką i wpadła w zaspę,
uchwyciła się nisko zwisającej gałęzi i ściągnęła na siebie cała lawinę śnieżnego puchu.
Prześliczna była z chwilowym przerażeniem w oczach, skoczył na ratunek, porwał ją na ręce i
niósł między drzewami- była lekka jak piórko w tym swoim skromniutkim paletku, żaden to
wysiłek i serce nie powinno mu się było tak roztrzepotać przy tym.
Kiedy wrócili, był wczesny zimowy wieczór. Chciała go pożegnać tym swoim gestem
rozwartej dłoni, ale ją zatrzymał w przedpokoju. Całe święta mu przewróciła do góry nogami,
to niechże mu teraz przynajmniej dotrzymuje towarzystwa- mówił. Że była głodna? Trzeba
zajrzeć do lodówki, może da się coś zrobić. Dało się zrobić. Gosposia dobrze go zaopatrzyła
na swoje wolne dni, dało się zrobić zupełnie przyzwoitą świąteczną kolację. Potem grał jej
ulubione mazurki Chopina, potem puścił magnetofon, na taśmie była jakaś improwizacja
Bacha na trąbkę, potem przeskok w inny nastrój, w inny rytm, patrzyła na niego
wyczekująco- wstał, podała mu rękę, jeszcze zanim się podniosła od stołu. Wtuliła się w jego
ramiona, posłuszna i uległa, łatwa do prowadzenia, mocniej ją objął, uniósł ponad podłogę,
zawirował. Zawołała:
-Panie doktorze, pan jest cudowny!
Zatrzymał się w pół taktu, podprowadził ją do stołu.
-Irena, to co ci daję, to nie żadna miksturka, lecz najprawdziwsze szlachetne wino. Czy tak?
Wolno upiła jeden łyk, przyznała:
-Tak, nawet dobre…I co z tego?
-To dajże mi spokój z tym cholernym doktorem, może już sobie dzisiaj żadnej krzywdy nie
zrobisz i lekarz nie będzie ci potrzebny?
-Nie- powiedziała i wypiła swoje wino do dna. Zatrwożył się, to było sporo jak na jeden raz,
w oczach miała niebezpieczny błysk. Nie chciał widzieć tego aksamitnego spojrzenia, odsunął
się i po prostu uciekł, ale już znów była przy nim, przysiadła na poręczy fotela i opierając mu
się o ramię, palcami dotykała jego twarzy- brwi, policzka, warg.
-Pan jest taki ładny, pana wargi są jak skrzydła ptaka rozłożone do lotu. Lubię pana twarz i
lubię pana ręce, są takie duże i ciepłe i zupełnie młode. Ile ma pan lat, panie… No, to jak ja
mam mówić do pana, panie nie- doktorze?
-Czy raz w życiu nie możesz mi zwyczajnie powiedzieć po imieniu?
Krew mu uderzyła do głowy, a może to było tylko to wino.
-Andrzej?- usłyszał niepewny głos, a potem zaraz nieco bardziej zdecydowane:- Ila ma pan
lat panie Andrzeju?
-Dużo- odburknął się od niej, dyskretnie rozluźnił krawat, było mu strasznie gorąco i znowu
nie wiedział, czy to jest tylko to wino.
-A dokładniej?
-Prawie dwa razy tyle co ty. Uśmiechnęła się i pogroziła mu palcem.
-Nie wierzysz? Pokazać dowód osobisty, czy wystarczy uczciwe słowo honoru byłego
harcerza?
Spoważniała nagle i odsunęła się od niego, wreszcie wstała.
-I co? Przestałaś mnie lubić, bo nie jestem aż tak bardzo stary, jak na to wyglądam?
Wzruszyła ramionami.
-Faktycznie wygląda pan…A właściwie pan się tylko tak zachowuje, jak…jak…przepraszam.
Wysączyła z kieliszka ostatnią kroplę wina, już znów pogodna, uśmiechnięta.
-Zatańczy pan jeszcze?
Dźwignął się ciężko, wolno podszedł do kredensu, z drewnianej szkatułki wyjął maleńkie
etui, otworzył się, zawahał, nie dla niej przecież przeznaczony był ten złoty drobiazg, ale
teraz już była przy nim i nie wypadało się wycofać z tego pierwszego odruchu. Zawiesił jej na
szyję cieniutki łańcuszek z wisiorkiem w kształcie podkóweczki, pięknie grawerowanej, w jej
środku, w filigranowej obejmie, zawieszona była jedna perła- jak wydłużona biała kropla
lub uwięziona łza. Kiedy jego duże ręce uporały się wreszcie z delikatnym zapięciem, schylił
się i pocałował miejsce na szyi, gdzie zawiesił łańcuszek. Tańczyli jeszcze trochę, jakiś
program rozrywkowy, potem Irena posprzątała ze stołu obejrzeli i potem został sam.
Wyłączył telewizor. Przez kilka minut słyszał jeszcze plusk wody w łazience, potem
pstryknięcie wyłącznika światła, potem zrobiło się zupełnie cicho. Wyjął z barku butelkę i
kieliszek, nalał sobie wina, usiadł. Zdjął krawat, rzucił go na krzesło, rozpiął kołnierzyk
koszuli. Upił wolno jeden łyk. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wydobył list- znał go na
pamięć, mimo to z uwagą wpatrywał się w drobne, tak dobrze znane pismo brata.
„… Nie wiem, co się dzieje z Ireną, od kilku miesięcy nie odpowiada na moje listy, straciłem
z nią wszelki kontakt…Wiem, że jest ta jakaś tajona wzajemna niechęć między Wami, mimo
to proszę Cię, zajdź do niej, zobacz… Może zmieniła adres, dowiedz się proszę Cię…”
Dalej były informacje o Paryżu, o postępach w nauce, o nowych kolegach i przyjaźniach :”na
całe życie”, o dziwactwach wielkiego świata. Wracał znów do tamtych zdań, te drobne litery
drążyły jego mózg, drażniły oczy. Potarł zapałkę, zbliżył do ciasno zapisanej kartki, patrzył
jak drżący płomyk porywa ją, zamienia w małą pochodnię, w odrobinę popiołu na dnie
kryształowej popielniczki. Zgasił światło, zostawiając tylko najmniejszą lampkę- tyle, żeby
nie było zupełnie ciemno i usiadł w głębokim fotelu. Nie wiedział, jak długo tak trwał w
niewiedzącym odrętwieniu. Potem drgnęła klamka tamtych drzwi i były te drobne, skradające
się kroki. Nie mogła go zauważyć, zasłaniał go wysoki fotel. Na moment mignęła w przejściu
jej jasna koszulka i zaraz pochłonęła ją noc. Dość długo czekał, wpatrzony w ciemność i
ledwie ją dojrzał wracającą. Ostrożnie niosła na pół opróżnioną szklankę i popijała po drodze.
Zawołał cicho- drgnęła, zatrzymała się. Zawołał jeszcze raz, postąpiła krok do przodu,
zauważyła jego wyciągniętą rękę.
-Chciało mi się pić- Podniósł się, wciąż z wyciągniętą ręką, podała mu szklankę, źle
zrozumiała ten gest.
-Co to jest?
-Woda z cytryną i cukrem. Upił jeden łyk, skrzywił się dodał trochę alkoholu, znów się napiłTeraz lepsze- stwierdził, zbliżając szklankę do jej ust. Przełknęła, wierzchem dłoni wytarła
usta, jeszcze się napiła. Spojrzała na stół, powiedziała:
No ładnie, ładnie, ja śpię, a pan się tu samotnie upija!
Podeszła do okna, wciąż z tą szklanką.
-Co za noc- westchnęła, poszedł za nią, odebrał i odstawił pusta szklankę, wrócił, stanął za nią
i położył ręce na jej ramionach.
-Co za noc, jakie piękne niebo! Lubię patrzeć w gwiazdy, a pan?
-Tak. Oczy miał zamknięte i nie widział gwiazd.
-To jest Orion- na szyi miała jego oddech- wygląda jak wielki motyl albo pająk.
-A obok?- pytał, chwytając w nozdrza zapach jej włosów- Obok są Bliźnięta- i teraz to już
jego usta były na niej, nie oddech- Polluks i Kastor- uzupełniła, lekko przechylając głowę.
-A z drugiej strony?- Pytał z czołem w jej włosach.
-Tam jest groźny Byk, jego wielkie oko to jest Aldebaran.
-I co jeszcze- pytał i jego nieruchome dotąd ręce poruszyły się niecierpliwie.
-Jeszcze, no są Psy. Na lewo od Bliźniąt jest Mały Pies z Procjonem, a niżej Wielki. Ta
najpiękniejsza gwiazda to Syriusz…
-A obok?
-Och, nie wiem, już nic nie wiem, co za noc, to najpiękniejsza noc mojego życia!
Odwrócił ją do siebie, wziął jej twarz w obie ręce i pocałował w usta i było w tym pocałunku
wszystko- namiętność i tkliwość, niecierpliwość i oczekiwanie, i niepohamowane pożądanie
dojrzałego mężczyzny. Przez moment w oczach miała zaskoczenie i nieznacznie uchylała się
przed dotknięciami jego coraz bardziej natarczywych dłoni, ale kiedy ją brał na ręce i niósł na
tapczan, oczy miała zamknięte i nie broniła się. Całował te oczy, całował zaciskające się
wargi i małe sterczące piersi, nie zdołał ich zbudzić pieszczotami rąk ani pocałunkami,
wreszcie zagarnął tę szeroką nocną koszulkę, przywarł do smukłych ud z trudem
rozwierających się pod naporem jego kolan, przygniótł ustami nieśmiało uchylające się
wargi- leżała pod nim zaskoczona i bierna, dopiero potem, kiedy już zbliżył się do niej,
usiłowała się cofnąć, odwróciła głowę, słyszał jej przytłumiony jęk- sprawił jej ból, przecież
wie, że sprawił jej ból. Ale teraz już mu się oddech rwał i już był cały w tym posiadaniu jejupragnionym i niechcianym, oczekiwanym i odwlekanym.
-Co mi pan dał- powie mu później, schylając się po złoty wisiorek, ledwie widoczny na
grubym dywanie- podkóweczka i perła. Szczęście i łza.
Zaciskała w dłoni małą błyskotkę.
-Dziękuję, bardzo dziękuję.
Kiedy został sam, nakrył ręką twarz. Potem podszedł do okna, spojrzał w te gwiazdyprzesunęły się już bardzo, niemal znikały z jego pola widzenia…Orion jak motyl, ta
najpiękniejsza Syriusz…Dotknął czołem chłodnej szyby, długo tak trwał. Kiedy się ocknął,
nie było już gwiazd.
Zaraz po świętach przewiózł jej rzeczy do tego pokoiku na mieście, wynajętego dla Mariana,
kiedy nie chciał przebywać pod wspólnym dachem z Sabiną.
-Tu ci będzie wygodniej, nie będziesz niczym skrępowana, możesz nawet przyjmować gości.
Tam zawsze byłaś sama.
-Tak- potwierdziła- sama.
Nie winił siebie za to, co się stało- nie miał szesnastu lat, wiedział, że do tego zbliżenia
musiało dojść. Może, gdyby nie jej przedwczesny powrót, gdyby nie… Gdyby, gdyby.
Stało się, wcześniej czy później stać się musiało. On czy inny- miało to w końcu jakieś
znaczenie dla niej? Dobrze, że był tamten pokój. I że wcześniej przygotował ją na rozstanie,
teraz wypadłoby to co najmniej niezręcznie.
Wielkim uczuciem ulgi przyjął zaproszenie na zjazd w Kopenhadze, a kiedy wrócił, nadal
unikał spotkania z nią. Tak było lepiej, nie był pewien, czy spotykając ją potrafiłby
powstrzymać się przed ponownym…Na samą myśl o tym ogarniał go ogień. Gdyby nie ta jej
przerażająca go młodość, gdyby nie bezgraniczna ufność i autentyczna naiwność!...
Kiedyś po kilku tygodniach zadzwoniła przecież drzwi, nie mógł jej nie wpuścić. Źle się
czuła, były znowu te dolegliwości przewodu pokarmowego. Poradził jej, by się udała do
dobrego gastrologa, podpowiedział nazwisko. Dał jej jakiś proszek- nie zatrzymywał, kiedy
wstała by odejść. A potem któregoś dnia czekała na niego w korytarzu, obok niej stała duża
torba podróżna.
-Czekam na pana…
-Wejdź- zaprosił. Zatrzymała się w przedpokoju.
-Czekam na pana, żeby oddać klucze. Proszę.
Położyła je na szafce. Była bardzo blada i coś nieuchwytnego drgało w jej twarzy. Trochę
zaskoczony zapytał czy wyjeżdża.
-Tak- potwierdziła- mam nadzieję, że niczego tam nie zniszczyłam… No to idę.
-Kiedy wracasz? Może lepiej zatrzymasz klucze, możesz mnie potem nie zastać.
-Dobranoc- powiedziała, podchodząc do drzwi. Z ręką na klamce zawahała się, jeszcze przez
moment zawiesiła spojrzeniem na jego twarzy, jakby pragnęła powiedzieć coś- lub może
usłyszeć?
Wyszła. Ledwie do niego dotarło ciche puknięcie zaskakującego zamka.
-Zgrabnie sobie chrapnęłaś- powiedział lekarz, wesołymi oczami lustrując jej zakłopotaną
twarz.
-Naskarży pan?- spytała cichym, skruszonym głosem.
-Jak pech to pech, moja mała, najwyższa władza i tak już wie.
-Kto?
-Przecież mówię: najwyższa władza- 190 tak na oko.
-No nie wiem, kto?
-Jak to kto? Stary, oczywiście.
-Dyrektor? Co jemu do tego?
-Jemu ‘do wszystkiego’, drogie dziecko. Widzisz ktoś inny powściekałby się trochę,
dostałabyś małe „opeer” i na tym koniec. Ale pan naczelny bywa wściekły. Pan naczelny
znajdzie na ciebie inny sposób. Oberwiesz we właściwym czasie- w miarę grzecznie,
spokojnie i nieodwołalnie.
Rozerwał paczkę papierosów, spojrzał na nią wyczekująco. Potrząsnęła głową.
-Twarda jesteś- powiedział- Cholera, nie mogłaś sobie budzika nastawić?
-Ale ja wcale nie zaspałam, panie doktorze, tylko Ewka wróciła dopiero nad ranem i trochę
pogadałyśmy, potem ona się położyła, a ja zaraz wstałam, ale mnie poniosło do parku i tak mi
jakoś zeszło. Co teraz będzie?
-Teraz to już poproś następnego pacjenta, bo nie wyrobię, a muszę wrócić na oddział. Potem
ci powiem resztę.
-Panie doktorze, to już lepiej od razu, po co na raty, nerwy mnie zjedzą, napiszę jakieś bzdury
przez o kreskowane i będzie na pana, bo pan wcale nie patrzy, co ja panu podsuwam do
podpisania.
-Więc tak
-Panie doktorze, jak miałam 17 lat, to chodziłam z takim jednym studentem prawa, on mi
stale powtarzał, że się nie zaczyna od „więc”. Ale widocznie na medycynie to nie ma takiego
znaczenia.
-Przestań się popisywać, wiem, że byłaś prymuską. Więc tak” on chce ciebie zabrać stąd, na
oddział.
-O nie! Co to znaczy; chce zabrać? Nie jestem rzeczą, którą można dowolnie przestawiać z
kąta w kąt! Nie pójdę stąd, nie chcę! Ktoś tu zrobił rachunek bez gospodarza, zdaje się!
-Sęk w tym, że gospodarz to właśnie on, a nie ty! Niech go cholera, kawał drania to on może i
jest, ale wiesz co? Gospodarz to on jest. No i ma prawo dać cię tam, gdzie zechce, podpisałaś
umowę na rok.
-W ciemno! Nie wiedząc, dokąd idę! To on mnie w to wrobił, dyrektor szkoły! Kazał sobie
zaufać „jest pani najlepsza- tak mówił- załatwiłem pani cudowne miejsce, niech pani
podpisze, nie pożałuje pani”. I podpisałam, nie czytając, jak przysłowiowe cielę majowe.
-Żałujesz? Przecież to świetny szpital, cała szkoła by się tu zwaliła, gdyby…
-Przepraszam, panie doktorze, wnerwiłam się. Tu było mi dobrze, przyzwyczaiłam się,
myślałam, że tu zostanę.
-Chirurgię i tak musisz zaliczyć, co to za pielęgniarka, która w szpitalu nie miała kontaktu z
chirurgią? A tam się naprawdę wali! No rozchmurz się, mała! Podobają ci się kwiaty? Są dla
ciebie, na otarcie łez.
-Przecież nie płaczę.
-Ale broda ci się trzęsie podejrzanie… Uszy do góry, mała!- Irena stała z ręką na klamce,
czekając na zezwalające spojrzenie lekarza. Zgasił niedopałek, puścił do niej oczko.
Uśmiechnęła się. Jej wargi leciutko drżały.
Niełatwo było przyzwyczaić się do nowego miejsca, brakowało bezpośredniej, serdecznej
atmosfery, charakterystycznej dla doktora Leszkiewicza. Tu wszystko było inne. Konieczność
stałego pośpiechu powodowała pewną nerwowość, a spieszyło się wszystkim: lekarzom,
pielęgniarkom, laborantkom i salowym. Tylko chorzy mieli czas. Stały, bezpośredni kontakt z
nimi przy łóżku wymagał pewnych predyspozycji fizycznych i psychicznych- odnalazła je w
sobie. Również z koleżankami znalazła wspólny język- była uczynna i skromna, chętnie
wykonywała przy chorych najbardziej niewdzięczne czynności. A jednak niełatwo było
przyzwyczaić się. Uparcie odpędzała wszelkie wspomnienia. Starała się nie dopuszczać do
siebie myśli, że ta wysoka postać w mocno nakrochmalonym białym fartuchu to on, doktor, a
właściwie docent teraz już- Andrzej Borucz. Nie, to był ktoś zupełnie inny. Obcy, nieznany.
Tamtego nie było, nigdy więcej nie mogło być. Starała się…No cóż nie zawsze się udawało.
Kiedy po ukończeniu pomaturalnego studium dyrektor wręczył jej umowę do tego
największego i najnowocześniejszego szpitala w mieście, wprost rozpaczliwie starała się o
zmianę decyzji.
Ale wszędzie natrafiała na zmowę niechęci i milczenia- klamka zapadła, tu ją skierowano, tu
musiała zostać. Cały rok. Łudziła się nadzieją, że pracując w przyszpitalnych przychodniach
internistycznych uniknie spotkania z ordynatorem oddziału chirurgicznego. Nie wiedziała
wtedy jeszcze, że objął inne stanowisko.
I oto któregoś dnia, kiedy po południu była sama na zmianie przyszedł do jej małego
sanktuarium. Rozsiadł się naprzeciw niej przy białym biurku, opierając łokcie na blacie, a
brodę na złączonych dłoniach i wpatrywał się w nią nieruchomym wzrokiem. -Słucham pana,
panie dyrektorze- powiedziała cicho. I nagle uświadomiła sobie, że właściwie w ogóle jeszcze
nie rozmawiali ze sobą, chociaż była w szpitalu już dość długo.
Minione lata nie zostawiły śladów w jego twarzy- i teraz to dopiera zauważyła.
Pokiwał głową, czoło nieznacznie mu nabiegło krwią.
-Co słychać?- zapytał spokojnie, bez specjalnego zainteresowania.
-Wszystko w porządku, panie dyrektorze, dyżur…
-Dyrektor to funkcja administracyjna- przerwał jej- ja jestem lekarzem, jak pani wiadomo.
Naczelny lekarz, tak to się nazywa.- Mówiąc marszczył czoło, między brwiami ukazała się
znajoma bruzda.
-Przepraszam panie docencie! Nie byłam pewna, jak się należy zwracać do pana…
Niesforne serce roztrzepotało się w niej- przycisnęła rękę do piersi i szybko opuściła głowę.
Ale zanim to zrobiła, przez jedno mgnienie widziała nagły błysk w jego oczach- szeroko
otwartych, pociemniałych.
‘…To jak ja mam mówić…Czy raz w życiu nie możesz…’
Koniuszkiem języka dyskretnie zwilżyła zasychające wargi.
-A więc?- zapytał bardzo chłodno i bardzo spokojnie.
-Dyżur…jest normalny- głos jej był może tylko odrobinę bardziej szorstki niż zwykle.
-A pomijając dyżur?
-Nie rozumiem panie docencie?
-Czyżby? Leciutko wzruszyła ramionami.
-Pracuję, ot i wszystko.
-Jak to się stało, że właśnie w tym zawodzie?
Serce jej znowu podeszło do gardła, coś gorącego objęło ją całą.
…’gdybym miała dużo pieniędzy, uczyłabym się…’
-Trzeba było się czegoś nauczyć, każda praca jest jednakowo dobra.
-No i spotkaliśmy się, prawie tak to miało być. I co dalej?
-Dalej? Skończę ten roczny staż, nie-staż, wyjadę…
-Znowu?
Narastał w niej niepokój, wiedziała, że dłużej nie zdoła go ukryć.
-Nie rozumiem, panie docencie- bąknęła niewyraźnie.
-Strasznie dużo rzeczy pani nie rozumie, siostro Ireno!
Krew ponownie uderzyła jej do twarzy, serce roztrzepotało się, a potem nagle ogarnął ją
dziwny, chłodny spokój.
-Panie doktorze, pan nie ma dyżuru, czy nie szkoda czasu?
-Wynoś się stąd, inaczej mówiąc, czy tak?
Podniosła się odruchowo poprawiła czepek.
-Nie używam takich słów, panie docencie.
-Ale myśli je pani.
-Moje myśli mam wyłącznie dla siebie.
-Nie zawsze tak było, jeśli dobrze pamiętam.
-Wydaje się panu, że pamięta pan dobrze?
-Tak, raczej tak. A czy tak nie jest?...Proszę siadać, siostro Ireno! Tak się składa, że to ja
decyduję o tym, czy rozmowa ze ,mną jest skończona, czy nie.
Na krótką chwilę ich spojrzenia zderzyły się- zimne i niechętne.
-Zapamiętam to, panie docencie, oby na zawsze! Czy wolno mi się zająć przygotowaniem
zabiegów?
Jego ładne, mocno zarysowane wargi rozciągnęły się chłodnym uśmiechem, wymownie
spojrzał na zegar.
-Strasznie dużo czasu potrzebuje pani na to, jak widzę.
Zamrugała oczami- to zabolało- jak to określił Leszkiewicz? ‘…Oberwiesz grzecznie..’
-Nie jestem orłem, panie doktorze, na pewno, ale pan nie powinien mi utrudniać…
Podniósł się nagle i wyszedł bez słowa. Patrzyła jeszcze na biały prostokąt zamkniętych już
drzwi. Palcami ściskała pulsujące skronie.
Być może nie była orłem. Ale jej ręce były sprawne, decyzje szybkie i słuszne, wkrótce
zdobyła sympatię chorych, uznanie przełożonej, lekarzy. Tylko on był wciąż niezadowolony.
Niesprawiedliwy. Wytykał jej każde najdrobniejsze potknięcie. Kiedyś, dyżur był wtedy
wyjątkowo ciężki i czuła się naprawdę bardzo zmęczona, w niezwykle ostry sposób zbeształ
ją na Sali, przy chorych, przy lekarzach. Za co? Podała pacjentowi tabletkę wytrząsając ją z
flakonika na podstawioną rękę, zamiast użyć do tego celu przepisowego kieliszka do leków.
-Pani mi tu nie będzie wprowadzała nowych zwyczajów- zakończył lodowatym tonem swoją
reprymendę.
Rozpłakała się wtedy na korytarzu, a miała jeszcze kroplówkę do podłączenia. Czekała na
wyjście lekarzy z Sali, zazwyczaj nie robiło się tego przy nich.
-Długo tam jeszcze?- zapytał, bo wciąż stała z tą butlą.
Siostra oddziałowa podeszła do niej, zapewne domyślała się jej zdenerwowania i chciała ją
wyręczyć.
-Cóż to, ta pani nie potrafi?
-Potrafię, panie docencie- powiedziała cicho i spojrzała mu w oczy i to on pierwszy odwrócił
od niej wzrok. Teraz dopiero poznała: było to pacjent, którego przywieziono kiedy przez kilka
minut zastępowała koleżankę w izbie przyjęć. Twarz miał lekko zaróżowioną i nie było tego
zaostrzenia rysów, ale to był on. Uśmiechnęła się do niego uspokajająco pomimo własnego
zdenerwowania, dopiero potem wkłuła się w cieniutką, starczo zapadającą się żyłę.
…Jakże się denerwowała wtedy, słysząc karetkę zajeżdżającą przed szpital! Tak długo to
trwało, zanim weszli: młody lekarz z pogotowia, wyraźnie zaaferowany, niespokojny, za nim
ci dwaj z noszami i zamykająca pochód drobna, szczupła kobieta. Ten z pogotowia wyciągnął
rękę po dokumenty, tamta nie miała ich- przecież pan mi zabrał- tłumaczyła. Wybiegł z izby,
długo nie wracał…wybrała numer telefonu- krwotok- powtórzyła informację za kobietą
(córka pacjenta, jak się okazało), potem wysłuchała jej relacji: nie mogli się wydostać z
karetki, drzwi się zacięły…Chirurg poznał chorego- to nasz pacjent- powiedział i też domagał
się karty informacyjnej. Ale tego z pogotowia wciąż nie było, znowu był uwięziony, wiatr mu
zatrzasnął te nieszczęsne drzwi. Chirurg nie czekał, skoczył do windy…Chyba na oddziale
odszukał właściwą kartę choroby, bo kiedy wrócił, była z nim pielęgniarka i podłączali
kroplówkę, już tam na dole. Dopiero potem z całym majdanem wtoczyli się do windy.
‘…Tyle krwi- mówiła ta kobieta- tyle krwi. Podstawiła miednicę i to tak chlustało z niego…’
‘Niech się pani nie martwi- pocieszała- wszystko będzie dobrze’
-Niech pan teraz trzyma rękę spokojnie i stara się nie zasnąć- powiedziała, jeszcze raz
sprawdzając regulację szybkości spływu.
-No proszę, a myśmy myśleli, że siostra zasnęła przy tej kroplówce!
Całą sobą odczuła ten głos- jak bolesne smagnięcie batem. Chciała wyjść, ale nogi przestały
jej nagle być posłuszne, wiedziała, że nie dojdzie do drzwi. Zatrzymała się przy sąsiednim
łóżku, zajmujący je młody chłopiec wpatrywał się w nią z napiętą uwagą.
-Ciężki cham- szepnął, prawie samym tylko ruchem warg. Przestraszyła się, szybko opuściła
salę.
W zabiegowym podszedł do niej doktor Janus- towarzyszył docentowi podczas obchodu i
razem z innymi lekarzami był świadkiem tamtej scenki.
-Trzeba się otrząsnąć- powiedział- czasem trzeba.
Ale otrząsnąć się nie było łatwo, niemal każdy dzień przynosił nowe upokorzenia.
-Nie wolno ci się tak przejmować- mówił stary chirurg- Rób swoje i tyle. Każdy miewa
niedobre dni, dyrektorzy też.
-Ale, panie doktorze, za co? Czy ja już naprawdę jestem taka niezdara, że co dzień zasługuję
na zwracanie mi uwagi? Pan doktor widział te żyły? Pękają pod każdym dotknięciem igły,
doktor Gajowa kazała wstrzykiwać domięśniowo, przecież ja sobie tego nie stworzyłam!
Albo ta sonda wczoraj: skąd mogłam wiedzieć, zlecenia nie było, podobno wieczorem
powiedział, że trzeba by zrobić, ale do książki zleceń nikt nie wpisał, to skąd ja rano miałam
wiedzieć?!
Poklepał ją po ręce
- Uspokój się córuchna, pomówię z nim, ale uwierz mi, jesteś trochę przewrażliwiona.
-O rany, nie, proszę nic nie mówić! Ja muszę z tym sama, niepotrzebnie pana wciągnęłam w
to, przepraszam! Pan docent ma rację, jestem głupia i tyle.
Do niemal otwartego konfliktu doszło z zupełnie błahej przyczyny: potrzebne jej było wolne
popołudnie, chciała zamienić się z jedną z koleżanek dyżurem na jeden dzień. Siostra Marta
przekazała koleżankom jej prośbę na styku zmian- pech chciał, że właśnie wtedy napatoczył
się naczelny (bywał teraz częściej na chirurgii, gdyż doktor Janus miał urlop).
-Widzę, że pani się tu spodziewa specjalnych względów- zauważył lodowato.
-O tak- odparła, drżąc z oburzenia- odczuwam je na każdym kroku! I wybiegła z dyżurki.
Ale na dobre załamała się w dniu wypłaty.
-No wiesz- tłumaczyła przełożona- nie dostałaś dodatku uznaniowego, to wszystko!
W jej skromnym budżecie nie była to wcale bagatelna suma, liczyła na te pieniądze, zawsze je
dostawała, były na stałe wkalkulowane w jej miesięczne wydatki.
-Ale dlaczego?- dopytywała się z trudem powstrzymując łzy.
-Powinnaś sama wiedzieć, było przecież sporo krytycznych uwag pod twoim adresem.
-Czyich? Naczelnego, tak?
-Wydaje ci się, że można było nie uwzględniać jego opinii? Dobrze wiesz, że on wszystko
widzi, nie ma dnia, żeby nie zaglądał na nasz oddział.
Usłyszawszy to, podjęła desperacką decyzję rozmówienia się z nim, zwróciła się do
przełożonej z prośbą o skontaktowanie jej z docentem.
-Czy w tej sprawie?- zapytała siostra Marta- zastanów się, czy warto. Za miesiąc…
-Ja bardzo proszę, siostro!
-Jak chcesz. Teraz?
-Jeśli zechce mnie przyjąć, to tak, teraz.
-Skoro nalegasz, spróbuję.
Nalegała. Wiedziała, że jeśli nie pójdzie zaraz, później już się nie zdobędzie na to.
Wykręcając numer, siostra Marta z dezaprobatą potrząsnęła głową. Długo nie mogła uzyskać
połączenia. Irena aż podskoczyła, kiedy wreszcie usłyszała jej głos:
-Panie docencie, siostra Nowak prosi o rozmowę, czy może pan…? Za 15 minut, tak
przekażę. Dziękuję. Odłożyła słuchawkę, powiedziała:
-No idź, poczekasz. Chyba ma tam kogoś u siebie.
Wpuścił ją dokładnie po 15 minutach. Nikt nie wychodził od niego w tym czasie, był sam.
Pewno chciał ją po prostu upokorzyć, każąc czekać za drzwiami…
-Proszę, niech pani wejdzie.
Niedbałym gestem wskazał fotel na wprost siebie, przy biurku. Podsuwając paczkę
papierosów zapytał, czy pali. Zaprzeczyła. Wrzucił je z powrotem do szuflady.
-Bardziej oficjalnie nie mogła już pani tego zaaranżować?- Nie patrząc na nią, zgarniał jakieś
dokumenty, upychając je do koperty.
-To jest oficjalna wizyta, panie doktorze.
-Tak. No, słucham, siostro- wlepił w nią swoje duże ciemnomodrakowe oczy.
-Chciałam pana zapytać… Zatkało ją. Chrząkanie nic nie dało, ani zwilżanie warg. A on
przyglądał jej się chłodno, z rezerwą.
-Coś pani ciężko idzie, może to?- zaproponował, napełniając szklankę wodą z syfonu.
Odstawiła ją, zmrożona jego doskonałą obojętnością. Odetchnęła nieco głębiej i zaczęła
jeszcze raz:
-Chciałam pana zapytać, czy moja obecna praca jest mniej ważna lub może mniej uciążliwa,
czy odpowiedzialna niż poprzednia w przychodniach w drugim pawilonie?
Chwilę zastanawiał się, jakby nie rozumiał pytania. Potem odparł:
-Pytanie jest tak bezsensowne, że chyba nie wymaga odpowiedzi.
-Jest to konkretne pytanie, na które oczekuję konkretnej odpowiedzi.
Znów był ten krótki moment milczenia.
-Proszę bardzo, praca pielęgniarki na chirurgii nie jest ani mniej ważna ani mniej uciążliwa i
odpowiedzialna niż w innych przychodniach…Czy tylko po to chciała się pani ze mną
widzieć, żeby mi zadać to beznadziejne pytanie?
-Nie, co do tego chciałam się tylko upewnić. A teraz, skoro już wiem, proszę mi
wytłumaczyć… I podsunęła mu kartkę zapisaną cyframi i jej nazwiskiem, ale on patrzył na jej
rozdygotane palce, nie na to, co mu podsuwała.
-Co to jest?- zapytał wreszcie i chwilę przyglądał się cyfrom- nie znam się na tym, nie jestem
księgowym, ani rachmistrzem, jeśli coś jest źle, to niech pani idzie do biura, co ja…?
-Pan- przerwała mu z niepotrzebnym pośpiechem- właśnie pan! Czy może mi pan
powiedzieć, dlaczego otrzymałam wynagrodzenie mniejsze o jedną czwartą? Za co mi
potrącono cały dodatek uznaniowy?!
-Rozumiem pani rozgoryczenie, ale co ja z tym…? To naprawdę nie są moje sprawy, proszę
to sobie uzgodnić z przełożoną, dlaczego pani z tym do mnie przyszła?
-Do kogo miałam pójść? Czy poza panem ktokolwiek miał do mnie jakieś zastrzeżenia? Nie
wiem, czy takie właśnie były pana intencje, ale to przecież pana opinia o mnie zaważyła na tej
decyzji, pana nieustanne wytykanie mi pozornych lub nieistotnych przewinień, pana wieczne
niezadowolenie! Jak można było dać ten dodatek komuś, kto niemal każdego dnia jest
publicznie krytykowany przez naczelnego lekarza?! Kto śmiałby przeciwstawić się pana
opinii, pana niesprawiedliwej ocenie mojej pracy?...Czy może nie pracy, ja już sama nie
wiem, czasem wydaje mi się, że pana drażni sam fakt mojego istnienia. Panie doktorze,
ostatecznie w każdej grze obowiązują pewne zasady, nie wszystkie chwyty są dozwolone…
-Nie wiem, o czym pani mówi- przerwał jej spoglądając na zegarek. Podniosła głowę.
Patrzyła na tę dużą twarz, na zmarszczkę między brwiami, na pociemniałe oczy.
-Panie doktorze- odezwała się wreszcie- mogłam zwątpić w pana sprawiedliwość, niech mi
pan nie każe wątpić także w pana inteligencję.
-Irena- powiedział. Pochyliła się, podarła kartkę ze swoim obliczeniem.
-Mój Boże, mój Boże, do kogo ja przyszłam?!
-Irena- powtórzył. Zebrała skrawki papieru, ścisnęła je w garści w małą kulkę. Wstała,
wyprostowała się. Wygładziła fartuch.
-Zabrałam panu czas, panie docencie. To już się nie powtórzy.
Po prostu przestał ją dostrzegać. Uspokajała się powoli, kolejne dni mijały już bez tego
szarpiącego nerwy wyczekiwania na publiczną przyganę, na zniewagę. Wrosła w oddział,
żyła jego codziennymi sprawami, jego kłopotami i radościami. Pokochała tę pracę, wkładała
w nią całe serce.
-Skiśniesz w tym szpitalu- mówiła Ewa- Nie można stale żyć w oparach jodyny i lizolu!
Chodź ze mną, naciesz oczy normalnymi, zdrowymi ludźmi, bo szybko stracisz nie tylko
młodość i urodę, ale i siły. Tak mówiła Ewa i zabierała ją na jakiś wieczorny wypad do
znajomych, gdzie z reguły była muzyka, były tańce, prawie zawsze był alkohol, no i byli
„normalni, zdrowi ludzie” którzy obłapiali ją chciwymi rękami i dmuchali jej w twarz nie
zawsze świeżym oddechem.
-Już wolę swój lizol- broniła się kiedyś przed Ewą- co ty sobie myślisz, ulatniasz się gdzieś,
zostawiając mnie na pastwę losu!
-Ten ostatni „los” nie był zły, w tym roku kończy stomatologię, tata badylarz, porządny facet
i wyraźnie leci na ciebie.- śmiała się Ewa.
-Kto, badylarz?!
-Idiotka! Jego syn oczywiście, ten od zębów! Owiniesz go sobie dookoła palca, czego ty w
końcu chcesz, księcia z bajki? Ocknij się, patrz realnie na świat!
Patrzyła realnie, jeszcze jak! Czasem zdawało jej się, że bardziej realnie niż Ewa…
Zjawiła się w jej życiu zupełnie nagle i niespodzianie.
-To ty jesteś ta nowa, która nie ma się gdzie podziać?- zapytała i zwyczajnie zabrała ją ze
sobą.- Mów mi Ewa, tak będzie wygodniej. Manii wielkości nie mam, zresztą lekarz ze mnie
dopiero taki w powijakach. A przyznasz, że obijać się o siebie w tej klitce i „paniować” sobie
byłoby co najmniej niezręcznie. Wytrzasnęła skądś rozkładaną „amerykankę” do spania,
wygospodarowała dwie półki w szafie.
-Póki co, musi ci wystarczyć. A potem się zobaczy.
A potem zaprzyjaźniły się i została z Ewą w jej jednoosobowym pokoiku, mieszczącym się w
starym pawilonie szpitala, podobnie jak kilka innych klitek, służących za tymczasowe lokum
tym najbardziej potrzebującym.
Zabulgotał sterylizator. Irena ocknęła się z zamyślenia, odgarnęła opadający na czoło kosmyk
włosów. Siostra Marta zerknęła na zegar- odruchowo poszła za jej spojrzeniem, a potem bez
wyraźnej potrzeby pochyliła się nad książką zleceń. Mimo to czuła tamten wzrok- jak
wczoraj, kiedy ją odprowadzał syn badylarza. Ale przedtem były tańce i był alkohol. Piła jak
inni, żeby nie razić swoją trzeźwością, nie czuć się obco wśród nich. Tańce…nie tylko te
modne. Jakieś smętne tango przy wygaszonych światłach, kołysane w miejscu, w
sprasowaniu ciał. Jakiś szept, jakiś oddech. Czyjaś ręka sięga jej pod spódnicę…Wyrwać się,
wyzwolić spod uścisku napierającego ciała! Czyjś wściekły szept:- wariatka!...Na plączących
się nogach ucieczka do przedpokoju, próba oprzytomnienia po skutkach alkoholu…Badylarz
podążał za nią, miał jej za złe to wczesne wyjście, zabawa dopiero się rozkręcała, ale uczepił
się jej, może na co liczył odprowadzając ją, czegoś się spodziewał. Pozwoliła mu się
pocałować na pożegnanie, a tamten stał na ciemnym tarasie, wyraźnie widoczny bielą
fartucha, z ruchomą iskrą żarzącego się papierosa- i patrzył na nią, czuła to, nie odwracając
głowy…
-Irena- zawołała przełożona. Wciąż czuła jego wzrok.
-Słucham- powiedziała.
Stał z ręką na klamce, z ponurą, nieprzystępną twarzą. Kiedy się na krótki moment spotkali
spojrzeniami, odwrócił się i wyszedł.
-Słucham- powtórzyła.
Pani Marta ze zdumieniem potrząsnęła głową.
-Zdawało mi się, że coś chciał od ciebie- wyjaśniła.
-Nie skąd- odpowiedziała, a potem wyszła na korytarz i wlokła się za nim, jak
zahipnotyzowana.
Książę z bajki…Nie chciała księcia z bajki. Nie chciała sobie nikogo owijać dookoła palca.
Chciała realnie patrzeć na świat. Ale miała niespełna 23 lata i życie paskudnie obeszło się z
nią. Zatrzymał się- z rozpędu wyminęła go, ale zawróciła.
-Tasiemki się panu odwiązały, poprawię- powiedziała z niebezpiecznym załamaniem głosu.
Wciąż nosił te trochę niemodne już fartuchy z tyłu wiązane, pozwoliło to jej teraz stanąć za
nim i dotknąć, nie ujawniając wyrazu twarzy.
-Dziękuję, siostro- Powiedział.
Powinna odejść- ale właśnie wtedy przyszło wspomnienie, jak zawsze niepotrzebne i jak
zawsze nie w porę. Wracała nagle przeszłość w sposób gwałtowny i bolesny, grymasem
wykrzywiała leciutko warz, zdawało jej się, że znowu czuje w sobie…
Przycisnęła ręce do siebie, oddychała szybko, głęboko.
-Stało się coś?
-Oprzytomniała pod wpływem chłodnej rzeczowości jego pytania, zaprzeczyła
zdecydowanym ruchem głowy, odeszła- zbyt szybo, by mógł nie skojarzyć tego z jej nieco
dziwnym zachowaniem. Potem nie było go dłuższy czas. Wbrew oczekiwaniom nie wpłynęło
to na nią uspokajająco- nieświadomie krążyła wokół miejsc, w których go czasem widywała.
Z pewnej rozmowy lekarzy wywnioskowała w końcu, że wyjechał. Dentysta- badylarz po
dawnemu absorbował ją sobą, nie pozwalając na kontakty z nikim innym.
-Nie jestem twoją własnością- tłumaczyła- nie wyobrażaj sobie niczego ponad to, co jest.
Wyzywał ją od wariatki, wodził za nią ślepiami nijakiego koloru, nie zrażony jej
niezachęcającym zachowaniem, wciąż od nowa pchał się z łapami pod jej sukienkę.
-Księżniczko- zawołał któregoś dnia- niech cię cholera…ożenię się z tobą!
-Zapomniałeś o czymś- powiedziała ze sztucznym uśmiechem.
-Pierścionek? Obrączki?- zgadywał- Nic się nie martw, mój stary jest nadziany, wszystko
załatwi.
-Zapomniałeś o czymś- powtórzyła z obelżywą wprost obojętnością- nie zapytałeś mnie o
zgodę.
Żegnając się z nią tego dnia trzymał ręce przy sobie. I zapomniał umówić się na następne
spotkanie. Ewa szalała.
-Taki chłopak! Forsy jak lodu! I zapatrzony w ciebie!
-Zapatrzony, wiesz w co? Czy chcesz, żebym ci to miejsce bardzo dokładnie określiła?
-Ty, cnotliwa! Oddaj to na przechowanie do PKO, tam będzie pewne, nikt nie ruszy!
Głupia…Głupia! Przecież on by się z tobą ożenił. Trochę babskiej dyplomacji i…
-Daj mi spokój. Nie chcę go. Nie chcę!
Ewa poddała się.
-W porządku. W końcu to twoja sprawa, nikt cię na siłę uszczęśliwiać nie będzie… nastaw
sobie budzik, żebyś nie zaspała. Stary wrócił.
Zobaczyła go wśród jego świty, szli korytarzem w kierunku gabinetu ordynatora. Mówił coś z
ożywieniem- nagle zamilkł w pół słowa i obejrzał się. Z ogorzałej twarzy patrzyły na nią
zmrużone lekki niezadowoleniem oczy- moment to trwało i już spokojnie mówił dalej.
Tylko stary Janus zwrócił uwagę na to i poszedł za jego spojrzeniem- zdawało się jej, że
wargi mu drgnęły uśmiechem. Weszła szybko na salę, zajęła ręce niepotrzebnym
poprawianiem kołder, naprostowała serwetkę, zabrała pusty kieliszek po lekach…
Być może inaczej ułożyłyby się jej sprawy, gdyby nie ta nieszczęsna drzazga pod
paznokciem. Nie mogły sobie poradzić z nią, Ela zatrzymała wracającego z bloku lekarza.
-A dajcież mi spokój, mam dość- i poszedł dalej. Idący za ni naczelny przystanął, on także
miał zmęczone, podkrążone oczy.- Co jest- zapytał.
Odruchowo cofnęła obolałą rękę, sięgnął po nią, zamknął ją całą w swojej dużej, ciepłej dłoni
i był to ich pierwszy kontakt, pierwszy po prawie pięciu latach. Po chwili dopiero spojrzał na
ten palec. Wziął igłę ze sterylizatora, nie puszczają jej ręki odwrócił się do okna, zasłonił ją
sobą- chciała zabrać rękę, ale trzymał mocno, przyciągnął ją do siebie, do tego chłodnego
mocno nakrochmalonego fartucha. Na jedno krótki mgnienie spotkali się spojrzeniem- był
blady pod tą świeżą opalenizną, a jego ładne wargi zbiegły się w cienką kreseczkę.
Niemal równocześnie poczuła ostry ból i usłyszała stuknięcie odrzuconej igły. Zanim się
spostrzegła, wyszedł z dyżurki.
Następnego dnia był telefon, przyzywający ją do niego. Dość długo stała w drzwiach, a on
patrzył na nią. Czuła ten wzrok- na nogach, na biodrach, na piersiach…
Bolesny skurcz
W brzuchu, spłoszona ucieczka oczu. Suchość warg, z trudem formujących słowa:
-Pan mnie wzywał, panie docencie?
Przemilczał to pytanie, jakby w ogóle nie zwrócił na nie uwagę.
-Kazał mi pan przyjść, słucham.
Bez pośpiechu zgarniał jakieś papiery, wrzucił je do szuflady. Wskazując gościnny fotel
zapytał- Czy ja musiałem, aż ‘kazać’? Sama pani nie mogła…
-Już kiedyś przyszłam sama, panie doktorze! I było to czymś najbardziej poniżającym, co mi
się tylko mogło zdarzyć!
Odwrócił kartkę kalendarza, coś zanotował. Nie przerywając pisania powiedział:
-Czy nie wydaje się pani, że są między nami sprawy wymagające omówienia?
-I pan uważa, że to jest odpowiedni czas i miejsce na taką rozmowę?
-Jaka byłaby pani odpowiedź na propozycję innego czasu i miejsca?
-Odmowna.
Teraz dopiero odłożył pióro i ponownie na nią spojrzał.
-No cóż, porozmawiajmy, siostro Ireno.
-Słucha.
-Proszę, pani pierwsza.
-To pan mnie wzywał, panie doktorze.
-No dobrze… Czy pani uważa, że to tak może trwać? Że obecna sytuacją jest do utrzymania
na dalszą metę?
-Niech mi pan pozwoli odejść stąd! Przecież ja nie chciałam, nie wiedziałam…Pan może
myśli, że ja tu celowo…
-Nie. Nie myślę.
-Więc niech mi pan pozwoli odejść przed…
-To wykluczone.
-Dlaczego? Rozumiem, brak personelu!...A jeśli znajdę kogoś, kto zechce przyjść na
podmianę?
-Nie.
-Słucham, panie dyrektorze.
-Chciałbym wrócić do przeszłości.
-Nie!!!
-Do niezbyt odległej przeszłości, siostro Ireno. Ten zarzut pod moim adresem wtedy, e pani
sprawy finansowe…Czy chodziło o jakąś liczącą się sumę, czy też była to zagrywka raczej
ambicjonalna? Twarz stanęła jej w płomieniach, wargi zadrżały. Powiedziała:
-W moim budżecie nie ma sum ‘nie liczących się’, pani doktorze! Wolałabym jednak już nie
wracać do tego, to było dostatecznie upokarzające!
-Nie chciałbym być źle zrozumiany, ale jeśli może moja pomoc…- czerwień plam na jej
policzkach jeszcze się pogłębiła. Podniosła się ociężale. Zapytała, czy to wszystko, czy jest
wolna. Chciałaby wyjść.
-Nie zamierzałem pani urazić- bąknął niewyraźnie.
-Czy mogę wyjść?- zapytała jeszcze raz. Nie odpowiedział.
Zawiesiła ostatnią gwiazdkę na dużej choince, ustawionej w końcu korytarza. Wyjrzała
oknem na ulicę, odprowadziła wzrokiem kilku śpieszących się ludzi. Za chwilę miała się
znaleźć wśród nich, tak samo obładowana torbami, w tym samym pośpiechu. Pogodnym „ do
widzenia do jutra” pożegnała spacerujących korytarzem pacjentów. Zdjęła czepek- była
wolna, przed godziną zdała dyżur. Chciała tylko jeszcze pożegnać się z koleżanką, weszła
tam- nie było Eli, był on.
-Gdzie się pani podziewa? Jestem tu już trzeci raz- oznajmił. Szybko opanowała zaskoczenie.
-Tam. Ubieraliśmy choinkę, nie widział pan?
-Niech pani usiądzie, siostro Ireno.
-Panie docencie, ja…
-Proszę siadać.
Spojrzała wymownie na zegar, usiadła jednak. Przyglądał jej się bez cienia uśmiechu, jego
duże ręce bezmyślnie bawiły się pudełkiem zapałek.
-Jestem po dyżurze, panie doktorze- powiedziała, ot tak, żeby przerwać milczenie.
-Ach tak, przepraszam. Więc ma pani już święta?
-Powiedzmy, że to święta: do rana. Jutro pracuję.
-To mamy pecha, ja też.
-To pan ma pecha, będzie pan sam.
-Pani też będzie sama.
Jakoś tak zawiesił głos- było to niby pytanie, ni twierdzenie. Wzruszyła ramionami.
-Dla mnie to po prostu normalny, zwyczajny dzień, jak każdy inny.
-Naprawdę?
-Oczywiście, skoro mam dyżur.
-A gdyby nie dyżur?
-Nie rozumiem.
-Czyżby?
Znowu nieznacznie poruszyła ramionami.
-To byłby też zwyczajny dzień, jak każdy inny.
-Naprawdę?
-Oczywiście.
Wolniutko sobie kiwał głową i wciąż się bawił zapałkami. Potem zapytał cicho, czy nie
wyjeżdża i spojrzał na nią prędko, zanim zdążyła umknąć oczami przed jego wzrokiem.
Zaprzeczyła krótko, niechętnie.
-List do Mikołają napisała pani? Jego głos był już zwyczajny, bez tego wyciszenia.
-Tak, bardzo długi, od mojego brata.
-Pani ma brata?
-Tak, panie doktorze. Ja też mam brata.
Suchy trzask zgniecionego pudełeczka, stukot rozsypujących się zapałek. Jakoś niezgrabnie
schylił się, żeby je pozbierać. Kiedy się wyprostował, czoło miał nieznacznie zaróżowione.
-A od siebie? Nie napisała pani?
-Do świętego Mikołaja? Nie.
-Dlaczego?
-Od pewnego czasu mam uraz na punkcie gwiazdkowych prezentów.
-Od jakiego czasu?
-Och, od dawna! Takie tam…bardzo osobiste historie, panie dyrektorze. Przepraszam, panie
docencie.!
-A więc jednak nie jest to taki znowu całkiem ‘zwyczajny, normalny’ dzień, skoro się z nim
wiążą wspomnienia tych bardzo osobistych historii.
-Może i nie jest.
-Jeszcze pani zdąży napisać.
-Nie znam adresu do świętego Mikołaja dla dorosłych.
-Może dojdzie bez adresu, niech pani spróbuje.
Wyrwała kartkę z notatnika i nabazgrała: „Proszę o zgodę na zmianę miejsca pracy”. Kartkę i
długopis położyła przed sobą na biurku. Wziął jedno i drugie, przeczytał. Trochę popstrykał
długopisem, poprzyglądał mu się z zainteresowaniem i wreszcie w poprzek jej bazgrołów
napisał zamaszyste „nie”! Kiedy znów na nią spojrzał, w oczach miał lodowaty chłód.
- coś się pani pomyliło- powiedział- „dyrektor” nie jest świętym Mikołajem!
-Przepraszam, pani docencie, zapomniałam się…czy wolno mi odejść? Mam jeszcze zakupy
do zrobienia, a czas ucieka.
-Podwiozę panią samochodem.
-Nie, co znowu, dziękuję. Przejdę się, jest dość ładnie.
-No to niech mi pani pozwoli iść ze sobą.
-Ależ pani doktorze!
-Powiedzmy, że w ramach prezentu gwiazdkowego dla mnie.
-Nie odczuwam potrzeby robienia panu prezentu.
-Chodźmy.
-Ale uprzedzam, ja szybko chodzę.
-Zadyszki na razie jeszcze nie dostaję, siostro Ireno.
Kiedy ściągała fartuch, zaproponował, że zaczeka przy schodach. Potrząsnęła głową.
-To raczej ja będę czekała. Jestem gotowa, mam tu swoje rzeczy.- Jeszcze poprawiała beret,
zasunęła zamki butów, zapięła płaszcz. Wyciągnął ku niej rękę.
-No to chodźmy! Ja też mam tu swoje rzeczy.
Wszedłszy do jego gabinetu udała, że nie dostrzega zapraszającego gestu w stronę fotelazatrzymała się tuż przy drzwiach, oparta o szafkę biblioteczną, przyglądała mu się dyskretnie.
W białym fartuchu wydawał się po dawnemu dość tęgi, teraz zobaczyła go w cienkim
sweterku i idealnie leżących spodniach i spostrzegła ze zdumieniem, że bardzo zeszczuplał.
Chyba właśnie dlatego wyglądał młodziej niż kiedyś przed laty. Zanim założył futrzaną
czapkę, jak dawniej przeczesał włosy rozcapierzonymi palcami, śledziła wzrokiem każdy jego
ruch- wyczuł to w końcu i obrócił się ku niej. Bezwiednie uniosła rękę do ust, paznokieć
kciuka pchając między zęby.
-Irena… Potrząsnęła głową- krótko, niecierpliwie.
-Zamkną sklepy, pani doktorze- powiedziała cicho i chrząknęła dyskretnie, bo głos miała
nieco schrypnięty, a potem jeszcze coś przełknęła- głośno, nerwowo.
-Irena- prosił potem na ulicy, zasłaniając ją przed podmuchami wiatru- niech mi pani pozwoli
podarować sobie coś, jakiś drobiazg!
-Nie, nie chcę!- sprzeciwiła się zdecydowanie, prawie niegrzecznie.
-Dlaczego? Powtórzyła energiczne potrząśnięcie głową.
-Jeśli ma pani o mnie choć jedno dobre wspomnienie, proszę! Błysnęła oczami.
-Dobre wspomnienie? Mam jedno: w ubiegłym tygodniu upuściłam butlę z dekstranem, a pan
mnie nie skrzyczał, choć zwykle dostaje mi się za bardziej błahe przewinienia!
-Dziewczyno- mruknął.
Jakaś wystawa sklepowa przyciągnęła nagle jego wzrok, przystanął. Irena zrobiła jeszcze parę
kroków, potem obejrzała się i zawróciła. Obrzucił ją krótkim, taksującym spojrzeniem,
przeprosił na chwilę i wszedł do sklepu. Zjawił się wkrótce z dużą papierową torbą i bez
słowa poszli dalej, jakby nie było tego przerywnika. A potem zatrzymał się przy jednej z
ulicznych gablot i kazał jej zdjąć beret. Zanim zdążyła zareagować, miała na głowie wielką
białą czapę- oczy jej zabłysły na moment, policzki zdradziecko poróżowiały z wrażenia:
czapka była śliczna, lisim puszkiem miękko okalała jej twarz. W lustrz gabloty napotkała jego
wzrok- trochę niepewny, jakby proszący.
-No co pan?- wykrztusiła zaskoczona i chciała z powrotem założyć swój skromniutki berecik,
ale w porę powstrzymał jej rękę i z cichym- bez widowiska, proszę- odciągnął ją od gabloty.
-To było uderzenie poniżej pasa.
-Co jest- udał zdziwionego- Przecież zgodziła się pani na prezent.
-Nic podobnego! Zresztą pan powiedział: jakiś drobiazg. Ładny drobiazg, cała moja pensja,
jeśli, nie dwie! W jakiej mnie pan sytuacji stawia, panie doktorze, mnie naprawdę nie stać na
coś takiego.
-Może to pani potraktować jako rekompensatę za tamtą historię.
-Za którą?
Zadarła głowę do góry, spoglądając mu w twarz. Miał lekko zaróżowione policzki, a czoło
przystroiło się w głęboką zmarszczkę.
-Tak, prawda, zdarzyła się nam też inna historia, kiedyś.
Nie podjęła tematu, prawie w ogóle już nie rozmawiali. Irena jeszcze w kilku sklepach robiła
swoje zakupy, potem wracali milczący, jakby niechętni sobie. Rozstali się też jakoś głupio,
bez podania ręki. Chwilę tylko postali na wprost siebie, unikając swego wzroku, wreszcie on
się skłonił sztywno i zaraz odszedł.
Nie robił obchodu następnego dnia, zatelefonował tylko i zapytał, czy wszystko w porządku.
Wysłuchawszy jej odpowiedzi dodał, że jest u siebie, gdyby coś…
-U siebie gdzie, w domu czy tu?
-A jak pani sądzi?
-Ja nic nie sądzę, panie doktorze, ja pytam.
Potem przyszedł Piotr, ten chłopiec z czwórki. Okazało się, że wcale nie jest taki młody: miał
27 lat (7 na jego karcie wyglądała jak 1) i dość odpowiedzialne stanowisko w budownictwie.
Lubił swoją pracę, opowiadał o niej zajmująco i dowcipnie. Potem zanucił kolędę, a ona mu
zawtórowała. Przyszło jeszcze kilka osób i trochę sobie pośpiewali. Pod koniec dyżuru znowu
był telefon, tym razem wzywający ją do pokoju ordynatora. Ale pokój ordynatora był
zamknięty, coś się pomyliło panu naczelnemu: znalazła go w jego własnym gabinecie. Był
sam, spod świeżutkiego, mocno nakrochmalonego fartucha wyglądały ostro zaprasowane
kanty szarych spodni. Na biurku, jak co dzień, stały świeże kwiaty…Jej oczy zarejestrowały
to wszystko jednym spojrzeniem, potem dłuższy czas nie unosiła powiek- w pozie grzecznej
uczennicy siedziała na wskazanym miejscu prawie bez ruchu.
-Wygląda pani jak spłoszona sarenka- zauważył. Zatrzepotała rzęsami i jeszcze się trochę
pochyliła. Odwrócił od niej wzrok, przyjęła to z ulgą. Nie patrząc na nią, jakby od niechcenia
powiedział, że ma pewną propozycję i bardzo by nie chciał, aby mu odmówiła.
-Słucham- powiedziała.
-Odmówi pani?
-Nie wiem.
-Gdzie pani powita nowy rok?
-U siebie.
-Tu?
-Tak.
-Z kim?
-Regulamin zabrania…
-To nie jest egzamin ze znajomości regulaminu.
-Lecz?
-Pani mi nie odpowiedziała.
-Odpowiedziałam.
-Pani mówi tak cicho, widocznie nie usłyszałem.
-Na ogół słyszy pan, aż za dobrze, pani doktorze.
-Wybrałaby się pani ze mną?
-Słucham?!
-Pójdzie pani ze mną?
-Nie.
-Dlaczego nie?
-A dlaczego miałabym pójść?
-Przecież prosiłem…
-Jakoś to nie dotarło do mnie.
-Czyżby słowo „proszę” miało dla pani tak zasadnicze znaczenie?
-Nie z pana ust, w każdym razie.
-Więc nie? Dlaczego? Czy to z powodu tego…no, co panią wtedy…
-Nie. Zresztą to są naprawdę moje osobiste sprawy.
-Nie powiedziałbym.
-Cóż to, panie doktorze, partnerka zostawiła pana na lodzie? Jeszcze cały tydzień, znajdzie
pan inną, bliższą panu i chętną.
-Właśnie szukam.
-Pomyłka, pani dyrektorze! Nie jestem kadrą rezerwową na…
-Dość!
Spojrzała mu w oczy- były duże i ciemne. Jak zawsze, kiedy opanowywał go gniew. Nie
tylko gniew zresztą…
-Dlaczego mi pani odmawia? –zapytał, z ogromnym zainteresowaniem przyglądając się
swoim paznokciom.
-Bo nie znajduję żadnego powodu, żeby nie odmawiać.
-Aha. A serio?
-Może z braku zaufania.- Podniosła się, on także wstał. Czoło miał zaróżowione, a na
skroniach uwidoczniły się pulsujące żyły.
-To było trochę za mocne, siostro.
-No cóż, mam nadzieję, że nie zechce pan wyciągać konsekwencji służbowych z tej bądź co
bądź prywatnej rozmowy.
-Obraża mnie pani dzisiaj już trzecic raz.
-Tak? Być może, nie liczyłam.
-To już naprawdę przekracza wszelkie granice! Brak pani elementarnych zasad poprawnego
wychowania!
-No i sam pan widzi, że nie nadaję się na partnerkę dla pana, nawet na jedną noc. Co do
wychowania…ogromnie żałuję, że nie mogę sobie pozwolić na podobną szczerość
wypowiedzi.
-Ależ proszę, niech pani sobie ulży!
- Niestety, różnica wieku i zajmowanych stanowisk nie zezwala mi na kontynuowanie tej
rozmowy tonem, który pan narzucił. Czy wolno mi wrócić do pracy?
Poprzednia różowość zniknęła mu z twarzy, trochę był blady. Wyszarpnął z kieszeni paczkę
papierosów, nie patrząc na nią zgniótł ją i wrzucił do kosza, rozerwał inną. Jego ręce
przesuwały się nerwowo, szukał zapałek, zawsze szukał zapałek, zawsze je miał w lewej
kieszeni- kiedyś przed laty, czy i teraz…? Tak, znalazł je tam, zaciągnął się dymem, szybko,
zachłannie… Odwróciła głowę, zapytała czy może wyjść.
-Nie- powiedział- Proszę mi wyjaśnić, co właściwie miała znaczyć ta uwaga o zaufaniu?
-O braku zaufania- sprostowała- Nic szczególnego. Kwestia alkoholu.
-Dobry Boże! Przecież chyba nie sądzi pani, że się upiję?!
-Pan? A niech sobie pan pije na zdrowie! Bylebym ja była trzeźwa.
-A więc brak zaufania do siebie, nie do mnie.
-Myli się pan.
-Rozumiem.
-Nie wydaje mi się, żeby pan rozumiał.
-Czy na dodatek uważa mnie pani za idiotę?!
-Dlaczego ‘na dodatek’?
Zdumionym spojrzeniem powędrowała ku jego oczom, były znowu bardzo ciemne. Trzymał
to jej spojrzenie, coś mu zadrgało w twarzy.
-Irena- powiedział.
-Nie- szepnęła, potrząsając głową- O Boże, nie!
Bezwiednym ruchem dotknęła włosów, ciasno upiętych pod sztywnym czepkiem.
-Przecież ja nawet nie mam się w co ubrać- wyznała żałośnie.
Wziął jej rękę i pochylając się nad nią nisko dotknął wargami.
Sukienkę wzięła z wypożyczalni- długą, seledynowo- turkusową, z głębokim pęknięciem na
plecach. Kryształowym wisiorkiem i takimiż klipsami poratowała ją Ewa („Więc w końcu
pogodziliście się? Spytała przekonana, że to z Jackiem dentystą wybiera się na zabawę. Nie
wyprowadzała jej z błędu). Swoje stare sandałki sama odświeżyła zwykłym sreberkiem i
wyglądały jak nowe- były to jej jedyne pantofelki na wysokich obcasach. Nie była u fryzjera
ani u kosmetyczki. Włosy zaczesała do tyłu upinając je w luźny kok, tylko kilka
wymykających się kosmyków kokieteryjnie opadało na czoło. Dała leciutki cień na powieki i
odrobinę pomadki na usta. Spojrzała w lustro i przestraszyła się: w srebrzystej szklanej tafli
ujrzała poważną, dorosłą kobietę.
-Przedstawię pani moich znajomych, mamy wspólny stolik- oznajmił pół godziny później i
niemal siłą wprowadził ją na salę, bo nagle zaparła się nogami. Co ja tu robię wśród tych
ludzi, myślała, widziała twarze niezupełnie obce…Uderzyła w nich muzyka, przy jej
akompaniamencie słyszała nazwiska, też jakby zapamiętane, z prasy może, z telewizji. Był
uroczy, drobny profesor Janusz Turlej, bardzo młody, mimo poważnego tytułu- niedawno
przyznano mu jedną z nagród miasta, czytała o nim w gazecie, widziała zdjęcie. Był
dziennikarz, którego cięte felietony bywały źródłem nieustannych scysji wśród znajomych,
jego małżonka wzięła ją natychmiast pod swoje opiekuńcze skrzydła, i był ten śpiewak
operowy- choć ostatnio coraz częściej „popełniał” również piosenki- przestawiony jej jako
Adam Mruk, zniewalająco piękny, oczarowany nią „od pierwszego wejrzenia”, tak mówił,
„ale pani miała wtedy jeszcze bardzo krótko sukienkę, a ja znacznie niższe czoło”- nic nie
rozumiała z tego, asystująca mu pani była już najwyraźniej lekko wstawiona, uwiesiła się
Andrzejowi u ramion (tak właśnie pomyślała o nim: Andrzejowi, i znów się przeraziła, co ja
tu robię, pomyślała jeszcze raz), obserwowała jego daremne wysiłki uwolnienia się od
natrętnej damy, dał się wreszcie uprowadzić na parkiet, znad ramienia partnerki zerkał w jej
stronę. Odwróciła się demonstracyjnie- to był pierwszy taniec, czy nie jej się należał ten
pierwszy taniec? Sprowokowany jej wzrokiem mały profesorek poderwał się i skłonił przed
nią, wcale nieźle im szło, potem tańczyła z kimś innym, ten śpiewak nucił jej melodię wprost
do ucha, to nawet miłe, dziennikarz deptał jej po odsłoniętych palcach, przepraszał, znów ten
drobny profesorek, przytulone twarze, z „nim” nie mogłabym tak, jest za wysoki…Ktoś
zupełnie obcy, pani pozwoli, że się przedstawię…Spocone ręce, wódczany oddech… Jeśli
mnie znów nie poprosi, po prostu wyjdę… Uścisk dłoni o północy, wszystkiego dobrego,
chłodny pocałunek, orgia świateł i barw, wystrzały korków od szampana, perlisty śmiech,
mów mi Stefa, ten twój stary jest szałowy… Pani ma niepokojącą urodę, wypijmy brudziaJanusz, Irena. Nie, nie dolewaj, już nie chcę… Ten walc, ten walc, te ramiona, kołysać się w
nich, uspokoić, zapomnieć… Nie! Nie zapominać, ani na chwilę nie zapominać!...
-Już myślała, że chciał mi pan tylko zaimponować swoimi znajomościami, panie docencie!
-Jest pani rozrywana.
-Nie przyszłam tu po to, żeby siedzieć. Na koncercie się słucha, a na balu tańczy…
Wracali pieszo. Było cicho, mroźnie. Spytała:
-Czy zachowywałam się dostatecznie dobrze, jak na osobę o chociażby poprawnym
wychowaniu?
-Zachowywała się pani jak rutynowana bywalczyni wielkich balów.
-Czy ładnie wyglądałam?
-Uroczo.
-Dlaczego mi pan tego nie powiedział?
-Inni mówili to dostatecznie często.
-Inni nie prosili mnie o to spotkanie.
-Ale o następne.
Zatrzymała się gwałtownie- za gwałtownie, wpadła w poślizg i podcięła mu nogi. Ledwie
utrzymał równowagę- no i ją, oczywiście. Nie była taka pewna siebie, nawet pozwoliła się
prowadzić. Po kilku krokach powróciła do przerwanego wątku:
-Słyszał pan?
-A więc to prawda?
-Jak pan mógł tak mnie podejść!
-Umówiła się pani?
-Z Januszem?
-A więc już „Janusz”? Niech pani uważa, on tylko dzisiaj był sam.
-Dziękuję za ostrzeżenie, ale to nie ma znaczenia.
-Już? Czy jeszcze?
-Nawet miło rozmawia się z panem, panie doktorze. Poza szpitalem, oczywiście.
Pozwoliła się wprowadzić przez jego prywatne wejście, przez ogród, a potem odprowadzić
pod same drzwi.
-Ewy nie ma?- ni to spytał, ni stwierdził.
-Nie spowiadałam się panu, z kim mieszkam. Skąd pan wie, że…
-Ja w ogóle dużo wiem, Irena.
-Aha. Nie ma jej, wyjechała.
-To dlaczego stoimy tu, zamiast wejść?
-Zaprosił mnie pan na bal sylwestrowy. Bal się skończył, panie doktorze.
Pomachała mu ręką i wolno zamknęła drzwi za sobą. Chwilę postała bez ruchu, nasłuchując.
Potem zdjęła buty i płaszcz, przegarnęła włosy. Otworzyła szafę i spod równo ułożonej
bielizny wyciągnęła małe płaskie zawiniątko. Ile to trwało wszystko- Minutę, dwie?
Ostrożnie wyjrzała na korytarz. Wciąż tam stał, niedbale oparty o poręcz schodów, w
rozpiętym kożuchu. Rozchylił go zapraszającym gestem- podeszła do niego i przytuliła się.
Objął ją, jego ręka znalazła się w tym rozcięciu sukni, na gołych plecach czuła jej ciepło.
Pochylił głowę i twarzą dotknął jej ramion. Nie zaprotestowała, choć ta ręka jeszcze się dalej
przesunęła po jej plecach, na ułamek sekundy nawet ciaśniej przylgnęła do niego, ale kiedy
potem jego usta zaczęły szukać jej warg, szybko odwróciła głowę- trafiły tylko w chłodny
policzek. W kieszeni marynarki miał już wtedy tę płaską paczuszkę, wsuniętą tam w chwili
jego nieuwagi. Kiedy się wysuwała z jego ramion, nie śmiał jej zatrzymywać, choć mimo
zmęczenia zwaliło się na niego tamto wspomnienie i zdawało mu się, że nie było tych
wszystkich lat, bez niej, że to wciąż trwa, wciąż trwa w nim i- chociaż nie był tego tak bardzo
pewien- w niej także.
Będąc na mieście kupiła obiecaną Piotrowi piżamę. Zaprzyjaźnili się na tyle, że mógł ją
prosić o tę przysługę. Bywał nieco rozdrażniony ostatnio, coś komplikowało się z jego nogą,
pobyt w szpitalu przedłużał się, czasem mówił coś o utracie nadziei na wyleczenie. Na swój
nocny dyżur wyszła wcześniej, kierując się prosto na czwórkę. Drzwi były uchylone, weszła
śmiało, bezceremonialnie.
-Piotrze, przyniosłam ci…
Zaniemówiła, widząc sylwetki dyżurnego i naczelnego lekarza, pochylone nad kimś,, kto
zajmował puste poprzednio łóżko. Był tylko króciutki błysk tamtych oczu, skierowanych nie
tyle na nią, co na tę piżamę w jej ręce. Wycofała się szybko, w dyżurce zostawiła
przyniesione Piotrowi drobiazgi- był tam jeszcze blok rysunkowy i ostatnie wydanie
czasopisma fachowego, którego poprzednie numery widywała u niego. Narzuciwszy na siebie
długą ciepłą pelerynę wyszła do ogrodu. Ale potem pomyślała, że to głupie tak szwendać się
o tej porze po pustym ogrodzie i wróciła do siebie, żeby trochę poczytać. Ewy oczywiście nie
było, wciąż ją gdzieś nosiło. Od dawna domyślała się prawdy, ale nie chcąc być niedyskretną,
udawała całkowitą niewiedzę. A potem od razu zrobiło się bardzo późno i musiała się
spieszyć, pobiegła na skróty i dlatego ich zobaczyła: doktor Helenę Jatczak w pięknym
popielatym futrze z norek i naczelnego, właśnie otwierał przed nią drzwi swojego samochodu.
Potem obszedł ją wkoło i wsiadł z drugiej strony. Wycofała się szybko, weszła w cień
korytarza. Na moment zacisnęła zziębnięte palce na metalowych prętach barierki,
wsłuchiwała się w ciche kaszlnięcie zaskakującego silnika. Było późno, powinna się spieszyć,
ale coś dziwnego działo się z jej kolanami i czuła chłód, chociaż szczelnie się okrywała tą
peleryną. Zawlokła się na oddział, przysiadła na chwilę, żeby zebrać myśli, wziąć się w garść.
To była ciężka noc, miała ręce pełne roboty. Kiedy już się zdawało uspokajać, usłyszała cośjakby ciche pacnięcie. Wyjrzała, na korytarzu leżała młoda kobieta, ta z rozpoznaniem
wstępnym tumor abdoninis. Podbiegła do niej, dźwignęła, ledwie ją zaciągnęła na salę. Tętno
było niepokojące, wezwała lekarza. Denerwował się, czy ty mi dzisiaj nie dasz odpocząć,
mówił, kobieta miała odruchy wymiotne, jej ramiona były zabandażowane- zdjęli to
wszystko, widok był zastanawiający: silny obrzęk, krwawe wylewy w zgięciach
łokciowych…
-O kurrr…- lekarz zaklął szpetnie- „dyplomowane pielęgniarki”, psiakrr… za co wy te
dyplomy dostajecie? Co się tak patrzysz, przecież to wasza robota! To po urografii,
rozumiesz? Sam ją zlecałem! Któraś z was połowę kontrastu wpakowała obok żyły!
-Niech pan nie wrzeszczy- syknęła- każdemu może się zdarzyć! A co do dyplomów, to nad
kilkoma spośród was też by się można zastanowić, za co je dostali!
-Wiesz przynajmniej co podać?
-To pan jest od tego, żeby wiedzieć! Ale niech pan sobie wyobrazi, że wiem!
Kobieta dostała torsji, dopiero po dłuższym czasie i dalszych zastrzykach doszła trochę do
siebie. O drugiej Irena jeszcze wstrzyknęła kilka antybiotyków, potem obeszła swoje saletak, teraz był spokój, mogła odsapnąć. Zdjęła czepek, zgasiła światło, wyciągnęła się na
leżance…Nie spałam na pewno nie, a przecież nagle zaskoczyła ją czyjaś obecność. Oddech,
ten oddech.
-Przepraszam-szepnęła i zapalając nocną lampkę, równocześnie sięgnęła po czepek.
-Nie- powiedział cicho, miękko i przytrzymał jej rękę- nie. Przegarnęła włosy palcami, opadły
luźno ciemną kaskadą. Uwolniła rękę, przezwyciężając zaskoczenie zapytała, czy kontroluje
swój personel nawet w nocy. Rozsiadł się przy biureczku, dotykał jej drobiazgów- przyborów
do pisania, wazonika z gałązką jedliny, notatek, kalendarza. Potem zapytał, czy nie zrobiłaby
mu kawy. Włączyła kuchenkę, nastawiła wodę, wsypała do szklanki sporą porcję
aromatycznego proszku.
-Osłodzić?
-Nie odpowiedział, patrzył na jej ręce. Odstawiła cukier- nigdy nie słodził, spytała przez
przekorę, że niby nie wie, nie pamięta…Spoglądała na jego pochyloną głowę, jest pijany
pomyślała- no może nie pijany, ale pił.
-Nie boi się pan prowadzić wozu po wódce?
-Po wódce?...
Wzruszyła ramionami.
-No powiedzmy: po kilku dużych wódkach.
Chwycił ją za przeguby rąk, wykręcił aż z bólu syknęła i przykucnęła u jego nóg. Chuchnął
jej w twarz- oddech miał świeży, przyjemny, lekko zalatujący dobrym tytoniem.
-Ja, siostro Ireno, będąc po wódce nie mam zwyczaju składać wizyt dyżurnym pielęgniarkom.
-Bo i po co właściwie- odpalnęła- ma pan dostatecznie dużo bardziej atrakcyjnych
znajomych. Nagłym szarpnięciem uwolniła ręce i podniosła się.- Niech pan już idzie sobie,
przecież jest noc- odezwała się zaskoczona własnym tupetem.
-Czyżby się pani bała o swoją reputację? Ostatecznie już zdarzały się nam przegadane noce i
powiedzmy, nie tylko przegadane.
-Panie doktorze, pana zachowanie jest naprawdę żenujące. Proszę stąd wyjść.
-Pani się wyraźnie zapomina, siostro Ireno- zauważył z pobłażliwym uśmiechem, wyciągając
z kieszeni płaską papierośnicę, której widok przyprawił ją o falę popłochu…Mniejsza o
papierośnicę, ale co jej wtedy strzeliło do głowy, żeby kazać wygrawerować to „Andrzejowi”
i niżej, w prawym dolnym rogu stylizowany rysunek sarenki? Wodził teraz wielkim paluchem
po tym subtelnym rysunku i gapił się na nią pociemniałymi oczami- nie chciała tego widzieć,
tego palucha pieszczotliwie sunącego po smukłej sarence i tych oczu wlepionych w swoją
twarz. Podniosła się ociężale, wzięła latarkę- powinien się był domyślić, ze pora jej się
wybrać na obchód sal.
-Jeszcze chwilę, sarenka.
-Proszę tak do mnie ni mówić!
-przecież sama pani…
-Nie! To było kiedyś. Byłam młodą, sentymentalną kozą, proszę mi wybaczyć, nie powinnam
była…
-No cóż, dziękuję zatem młodej, sentymentalnej kozie!
-Panie doktorze, chciałabym wyjść, jestem niespokojna…
-Widzę.
-Jestem niespokojna, pacjentka na trójce miała szok…
-I akurat w tej chwili pani sobie o tym przypomniała. Dobranoc Irena. Pani zachowanie
czasem co najmniej dorównuje mojemu!.
Wychodząc, drzwi zamknął odrobinę za głośno jak na tę nocną porę. Nie chciało mu się spać,
nieuzasadnione rozdrażnienie gnało go po korytarzach. Było bardzo cicho, ta cisza i półmrok
zadziałały nań uspokajająco. W drugim pawilonie usłyszał śpiew, a raczej takie melodyjne
pomrukiwanie. Poszedł za tym głosem i natknął się nas sprzątającą salową. Wypiąwszy
okrągłe pośladki zeskrobywała coś z podłogi. Przez krótką chwilę przyglądał się rytmicznym
poruszeniom jaj ciała, bezwiednie odsłoniętym kształtnym udom. Nie ujawniając swej
obecności skręcił w prawo i stracił ją z oczu. Znowu wróciło rozdrażnienie.
-„Ta mała ma w sobie coś- powiedział ktoś onegdaj- przy niej się człowiek podświadomie
prostuje”.
Niewątpliwie miała w sobie coś. Coś, co sprawiało, że nawet tylko myśląc o niej, czuł się
mężczyzną. Po jakie licho polazł tam do niej tej nocy, do dyżurki? Rytualna wizyta u
znajomej kobiety pozostawiła mu pewien niedosyt, chociaż wszystko odbyło się prawidłowo.
To po prostu nie było to, czegoś w tym było brak. Czegoś ważnego.
Zima była ostra, śnieżna. Od rana wiał silny wiatr, pogarszając i tak już ciężką sytuację. Jak
zwykle w takie dni znowu odnotowali kilka przypadków gwałtownego pogorszenia stanu
zdrowia pacjentów. Z powodu trudności komunikacyjnych niecały personel stawił się do
pracy. Atmosfera była napięta, wybuchały scysje. Ale jego autorytet, narzucona sobie i innym
żelazna dyscyplina, działały jeszcze cuda. Wiedział, że niektórzy słaniają się na nogach, on
sam też nie opuszczał szpitala już drugą dobę- ledwie się zdrzemnął trzy, cztery godziny.
Wiedział, że to nie ma sensu. Musiał złapać jakiś oddech, żeby zachować spokój, nie poddać
się ogólnemu nastrojowi irytacji, rozdrażnienia. Szedł ciężko pod wiatr, patrzył jak nieliczne
samochody wprost tańczą na śliskiej jezdni. Jakiś gwałtowniejszy podmuch wiatru uderzył go
w twarz, odwrócił się- tak znalazł ją na wyludnionej, śniegiem zawianej ulicy. Nie widziała
go- szła z nisko opuszczoną głową, drobnymi, niepewnymi kroczkami, w obu rękach niosła
torby. Przystanęła, szeroko otwartymi ustami walcząc o oddech. Wiatr sypał jej w twarz
zacinającym śniegiem, z oczu ciekły łzy, natychmiast przymarzając do wychłodzonych
policzków. Odebrał jej te torby, odstawił, ściągnął rękawiczki z e zgrabiałych rąk. Zdjął
swoje- duże, nagrzane jego ciepłem i wsunął na te przemarznięte dłonie. Wyciągnął też swój
szalik i zawiązał na jej szyi, zakrywając brodę i usta. Potem wziął torby i ruszyli przed siebie.
Zasłaniał ją sobą, tak było jej lżej oddychać.
Kiedy podobni do bałwanów dotarli do szpitala, ruchem głowy wskazał drogę do swojego
domu- zmęczona i zziębnięta poszła z nim bez chwili namysłu czy sprzeciwu. W przedpokoju
zdjął z niej czapkę i płaszcz, rozsunął zamki wysokich butów i ściągnął jej z nóg. Nie
czekając na niego otworzyła sobie drzwi do pokoju i weszła. Ruchy miała bezwolne i
kanciaste, jak marionetka. Stanęła przy kaloryferze, po policzkach jeszcze ciekły jej łzy.
Wyjął z barku butelkę wódki, wlał sporo do szklaneczki i podał. Wypiła, nie patrząc na niego.
Skrzywiła się, ale następną porcję też wypiła. Odebrał jej szklaneczkę, nalał trzeci raz i sam
wypił- szybko, jednym haustem. Wciąż nie padło ani jedno słowo. Kiedy wychodził do
kuchni, usłyszał jej śmiech i zawrócił.
-Za..marzła mi moja kolacja, a jestem taka głodna!- mamrotała, ściskając w ręce jakieś
zawiniątko.
-Gosposia zaraz coś pani poda.
-Nie chcę od gosposi- marudziła- jej nie.. lubię!
-Ciszej na Boga! Więc dobrze, sam coś przygotuję.
-Ale ja chciałam kaszanki, a ona zamarzła.
-Nie mam kaszanki- powiedział dość stanowczo odbierając jej tę paczuszkę, bo nie chciała się
z nią rozstać. Potem potulnie jadła kanapki przygotowane przez gosposię a podane przez
niego i piła gorącą herbatę.
-Tak mi się chce spać, a za trzy godziny mam dyżur! Koszmar, zupełne dno!... Skąd pan
wiedział, że trzeba wyjść po mnie?
-Trochę za dużo było tej wódki, ta druga szklaneczka miała być dla mnie. Odrobinę się pani
wstawiła, moja mała.
-No ładnie! To co ja mam teraz…?
-Może się pani odświeży w łazience? Skinęła głową i wyciągnęła rękę.
-Ręcznik- zażądała, ledwie ukrywając ziewanie. Wyciągnął go z bieliźniarki i podał, potem
posprzątał ze stołu i słuchał głośnego pluskania wody. Potem już nic nie słyszał. Nieco
zdziwiony przedłużającą się ciszą zapukał do łazienki. Potem zawołał. Potem nacisnął klamkę
i znów zawołał. Odrobinę zaniepokojony wszedł. Spała. Stanął przed wanną zaskoczony,
jakieś obezwładniające ciepło przeszło mu po ciele, niebezpiecznie ścisnęła się krtań: taka mu
się zdawała piękna w swej bezbronnej nagości! Miała teraz nieco większe piersi, biodra może
bardziej zaokrąglone, poza tym była to wciąż tamta młodziutka dziewczyna sprzed lat.
Kiedy wypuszczał wodę z wanny zaczęło się mrowienie w palcach. Zawsze zaczynało się w
palcach: przed zabiegiem, kiedy wyciągał ręce, by nałożyć cieniutkie jałowe rękawiczki.
Przed dotknięciem klawiszy, kiedy tęsknił do muzyki. Przed potarciem zapałki, kiedy czuł
głód papierosa po narzuconym sobie kilkugodzinnym nie paleniu. I przed dotknięciem jej
ciała. Tylko jej- tak samo dziś, jak kiedyś przed laty. Rzucił na nią miękkie prześcieradło
kąpielowe i przeniósł ją na tapczan. Nie obudziła się. Westchnęła przez sen i zwinęła się w
kłębek, podciągnąwszy kolana pod brodę. Nakrył ją kołdrą, wygasił żyrandol, zostawiając
tylko dyskretne światło kinkietu. Usiadł, zapalił papierosa. Myślał. Coraz częściej myślał o
niej, odkąd to wtedy spadło na niego jej nazwisko- po tylu latach! Dyrektor szkoły podsunął
mu listę osób kończących pomaturalne studium dla średniego personelu medycznego- zawsze
to robił, mieli taką cichą umowę między sobą. Dziewczyny na ogół nie protestowały, dość
chętnie godziły się na pracę w szpitalu, zadowolone, że zostają w mieście. I już miał zdać się
„na nosa” dyrektora, kiedy wzrokiem wychwycił to nazwisko- Irena Nowak. Nie dociekał jak
tamten sobie z nią poradził- po dwóch tygodniach miał ją u siebie. To pierwsze spotkanie po
latach…Niepotrzebnie się wtedy obawiał. Stanęła przed nim cicha i skromna, najlżejszym
drgnieniem powiek nie zdradzając, że go choćby poznaje…Poruszyła się. Wysunęła nogę i
położyła ją na kołdrze, na udzie dojrzał siną plamę- ślad uderzenia? Znów to mrowienie pod
skórą- na twarzy, na plecach. Gwałtowny skurcz mięśni brzucha…Odwrócić się, zabrać oczy
z tych nóg!...Ta twarz, lekko zaróżowiona. Ciemne zasłony długich rzęs. Leciutko
poruszające się nozdrza, uchylone wargi.
Całował je. Kiedyś je całował.
Spojrzał na zegarek- za pół godziny miała objąć dyżur. Wciąż spała. Poprawił na niej kołdrę,
potem z przedpokoju zadzwonił na oddział. Siostra Elżbieta zgodziła się zastąpić koleżankę.
Wytłumaczył jej, że spotkał Irenę na mieście, że zasłabła. Ni i tak dowiedział się, że od kilku
dni narzekała na pobolewanie serca. Wrócił do pokoju, do swoich rozmyślań: dlaczego był
dla niej niesprawiedliwy, zły? Bo przecież był, wiedział o tym! Po tym sylwestrze…Zdawało
mu się, że coś się między nimi zacznie, a był tylko chłód zaprawiony lękiem. Mścił się za jej
obojętność, za tę niepamięć, chciał jej udowodnić, że i on jest obojętny, ale przecież nie był!
Ciągnęło go do niej, coraz bardziej ciągnęło, chciał być blisko niej, chciał ją widzieć, chciał
by chociaż przez nieuwagę ich ręce się spotkały, by się w jakimś przejściu otarła o jego
ramię. Wpadał w złość, kiedy ją słyszał rozmawiającą z innymi, lubili ją- zawsze pogodną,
przyjazną i życzliwą dla wszystkich. Poza nim, oczywiście. Czy przeszłość dla niej naprawdę
przestała istnieć? Była taka młoda, mogła zapomnieć, jakieś silniejsze wrażenia mogły
zatrzeć…Chociaż nie, w pamięci kobiety podobno zawsze zostaje wspomnienie pierwszego
mężczyzny. A on był jej pierwszym mężczyzną. Ilu było po nim? Pięć lat… Ilu ich było w
ciągu tych pięciu lat? Znowu się poruszyła- speszył się jakby mogła odgadnąć jego myśli.
Obudziła się. Ziewnęła szeroko, usiadła. Powieki wciąż jej ciążyły, ale nagle jej nieobecny
wzrok padł na te gołe piersi, spojrzenie oprzytomniało, zrodziło się w nim przerażenie.
-Co pan zrobił?- spytała chrapliwie, głosem nieprzytomnym z niepokoju i podciągnęła kołdrę
pod samą brodę. Krew mu uderzyła do głowy.
-Nic- szepnął i błyskawicznie pomyślał, że mogło być inaczej, że chciał by było inaczej.
-Jak to nic?!- zawołała- dlaczego ja jestem… O Boże, przecież ja mam dyżur!!!
Widział jej bezgraniczne przerażenie, widział czubki palców przytrzymujących kołdrę tuż
przy twarzy- rozluźnił krawat i przesunął się kilka kroków, teraz miał przed sobą te obnażone
plecy z maleńką brązową plamką pod prawą łopatką i łagodną krągłość bioder- zbierając
resztki opanowania i rozsądku przeszedł w inne miejsce, z którego jego oczy nie były już
narażone na kuszącą nagość jej ciała.
-Niech się pani uspokoi.- Udało mu się nawet wydobyć z siebie prawie normalny głos.Siostra Elżbieta została na noc, załatwicie to potem między sobą. Wyjaśniłem, że pani
zasłabła na mieście, dlaczego mi pani nie powiedziała o tych swoich dolegliwościach?
-A dlaczego miałam mówić? Przecież pan nie jest lekarzem zakładowym swoich
podwładnych, panie dyrektorze!
-Dlaczego pani tak uparcie na każdym kroku podkreśla nasze powiązania służbowe? Czy
naprawdę nic nas poza tym nie łączy?
-Nie. A przecież i to nas nie łączy, a raczej dzieli. Co ja tu robię u pana?
-No właśnie: co pani tu robi u mnie? Na moim tapczanie i pod moją kołdrą. Skoro
rzeczywiście nic nas nie łączy. Bo chyba jednak mimo wszystko nie posądza mnie pani o
zwyczaj przyprowadzania tu z ulicy…
-Skąd mogę wiedzieć, kogo ma pan zwyczaj przyprowadzać sobie z ulicy?
-Pani dobrze wie, że w tym domu nie bywają przypadkowe kobiety.
-Czyżbym była wyjątkiem? Jak ja się tu znalazłam?
-Zwyczajnie. Wyjąłem panią z wanny, bo woda stygła i…
-Co?!
-Niech pani nie krzyczy, do licha! Nic pani nie pamięta?
Przygryzła wargi. Spoglądając na niego, minę miała żałośnie niepewną.
-Niech mi pan powie prawdę: było coś o czym powinnam pamiętać?
Kusiło go, żeby skłamać, nastraszyć ją, uzależnić od siebie… Nie zdobył się na to.
-Nie wiem, o czym pani myśli- odezwał się bardziej oschle, niż zamierzał.- Przyprowadziłem
panią tu, bo była pani skostniała z zimna i nie chciałem, żeby się pani rozchorowała z
przeziębienia.
-W trosce o szpital, oczywiście? Chroniczny brak personelu, Tak?- Poruszyła się
nieostrożnie, kołdra zaczęła się osuwać, krzyknął, by uważała na nią.
-Niech pan ją sobie zabiera, zanim ją panu cisnę pod nogi!- syknęła ze złością.
-Bardzo proszę- odpowiedział- to nie ma większego znaczenia, widok pani gołego ciała nie
jest dla mnie specjalnie przykry.- Spąsowiała aż po włosy, podszedł do niej, pochylił się.
-No i co mój mały zmarzlaku…I co teraz dalej?- Coś drgało w jego głosie, coś niebezpiecznie
ciepłego.
-Mógłby pan jednak wyjść- powiedziała i ta czerwień na niej pogłębiła się jeszcze.
-Niby po co?- mruknął, ale potem wzruszył ramionami i wyszedł. Kiedy wrócił po minucie
czy półtorej, sięgała po swoje torby. Już z przedpokoju zawołała, żeby otworzył drzwi.
-Zostawiła pani płaszcz.- Podszedł do niej i znów odebrał te torby, chciał jej podać płaszcz,
naprawdę chciał- wziął ją w ramiona, szarpnęła się, trzymał mocno i mimo protestów całował
te wciąż jeszcze płonące policzki i dziwnie bladą przy nich cieplutką szyję.
-Nie!- krzyknęła, ale przecież odchyliła głowę, poddając się pieszczotom, i jej wciąż
powtarzane „nie, nie!” było coraz bardziej ciche i żałosne, aż wreszcie nie uchyliła w porę
twarzy i zamknął jej usta swoimi wargami i wtedy zawalił się cały jego świat, po prostu runął
mu na głowę i wcale nie wiedział, że niesie ją na rękach, z powrotem na tapczan, jak wtedy,
jak wtedy. Znowu było jej proszące „nie, nie” całował ją i szeptał- tak, powiedz tak, przecież
chcesz, chcesz, tak?! Całował ją do nieprzytomności, do utraty tchu, już dawno przestała się
bronić- dopiero kiedy jego ręce zaczęły się przesuwać po niej, usiłowała je zatrzymać, na
swych piersiach, na brzuchu, na nogach.
-Nie chcę, słyszy pan, ja nie chcę!
Krzyczała mu to swoje „nie chcę” wciąż od nowa, aż wreszcie znowu jej się udało
wyszarpnąć rękę spod niego i uderzyła go w twarz, cofnął się oszołomiony i zaskoczony, ale
chwycił jej ręce i ścisnął, aż z bólu syknęła.
-ty,,,-szeptał- nigdy więcej tego nie rób!- i pomógł jej się podnieść, podkładając rękę pod
plecy, a potem stanął przy oknie i łamał kolejne zapałki, zanim mu się w końcu udało zapalić
jedną z nich i zaciągnął się dymem i przyszło opamiętanie.
-Irena- mówił- nie sądzi pani chyba, że ją przyprowadziłem tu po to, by…
Jakimś nieokreślonym ruchem ręki dokończył swoją myśl, dodając ciche „przepraszam”.
Znowu było jej drżenie warg, a w nim wszystko chodziło ze wzruszenia, przyłożył dłoń do
wciąż piekącego policzka ze śladami jej palców. Zgasił papierosa, podchodząc do niej
powtórzył to mocno wyciszone „przepraszam”, chciał dotknąć jej ramienia, ale odskoczyła od
niego, zanim to zrobił.
-Niech pan mnie nie dotyka!- krzyknęła- pan jest… jest wstrętny.
Coś mu drgnęło w twarzy, coś złego, z trudem pohamowanego, bezwiednie wciąż od nowa
przegarniał włosy rozcapierzonymi palcami.
-Być może- powiedział- Być może, siostro Ireno! Wstręt jest bardzo indywidualnym,
osobistym odczuciem. Ale zapewniam panią, że jednak potrafię odróżnić, czy moje pocałunki
budzą wstręt, czy też…Zamilkł nagle i zapalił wszystkie światła. Stała pośrodku pokoju z
ramionami opuszczonymi wzdłuż ciała, jaj piersi unosiły się szybkim, nierównym oddechem,
twarz pałała aż po szyję. Włożyła płaszcz, drżącymi palcami zawiązała szalik pod brodą,
obejrzała się na niego. Podał jej tę gwiazdkową futrzaną czapkę- przez moment obawiał się,
że mu ją ciśnie pod nogi. Nie zrobiła tego. Nie patrząc w lustro, założyła ją byle jak, wzięła
swoje torby i ulotniła się. Jeszcze za nią wyskoczył na korytarz i przykazał, żeby się nie
pokazywała na oddziale. Przez ramię mu krzyknęła, że wie, i przyspieszyła kroku.
Mimo niezbyt późnej pory już mu się nie chciało wychodzić z domu, chociaż była pewna
kobieta, która miała prawo spodziewać się jego wizyty. Usiadł przy fortepianie, trochę sobie
pobrzdąkał, potem wziął prysznic i położył się. Tej nocy pierwszy raz od niepamiętnych
czasów miał sen o treści erotycznej. Śniła mu się Irena.
Poznała ją od razu, to była córka tego starszego człowieka, jej pierwszego pacjenta z izby
przyjęć. Kobieta błagała ją o umożliwienie „dojścia”- tak się wyraziła- do kogoś, kto mógłby
spowodować przyjęcie ojca do szpitala.
-Pani ich zna wszystkich- mówiła- pani na pewno wie, do kogo można się zwrócić z taką
prośbą. Ja zapłacę, wiem, że to musi kosztować, tylko niech mi pani pomoże!
-Ależ co też pani, po co pieniądze, przecież skoro ktoś był chory i wymaga hospitalizacji…
Tamta z rezygnacją opuściła ramiona.
-To znaczy, że nie chce mi pani pomóc. Już teraz nie wiem, gdzie się udać.
-Nie bardzo rozumiem, czy odmówiono przyjęcia…?
Kobieta patrzyła suchymi, zgorączkowanymi oczami: tak, odmówiono. A właściwie
odmówiono wydania nawet skierowania. Miejsca w szpitalu potrzebne są dla chorych z
szansą na wyleczenie- jej ojciec tej szansy nie miał. Zdawała sobie sprawę z jego stanu, od
dawna był na narkotykach. Nie, nie chciała na nikogo przerzucać obowiązku sprawowania
nad nim opieki, chciała tylko odrobinę odpocząć, przespać spokojnie kilka nocy.
-Pani była taka miła wtedy, pomyślałam więc, że może pani…- Chciała zapłacić, wszystko
jedno komu.
-Wezmę pożyczkę, mam złoty pierścionek, niech pani weźmie, proszę, jest dla pani.
Mocowała się z tym pierścionkiem, Irena z trudem wepchnęła jej go z powrotem na palec.
Roztrzęsiona wróciła na oddział. Nie wiedziała, jak pomóc, do kogo się udać. Janusa nie było
od kilku dni…może Leszkiewicz? Spróbować przez Ewkę..
Nie, to na nic, już lepiej sama mu powie. Może by zaryzykować podczas popołudniowego
dyżuru? Postanowiła porozmawiać z nim, nawet skłamać, że idzie o bliską jej osobę.
Odmówił. Brak wolnych miejsc, drugi szpital w remoncie.
-Sama widzisz, co się tu dzieje, istne piekło! Ja ci go przyjmę, a za dzień czy dwa i tak go
odwiozą do domu.
Zaczęła mówić podniesionym głosem, prawie krzyczeć: teraz nie mają jednego miejsca, no to
za kilka dni niech szykują dwa, bo i dla tej kobiety też! Jest u kresu wytrzymałości, czy nikt
tego nie rozumie?
W zdenerwowaniu nie zwróciła uwagi na wejście innych lekarzy, mając ich nagle przed sobą,
z rozpędu mimo to ciągnęła dale.
-Jeszcze pan nie drżał o życie kogoś najbliższego, nie wie pan, czym są miesiące przy łóżku
beznadziejnie chorego z tym wyrokiem bezterminowym!- Stała przed nim blada z przejęcia, z
rozbieganymi oczami, teraz dopiero świadoma powiększonego audytorium- chciała się
wycofać, ale poczuła dotknięcie czyjejś ręki.
-Niech się pani tak nie przejmuje- mówił ktoś- oni są cwani, żeby się pozbyć kłopotu zwożą
tu swoich półtrupów i…
-Ten „półtrup” jest w każdym razie człowiekiem, czego o panu, panie doktorze, raczej
powiedzieć nie można!- palnęła bez zastanowienia i podbiegła do drzwi. I nagle dostrzegła
wyciągniętą rękę naczelnego.
-Skierowanie- powiedział cicho, wyjmując z kieszonki wieczne pióro. Zaskoczona, zbita z
tropu patrzyła na niego niepewnie.
-Nie.., nie ma- przyznała, zawstydzona swoim zachowaniem. Wyrwał kartkę z notatnika,
zdjął zakrętkę z pióra i wciąż patrzył wyczekująco.
-Nazwisko- powiedział.
-Zapomniałam- szepnęła speszona.
Leszkiewicz parsknął ze zdumienia: przecież mówiła, że to ktoś bliski?!
-To nasz były pacjent- wyjaśniła szybko.
-Nasz?- zapytał Leszkiewicz z powątpiewaniem.
-Nie…to znaczy, nasz, z chirurgii- dodała cicho.
Naczelny uśmiechnął się, coś bardzo ciepłego zamigotało mu w oczach. Wziął ją pod rękę i
wyprowadził z pokoju lekarzy. Idąc obok siebie, niechcący trącali się ramionami. Irena
odsunęła się szybko. Powiedział:
-Niech pani nigdy więcej nie prosi…
-O nic pana nie prosiłam- przerwała mu cicho. Patrzył na nią spod opuszczonych powiek.
-Niech pani nigdy więcej nie prosi innych o coś, co ja pani mogę dać- dokończył, leciutko
dotykając jej zwisającej ręki.
Od tamtego zimowego wieczoru w jego mieszkaniu nigdy więcej nie odezwał się do niej
inaczej niż tylko służbowo. Był grzeczny, jak wobec wszystkich. To bolało. Bolało może
nawet bardziej niż szorstka niesprawiedliwość tamtych pierwszych tygodni. A widywała go
teraz coraz częściej, wyrastał przed nią nagle, niespodzianie i – znikał, ledwie oczy
zarejestrowały jego obecność. Do zabiegowego przychodzili wszyscy: lekarze, laborantki, nie
tylko z chirurgii, także z sąsiedniego oddziału intensywnej terapii, a nawet z wewnętrznego.
-U was są najładniejsze dziewczyny- mówili panowie.
-U was są najprzystojniejsi chłopcy- mówiły panie.
Od pewnego czasu- niby niechcący, zagadawszy się z kimś, przychodził również on, naczelny
Jego obecność mroziła trochę, krępowała- wycofywał się zwykle po kilku minutach. Nikt nie
wiedział po co tu zachodzi, ani dlaczego odchodzi bez słowa. Irena trzymała się zwykle na
uboczu podczas tych gromadnych najść.
Ciężko przeżyła śmierć tego starego człowieka. Odwiedzała go niemal codziennie, często
spotykała przy nim tę kobietę, jego córkę.
-Chciała pani odpocząć, a teraz siedzi pani pół dnia w szpitalu- mówiła do niej.
-Ale noce mam wolne, nawet udaje mi się trochę spać.
Były umówione na sobotę, Irena obiecała jej swoją pomoc przy myciu chorego, ale zanim
tamta przyszła, on już nie żył. Pomogła jej zebrać i spakować nieliczne drobiazgi po zmarłym
potem już się więcej nie spotkały. Z czasem tamto przeżycie straciło na ostrości, choć wciąż
jeszcze wracało wspomnienie tej cichej, potulnej, jakby zasuszonej twarzy starego człowieka
o nienaturalnie wielkich źrenicach… Poderwał ją dzwonek telefonu. Poznała ten wysoki
kobiecy głos, odczuła go ostrym ukłuciem w okolicy serca.
-Pana dyrektora nie było tu jeszcze. Tak pani doktor, przekażę, nie, nie zapomnę.
Przyszedł wkrótce z Leszkiewiczem. Młody internista dość bezceremonialnie uścisnął ją i
pocałował w policzek.
-Panu doktorowi znowu coś się pomyliło- powiedziała z udanym oburzeniem opędzając się
od tych dowodów poufałości- A palić tu i tak nie wolno- dodała widząc, że sięga po
papierosy.
-Tupecik to ty jednak masz, mała!- zauważył i kontynuował rozmowę z naczelnym.
Pomyślała o Ewie, która coraz rzadziej bywała w domu. Kiedy wpadała na krótko, była
nienaturalnie ożywiona lub poruszała się jak w transie, mówiła jakieś byle co i biegła na
dyżur lub częściej do niego.
„W co ty się pakujesz, Ewka, opamiętaj się!” usiłowała ją czasem powstrzymać. Ale Ewa nie
chciała rad.
„Co ty wiesz, nie zabieraj głosu! Ja mam 28 lat i wie, czego chcę!”
„A czego ty chcesz, szalona dziewczyno?!”
„Czego chcę? Dziecka. Dziecka!”
„Ewa, ty chyba naprawdę oszalałaś! Przecież on cię puści kantem jak nic razem z twoim
dzieckiem, zobaczysz!”
„Jego mogę sobie darować, później. Chcę, żeby mi dał dziecko, rozumiesz? Tęsknię do
macierzyństwa…Ach, jesteś za młoda, żeby to zrozumieć!”
„Ale zastanów się, czy to musi być on? Pokochasz kogoś, założysz rodzinę, będziesz miała
dzieci!”
„Niczego nie rozumiesz! Kocham go, chcę, żeby to był on, reszta mnie nie interesuje!”
„Czy on wie o tym, czy zna twoje plany?”
„Po co ?”
„I gdzie ty się podziejesz z tym dzieckiem, tu? Ja się wyprowadzę, niedługo minie ten
cholerny rok, ale mimo to…” Ewa nie słuchała dalej, ucałowała ją.
„Bądź zdrowa, moja mała mniszko” zawołała i z brzydkim „cholera, znowu się spóźnię”
wybiegła z pokoju.
Co ty mi się tak przyglądasz, chcesz mnie uwieść oczami?
Ocknęła się, miała przed sobą ten obiekt zachłannego zainteresowania Ewy, a już w następnej
chwili ją samą również. Wpadła nagle, jakby czekała za drzwiami. Jej króciutko ostrzyżone
jasne włosy były w nieładzie, z rozpiętego płaszcza kokieteryjnie wysuwały się końce
kolorowej apaszki. Ewa zastygła nagle w udanym przerażeniu- wydając cichy krzyk
przycisnęła palce do ust. Była przy tym czarująco niezgrabna i upuściła maleńką torebkę,
oczywiście wszyscy rzucili się do zbierania rozsypanych drobiazgów. Pod krzesłem
naczelnego leżała jeszcze kredka do warg, Irena zauważyła ją i chciała podnieść- on też się
schylił, w tej samej chwili, zderzyli się głowami- przepraszam- wyrzekli równocześnie.
Ewa roześmiała się.
-Jakieś życzenie wam się spełni- zawyrokowała. Irena wyprostowała się i oznajmiła:
-Panie docencie, pani doktor poszukuje pana, telefonowała przed chwilą.
-Jak pani doktor?
-Pani Jatczakowa- odpowiedziała w miarę spokojnie, czując jednak, że się rumieni.
Ewa znowu parsknęła śmiechem.
-No proszę, nie mówiłam? Jednemu już się spełniło! Twoja kolej Irena.
-Po co przyszłaś, Ewa? Znowu nie wiesz, gdzie podziałaś klucz?
Leszkiewicz wciąż bezczelnie gapił się na młodą lekarkę.
-…i nie wódź nas na pokuszenie…- mamrotał pod nosem.
-Do mnie pan pije, szanowny kolego? Ewa odwróciła się ku niemu kokieteryjnie- Wcale nie
pana przyszłam kusić, jeśli idzie o ścisłość!
-A kogo?- zapytał niewinnie- sama poświadczyłaś, że pan docent już…
-Ojej, co za pleciuch! Nic takiego nie mówiłam! A kusić przyszłam Irenę, skoro chce pano
koniecznie wiedzieć.
-Dyskryminacja płci, psiakrew- powiedział- Co pan na to, panie dyrektorze? Można
przynajmniej wiedzieć, na co to kuszenie?
-Można –zgodziła się Ewa łaskawie, prezentując w uśmiechu komplet ślicznych białych
ząbków- Oczywiście na lody, no bo na co może ciągnąć jedna baba drugą babę na tydzień
przed wypłatą?
-No nie powariowałyście!- zawołał Leszkiewicz- Takie dziewczyny same na lody? Przecież
to nawet nie wypada! Irena wzruszyła ramionami.
-Mogę ją panu odstąpić, panie doktorze…o ile to wypada, oczywiście! Zaczynam się
przyzwyczajać, taki widać mój los: zawsze ja muszę z czegoś albo kogoś rezygnować.
-Ostatecznie, skoro ci tak zależy, mogę cię zaprosić i pójdziemy w trójkę- zaproponował
wspaniałomyślnie.
-Może się pan nie wysilać, panie doktorze- odpaliła- Okropnie nie lubię, jak się ktoś dla mnie
poświęca.
Naczelny sięgnął po papierosy, „Andrzejowi”… No gdzie on szuka znowu zapałek… Suchy
trzask, krótki błysk, szary dym…
-A ze mną poszłaby pani? Zapytał, jeszcze raz przypalając papierosa i koncentrując na nim
wzrok. No i dobrze, że mógł tam podziać swoje oczy, bo był stremowany, jakby miał 16 lat i
umawiał się na pierwszą randkę. Skrzywiła się niby lekceważąco.
-Na truskawki ze śmietaną to bym może i poszła, albo na jakiś inny koniak. Ale lody…
-No więc zapraszam na truskawki- powiedział, wciąż jeszcze pochłonięty przypalaniem
papierosa. Ewa podniosła się wyraźnie rozbawiona.
-Panie dyrektorze, do sezonu truskawkowego jeszcze tak daleko!
Irena wolno podeszła do okna. Spoglądała na ulicę z taką uwagą, jakby tam naprawdę coś się
działo. Nie odwracając głowy odezwała się:
-Żeby nie było na mnie, przypominam: doktor Jatczakowa…
-Pamiętam- przerwał jej krótko, prawie niegrzecznie. Zaraz potem wyszedł, zabierając ze
sobą Leszkiewicza. Irena wypchnęła również Ewkę.
-Idź. Już idź Ewa! Zostawcie mnie samą.
Wyprowadziła się od Ewy niemal z dnia na dzień, a pomógł jej przypadek: nie poznała tamtej
kobiety, to ona ją zaczepiła.
-A ten mój znowu siedzi, na dwa lata go przymknęli.
-To może przyjmie mnie pani z powrotem?- zapytał pół żartem. Tamta zareagowała żywym
„a czemu nie?” Tylko teraz to już nie za takie grosze jak wtedy. Pani wie mieszkania poszły
w górę. Zgodziła się natychmiast na żądaną sumę. Musiała się wyprowadzić, zdawała sobie
przecież sprawę z tego, że jej obecność w maleńkim mieszkaniu Ewy bywa krępująca dla
tamtych dwojga. No więc, miała znowu swój własny kąt, miała swoje problemy z wczesnymi
dojazdami do szpitala i późnymi powrotami z dyżurów, miała swoje odwieczne kłopoty
finansowe i swoje codzienne małe smutki. Któregoś dnia naczelny zatrzymał ją na schodach i
zapytał, kiedy poświęci mu trochę czasu. Odpowiedziała żartobliwie, że osiem godzin
dziennie to chyba wystarczająco dużo jak na stażystkę. A potem dodała z czymś, co mogłoby
być uśmiechem, czy to może o te lody…
-Truskawki- poprawił, zdecydowanie za poważnie zresztą- chyba, że pani sobie wtedy
żartowała ze mnie?
-Gdzieżbym śmiała, panie doktorze! Tyle, że…
Zeszli już ze schodów, ramieniem zagrodził jej przejście.
-Że…?
-Pomijając wszystko inne, nie ma jeszcze truskawek.
-A nie pomijając niczego? Wzruszyła ramionami.
-O ile się orientuję, pan jest raczej dość zajęty.
-Nie aż tak, by nie wykroić trochę czasu na odświeżenie wspomnień.
-Na brak atrakcyjnej teraźniejszości narzekać pan nie może, po cóż więc wracać…
Coś się w niej nagle załamało, oparła się ciężko o poręcz chodów.
-Nie ma żadnych wspomnień, nie ma przeszłości, ja z tym nie mogę żyć, czy pan nie rozumie,
ja nie chcę, nie chcę! To nie byłam ja, przeszłość nie istnieje, mój Boże, dlaczego nie zostawi
mnie pan w spokoju?!
Oniemiały patrzył na jej wzburzenie, chciała go wyminąć, naparła na jego ramię—nie puścił
jej, przeczekał ten wybuch, potrząsnął głową.
-Przecież to nieprawda, nie odchodzi się tak sobie od swojej przeszłości, w każdym razie my
tego nie potrafimy, pani i ja. To wszystko jest w nas, może inne, bardziej dojrzałe, ale jest!
Odżywa w każdym geście i każdym spojrzeniu. Irena… Krzyknęła głośno „nie”- aż ktoś
mijający ich obrócił się, zaintrygowany tym okrzykiem, ale poznawszy naczelnego, zaraz się
oddalił.- Jutro?- zapytał niepewnie. Potrząsnęła głową z dezaprobatą.
-Nie wiem, nie powinniśmy…
-Boi się pani ze mną wyjść, czy wstydzi?
-Już panu mówiłam kiedyś, pana zachowanie…
-Czy naprawdę tak fatalnie się zachowuję, wciąż jeszcze?
Szli obok siebie słoneczną aleją parku, tak blisko siebie, a tak boleśnie daleko, jednakowo
tępym wzrokiem zapatrzenie w czubki swoich butów i ta sama myśl drążyła ich świadomośćże to wszystko już kiedyż było, ta alejka i to niewidzenie siebie, tyle że wtedy mżył drobny
deszcz, a oni stopami rozgarniali kolorowe liście. Irena pierwsza nie wytrzymała
przedłużającego się milczenia, zapytała, czy on jeszcze długo tak może? Wyrwany z zadumy,
rzucił jakieś bezsensowne „słucham” powstrzymując ją równocześnie przed nieuważnym
zejściem na jezdnię. Powtórzyła pytanie.
-Nie wiem, jak to spotkanie traktować- wyznał szczerze.
-Zwyczajnie, jak inne. Przecież spotyka się pan z niewiastami.
-Nie w tak skomplikowanych sytuacjach.
-Czy truskawki to taka skomplikowana sytuacja?
-Nie ma jeszcze truskawek, Irena.
-A więc ja, ja wszystko komplikuję? Już dawno uwolniła się od podtrzymującej ją ręki,
znowu szli obok siebie jak przypadkowi przechodnie. W kawiarni zamówiła jakiś krem i
koniak dla niego. Do odchodzącej kelnerki zawołała: jeszcze jedną kawę.
-Niech pan zapali, panie doktorze- zaproponowała uprzejmie. Sięgając po papierosa zapytał,
czy często tu bywa.
-Pan w dalszym ciągu nie bardzo zorientowany w zarobkach swojego personelu.
-Chętnych do zapraszania chyba pani nie brakuje, ani do płacenia- odciął się.
Policzki jej poróżowiały nieznacznie, przygryzła wargi i odwróciła się.
-Czy powiedziałem coś złego? Nie zamierzałem pani urazić.
-A więc nie uraził pan…Dlaczego pan tak na mnie patrzy?
Chciał dotknąć jej ręki, ale zdążyła z nią uciec. Potem zjawiła się kelnerka i postawiła przed
nią krem, przed nim koniak.
-Kawa dla pana- podpowiedziała, widząc jej wahanie, a kiedy odeszła, powtórzyła pytanie.
-Przeszkadza to pani?
-Nie. Ale powiedzmy, że pan mnie ostatnio raczej nie dostrzega.
-Irena, jaki ja w końcu mam być? Kiedy okazuję pani swoje zainteresowanie, jest pani
oburzona. Kiedy pani unikam…
-Unika pan?
-Czego właściwie pani ode mnie chce?
-Niech mnie pan zostawi w spokoju. Szkoda czasu, panie doktorze- dodała.- Pójdziemy,
prawda?
Chciało mu się palić, ale odłożył papierosy i wolno dopił swoją kawę. I znowu szli obok
siebie, milczący, niezadowoleni, źli. Potem przystanęła i podała mu rękę.
-Dziękuję za krem. Ja tu skręcam.
-Nie wraca pani do siebie?
-Właśnie tak, wracam do siebie?
-Właśnie tak, wracam do siebie. Już tam nie mieszkam, panie dyrektorze.
Wciąż trzymał jej rękę. Nie kryjąc zaskoczenia zapytał, co to ma znaczyć.
-Nic- odrzekła- Wyprowadziłam się i tyle.
-Odprowadzę panią. Gdzie pani mieszka?
-Wolałabym nie.
-Dlaczego?
-Bo nie.
-Niech pani się przestanie wygłupiać, przecież i tak pójdę.
Uwolniła się wreszcie od jego ręki i wolno ruszyła przed siebie.
-Gdzie to jest?- zapytał.
Głową wskazała kierunek. Doszli do rogu, zanim skręcili, zawahał się, prawie przystanął:
mały sklepik, kwiaciarnia…Biały bez.
-Przecież chyba nie…?
-To już tu.
-Mogę wejść? Wzruszenie ramion.
-Po co?
-Ale mogę?
…Wydeptane schody, ciemny korytarz, odrapane drzwi. Zgrzyt klucza w nie naoliwionym
zamku. Maleńki stoli, dwa krzesła, wąski tapczan. Taboret z wiadrem wody, za szafą drugi, z
miednicą…
-Mój Boże, Irena!!! Szept, przez łzy, ledwie zrozumiały:
-Wynoś się stąd!!! I niech pan nigdy nie wraca!
Odebrał dość znaczne honorarium za pracę, która ukazała się w ubiegłym roku. Inne
wymagały jeszcze przejrzenia, przemyślenia. Tak dużo miał do powiedzenia, tyle mógłby
jeszcze zrobić, a tak mało miał czasu! Przerzucał kartki terminarza. Ta data…zatrzymał na
niej wzrok: za dwa miał urodziny. Kończył 40 lat.
…Dom w zaniedbanym ogrodzie, nowy samochód w garażu, wcale niebagatelne konto
bankowe…Dość wysokie stanowisko zawodowe, szacunek i uznanie otoczenia- i zawiść też,
oczywiście, jakżeby bez tego…Świadomość, że to co robi, robi dobrze… To wszystko, co
miał oprócz swoich lat i nagle pomyślał, że to wszystko jest bez znaczenia, po prostu nie ma
sensu, bo cóż za sens mieć to tylko dla siebie- a przecież nie było nikogo, kto by się cieszył z
jego osiągnięć, kto byłby dumny z jego sukcesów, dla kogo warto by było zdobywać to
wszystko . Wyprowadził samochód, pojechał na czynną jeszcze pocztę główną i przelał
pokaźną sumę na konto Mariana. Wracając zostawił wóz na sąsiedniej ulicy i stanął w cieniu
bramy. Wieczór był ciemny, bez księżyca, bez gwiazd. Palił papierosa za papierosem i czekał.
Pożegnała się z kimś, przyspieszyła kroku. Zdeptał niedopałek i poszedł za nią.
-Dobry wieczór- powiedział. Przystanęła zaskoczona.
-Stało się coś?- zapytała wyraźnie zaniepokojona- Mam wrócić?
-Nie. Odprowadzę panią.
-No co pan…! Jest późno, pojadę tramwajem.
-mam samochód za rogiem, możemy jechać.
-Panie doktorze, dlaczego nie zostawi mnie pan w spokoju? Jestem zmęczona!
-Chcę tylko o coś zapytać.
-Więc słucham.
-Czy on tam jest?
-Kto?
-No wie pani, ten typ, od mieszkania.
-Co to pana obchodzi?
-Jest? Dlaczego pani tam wróciła?
-To już naprawdę wyłącznie moja sprawa. Dobranoc!
-Dobranoc. I szedł dalej. -Irena- powiedział- nie podoba się pani moje zachowanie, dobrze,
zmienię je, ale… Dotknęła leciutko jego ramienia.
-Mam tramwaj i pobiegła na przystanek.
Czy się zmienił naprawdę? Rano przed obchodem przeprosił asystujących mu lekarzy,
podszedł do niej i przywitał się.
-Nie skończyliśmy rozmowy wieczorem- powiedział, wprawiając ją w spore zmieszanie.
Chciała odejść, ale ją zatrzymał, opierając rękę na jej ramieniu.
-Niech pani wejdzie do mnie na chwile, o 14, powiedzmy. Bardzo proszę.
-O 14 kończę zmianę, panie docencie.
-Naprawdę na krótko.
Kiedy weszła, zamknął za nią drzwi. Na biurku stały dwie szklanki z parującą kawą. Wyjął z
szafki butelkę koniaku i kieliszki.
-Co to ma znaczyć?
-Chciałem tylko, żeby pani przez chwilę była ze mną, to wszystko. Niech pani wypije, to
dobry koniak.
-Ale dlaczego?
-Mam dzisiaj taki szczególny dzień, 40-ste urodziny, wie pani.
-Też pan sobie znalazł towarzystwo do picia!
-Salute!- powiedział. Trącili się kieliszkami.
-Nie złoży mi pani życzeń?
-Wszystkiego dobrego, panie dyrektorze.
- On dzisiaj nie ma urodzin, Irena.
-Kto?
-Dyrektor.
-Tak, rzeczywiście. Życzę panu wszelkiej pomyślności. Zdrowia i pieniędzy.
-Tylko tyle?
-Mając jedno i drugie z całą resztą pan sobie sam poradzi.
-Nie bardzo sobie radzę, Irena.
-No, koniak wypiłam, życzenia złożyłam. Za kawę dziękuję, jest za gorąca. Czy mogę wyjść?
Niech się pani przestanie wygłupiać, bo stanę się przykry.
-Zdążyłam się zahartować, panie dyrektorze.
-Cholera, co za jędza z pani! Ja naprawdę się zmienię, słyszy pani?!
-Niech pani nie krzyczy, na uszach nie siedzę. Proszę mnie wypuścić, bo stanę się przykra.
-To normalny pani stan- powiedział, otwierając drzwi- ja też jestem zahartowany.
Czy się zmienił naprawdę?
Nie unikał spotkań i rozmów z ludźmi, potrafił się przykleić do każdego towarzystwa, jeśli
ona tam była. Wtrącał swoje uwagi- pół żartem pół serio, bywało- przekomarzali się, rzucali
sobie słowa lekkie, banalne, by nagle zamilknąć, zagubić się w jakimś spłoszonym
spojrzeniu, odejść bez słowa.
-Stary zadurzył się w tobie- podsumowała to pewnego dnia Ewa.
Irena spojrzała na nią poważnie.
-Ty po prostu pewnych rzeczy nie rozumiesz. Sama jesteś zakochana, to i wokół siebie
węszysz miłość.
Ewa zaskoczona jej reakcją na żartobliwą przecież uwagę, rzuciła z przekąsem:
-Mówiłam o zadurzeniu, nie o miłości. Potrafisz chyba dostrzec różnicę.
-Potrafię- wycedziła przez zęby, ale zaraz podbiegła do tamtej i objęła ją.
-Och, Ewka, nie gniewaj się! Ty nic nie wiesz!
Zamilkła przerażona, bo zwierzenia cisnęły jej się na usta, a przecież nie mogła powiedzieć,
nie mogła. Nawet jej.
Niechętnie przyjęła zaproszenie na „prywatny” jubileusz w domu ordynatora- „oficjalny”
obchodzony był w szpitalu z całą pompą i przy jej wybitnym współudziale. Zjawiła się u
Janusów z ogromnym bukietem wczesnych róż- cóż to był za obłędny wydatek! Kiedy
podchodziła do pani domu błysnął flesz- to jeden z trzech synów gospodarzy pstryknął
zdjęcie.
-No po prostu musiałem, to był taki piękny widok!
Stary Janus bynajmniej nie krył się ze swoją sympatią dla niej. Trochę ją to krępowało, ale
potem jego żona zajęła się nią troskliwie, niby to wciągając do drobnych czynności przy
sprawowaniu pieczy nad stołem i w kuchni. Irenie ten układ odpowiadał, bo tak naprawdę nie
za dobrze się czuła w tym towarzystwie, przynajmniej na początku. Potem się nieco oswoiła,
a wreszcie- porwana przez najmłodszego (35-leniego) Janusa, odtańczyła z nim ognistego
oberka. Gwar, wesołość, rozbawienie…Trochę popili, fakt. Ale atmosfera była miła, dała się
w końcu ponieść nastrojowi beztroskiej zabawy. Znów tańczyli, znów jakiś toast, czyjś
policzek przy jej policzku, niedźwiedziowaty doktor Pawelec dreptał przy niej w rytmie czacza… Skłoniła się przed jubilatem, ale opędzał się od niej, odsyłając ją do młodszych.
-Ale teraz będzie walc- prosiła- Wojtek, tak? Wolny walc!
Stary wziął ją za rękę, śmiała się, okręcił się z nią kilka razy i podprowadził do naczelnego,
tamten posłusznie ją przejął, ściskał jej palce, patrząc gdzieś ponad jej głową- poprawnie
grzeczny, chłodno obojętny. Wciąż miała tamten uśmiech, sztuczny teraz, przyklejony do
warg- pusto się zrobiło wokół nich, ten walc wymagał przestrzeni. Płynęła w jego ramionach,
to była ta sama melodia, ten sam subtelny zapach perfum, to samo pewne prowadzenie w
tańcu…Teraz nieznacznym ruchem dłoni odrzucił ją od siebie, wirują wkoło dużymi krokami,
jej szeroka spódnica oplata mu się dokoła nóg, odchylone ciało zdaje się kusić go, wabićulegając mu, w następnym takcie znów ją przygarnia do siebie, przez chwilę czuje go każdym
rozdygotanym nerwem. I znów ją odsuwa od siebie, a w następnym obrocie ciasno oplata
ramieniem i kołyszą się w miejscu…Czy to trwa, wciąż trwa ta noc i ten walc, długie
miesiące wyczekiwania? To nie mógł być on, to nie mogłam być ja, tylko gwiazdy są wciąż te
same…Jeszcze chwilę stoją przy sobie- zaskoczeni swoją bliskością, szukający równowagi w
nagle zapadłej ciszy. Pocałował ją w rękę, jak obyczaj każe, gwar się zrobił przy nich,
domagano się wyjaśnień, nikt tak nie tańczy „od przypadku” mówili, a Wojtek zapytał
wprost, jak długo to przerabiali.
-Całe życie- zaśmiała się, a widząc jego głupią minę, pocieszała:
-Nie przejmuj się, to wcale nie jest tak strasznie długo!
Boże, co za nastrój, myślała, miała na sobie tamto spojrzenie i ciarki ją przechodziły. Niech
on już tak nie patrzy…Może odrobinę kawioru, tak, proszę…Wyrosło nam kalekie
pokolenie…podaj mi szklankę…żadnych ideałów, oni tylko krzyk, wrzask, wie pan, kiedyś
wpadł mi w ręce tomik wierszy, nie uwierzy pan: najadł się kapusty i pier…cha- cha- cha,
świetny kawał, jaki kawał, to poezja…A pani lubi Bacha? To dziwne, na ogół młodzi…
Gdzież on się podział, dlaczego nie patrzy na mnie…za krzty uczucia, mówię panu, ja mam
syna, to wiem, zimne to, wyrachowane, co oni wiedzą, proszę pani… A, tam jest, w kąciku,
patrz na mnie, ty duży, chcę żebyś patrzył, nie słuchaj tego gadania, nie wierz im, co oni
wiedzą o nas, o mnie, nie słuchaj, chcę tylko, żebyś był i patrzył na mnie, chyba się upiłam,
słyszysz, do ciebie mówię, Boże, przecież to nie ja, to oni mówią cały czas… Niech się pani
napije, pyszny napój, chętnie, co to jest? Woda z cytryną i cukrem, woda z cytryną i…
-Córuchna co ci jest? Cisza, nagła cisza- i tylko dzwoneczki w głowie.
-Co ci jest?
-Och nic! Zaszumiało mi w głowie i zamyśliłam się.
Stary chirurg pokiwał głową i dotknął jej ramienia. Kiedy spotkała jego wzrok, zrozumiała, że
on wie. Speszona, chciała się odsunąć, ale stary pociągnął ją ze sobą, prosząc wszystkich do
stołu. Nie puszczając jej ręki, napełnił kieliszki czerwonym winem.
-Drodzy moi- zaczął cicho, ale jego syn roześmiał się i powiedział, żeby dał spokój, było już
tyle toastów.
-Takiego jeszcze nie było- zaprzeczył stary i powtórzył:
-Drodzy moi…Wypijemy teraz za zdrowie naszych pań…Przerwano mu okrzykiem- było- ale
on potrząsnął głową i nie zrażony ciągnął dalej… Naszych wiernych towarzyszek, wszystkich
kochających serc, a także tych, których drogi do siebie wciąż się szukają…Wasze zdrowie.
Czuła na sobie uważne spojrzenie starego chirurga, czy na pewno zupełnie przypadkowo te
kieliszki stały obok siebie- naczelnego i jej? Sięgnęła po swój- To krótkie spojrzenie spod
przymkniętych powiek, ci ludzie, ci wszyscy ludzie wokół nich, a przecież ona znowu jest
tam…” To nie żadna mikstura”… Tak samo czerwieni się wino w kryształowym kieliszku,
tak samo uparcie spoglądają te oczy- coś się szarpie w niej, zasycha w gardle.. Zwilża wargi
chłodnym napojem, ręka jej drży, więc zaraz odstawia kieliszek, on je zamienia… Zamglony
film, ta duża twarz, wargi na jej kieliszku, pociemniały wzrok… Coś się rwie, jest pusto,
pusto, tylko ręce jakby nabrzmiewały i w piersi coś się tłucze nieprzytomnie- ale potem obraz
wraca i znowu jest gwar, na stole przed nią dwa puste kieliszki i puste miejsce obok niej.
Stary chirurg podsunął mu maleńką popielniczkę- w roztargnieniu strącił popiół na podłogę.
Przeprosił jakimś niewyraźnym mruknięciem, a tamten zapytał, czy nie ma ochoty na łyk
świeżego powietrza, w kuchni jest otwarte okno.
-Ach tak, oczywiście. Proszę.
A potem głęboko oddychał przy tym otwartym oknie, ale powietrze go nie orzeźwiło. Rzucił
jakieś niechętne „słucham”, stary przecierał okulary i przyglądał mu się krótkowzrocznymi
oczami.
-Proszę mi wybaczyć- zaczął niepewnie- ta dziewczyna… Kim ona jest dla pana?
-Nie rozumiem. Pochylił się i oparł o parapet, bo nagle poczuł to wino.
Zagwizdał czajnik. Janus przekręcił kurek gazu.
-Tak- powiedział- No cóż, przepraszam. Stary jestem, zdawało mi się… Wie pan, to dobre
dziecko. Ona się dręczy, żal mi jej.
Odwrócił się od starego, jeszcze się zaciągnął, zgniótł papierosa.
-Nie wiem- rzekł- Nie wiem. Nikim. Albo wszystkim. Wszystkim.
Stary wciąż coś poprawiał przy okularach.
-I co dalej?- zapytał, chowając chusteczkę do kieszeni.
-Dalej? Nie ma żadnego „dalej”- odpowiedział, marszcząc czoło z niezadowoleniem.
Stary dał wreszcie spokój okularom.
-Dlaczego?- zapytał, a on znowu poczuł ten alkohol, ciężko przysiadł na parapecie.
-Doktorze Janus- bąknął- proszę mi wybaczyć, jestem pijany.
-Dlaczego nie ma żadnego „dalej”- upierał się stary.
Odruchowo wyciągnął papierośnicę, popatrzył na nią, otworzył, tamten wyjął mu ją z ręki i
zatrzasnął.
-Piękna rzecz- ocenił- Ale na dziś wystarczy- i wsunął mu ją do kieszeni.
-Pan ją widział dzisiaj jak tańczyła z Wojtkiem?
-Widziałem też jak tańczyła z panem.
-Doktorze Janus, ja mam 40 lat, a ona 23!
-Tak wiem. Dziewczęta w tym wieku są niecierpliwe, potrzebują miłości. Niech się pan
spieszy, panie Andrzeju, bo może się pan spóźnić.
-Jestem pijany doktorze Janus, proszę mi wybaczyć… Nieczęsto mi się to zdarza.
-Nie szkodzi, wszyscy trochę wypiliśmy, do rana wytrzeźwiejemy, zapomnimy. Mój syn
odwiezie pana, jeśli pan…
-Nie, co znowu. Aż tak źle nie jest.
Uchyliły się drzwi, czyjś wesoły głos oznajmił:
-Oni tu są, obaj, ale zdaje się, że nieźle zaprawieni!
Goście żegnali się już, Janus wziął Irenę za rękę, odciągnął.
-Zostań u nas, córuchna, znajdzie się jakiś kąt, prześpisz się.- Podszedł do nich zaskoczony.
-Ależ doktorze, przecież ja…
-Wolałabym zostać- przerwała mu cicho.
Zacisnął szczęki. Stary zauważył to i położył mu rękę na ramieniu.
-Irena zostanie u nas, Andrzejku- zaakcentował- Tak będzie lepiej. Pomoże nam sprzątać,
prawda córuchna?
Przyszła do niego, bo było kilka kart do podpisania. Siadając nisko opuściła głowę- mimo to
zauważył głębokie cienie pod oczami i rumieniec, powoli wypełzający na policzki.
-Źle pani spała?- zapytał z Nienacka.
Odpowiedziała, że dobrze, ale nie zabrzmiało to przekonywająco.
-A ja wcale nie spałem.
-Mógł pan zażyć tardyl albo zrobić sobie zastrzyk.
-Po takiej dawce alkoholu? Zresztą… było mi zupełnie dobrze. Wie pani, takie człowiekowi
czasem myśli przychodzą do głowy..
-Po co pan mi to mówi?
-Po co? Nie wiem. Ot, chciałoby się czasem pogadać.
-Pani doktor nie lubi słuchać tych zwierzeń?
-Pani doktor? – Był wyraźnie zaskoczony, jakiś czas patrzył na nią osłupiały.- To się nie
liczy. To nic nie znaczy.
Uśmiech wykrzywił jej usta.
-Przypuszczam- wtrąciła cicho.
-Chcę powiedzieć, ze nie mam żadnych zobowiązań wobec niej- zakończył głupio.
Irena wciąż się uśmiechała.
-A wobec innych? Pan- zdaje się- raczej w ogóle nie miewa zobowiązań, panie doktorze.
Wyciągnęła rękę po dokumenty, ale odsunął je. Szybko cofnęła dłoń, uniosła do skroni.
-Nie chciała…
-Ależ tak- przerwał jej- chciała pani! Zdaje się, że już dawno chciała mi to pani powiedzieć!
-Czy mogę wyjść, panie doktorze?
-Nie!
Wolno podszedł do drzwi, zasłaniając sobą zamek przekręcił klucz i schował ja do kieszeninie widziała tego, była odwrócona.
-Słucham panie doktorze –rzekła zaczepnym tonem.
-Irena- zaczął zmienionym głosem. Tak dużo chciał jej wyjaśnić, tyle spraw się uzbierało…
-No słucham, kazał mi pan zostać.
Zmroził go ten ton, nie takiej chciał rozmowy- Już nic- powiedział.
Kiedy podniosła się i ponownie sięgnęła po karty, nagle pochwycił jej rękę, wziął też drugą i
obie przyłożył sobie do twarzy, potem zarzucił na szyję i przytrzymał.
-Myślała pani o mnie…Powiedz, że myślałaś!
Już się szarpnęła i uwolniła od niego, podbiegła do drzwi.
-Chyba w tym nie ma nic dziwnego- przyznała bardzo cicho, z wyraźnym drżeniem w głosie.
I wtedy poruszyła się klamka, a potem jeszcze raz i jeszcze- patrzyła na tę klamkę i na niego,
w oczach miała ogromne zdumienie. Klamka już dawno znieruchomiała, a on stał z ręką
uniesioną, ciężko opartą o ścianę- jak długo można tak stać, musi ją przecież wypuścić. A
tamci wciąż są na korytarzu i nie ma co się łudzić, że nie widzieli… Ta przeraźliwie blada
twarz, Irena… Ktoś się wita z nią, to ten z interny, coraz to się plącze przy niej, jego
spojrzenie- zdziwione, pytające… Gdzie podziać ręce, Irena, Irena, gdzie jesteś, przecież tego
nie chciał, jak ją przekonać, że tego nie chciał, nie chciał jej kompromitować, chciał tylko
zatrzymać, spokojnie porozmawiać, nie wiedział, że tamci wciąż stoją na korytarzu.
Gderliwy głos starego Janusa, niechże się pan weźmie w garść, papieros- tak, dziękuję…
Irena- myśli i wie, że to wszystko jest znowu w nim, że czekał i tęsknił cały czas i wie, że już
nie zrezygnuje z niej, bo zrezygnować z niej znaczyłoby zrezygnować z samego siebie, bo nic
nie miało sensu, jeśli nie działo się przy niej, dla niej- lub z nią.
Zaczęły się nasilać dawne dolegliwości. Walczyła z bólem, z własną słabością, z coraz
częściej, coraz natrętniej powracającymi wspomnieniami. Połowę nocy przeleżała z szeroko
otwartymi oczami, zapatrzona w ciemność, dręczona straszliwym uczuciem osamotnienia i
lęku. Potem zapadła w krótki sen nie przynoszący wypoczynku. U sąsiadów wciąż się
bawiono. „Daj, daj, daj, nie odmawiaj, daj” ciągnął ochrypły tenor przy akompaniamencie
Przytupywania, szurania krzeseł…Gardłowy śmiech, cienki chichot. „Maniuśka moja
Maniuśka, chodźże ze mną dziś do łóżka…” Znów ten śmiech, zmysłowy, podniecający,
obrzydliwy. Fosforyzujące wskazówki zegara- dochodzi druga. Wciśnięta w poduszkę płakała
cicho, bezsilnie pchając zaciśniętą pięść w szeroko otwarte usta. Zasnęła nad ranem, nie
słyszała budzika. Zerwała się o ósmej, chlusnęła w twarz zimną wodą, wybiegła na ulicę,
zatrzymała jakiś przejeżdżający prywatny samochód.
-Niech mnie pan podrzuci do szpitala- poprosiła, podsuwając kierowcy banknot. Odsunął jej
rękę.
-Pani wsiada, pani Ireno, spóźnimy się- powiedział, spojrzała na niego dopiero teraz, to był
ordynator z urologii, ale skąd ją znał, no tak jasne, ten jubileusz u Janusów, wygłupiła się
wtedy z jakimiś wierszami, wszyscy ją zapamiętali.
-Dziękuję panie ordynatorze, dobrze trafiłam.
Pobiegła na oddział, prosto w ręce Janusa. Zabrał ją ze sobą, kątem oka dojrzała tamtą
wysoką postać, ja mam szczęście, myślała, no bo i czego on tu o tej porze… Wydłużył krok i
wszedł za nimi, stary pchnął ją z powrotem w stronę drzwi.
-Idź dziecko- rzekł cicho.
-Czy pan nie jest zbyt pobłażliwy, doktorze Janus?
-Co my wiemy o ludziach- powiedział- Nie wydaje mi się, żeby zaraz zasłużyła na naganę.
Spóźniła się pierwszy raz, na pewno był jakiś powód.
-Zawsze jest jakiś powód- mruknął. Zdawało mu się, że stary chce mu powiedzieć więcej, ale
potem przyszli oni wszyscy, zaczęła się jakaś bezsensowna dyskusja o wszystkim i o niczymzdarzały się czasem takie rozmowy, raczej prywatne, tolerował je, dawały pewien oddech,
czasem oczyszczały zanadto napiętą atmosferę. Nie zauważył ponownego wejścia Ireny- po
prostu nagle stanęła w drzwiach, nienaturalnie blada, z podkrążonymi oczami i śladami łez na
szczupłych policzkach.
-A co pani o tym sądzi? Helena Jatczakowa do niej właśnie zwróciła się z zapytaniem.
Dziewczyna wyraźnie nie wiedziała o czym rozmawiano, doktor Kotonowa- tęga, rubaszna,
bardzo bezpośrednia i z tego powodu nie przez wszystkich lubiana- podpowiedziała jej, że
„nasze chłopy poszaleli, jak brąz, to brąz, wszystkim się naraz zachciało brązowych ciuchów,
bo jakiś kretyn w Przekroju, czy innej Przyjaciółce napisał, że to modne i twarzowe”.
Irena wysłuchała wyjaśnień pani doktor, powiedziała grzecznościowe „tak?” i w dalszym
ciągu nie wiedziała, co począć ze sobą.
-A pani lubi ten kolor- zapytał nie patrząc na nią, więc nie od razu zorientowała się, że do niej
to mówi- dopiero po chwili napotkał jej wzrok.
-Tak, ale nie pana w nim.
-A w innym?- zapytał zdecydowanie za szybko i za poważnie. Ktoś się roześmiał głośno,
Irena wzruszyła ramionami.
-Chciałam powiedzieć… Nie wdaje mi się, żeby to był kolor korzystny dla pana. Przepraszam
za niezręczność sformułowania, za przejęzyczenie. Kotonowa trąciła ją w bok.
-Ej ty, mała! Co ty się tak plączesz? I te oczka zamglone, przyznaj no się, jak to tam było,
pewno ci ktoś w nocy koszulę przycisnął nogami!
Odwrócił się szybko, ciepło mu uderzyło do twarzy, kątem oka widział Janusa- szeroko
rozłożonymi ramionami przepędzał całe towarzystwo, jakby płoszył ptactwo domowe.
Zerknął na Irenę, jej także płonęły policzki, właśnie podbiegła do starego, mówiła szybko,
zachłystując się:
-Siostra kazała mi… Pan ma mi przemówić do rozumu i … och nie mogę!
Stary uspokajająco poklepywał ją po ręce, równocześnie sięgnął do telefonu.
-Siostra Irena… Tak oczywiście odrobi… Dobrze… Już wychodzę.
Chciała wyjść razem z tamtym, ale ją przywołał z powrotem. Przymknęła oczy i znowu
ściskała skronie. Powiedziała:
-Niech mi pan da naganę… Albo wyrzuci mnie z pracy, wszystko jedno! Tylko proszę mi już
więcej nie prawić kazań!
-Nie wkraczam w kompetencje ordynatora czy siostry przełożonej. I muszę przyznać, że nie
bardzo rozumiem pani żal, nie słyszałem, żeby doktor Janus prawił pani kazanie!
-Myślałam, że pan… Przepraszam zachowuję się jak histeryczka.
-No tak, wzorem równowagi psychicznej pani nie jest, siostro Ireno! Ja… chciałem
dokończyć tamten temat.
-Jaki temat?
-Ten kolorowy- wyjaśnił- W jakim garniturze pani zdaniem wyglądałbym korzystnie?
-Jest mi najzupełniej obojętne, jak pan wygląda!
-A jednak uważa pani, że brąz..
-Mój Boże, nie wiem, tak mi się powiedziało, skąd mogę wiedzieć z jakiej okazji…
-Z okazji ślubu, powiedzmy.
Szybki nierówny oddech. Ręka przyciśnięta do piersi.
-Pan się żeni?
-Zaskoczyło to panią?
Zaprzeczyła wolnym ruchem głowy, jednym jedynym. W tej właśnie chwili on podjął
decyzję: ożeni się naprawdę. To spadło na niego nagle, był zdziwiony i jakby ogłuszony.
Zapytała, czy może odejść, ale nie odpowiedział, bo szczęki mu się zwarły i czuł chłód na
plecach i było to mrowienie w całym ciele i ten niepokojący skurcz mięśni brzucha.
-Ta mała Nowakówka, doktorze Borucz, tam trzeba by się zainteresować…
-Kolego Janus, proszę sprawy personalne załatwiać we własnym zakresie! Cóż to, czy znowu
nawaliła? Zresztą mówiłem już, że jest pan zbyt pobłażliwy dla niej.
-A pan stanowczo zbyt ostry, panie Andrzeju, niech mi wolno będzie tak pana nazwać tym
razem.
Stary zdjął okulary, przetarł je kolorową chustką.
-Sądzę, że tam się szykuje carditis, choć wolałbym się mylić oczywiście.
Coś mu się robiło z twarzą, było znowu to mrowienie pod skórą, i ten chłód, co ona
wyprawia ze mną, myślał, co ona wyczynia, że nie panuję nad swoim ciałem… Wybrał
odpowiedni numer telefonu, polecił odszukać ją i przysłać. Kiedy weszła, podszedł do niej
długim krokiem, palcami dotknął pulsu.
-Neurosis- powiedział, wiedząc, że to nie tylko to.
Miał przed sobą jej twarz z wyraźnymi cechami podwyższonej temperatury, z głębokim
cieniem pod oczami i dziwił się, jak mógł tego nie zauważyć wcześniej.
-Co pani jest? Źle się pani czuje? Od kiedy to trwa? Czy ja się muszę ostatni dowiadywać o
wszystkim?!
-Nic mi nie jest, panie dyrektorze, nikomu się na nic nie skarżyłam, nie rozumiem, czym
znowu zasłużyłam…
-Prosiłam tyle razy, żeby mnie pani nie tytułowała dyrektorem! Prosiłem, czy tak?!
-Przecież wszyscy… Przepraszam, panie docencie.
-Proszę niech pani idzie na górę zrobić ekg- spojrzał na zegarek- powinni tam być. I proszę
mi przynieść taśmę. Całą taśmę.
-Ale przecież ja nie mogę teraz?
-Pójdzie pani natychmiast! Chyba mam jednak prawo wydać to polecenie, czy tak?
Patrzył na jej rękę opartą na krześle, mocno zaciśnięte palce wyraźnie drżały. Po chwili to
drżenie przeniosło się na ramię- odwrócił wzrok, chciało mu się palić, wyjął z kieszeni
papierośnicę. Andrzejowi… Znaleźć wreszcie te cholerne zapałki, zaciągnąć się dymem,
uwolnić od.. Cichy głos starego Janusa- idź dziecko, no idź, zadzwonimy do nich.. Zakrztusił
się, zakasłał, zgasił papierosa. Janus patrzył na niego ze zbyt jawnym niezadowoleniem.
-I po co to- mówił- po co ten krzyk? Przecież pan wie, że ona ma rację: Jakże tak, wejdzie
sobie i powie: zróbcie mi ekg. A w ogóle, czy nie czas wreszcie uporządkować swoje sprawy,
panie Andrzeju?
-Trzeba tam iść- mruknął i w roztargnieniu pocierał czoło.
-No to niechże pan idzie!- powiedział tamten nieco podniesionym głosem- to pan powinien
przy niej być!
-Dlaczego ja?- zapytał głupio. Stary parsknął ze złością:
-Bo jest pan kardiologiem, skoro już nie widzi pan innego powodu!
-Tak- powiedział- pójdę tam- ale w drzwiach się zatrzymał- Wie pan, ona mnie nie chce.
-Bo też w dziwny sposób pan jej siebie rekomenduje.
Zastał ja na korytarzu- niezdecydowaną, spłoszoną. Ściągnął windę, otworzył, przytrzymał
drzwi. Obejrzał się na nią. Weszła do kabiny, oparła się o ścianę. Zatrzasnął drzwi, nacisnął
Przycisk. W lustrze jej twarz- opuszczone rzęsy, półotwarte usta. Kasztanowobrązowe włosy,
na nich biały czepek z czarnym paskiem. Zdziwione spojrzenie, dlaczego zdziwione?
Winda zatrzymała się, trzeba wyjść. Nieruchomym wzrokiem spoglądał na technika,
podłączającego elektrody. Potem z pozorną nieuwagą obserwował zapis.
Roniła się wściekle przed położeniem do łóżka, tłumacząc, że naprawdę nie widzi potrzeby.
-O tym, czy jest potrzeba, czy nie, to już my będziemy decydować- powiedział chłodno, zły
na siebie, że widząc ją prawie co dzień, nie zwrócił uwagi na to, co się z nią dzieje i dopiero
Jauns.. Potem zapytał, czy woli iść na internę, czy też chce zostać tu, na chirurgii. Spytała:
-A nie mogę leżeć w domu, skoro w ogóle muszę?
-Nie, nie może pani.
-To wolałabym u nas, na chirurgii. Kiedy mam przyjść?
-Zaraz. Już pani nie wyjdzie stąd.
-Ale przecież nic nie mam, potrzebuję kilku drobiazgów!
-Spisze to pani na kartce, wszystko o tym przyniosę.
-Nie chcę!
-No to dostanie pani szpitalną bieliznę i obejdzie się bez tych drobiazgów.
-Przecież na dwie godziny mogę chyba wyjść, nie fajtnę zaraz na ulicy!
-Nie- powiedział, a potem, po jej wyjściu, poprosił do siebie Janusa, ciężko mu było mówić,
długo krążył po pokoju, zanim wreszcie przystanął obok biurka.
-Niech pan ją gdzieś umieści u siebie- powiedział.
Tamten skinął głową i milczał wyczekująco, dodał więc:
-Byłem doprawdy zbyt szorstki, chciałbym jakoś.. nie bardzo mi wypada..
Stary znowu skinął głową, wokół ust błąkał mu się maleńki uśmiech.
Choć się tak bardzo broniła przed łóżkiem, położyła się z uczuciem prawdziwej ulgi- ostatnie
dnie były już ponad jej siły, nie wytrzymywała nawet normalnego dyżuru. Była sama w
niedużej salce. Świeża chłodna pościel, na stoliku jakieś czasopisma, na szafce obok łóżka
wazon z różami- piękne, ledwie rozkwitłe. Poznała: jeszcze przed godziną widziała je w
innym pomieszczeniu.. Z przyjemnością zamknęła oczy. Miała wrażenie, że jej ciało
nabrzmiewa, staje się coraz cięższe, a kiedy ten ciężar stawał się nie do zniesienia, ogarnęła ją
ciemność, zapadała się w przepaść. Po chwili wszystko zaczynało się od początku.
Przyszła Ewa, zrobiła jej zastrzyk, był bardzo bolesny, ale po jakimś czasie ustała ta huśtawka
z jej ciałem, odzyskało właściwe proporcje i wymiary. Potem przyszedł on. Osłuchiwał ją
długo, mogła się przyglądać jego twarzy- ładnej, spokojnej. Wiedziała, ze jej nie widzi teraz:
czujny, absolutnie skoncentrowany. Było tylko to dziwne urządzenie- jej źle funkcjonujące
ciało i jedynymi łącznikami z tym urządzeniem były jego ręce i mały chłodny krążek
mikrofonu. Zawiesił już słuchawki na szyi, ale upłynęła jeszcze chwila, zanim jego spojrzenie
„wróciło”, jak to w myśli nazywała. Kiedy dotknął jej brzucha, drgnęła.
-Luźno- powiedział oschle.
Ale obkurczone mięśnie nie były jej posłuszne. Zmarszczył czoło, odwrócił wzrok, przez
chwilę jego ręka leżała bez ruchu. Opanowała wreszcie to przykre napięcie, kontynuował
badanie. Patrzył na nią z roztargnieniem, ale wystarczył nieznaczny, mimowolny ruch jej
warg, by te duże palce wróciły na poprzednie miejsce, a spojrzenie stało się czujne.
-To boli?
-Nie, prawie zupełnie nie.
-A teraz?
Jeszcze zanim zawiesił głos, chwyciła jego rękę gestem obronnym, tak, to bolało, och jak
bardzo bolało.
-Przepraszam, panie doktorze, co to było?
-To? Opuszka dwunastnicy. Prześwietlała pani kiedyś przewód pokarmowy?
-Nie, nie było potrzeby.
-Czyżby?
Jeszcze kilka pytań, żenująco rzeczowych, krótkich. Zapisywał jej kartę drobnymi znakami.
-Na ten wrzód też pani łóżko dobrze zrobi. Dostanie pani leki, oczywiście. Ale przede
wszystkim łóżko, to prawie najlepsze, co do tej pory wymyślono na tę chorobę.
-Na jaki wrzód?
-Na tej obolałej opuszce. Zrobimy rentgen, oczywiście. Ale wydaje mi się, że to czysta
formalność.
Wolno zakręcał swoje wieczne pióro. Powiedział:
-Miewała pani już kłopoty z przewodem pokarmowym, kiedyś- Wsunął pióro do kieszonki,
zdjął jakiś pyłek z rękawa- Była pani wtedy u gastrologa?
Szybkie, gwałtowne uderzenia serca, rwący się oddech.
-Spokojnie. To nic nie jest, to tylko nerwy. Była pani?
Chaos, skłębione myśli, u gastrologa…Spokojnie. Powiedział: spokojnie.
-Nie, panie doktorze, nie byłam u gastrologa.
-Samo przeszło?- zapytał chłodno, rzeczowo.
Zapiekło pod powiekami... Ostry, nieznośny ból przeszywający ciało, lepka wilgoć między
udami..
-Samo przeszło?- powtórzył.
-Tak, samo- potwierdziła i w swoim głosie odnalazła tamten ból. Zawiesił jej kartę, chwilę
jakby się zastanawiał, potem znów przysiadł obok niej.
-Jak wtedy- powiedział po nieskończenie długim milczeniu- Jak wtedy. Ile to już lat?
Poruszyła głową, jakby tym poruszeniem odpędzić chciała przeszłość.
-W szafce znajdzie pani takie tam różne.. Ręcznik, przybory toaletowe. Jakiego kremu pani
używa?
Zakryła oczy ramieniem, obciągnął na nim szeroki rękaw nieprasowanej szpitalnej koszuli.
-Niech pani nie płacze- powiedział- No, nie płacz, sarenka. Wcale nie jest pani tak bardzo
chora, trzeba tylko odpocząć.
Zobaczył ją z daleka. Wyprostowane ramiona uniosła wysoko ponad głowę i śmiesznie
podskakiwała na swych długich szczupłych nogach. Potem złapała nadlatującą ku niej dużą
kolorową piłkę i zaraz ją odrzuciła do zręcznie uchylającego się młodego mężczyzny.
Słońce stało wysoko, raziło w oczy, mimo to ściągnął ciemne okulary- zdawało mu się, że go
odgradzają od niej. Podszedł bliżej i wtedy usłyszał ich śmiech. Nagle zamilkła, chwilę stała
bez ruchu, jakby nasłuchując. Odwróciła się gwałtownie i wtedy przelatująca piłka- inna, nie
ta ich duża kolorowa- uderzyła ją w twarz. Spojrzała prosto na niego, chwytając się
równocześnie za nos. Spod palców wolniutko wypływała ciemna strużka krwi.
-Chusteczki, oczywiście, jak zwykle pani nie ma- powiedział podając jej swoją. Przechylił jej
głowę do tyłu i poprowadził w stronę wody.
-A niby gdzie mogłabym ją mieć, w zębach?- spytała niewyraźnie, bo palcami ściskała
krwawiący nos.
-Hej Irka, co ci się stało?- wydzierał się gdzieś z wydm ten od tej kolorowej piłki. Machnęła
mu ręką, krótko, niecierpliwie.
-Hej, Irka- powtórzył za tamtym- Boże, co za imię! Dlaczego ten typ tak wrzeszczy?
-Jeśli ktoś noszący spodnie nie nazywa się Andrzej Borucz, to już obowiązkowo od razu jest
„typ”?
-Spodni to on bodajże akurat nie ma, dzień dobry Irena. Niech pani puści nos, to nic nie da.
-No to niech pan wreszcie coś z tym zrobi, przecież krwawię jak zarzynana kaczka, a więcej
chusteczek pan już chyba też nie ma.
-Nic się pani nie stanie, jak trochę tej złej krwi z pani zejdzie- powiedział i zmoczywszy
chustkę położył jej na kark. Wzdrygnęła się od lodowatego kompresu.
-Teraz wygląda pani jak oskubana gęś, nie jak kaczka- stwierdził.
-Dzień dobry, pani doktorze, co pana tu sprowadza?
-Sprawy zawodowe, przecież pani widzi.
-Widzę. Ale to prymityw, myślałam, że medycyna zrobiła jakieś postępy.
-Na przyszły raz zabiorę ze sobą pół szpitala, będzie pani miała pełen komfort.
-Na jaki znowu przyszły raz?
-Zawsze jakiś tam będzie. Wystarczy przecież, bym się zjawił w pani polu widzenia, a pani
zaraz potrzebuje pomocy lekarza. Niech pani leży spokojnie, dwie chusteczki mogę
poświęcić, ale spodni zapasowych w kieszeni nie noszę. Jak mi pani te zabrudzi, wezmę panią
na kolana i…
-To obietnica, czy groźba?
…i dostanie pani wciery.
-Chciałabym to zobaczyć.- Niewiele myśląc przewrócił ją na bok i wymierzył jej porządnego
klapsa.
-Aj!- krzyknęła, rozcierając swoje bardzo skąpo odziane pośladki.
-Zemsta jest rozkoszą bogów- wyjaśnił- To jeszcze za tamten policzek.
-Takim bogiem to pan znowu nie jest. Gdybym ja była taka pamiętliwa jak pan…
-Leżeć!- warknął, przytrzymując ją na piasku- jeszcze czas!
-Niech się pan nie popisuje, panie dyrektorze, jestem na urlopie.
-Na zwolnieniu lekarskim, chciała pani powiedzieć.
-Skąd pan wie?
-Bo je podpisywałem.
-No patrzcie, a zgrywa się pan na takiego praworządnego.!
-Ja się nie zgrywam, ja nim jestem.
-Aha, i praworządnie wystawia pan lewe zwolnienia lekarskie.
-Ciszej no Boga, jeszcze kto usłyszy i pomyśli, że to prawda.
-Bo i prawda.
-Wszyscy po szpitalu dostają zwolnienia.
-Faktycznie, zapomniałam. Mogę już wstać?
-Może pani. Za pani pamięcią w ogóle dzieją się cuda.
-Tak, jest cudowna.
-Jędza!
-Jędzor.
Roześmiał się- patrzyła na niego jak urzeczona.
-No, co znowu?
-Nic. Całe wieki nie widziałam pana śmiejącego się. Co pana tak rozbawiło?
-Ten.. no, jak mu tam? Jędzor? Co to jest?
-To jak on się nazywa?
-Kto?
-Męska płeć od tej jędzy.
-Andrzej Borucz- powiedział bez namysłu i spoważniał.
Przykucnęła tuż przy wodzie, wypłukała chusteczki. Kiedy się podniosła i spojrzała na niego,
cała krew spłynęła mu do serca i myślał- Boże, jeśli ty jesteś gdzieś tam, w tym bezkresnym
błękicie nad nami- daj mi ją! Daj mi ją nie na dziś, na dzień czy dwa, daj mi ją na zawsze, na
całe życie, abym już bez niej nie miał nocy ni dni..
-Co panu jest?
Przechyliwszy lekko głowę, przyglądała mu się z zaciekawieniem.
-Nic, modlę się.
-Nie wiedziałam, że pan jest pobożny.
-Ja też nie wiedziałem.
Szli spacerkiem tuż nad wodą, dalej piasek był zbyt gorący, parzył w bose stopy. Irena
schyliła się po jakiś kolorowy kamyczek, podrzucała go sobie w dłoni. Poważniejąc nagle,
zapytała cicho, skąd on się tu wziął. Zawahał się- nie zastanawiał się nad wytłumaczeniem
swojego zjawienia się, wymyślił coś na poczekaniu- jakąś ważną sprawę do załatwienia w tej
okolicy, a ta plaża… był tu kiedyś, podobało mu się, więc zajrzał, skoro już był tak blisko…
-No i pech, akurat musiał się pan na mnie natknąć.
Kupił u sprzedawcy lody i podał jej jedną porcję.
-Właściwie nie powinna pani tego jeść- stwierdził rzeczowo.
-No ładnie! Świadomie i z premedytacją chce mi pan zaszkodzić! Na długo pan przyjechał?
-Jeszcze nie wiem, to będzie zależało od…
-Terminu załatwienia tej ważnej sprawy?
-Może.
-Dziękuję za lody, panie doktorze. Odprowadziłam pana spory kawałek, ale dalej w tym
stroju raczej nie pójdę… Pan już tu chyba nie wróci?
-Nie idzie pani na obiad?
-Jeszcze trochę. A pan z powrotem do miasta?
Najpierw potrząsnął głową, ale potem popatrzył jej w oczy.
-Ja tu zostaję Irena.
Odrzuciła kolorowy kamyk, którym się cały czas bawiła.
-Pójdę po moje rzeczy- powiedziała cicho.
Zaledwie kilka osób było już na plaży o tej wczesnej porze. Patrzyła jak się zbliża do niebardzo wysoki i bardzo zgrabny w świetnie dopasowanych białych spodniach. Szedł leniwie
rozkołysanym krokiem, boso, w rozpiętej koszuli. W jednej ręce niósł sandałki, drugą
przytrzymywał kolorowy worek plażowy, niedbale przerzucony przez ramię.
Podniosła ręce do włosów i spięła je gumkami w dwie sterczące kitki.
-Chce pan tu zostać?- zapytała, bo zatrzymał się jakoś niepewnie, spoglądając na nią
zmrużonymi oczami.
-Dzień dobry, Irena.
-Chce pan tu zostać?
Podała mu rękę. Przytrzymał ją przez chwilę, pocałował. Stała niezdecydowana kilka długich
sekund, wreszcie podniosła koc i rozłożyła go na całą szerokość. A on ruszył się wreszcie,
rozsupłał swoją torbę, wyciągnął z niej kolorowy parawanik i rozstawił- wiatr od morza był
dość silny i na razie jeszcze chłodny. Zdjęła tymczasem sukienkę, miała już pod nią swój
skąpy raczej kostiumik plażowy, klęknąwszy wyjęła z koszyczka krem, starannie pokryła nim
twarz i ramiona, dostrzegła jego wyciągniętą rękę i podała mu tubkę. Kiedy chłodną dłonią
dotknął jej pleców, wkuliła głowę w ramiona.
-To smarowanie czy masaż, panie doktorze?
-To trzecie.
-Jakie trzecie? Wymieniłam tylko…
Przygięła się leciutko pod pieszczotą jego duże ręki, jeszcze niżej opuściła głowę. Leżała
teraz policzkiem przytulona do koca, a słońce świeciło jej prosto w oczy, gdzieś obok ktoś
przechodził, piasek skrzypiał pod czyimiś stopami.. Maleńkie białe fale goniły się po gładkiej
tafli wody, potem z jednostajnym szumem dopadały plaży i rozbijały się o nią.. Zawarczało
nad głowami, zaterkotało, dość nisko nad nimi przesunął się cień śmigłowca, wyraźnie
widziała sylwetkę pilota, pomachała mu ręką.. Znów cisza, monotonny szum, ta duża ręka
nieśmiało przesuwa się w dół, na biodra i nagle gęsia skórka na ciele, mimo upału.
-Jak pan to robi, że kiedy jest chłodno, pana ręce są ciepłe, a kiedy jest gorąco, są chłodne?
-Mam w sobie takie urządzenie, które na zasadzie sprzężenia zwrotnego reguluje moje ciepło
według pani potrzeb.
-Szkoda, że pan taki duży.
-Duży?
-I ciężki. Wzięłabym pana do torebki i miałabym zawsze pod ręką takie cudowne urządzenie.
-Chciałaby pani zawsze mnie mieć pod ręką?
-Nie, miałabym trudności z odkurzaniem.
Zapytał, czy to jedyny powód, odpowiedziała, że nie, nie jedyny i jeśli jeszcze nie opróżnił
całej tubki kremu na jej plecy, to resztę niech już raczej zostawi. Zapatrzyła się hen daleko,
gdzieś na horyzoncie wolno i majestatycznie przesuwały się jakieś kutry rybackie, potem
znów zwróciła twarz ku temu mężczyźnie , który był przy niej i przez moment poczuła litość
dla niego- taki był poważny i tak jakoś zupełnie sam.
-Na długo pan tu przyszedł dzisiaj?
-Aż mnie pani wyrzuci.
-I cały czas będzie pan sobie spodnie opalał?
-Nakremuje mi pani plecy?
-Przez koszulę?
Ściągnął ją jednym zwinnym ruchem i zarzucił jej na głowę. Nie poruszyła się, słyszała
rozsuwanie zamka błyskawicznego, potem skrzypienie piasku, odrzuciła z twarzy jego
koszulę, obniżyła parawanik, wsparłszy się na łokciach patrzyła, jak biegnie w stronę morza,
brodzi po wodzie, schyla się i opłukuje swoje długie, niezbyt szczupłe ciało. Potem zanurzył
się i popłynął- widziała jego jasną głowę i silne ramiona, wprawnymi ruchami rozgarniające
wodę. Zajrzała do jego torby, znalazła duży ręcznik kąpielowy, rozłożyła go na kocu.
Czekała. Zjawił się nagle, uśmiechnięty, szybko oddychający, ociekający wodą. Położył się
na tym przygotowanym miejscu. Swoim miękkim, słońcem nagrzanym ręcznikiem osuszyła
jego dużą pociemniałą już twarz i pokryła ją warstwą kremu.
-Boże, jaki pan jest ładny, lekarz nie powinien być taki ładny, to powinno być ustawowo
zabronione.
Bardzo zwyczajnie to powiedziała, bez egzaltacji. Przesunął się trochę i położył głowę na jej
kolanach. Długo i poważnie patrzył jej w oczy. Potem objął ją za szyję i przyciągnął do
siebie. Pocałował leciutko, samym tylko dotknięciem warg. Gumka zsunęła jej się z włosów,
opadając drażniły go w oczy, chciał odgarnąć ten kosmyk- źle zrozumiawszy jego gest,
cofnęła się szybko z cichym „przepraszam”. Przewrócił ją, pochylił się nad nią, wyszeptał jej
imię. Położyła mu rękę na ustach, czekał cierpliwie, aż ją zabierze. Znów pocałował.
-Nie chcę, żeby mnie pan całował. Wprawia mnie pan w zakłopotanie. Dlaczego pan to robi?
Pewno pan już tęskni do tej swojej pani?
-Do jakiej pani?
-No do tej wielkiej Hermenegildy.
-Hermenegildy? Na Boga, Irena, co pani znowu wymyśliła?
-Tak mi się powiedziało, przepraszam.
-Pani jej nie lubi?
-Na szczęście do moich obowiązków służbowych nie należy lubienie przyszłych żon lekarza
naczelnego.
-Irena, czy w mokrych kąpielówkach na plaży też jestem tylko tamtym potworem ze szpitala?
Zmrużyła oczy, zamyślała się.
-Nie wiem. Jeszcze nie wiem.. A swoją drogą, nie rozumiem, jak pan się może żenić z kimś,
kto nie lubi muzyki.
-Nie lubi muzyki? Skąd to pani przyszło do głowy?
-A lubi? Jakoś mi to nie pasuje do niej.
Zamilkli wreszcie, Irena chyba zasnęła. Nakrył ją chusteczką i swoją koszulą, bo słońce było
ostre i nie chciał by się spiekła do bólu. Potem zabrał ją na obiad- przerażona wysokimi
cenami chciała się wycofać z lokalu, ale w końcu ją uprosił i została. Gdybyś ty wiedziałamyślał- gdybyś ty wiedziała, że to ja… Bo to on przecież załatwił jej ten wyjazd, kiedy już
była na tyle zdrowa, że mogła wyjechać- on, nie szpital, jak przypuszczała, załatwił to
wszystko i opłacił za pośrednictwem starego Janusa, który tak nieoczekiwanie okazał mu się
sprzymierzeńcem. Po obiedzie zaproponował spacer, poszli lasem wzdłuż toru kolejowego.
Wyśpiewywała jakieś arie operowe, tyleż głośno co fałszywie, bo były to różne partiezarówno sopranowe jak i basowe i jej miły alt załamywał się na zbyt wysokich lub
niebieskich tonach. Potem zarecytowała- a właściwie odegrała- całą śmiesznie- tragiczną
balladę o miłości, zdradzie i omyłce
Mieszkaniowej, wspinała się na obalone, pochyłe drzewo i skakała z niego prosto w jego
nadstawione ramiona. Wciągała go w swoje zabawy, rzucali więc patykiem- oszczepem i
kamieniem- dyskiem, skakali w dal na wyimaginowanej skoczni, potem jeszcze się
przypomniał trójskok i na tym się potknęła, a właściwie rozłożyła się jak długa, nie podnosiła
się, już się naprawdę przestraszył. Ale kiedy wyciągnął rękę, żeby ją podnieść, ściągnęła go w
dół do siebie. Bolała ją noga w kostce, tak powiedziała. Przyklęknął więc i badał tę nogę
poważnie i uważnie, ale to było małe oszustwo, do którego przyznała się, kiedy tak klęcząc
przy niej i trzymając tę niby bolącą stopę, spojrzał jej w oczy. Tak, powiedziała, musiała go
oszukać, żeby sobie przypomnieć, kim on jest naprawdę, to znaczy poważnym lekarzem
chirurgiem, a nie żadnym takim, byle jakim urlopowym podfruwajkiem. Tak powiedziała i
zaraz się roześmiała i było w niej tyle radości, że już jej wybaczył, te do krwi pościerane
kolana wytarł swoją chusteczką i poszli dalej, a szyny były im równoważnią, po której szli
trzymając się za ręce. Opowiadała mu o szkole, jak dostała dwójkę za klasówkę z algebry, bo
puściła ściągę z głupim błędem arytmetycznym- coś w rodzaju 20+10=40 i pól klasy to
przepisał, a nauczyciel uczciwie zapytał, komu ma wlepić tę dwóję, klasie czy jej- bo
oczywiście domyślił się, że to ona strzeliła tę gafę. Opowiedziała mu tę historyjkę i wiele
innych, równie nieważnych, ale była przy nim i mógł ją trzymać za rękę i mogło mu się
zdawać, że poza nimi jest tylko ten błękit nieba i daleki poszum morza, i ta droga wśród lasu,
wytyczona prostą linią szyn. Doszli do stacji kolejowej, w przydworcowej kawiarence wypili
po lampce wina, ale nie wracali już pieszo, bo zrobiło się późno i byli trochę zmęczeni. No i
pogoda zmieniła się, więc wrócili pociągiem. Potem był sztorm i pusto było nad morzem, ale
oni i tak wychodzili na plażę. Ubrani w spodnie, grube swetry i płaszcze przeciwdeszczowe
siadali w jakimś zapomnianym koszu i patrzyli na oszalały żywioł. I właśnie wtedy
opowiedziała mu o swojej matce, którą bardzo kochała, a którą skazano na przedwczesną
śmierć błędną diagnozą lekarzy, bo można było operować, tak powiedzieli potem, gdyby było
właściwe rozpoznanie, na początku jeszcze można było. Opowiedziała mu o dniach i nocach,
tygodniach i miesiącach spędzonych przy łóżku matki, o zarwanym roku szkolnym, bo nie
chciała zostawiać jej samej- o rozpaczy i nienawiści, kiedy w życiu ojca zjawiła się inna
kobieta. Trzeciego dnia wyjrzało słońce- nieśmiało jeszcze, poprzez przewalające się chmury
i gorąco zrobiło się od razu, ale piasek był mokry. Poszli więc plażą hen daleko, objęci,
milczący- nie tym milczeniem złym, zawziętym, jak nieraz bywało. Tam dalej inna była
plaża, inny zarys wydm, stromych wysokich, bardziej dzikie to było- trzymali się siebie, żeby
się nie pogubić w tej groźnej obcości. Zeszli potem na szosę, biegła tuż nad wodą. Było
parno, lunął deszcz. Biegli trzymając się za ręce, dopadli jakiejś ściany z wystającym
daszkiem, dawał chwilowe złudzenie schronienia. Pusto było wokół nich. Przemoczeni do
suchej nitki, przycisnęli się do tej ściany. Irena zamknęła oczy, żeby nie widzieć ognistych
rozbłysków w spienionej wodzie. Drżała- może z lęku, a może z chłodu, puścił jej rękę i
stanął przed nią, żeby choć trochę ją zasłonić. Deszcz spływał po jej twarzy, mokre włosy
wyglądały jak czarne, cieniutka sukienka przestała być osłoną dla ciała, na sterczących
piersiach wyraźnie oznaczały się ciemniejsze plamy brodawek. Wciąż miała oczy zamknięte,
znów grzmiało- przywarł do niej, przejął na siebie jej drżenie. Poruszył głową, wielkie krople
skapywały mu z nosa, to lgnące do niego ciało drażniło go, napinały się mięśnie, serce waliło
opętanie- zmusił się do rozsądku, odsunął od niej. Otworzyła oczy, spytała:
-Już przeszło?
-Co?
-No, burza.
Spojrzał w niebo, chmury przesunęły się, jeszcze trochę kropiło, ale już znów wyjrzało
słońce. Kiedy przeszli kilka kroków z drugiej strony znaleźli wejście na maleńką poczekalnię
przystanku autobusowego. Spojrzeli na siebie, roześmiali się.
-Jakie pan ma piękne zęby- zachwyciła się.
-No wie pani, przecież mam je od zawsze!
-Nie zauważyłam, pan się nigdy nie śmieje. Nie do mnie w każdym razie. Ani nie przy mnie.
Potem długo suszyli się na słońcu, aby w tym przemoczeniu nie wchodzić między ludzi.
Przegarniał palcami jej włosy i odczuwał przy tym zmysłową radość, zdawało mu się, że
nigdy dotąd nie dotykał takich włosów, wilgotnych słonawym deszczem, nigdy nie widział
nieba tak intensywnie błękitnego. Nigdy przedtem tego nie było, widział to pierwszy raz.
Pierwszy raz odkrywał urodę morza i wydm, bo patrzył na nie jej oczami, przeżywał jej
radością, chłonął w siebie jej młodą zachłannością. Wracali autobusem. Jakiś wstawiony
starszy pan wyraźnie zalecał się do Ireny, one też okazywała mu zainteresowanie, a onAndrzej- stał nad nimi uczepiony uchwytu i z wysokości swoich 190- kilku cm spoglądał na
jej ciemną główkę, z wdziękiem uchylającą się przed natarczywością tego podchmielonego
wesołka. Pod wieczór wypogodziło się zupełnie. Było cicho i ciepło, poszli więc nad wodę
oglądać zachód słońca.
Wróciła piękna upalna pogoda. Coraz więcej ludzi było na plaży, ale oni mieli swoje miejsce
tuż przy wydmach i odgrodzili się tym parawanikiem, dającym złudzenie odosobnienia.
Gdzieś obok grało radio, trzymał głowę na jej kolanach, wzięła ją w ramiona i kołysała się w
takt melodii. Miała znowu raz to niewidzące spojrzenie- zmroził go ten wzrok, nieobecny,
ostry. Wieczorem wybrali się do lokalu. Trochę tańczyli, trochę się pośmiali z popisów
występujących akrobatów, znów tańczyli.
-Nie mogę pić słodkiego wina- żaliła się sennie, kiedy ją odprowadzał- przecież pan wie, że
nie mogę pić wina! Mam ołów w nogach i głowę jak z waty.
Przysiedli na ławce w ogródku przed jej domem, oparła się o jego ramię. Była cicha, upalna
letnia noc, przesycona odurzającym zapachem rozkwitłej maciejki, oszalałym bzykaniem
cykad. Irena odchyliła głowę- zasłuchana w tę noc, jakby wtopiona w nią. Tej nocy oddałaby
mu się bez sprzeciwu, wyczuwał to, a jednak ją tylko przygarnął i potrzymał przy sobie, bo
pamiętał, że było to wino i nie chciał tego wykorzystywać- tym razem nie chciał. Pochylił się
nad jej twarzą, dziwnie jasną w dyskretnym świetle księżyca, całował szczupłe policzki i
oczy. Były wilgotne i słone. „Ty durniu- mówił sobie potem, stojąc przed lustrem i szczerząc
zęby do siebie- przecież chciałeś tego, bardzo chciałeś”.. I chyba pierwszy raz spoglądał na
siebie z odrobiną sympatii. Nigdy dotąd nie myślał o swoich zębach, że są ładne. Nie miał z
nimi większych kłopotów, to wystarczało. Teraz przyjrzał im się uważnie: może i były ładne.
Maleńka plomba w dwójce plus była prawie niewidoczna, można było jej nie zauważyć. Z
pewną satysfakcją patrzył na swoje ciało: nie, na pewno nie był szczupły. Ale sensownie w
czasie rozłożona i konsekwentnie przeprowadzona kuracja jednak zrobiła swoje: 97 kilo przy
jego wzroście, to było do przyjęcia. . Mimo swoich 40 lat dzięki codziennym ćwiczeniom
gimnastycznym i systematycznemu uczęszczaniu na pływalnię ciało miał jędrne, mocne, bez
zbędnego tłuszczu. Lepiej się czuł teraz, młodziej niż przed laty. Jeszcze przegarnął ręką
włosy- bardzo jasne, szczególnie latem, po tym słońcu- i gęste, wciąż jeszcze raczej gęste i
bez śladów siwizny. 40 lat- czy to tak bardzo dużo?- myślał.
Jego krótki urlop już się kończył. Coś się powinno wydarzyć, myślał, przecież nie mógł tak
po prostu wyjechać i zostawić jej tu, coś się musiało wyjaśnić, chciał tego i obawiał się,
wiedział że musi zajść coś nieodwracalnego- nie wiedział, co to miało być. Wszystkie jego
dotychczasowe mniej lub więcej nieśmiałe próby zbliżenia spotykały się z jej
natychmiastowym sprzeciwem: odprawiała go krótko, ostro, nieodwołalnie. Bezbłędnie
wyczuwała jego nastrój, jego intencje. Bywali przecież nieraz blisko ze sobą, czasem trzymał
ją w ramionach- stała wtedy bez ruchu, z policzkiem przy jego piersi. Było kilka pocałunków,
które przyjęła bez protestu. Ale bywały spotkania, kiedy nie wolno mu było trącić jej ręki- i
było tak właśnie wtedy, kiedy do niej tęsknił każdym zmysłem, każdym nerwem. Wycofywał
się więc, nie chcąc jej zrażać do siebie. Ale nie mogło tak trwać, coś się w końcu musiało
wydarzyć, już ostatni raz byli ze sobą na plaży. Jeszcze była przy nim. Policzkiem przytulona
do jego ramienia, musnęła je wargami raz i drugi- bezwiednie chyba, bo oczy miała jakieś
dalekie, zamyślone.
-Nie wrócę do szpitala- powiedziała po chwili- nie mogłabym.. Och to straszne, nie będę
mogła pracować.
Pochylił się nad nią, zgarnął te ręce z jej twarzy.
-Powiedz jedno słowo, a nigdy więcej nie będziesz musiała..
-Nie!
-Dlaczego mnie nie chcesz? Powiedz, dlaczego mnie nie chcesz? Jest ktoś inny- gdzieś tam w
twoich stronach? Ja muszę wiedzieć, dłużej tak być nie może!
Patrzył na jej zaciśnięte powieki, na wolne poruszenie głowy- czy był ten gest zaprzeczenia?
Potrząsnął nią, wtedy powtórzyła ten sam ruch.
-A tu- pytał- kto, Janusz? Ten chłopak z czwórki?
-Ten „chłopak” ma 28 lat, jest inżynierem i w pełni zasługuje na to, by go nazywano
mężczyzną.
-Nie wątpię, że zdążyła się pani o tym przekonać- mruknął przewalając się na plecy i daleko
odrzucając ręce.
-W każdym razie, nie tak jak pan myśli.
-Dziękuję za pocieszenie, Irena.
-Ja pana nie pocieszam, lecz wyprowadzam z błędu.
-Ach! I czemuż to zadaje sobie pani tyle trudu?
-Bo mi zależy na dobrej opinii ze szpitala, pewno mi będzie potrzebna w nowym miejscu
pracy.
-Na dobrej.. Mój Boże, to pani cały czas tutaj pracowała na dobrą opinię?
-Nie musi mnie pan zaraz obrażać, panie dyrektorze.
-Więc jednak przegrałem z nim? A już mi się zdawało…
-Nie.
-Nie?
-Nie w slipach na plaży, jak to pan sam dowcipnie określił.
-A jednak znowu mi pani wyjechała z tym „dyrektorem”. Dlaczego?
-Właśnie dlatego, że mi się niestety zdarzało zapomnieć o nim.
-Dzięki i za to… No i co?
-No i nic. Zawsze jest pan tak samo ładny i tak samo daleki.
-Daleki? Nawet wtedy, kiedy w ramionach kołysałaś moją głowę?
-Nigdy tego nie robiłam.
-Ależ tak! Bezwiednie może, ale robiła pani!
-Czy ona też czasem…?
-Jaka ona?
-No tak, z którą pan się ożeni.
-Jest tylko jedna, z którą…
-Wcale pana nie posądzałam o chęć, no o zamiar popełnienia bigamii.
Przez moment miał ochotę wycofać się z tej rozmowy- jeszcze mógłby to zrobić, choć zabrnął
już dość daleko. I nagle przestraszył się, że mogła odgadnąć jego myśli, odszukał na piasku
jej rękę i położył ją sobie na piersi.
-Sarenka, to nieprawda, nie miałem żadnej sprawy do załatwienia w Gdańsku.
-Wiem.
-Przyjechałem, bo szpital był nie do zniesienia bez ciebie.
-Wiem.
-Dlaczego mnie nie chcesz? Różnica wieku, czy tak? Ale przecież… Może jestem
zarozumiały, ale wydaje mi się, Irena, pani nie czuje do mnie niechęci, poza tym, coś nas
łączy, tego nie można wykreślić, jest między nami ta więź, przecież jest?
Obok rozlokowała się rodzina z małymi dziećmi, zachowywali się hałaśliwie, nie było już
klimatu do kontynuowania rozmowy. Zapadło długie milczenie, wypełnione radosnym
piskiem dzieciaków, pokrzykiwaniem dorosłych, skrzekiem przelatujących mew,
skrzypieniem piasku i jednostajnym szumem fal. Nagle wpadła między nich kolorowa piłka, a
w ślad za nią przybiegł mały chłopiec, brudnymi nóżkami nanosząc na koc masę wilgotnego
piasku. Napięty i poirytowany, odrzucił dziecku piłkę z ostrym „zmykaj stąd”! Irena spojrzała
na niego nienaturalnie rozszerzonymi oczami, po chwili odwróciła się i jakiś czas zawzięcie
grzebała w swoim koszyczku, niby szukając czegoś, ale kiedy go odstawiła, ręce miała
zaciśnięte, lecz puste.
-Kiedy pan wyjeżdża?- zapytała chłodno, rzeczowo, zupełnie, jakby nie było tamtej intymnej
rozmowy. Siląc się na podobny ton odpowiedział, że jutro przed południem.
-To się już nie zobaczymy.
-Dlaczego? Przyjdę rano.
-Po co? A zresztą, dobrze! Odwiozę pana do miasta.
-Nie, przecież jestem samochodem.
-To nawet zaoszczędzę na tym, zapłacę tylko za bilet powrotny, bo i tak miałam zamiar
połazić po mieście.
-I to jest oczywiście jedyny powód, dla którego decyduje się pani odbyć tę podróż w moim
towarzystwie.
-Oczywiście, panie doktorze.
-Irena, nie skończyliśmy…
-Może to i lepiej.
-Ale ja muszę wiedzieć…!
Potrząsnęła głową i znowu było to milczenie- kłopotliwe, napięte. Nie wrócili już do swoich
spraw. Schodząc z plaży poprosiła, aby jej nie odprowadzał.
-Chcę się położyć- oznajmiła- Rozbolała mnie głowa.
Mimo to przyszedł wieczorem- jej gospodyni już wcześniej zaprosiła go na wspólną kolację,
mieli świeże ryby z rannego połowu. Zgodnie z jego przewidywaniami Irena bynajmniej się
nie położyła, jak gdyby nigdy nic krzątała się po kuchni. Gospodarz wyciągnął z kredensu pół
litra, „rybka lubi pływać”. Jakoś mu się udało wymówić od picia, tłumaczył się
prowadzeniem samochodu, ledwie wargi zmoczył odrobiną wódki. Irena natomiast
pofolgowała sobie, była wyraźnie podekscytowana. Po trzeciej pełnej kolejce zdecydowanie
odstawił jej kieliszek. Śmiała się i żartowała z rybakiem i jego żoną, usiłowała mówić ich
gwarą. Rozstali się dość późno, prawie po ciemku wyprowadził ją na górę po wąskich
schodkach, wcisnął się za nią do małego pomieszczenia.
-Zostanę- powiedział- pozwól mi.
-Nie trzeba było zabraniać mi picia.- rzekła ostro.
Wycofał się z krótkim „dobranoc” i szybko opuścił pokój. Rano przyjechał pod jej dom,
zapukał i niemal równocześnie nacisnął klamkę. Obróciła się ku niemu i wtedy stwierdził ze
zdumieniem, że była to inna Irena, nie ta nadmorska, a znowu tamta- roztrzęsiona,
znerwicowana. Podszedł do niej, prawie podbiegł, chciał ją przytulić, uspokoić swoimi
ramionami, swoimi wargami, ale go odepchnęła od siebie.
-Kiedyś w inny sposób mnie pani witała- powiedział cicho.
-Kiedyś! Nie mogę słuchać tego pana „kiedyś” I nie mogę żyć dłużej z tamtym „kiedyś”.
-Dobrze, zostawmy tamto! Porozmawiajmy raczej o naszej przyszłości.
-My nie mamy żadnej „naszej” przyszłości, przecież powiedziałam wyraźnie, do szpitala nie
wrócę, jeszcze raz zejdę panu z oczu, ale niech mnie pan już zostawi w spokoju! Bożę, jak ja
pana nienawidzę!
-Co się stało, do licha?! Wczoraj tej nienawiści nie było!
-Wczoraj! Między wczoraj i dziś była cała beznadziejnie długa i samotna noc!
-Nie musiała być samotna, dlaczego nie pozwoliłaś mi zostać? Jesteśmy dorosłymi ludźmi,
nie uciekaj spojrzeniem, Irena, Irena, przecież nie jest pani dzieckiem!
-Kiedyś nim byłam, panu to wcale nie przeszkadzało, Bo przecież byłam wtedy dzieckiem,
mimo swoich 18 lat i pan dobrze o tym wiedział. Niech pan już sobie idzie, nie pojadę z
panem.
-Za dużo niedomówień między nami, zdecydowanie za dużo niedomówień. Irena, czy nie
czas wreszcie uporządkować nasze sprawy? Mamy…
-Dobrze- przerwała mu- więc dobrze, pojedziemy, porozmawiamy. Ale niech pan pamięta, to
pan tego chciał.
Słońce świeciło mu prosto w twarz, gdy tak szosą gnał na złamanie karku, a w oczach wciąż
ją miał i w uszach miał jej głos. Patrzył na bezchmurne niebo, na drzewa dookoła, na
uśmiechnięte twarze ludzi w samochodach jadących mu naprzeciw, i myślał: nic się nie
zmieniło, nie zawalił się świat, wszystko trwa, jutro będzie szpital, czekają na niego, tam był
potrzebny, życie trwa, wciąż trwa i tylko to jest ważne i tylko to ma sens- a że była jakaś
dziewczyna, było kilka upalnych dni, że było to wyznanie…
W ostatniej chwili w dość ryzykowny sposób wziął ostry zakręt, zjechał na przydrożny
parking, zapalił papierosa. Kiedyś przyrzekł sobie, że rzuci palenie. Kiedyś…
…Jak ja pana kochałam kiedyś, jak ja pana bardzo kochałam, tą swoją pierwszą wielką
miłością- tak mówiła do niego, bałam się pana, mówiła, byłam takie nic, a chciałam, żeby
mnie pan zaakceptował- najpierw dla niego, ale przecież od początku tylko pan się liczył. Ja
byłam młoda i głupia i niczego nie rozumiałam, ale pan… A w nim coś krzyczało- tak, ja
wiedziałem, od początku, od pierwszego spotkania, moje oczy wiedziały, moje usta wiedziały
i moje ręce- ty byłaś dla mnie, dla mnie, nie dla niego! A ona opuściła głowę i patrząc na
swoje opalone ręce złożone na jasnej spódniczce, mówiła o przeszłości, która dla niego była
rozdziałem przerwanym wraz z jej wyjazdem, a dla niej… Ja tylko zostałam odtrącona- tak
mówiła- odtrącona w chwili, kiedy zostawiać mnie samą było niemal zbrodnią, a pan tej
niemal- zbrodni na mnie dokonał- tak go oskarżała. Bo ona była młoda i głupia i naprawdę
niczego nie rozumiała, ale on- on był lekarzem, on powinien był, on musiał wiedzieć- wtedy
kiedy szukała pomocy u niego- pomocy lekarza- na miły Bóg, do kogo miała pójść?! I
przypomniała mu swoją wizytę u niego, wtedy przed laty- pan, tak chętnie przywołujący
różne „kiedyś”, czy pamięta pan? Dał mi pan jakiś proszek i łyk wody do popicia i dobrą
radę- żebym się zwróciła do gastrologa, do dobrego gastrologa, mój Boże!!! I powiedziała, że
dla niej „kiedyś” to przede wszystkim tamten wieczór, kiedy zrozumiała, że jest znowu sama,
bardziej sama, niż kiedykolwiek była, sama ze swoją niedorosłą bezradnością i z bardzo
dorosłym bólem, ze swoją troską o przyszłość, tę najbliższą i tę dalszą i z tą chorobą, która
przecież nie była chorobą- ale o tym dowiedziałam się dopiero następnego dnia, od innego
lekarza, niech pan puści, to boli!- krzyczała, bo palce zwarły mu się jak kleszcze na jej
szczuplutkich ramionach- każde pana dotknięcie to dla mnie od nowa policzek, wymierzony
mi przez ojca, kiedy wróciłam do domu… Ojciec mnie zbił, słyszy pan? Ojciec mnie zbił, a ja
je wtedy miałam w sobie, to maleńkie coś, co było cząstką pana i mnie i miało się stać
człowiekiem… Długi cienki słupek popiołu upadł mu na spodnie, strząsnął go i wyrzucił
niedopałek. Już miał ruszyć, ale zajechały dwa wozy i wysypała się z nich gromadka ludzi i
było tam dwoje dzieci. Patrzył na nie, zerwał kapsel z butelki wody, pił dużymi łykami i
patrzył na te dzieci, chłopiec miał jasne włoski… Butelka była już prawie pusta, a on nie czuł,
że pije, bo wciąż miał zaschniętą krtań.
…Przyszła choroba, długa, ciężka grypa w samym środku lata z zapaleniem płuc i jeszcze
innymi powikłaniami. Antybiotyki… mnóstwo antybiotyków. Czy były próby? Nie wiedziała.
Szok, bardzo ciężki. Krwotok… To było prawie już siedem miesięcy. Powiedziała: znowu
straciłam to, co pokochałam nad życie. Ale życie zostało- moje życie- i trzeba było coś zrobić
z nim… Odzyskałam ojca, dom. Prawo powrotu. To dużo. To wszystko… Tak mówiła do
niego, a on siedział jak teraz, z głową opartą na ramionach i miał w sobie każde jej słowo
zapisane jak na taśmie. Jakiś czas nie myślał zupełnie o niczym, ale ona potem poruszyła się
niespokojnie, to pan chciał wyjaśnień, nie ja.. Bo ona chciała mu tego zaoszczędzić, chciała
mu podarować jego spokój- ten pana dumny, wzniosły spokój- tak się wyraziła- czasem,
kiedy pan patrzył na mnie, zdawało mu się, że ono jest we mnie, wciąż jest we mnie, czuję
jego ruchy… Spojrzał na nią króciutko i widział jak przygryza te swoje szczupłe palce, niech
mnie pan już zostawi w spokoju, mówiła, jeszcze raz zejdę panu z drogi, żeby pan nadal mógł
obnosić tę swoją piękną, dumną twarz- i on wtedy krzyknął- przestań, na Boga!- no bo ile
można naraz znieść, w ciągu kilku minut dowiedzieć się o sobie tyle rzeczy, że się jest ojcem
i że się nim już nie jest, czy to nie dość? Włączył rozrusznik, silnik zaskoczył cichutko,
równo. Wyjechał z parkingu, włączył się w ruch na szosie.
…Zostań ze mną- powiedział i sam się zdziwił, że to tak brzydko zabrzmiało, twardo. Zostań
ze mną na zawsze, powtórzył.. Zaczęła się śmiać, teraz mi pan to proponuje, po co? Dziecka
nie ma, a ja już sobie w życiu radę dam. Ale wtedy, dlaczego nie wtedy, pytała, kiedy byłam
tak bardzo nieporadna, tak bardzo pana potrzebowałam…
Obejrzał się. Gwałtownym skrętem kierownicy zawrócił niemal w miejscu… Bo co ja wtedy
miałam, mówiła- te swoje marne 18 lat i nic więcej! Nawet pieniędzy nie miałam i pan
wiedział o tym! A dzisiaj mi pa proponuje, żebym… I jeszcze go uspokajała, żeby się nie
obawiał- ona nie należy do kobiet, które całym życiem każą płacić za chwilę słabości, czy
zapomnienia- bo przecież niczego więcej nie było! Nie było, prawda? Inaczej nie mógłby
pan… I potem kazała mu jechać wreszcie, wszystko jedno do miasta, czy z powrotem, bo
przecież nie mogli tu sterczeć bez końca na tej leśnej drodze. Siedem miesięcy- powiedział- to
już normalny… Czy to był? Tak, powiedziała, to był syn. Ale ona nie widziała, nie pokazali
jej, bali się… Skinął głową, rozumiał- nie mogli jej pokazać.. Gdzieś tam kazała mu się
zatrzymać, wysiadł i poszedł za nią kilka kroków , i pani z tym żyła cały czas, zapytał, z tym
przeświadczeniem, że ja nie wiem? Nie zasłużyłem na to. Na to nie! Chciał dotknąć jej
twarzy- odtrąciła jego rękę i cofnęła się o krok, niech pan już raz na zawsze zniknie z mojego
życia, powiedziała więc się odwrócił od niej i wsiadł do samochodu. Był zbyt dumny, by się
ugiąć i prosić, skoro go tak odprawiła. Ruszył ostrym zrywem prosto przed siebie, a potem w
końcu zawrócił, wciąż wciskał gaz do oporu i prawie jej nie zauważył- mała i skulona
siedziała przy drodze w tym samym miejscu, w którym ją zostawił. Poderwał ją pisk opon,
podniosła się- wyskoczył z wozu i przygarnął do siebie, a potem dotknął jej wargami.
-Miał mnie pan zostawić w spokoju- odezwała się zdumionym szeptem.
-Nie dałem takiego przyrzeczenia- odpowiedział. Jeszcze ścisnął i ucałował jej ręce i znowu
ją zostawił na szosie- odjechał, ale teraz prowadził spokojniej i uważnie, no bo życie to jest
życie i ma się je tylko jedno, więc trzeba je przeżyć- choćby się miało wrażenie, że wali się
cały świat.
Po słonecznym upalnym lipce nastał sierpień równie piękny, pogodny. Za uchylonym oknem
stało nieruchome powietrze- rozżarzone, suche, męczące. Andrzej wysunął stopy z
drewnianych klapek i wyciągnął je daleko przed siebie. Ciężkie krople potu spływały mu po
plecach, fartuch kleił się do ramion i nagiej piersi. Odstawił pustą szklankę i znowu spojrzał
na ten adres. Kiedy wczoraj zaterkotał brzęczyk i Janus- ledwie wróciwszy z urlopu, miał
jeszcze wolne- zapytał, czy przypadkiem nie wie czegoś o „tej małej Nowakównie”, bo
właśnie dowiedział się, że ona dotychczas nie zgłosiła się do pracy, odpowiedział bardzo
spokojnie, że Irena już nie wróci do szpitala. A potem- powodowany niewytłumaczalnym
impulsem- zapytał nagle, czy tamten nie ma gdzieś adresu jej rodziców. Nie miał, ale mógł
mieć, tak powiedział, więc poszedł do niego, a kiedy obaj czekali na odszukanie w biurze jej
akt ubezpieczeniowych, stary zapytał, czy tam był z nią nad morzem. Potwierdził i Janus
zdziwił się, że się rozstali się tak, jak się rozstali i zapytał, czy coś się stało, więc on
powiedział, że tak, stało się. I tamten jeszcze zapytał, co właściwie było między nimi, a on
powiedział, że wszystko.
-J jestem lekarzem, Andrzejku (tak właśnie powiedział: Andrzejku, jak za bardzo dawnych
czasów i chyba dlatego on się potem trochę rozkleił i wyznał więcej niż chciał), więc Janus
powiedział- ja jestem lekarzem, Andrzejku i dla mnie „wszystko” to jest bardzo dużo.- A
wtedy on się nagle poczuł
Tym załamanym studentem pierwszego roku, który zagubił się w swych wątpliwościach co
do słusznego wyboru kierunku studiów, bo bardziej niż medycyny zapragnął muzyki- i nie do
ojca wtedy poszedł, a do Janusa, który razem z ojcem ciągnął ten szpital i to właśnie Janus w
poważnej rozmowie wskazał mu jego drogę. To było tak bardzo dawno, a teraz znowu
tamtego wciągał w swoje dorosłe już przecież sprawy, doktorze Janus, powiedział, ja też
jestem lekarzem i kiedy mówię- wszystko, to nie znaczy to bardzo dużo, a właśnie wszystko.
To czemuż, do licha, nie przywiózł jej pan sobie, zapytał stary i tak się jakoś stało- wyznał, że
to było kiedyś, dawno, przed laty, no i że tak naprawdę to ona była dziewczyną Mariana.
Zamurowało starego, na jakiś czas ustała ta zabawa w pytania i odpowiedzi i dopiero po
dłuższej przerwie tamten zapytał, czy Marian wie. Potrząsnął lekko głową, potem był telefon
z biura i stary podał mu kartkę z zapisanym adresem i zapytał, czy tam pojedzie. Wzruszył
ramionami, bo co mu miał odpowiedzieć.
A teraz znowu miał tę kartkę przed sobą i wciąż nie wiedział czy pojedzie, a właściwie to
wiedział cały czas, no bo po co starałby się o ten adres, ale to jeszcze dojrzewało w nim,
jeszcze się kalkulowało. Zmoczonym z zimnej wodzie płatem gazy przetarł spocone ciało,
potem poszedł na chirurgię i zajrzał na czwórkę do tego chłopca, zawsze go kładli na
czwórce- to był już jego czwarty pobyt u nich i miał być ostatni. Usiadł przy nim, zapytał o
samopoczucie, obiecał szybki powrót do pełnej sprawności okaleczonej nogi- takie tam trzy
po trzy, a potem kiedy już miał wychodzić, przekazał mu pozdrowienia od Ireny, choć
przecież ich nie było. Ale Ireny też nie było, więc właściwie nie miało to żadnego znaczenia.
A tamten, zaskoczony, wyglądał przez moment jak bezbronne duże dziecko, więc pożałował
swojego wtrącania się i wychodząc powiedział- to na razie, panie inżynierze- i tamten zaraz
wziął się w garść i podziękował ‘Panu docentowi’ za odwiedziny.
Wysiadł na małej stacji, skręcił w prawo- dokładnie przedtem przestudiował mapę, szedł dość
pewnie. Miejscowość była schludna, mało ludzi widział- to była jednak wieś, chociaż
zauważył zakład przemysłowy po drugiej stronie torów kolejowych. Zatrzymał się przy
ostatnim domku, był taki, jak inne- wśród ogrodu, wśród malw. Oparł się o furtkę, musiał
przecież kogoś znaleźć, zapytać… Coś się poruszyło, spod wysokich pnączy fasoli wybiegł
mały chłopiec w samych majteczkach i dużym kapeluszu na ciemnej główce. Zamarł w
bezruchu, miał przed sobą to dziecko, oszukała mnie, myślał, to były jej oczy, wielkie
brązowe, wilgotne, to były jej małe, wrażliwe usta, jej piękne kasztanowe włosy, to
niemożliwe, pomyślał, to nie może być… Pchnął furtkę, wszedł jak zahipnotyzowany i schylił
się do małego.
-Kim ty jesteś?- zapytał cicho.
-Ja? Andrzej. A ty?
Serce podeszło mu do gardła.
-Ja też Andrzej. A mam jest?
-Moja? Mamo, mamo! Psysedł jeden inny Andrzej- zawołał, po czym z krótkim „idę do
babci” zniknął w dużym sadzie. A on stał wciąż oniemiały, wreszcie postąpił ku schodom, ale
jeszcze się zawahał przed wejściem do tego domu: czy miał prawo? Zapukał do szeroko
otwartych drzwi, gdzieś z głębi domu doszedł go głos:
-Andrzej, to ty?
Zanim zdążył się odezwać, stanęła przed nim ta kobieta- trzydziestokilkuletnia zaledwie,
ładna w spokojny, nie narzucający się sposób. Jej szare oczy lustrowały go bardzo długo i
uważnie.
-Pan kogoś szuka?
-Tak to znaczy…Przepraszam, czy pani Nowak?
-Tak… Ale ja pana nie znam.
-Nazywam się Borucz.
-Pan do mojego męża?
-Nazywam się Andrzej Borucz. Czy moje nazwisko nic pani nie mówi? Pani Anka, prawda?
Ja panią znam z opowiadań Ireny.
Zdawało mu się, że odetchnęła z ulgą. Podała mu rękę.
-Proszę. Proszę wejść. Choć w dalszym ciągu nie wiem, kim pan jest. Ireny nie ma, poszła do
lasu. Jeśli zechce pan zaczekać, bardzo proszę.
-Pani mi się tak podejrzliwie przygląda, a ja nawet nie marzyłem o tym, żeby najpierw panią
tu spotkać. Chociaż tak naprawdę to najpierw spotkałem…
-Andrzej!
-Tak, więc jednak?
Speszyła się nieco i była śliczna z tym lekkim niepokojem.
-Ach nie, przepraszam, mój syn… Pan go może widział w ogrodzie?
-No tak, był tam taki rezolutny brzdąc, powiedział, że idzie do babci i zniknął gdzieś w
sadzie.
-Domyśla się pani na pewno, że ta wizyta nie jest dla mnie sprawą łatwą… Czy można?
Podsunął jej otwartą papierośnicę, znowu się uśmiechnęła i podała mu popielniczkę.
-W tym domu kobiety nie palą. Pan dawno zna Irenę?
-Byłem przekonany, że moje nazwisko nie jest tu obce, to ułatwiłoby mi rozmowę. To
właśnie ja, to znaczy… wtedy, to dziecko.
-Ach tak, rozumiem. Czy to trwa, cały czas, od wtedy?
-Tak. To znaczy, nie. Nie tak, jak pani myśli.
-Po co pan tu przyjechał?
-Nie spodziewałem się dobrego przyjęcia, ale… pani mi nie ułatwia tej rozmowy!
-Być może. Jestem kobietą, leży mi na sercu sprawa drugiej kobiety, nie pana. Poza tym… nie
chciałam pana urazić, jest pan gościem tego domu. Irena nie mówiła mi o panu, nigdy. Jeśli
pan ją zna tak, jak pan ją znać powinien, wie pan, że nie mówiła o panu nikomu. Znowu
sięgnął po papierosy, ale zanim zdążył zapalić, usłyszał kroki i do pokoju wszedł ojciec Irenypoznał go od razu, to była ta sama twarz, dojrzalsza tylko, mniej delikatna, męska. Teraz już
wierzył- to było ich dziecko, tych dwojga.
Kiedy sobie później przypomniał to ich pierwsze spotkanie, to badanie się wzrokiem, gdy się
nagle znaleźli twarzą w twarz, identycznej niemal budowy i niewiele różniący się wzrostem..
do licha naprawdę się zagubił, nie przypuszczał, że to będzie aż takie trudne. I dopiero Anka,
ta pozornie nieprzychylna Anka okazała się nagle sprzymierzeńcem. To pan Borucz,
powiedziała, on przyjechał w sprawie Ireny.. A potem zaproponowała, że może ona to sama
wyjaśni, ale on już się trochę pozbierał i poprosił, żeby ich zostawiła samych. A cóż ona
przeskrobała, ta moja mała, zapytał tamten dźwięcznym młodym głosem, więc zaczął mówić,
że przyjechał ze szpitala, gdzie razem pracowali- ale dalsze słowa nie przychodziły mu już tak
łatwo i trochę to trwało, zanim wyznał całą prawdę o sobie i o dziecku. Z trudem wytrzymał
tamto zdumione spojrzenie, jego oczy zarejestrowały tak dobrze znane drżenie na górną
wargą i uniesienie do skroni obu rąk, szczupłych lecz spracowanych.
-No tak, panie Borucz- powiedział tamten- i dzisiaj pan się tu zjawia, żeby nam zrobić to
wyznanie… Po co? My to już mamy za sobą, moja mała i ja, po cóż więc?
To niedokończone pytanie zawisło między nimi na długo, odpowiedział wreszcie, że po to, by
spojrzeć mu w twarz, jemu i tej kobiecie, jego żonie. A także po to, by zyskać prawo
powrotu- jutro, za miesiąc, za rok. A tamten kiwał sobie głową, pięknych słów pan używaszydził, nie dziwię się mojej córce, że zdołał pan… Panie Nowak, przerwał mu, używam
najprostszych słów, żeby powiedzieć to, co chcę powiedzieć. Raz pozwoliłem jej odejść, nie
mając zresztą pojęcia o jej stanie… Potem wyznał, że Irena nie była jego kochanką, ani
wtedy, ani teraz, że to się stało jeden raz… Jeden raz, słyszy pan? Więc skąd mógł
przypuszczać… A tamten patrzył na niego ze zdumieniem i wreszcie podsunął mu paczkę
papierosów, a kiedy już obaj palili dłuższą chwilę, zapytał, czego on właściwie chce teraz,
czy chce się z nią ożenić, czy co. A on poczuł się nagle zmęczony tym wszystkim, bo
przecież od godziny o niczym innym nie mówił, tak mu się przynajmniej zdawało.
-No, a ta mała? Cóż ona na to?- spytał tamten.
-Uciekła tu, do was.
-Anka wie?
-Tak.
-Wszystko?
-Tak.
-Pan znał ten adres?
Zaprzeczył. Wyjaśnił jak go zdobył.
Tamten zawołał swoją żonę i powiedział- to nie jest tak, jak wtedy myśleliśmy. On nie
wiedział, a teraz chce wejść do naszego domu. A ona uśmiechnęła się i powiedziała, że
przecież już wszedł.
Ojciec zadzwonił, jak co dzień, przed końcem zmiany. Potem spotkali się przy wyjściu z
portierni i razem ruszyli do domu. Zastanawiała się, czy mu powiedzieć o propozycji
Zygmunta. A może wiedział już o tym? Zygmunt był młodym wdowcem, żona mu zmarła po
krótkiej ciężkiej chorobie- trzy lata po ślubie, a dwa po urodzeniu córeczki. Czasem
przyprowadzał małą do ambulatorium- od kilku tygodni przychodził na zastrzyki- dziecko
lgnęło do niej, spragnione czułości. Powiedział: raju na ziemi to ja ci nie obiecuję, ale
zupełnie przyzwoite życie zapewnić mogę… Zerknęła na ojca, dotknęła jego ręki.
-Tatku, ten Zygmunt Nalberciak z twojej zmiany…
-Wiem, mówił mi.
-I co mu powiedziałeś?
-Żeby nie robił sobie zbyt wielkich nadziei.
-Dobrze, że mu tak powiedziałeś tatku! Ja nie chcę iść za mąż.
-At, gadanie! Zjawi się kiedyś ten właściwy, to i zechcesz! Potrząsnęła głową. Żaden
właściwy się nie zjawi, pomyślała i bezwiednie przyspieszyła kroku. Kiedy wyszli z zakrętu
zobaczyła samochód na końcu drogi, tuż przed ich domem. Kurczowo uchwyciła się ręki
ojca, zdawało jej się, że cała krew spłynęła jej nagle do serca, roztrzepotało się gwałtownie, a
potem prawie zamarło, zawołała- tatku, nie pójdę dalej, ja… ja muszę wrócić! Ale ojciec
pchnął ją do przodu.- Nie rób mi tu widowiska, ludzie patrzą. Cóż miała czynić? Ludzie… Na
wsi to się liczyło, to był argument. No więc pozwoliła się prowadzić, ale szła jak w transie, w
kółko powtarzając- ty nic nie wiesz!... A potem zza zamkniętych drzwi wypadł Andrzejek i
rzucił się ku niej jak co dzień, dźwignęła go uwieszonego jej u szyi i wpatrywała się w tamte
ręce, zaciśnięte na oparciu krzesła- zdawało jej się, że są czymś oddzielnym, nie związanym z
przynależnym do nich ciałem.
-To jest mój brat- mówiła do tych rąk- on ma na imię Andrzejek, to nie ja… to oni chcieli
takie imię, nie ja…
Anka podskoczyła, odebrała jej chłopca i nie zważając na jego głośne protesty, wyniosła go
na dwór. A ona wciąż stała z sercem trzepoczącym się w gardle i naraz krzyknęła:
-Coś takiego, doktor Borucz- zupełnie, jakby nie było tego samochodu przed domem ani tych
rą, zaciśniętych na krześle.- Anka, to jest mój były dyrektor, rozmawialiście już? A to mi
niespodzianka!- i nagle narobiła tyle zamieszania, i wcale nie spostrzegła, że przecież mówi
do ojca, nie do Anki. Ale potem wzięła się w garść i zaczęła prostować:
-Tatku, to jest…
-Słyszałem- przerwał jej, witając się z tamtym, powiedział:
-‘Panie doktorze’? Tak się do pana mówi?
Wciąż speszona, zebrała z podłogi porozrzucane klocki i chciała wymknąć się z nimi, lecz
wyrosła nagle przed nią Anka i zawróciła ją z pół drogi.
-A ty dokąd? Zostań, nie musisz mi dzisiaj pomagać w kuchni.
Jakże jej nienawidziła w tej chwili! Przezwyciężając bezzasadną niechęć zapytała, gdzie jest
Andrzej. Anka zaśmiała się.
-Jednego wyniosłam na dwór, rrryczał jak wół i pewno z żalu poleciał do babci, ale pan
bodajże też…
A „pan” wciąż stał w tym samym miejscu i trzymał się krzesła i to było straszne, tak patrzeć
na jego ręce. Uciekając od tego widoku, buchnęła twarzą w kwiaty, wstawione do Anki
reprezentacyjnego kryształowego wazonu.
-Jakie piękne róże. Nawet wiem, gdzie pan je kupił! Skąd pan wiedział, że to Anki
najukochańszy kolor?
Ojciec odsunął od niej kwiaty- No usiądź już!- powiedział, a ona myślała: dlaczego Anki?
Róże są na pewno dla niej, ale kolor jest mój… Przestraszyła się tej myśli, zerknęła na Ankęnie, ona wyraźnie zajęta była czymś innym.
-Wie pan, ten mały jest przy niej zupełnie niemożliwy. Starsza siostra to jeszcze głupszy
wynalazek niż babcia!
Kiedy już wreszcie siedzieli przy stole, Andrzej zapytał, czy nie tęskni za szpitalem. Przecież
lubiła swoją pracę, ambulatorium to jednak ni…
-Skąd pan wie, że pracuję w ambulatorium? Tatku, dlaczego ominąłeś mój kieliszek? Ja też
chcę wódki!
-A od kiedy ty pijesz?- zapytał zdumiony.
-Od pięciu lat- powiedziała.
-Nie przy mnie w każdym razie- zauważył z przekąsem.
-Tak, nie przy tobie.
Kiedy ojciec napełniał jej kieliszek, tamten powstrzymał jego rękę.
-Wystarczy- powiedział cicho.
I wtedy coś się w niej wyzwoliło. Policzki jej zapłonęły, odrzuciła głowę.
-Pan się zapomina. W tym domu nie pan będzie decydował o…
-Irena!
Zamilkła, bardziej niż Anki okrzykiem powstrzymana karcącym spojrzeniem ojca. Anka
oczywiście, jak zwykle, wyjechała z jej dolegliwościami serca, odpowiedziała prawie
niegrzecznie:
-Nieprawda, nic mi nie jest!
Zacisnęła usta, za wszelką cenę chciała się uspokoić… Kiedy ją chwytał za puls, zaśmiała się
brzydko.
-Ot, życie lekarza! Nawet nad kieliszkiem wódki nie przestaje być zawodowcem! I cóż panie
doktorze- nie doktorze, ma mi się na życie?
-Na długie lata i szczęśliwe- odparł zbyt cicho i zbyt poważnie. Podniosła swój kieliszek i
szybko wypiła. Straciła oddech… Szorstka tkanina pod policzkiem, nikły zapach znajomych
perfum, palce przesuwające się po jej włosach… Chwila to tylko, jedno mgnienie. Oderwała
głowę od jego ramienia- Zakrztusiłam się. Tatko uśmiechał się jakoś dziwnie.
-Oczywiście- powiedział- oczywiście…
A potem trącił kieliszek tamtego:
-No to co, Andrzej, wypijmy i my!
Patrzyła na nich z ogromnym zdumieniem, wciąż jeszcze nie mogła swobodnie oddychać.
-Tak- powiedział tamten- Tak, zrozumiałem!
-Ależ tatku, doktor Borucz jest chirurgiem i musi dbać o swoje ręce, a ty go zapędziłeś do
takiej roboty?!
Ze zgorszeniem patrzyła na obu mężczyzn pochylonych nad czymś, co było dziecinnym
rowerkiem. Obaj po łokcie upaprani smarem- tatko wiecznie przy czymś dłubał i u niego było
to czymś zwyczajnym, ale ten drugi dziwnie wyglądał z tym brudem, no i ubranie drelichowe
o przykrótkich nogawkach zmieniło go, był równocześnie bardziej bliski i bardziej obcy,
daleki.
-Tadeusz- mówił- ta ósemka za cholerę nie pasuje, do wieczora tego nie skręcę.
-Bo to co trzymasz, to wcale nie jest ósemka. Nie przyglądaj się, tam jest błąd, partacka
robota. Masz, spróbuj tym!- powiedział ojciec, podając mu inny klucz. Przyjął go dziwnie, jak
narzędzie przy operacji.
-Ładnie bym wyglądał, mając tak dokładne przyrządy- mruknął.
Tatko zaśmiał się, zapytał, czy poszło.
-Poszło- przyznał jakby niechętnie.
-No to zwijamy kram! Zjadłbyś co? Pić mi się chce, napiłbym się zsiadłego mleka.
-Ja też- natychmiast podchwycił ten drugi i obaj spojrzeli na nią.
Przyniosła miednicę z ciepłą wodą, umyli się z grubsza. Dała im to mleko, dobrze
wystudzone i grube kromki chleba z masłem. Potem usiadła przy nich na schodkach przed
domem. Czuła słońce na twarzy, było ciepło jak latem, choć to był już początek października.
Gdzieś u sąsiadów zapiał kogut. Zobaczyła Jędrka, biegnącego przez drogę i coś zabolało
nagle, zabolało wspomnienie- świeże, sprzed tygodnia zaledwie… Trzymał to dziecko na
kolanach, widziała ramionka ciasno oplatające mu szyję, przyciskał chłopca do siebie, może
pierwszy raz tak trzymał w ramionach dziecko- ufne, oddane, bliskie… Obce. Coś szeptali
sobie, przytuleni policzkami, chyba wreszcie wyczuł jej obecność za otwartymi drzwiami, bo
się nagle odwrócił do niej- kolana się pod nią ugięły, serce podeszło do krtani. Ponad
przytuloną głową chłopca spotkała tamte oczy, pełne nigdy nie wypowiedzianego wyrzutu,
niepokojąco wilgotne w twarzy ściągniętej, pobladłej…
Wieczorem wybrali się na spacer- bez Jędrka, który został u babci (jakoś pogodził się z tym
„Jędrkiem”, przekupiony kolejką elektryczną, no i uczciwie przyznający, że nie może być w
domu dwóch Andrzejów, bo by się wszystkim myliło). Irena i Anka poszły przodem,
kilkanaście kroków przed tamtymi dwoma. Anka wzięła Irenę pod rękę.
-Kochasz go?- zapytała po dłuższym milczeniu.
-Nie wiem- wyznała- Czasem wydaje się, że go nienawidzę. Za to, że jest właśnie taki, jaki
jest. Że nie potrafię wykreślić go ze swojego życia, pójść jakąś inną własną drogą! Jakbym
była skazana na niego. Powiedz Anka… przecież ja jestem jeszcze młoda, tak? Mogłabym
mieć to wszystko, co mają inne dziewczyny- ukradkowe spotkania , spacery we dwoje w
świetle gwiazd- zwyczajnie chodzić z chłopcem jak inne. Próbowałam, ale nie mogę. Nie
potrafię. Jemu mam za złe, że jest taki, jaki jest, a wszystkim innym- ż nie są tacy jak on.
Czasem go nienawidzę, ale wiem, że jest tym jedynym, którego mogłabym… którego
chciałabym kochać. Roześmiała się głośno, nieszczerze.- Ale ci naplotłam trzy po trzy, a ty
słuchasz tak uważnie. Nie bądź zanadto serio, Anka!
Idąc za kobietami, rozmawiali o pogodzie, o zbiorach, o sytuacji w kraju. Tadeusz opowiadał
o swojej pracy, o czekającym go w przyszłym roku remoncie domu. Trochę pomilczeli, a
potem tamten zapytał, czy się dogadali z Ireną. Zaprzeczył, dodając po chwili:
-Przecież widzisz, jak ona mnie traktuje. Jak powietrze.
-Znaczy, że nie może żyć bez ciebie.
-Stary dowcip i głupi.
-Tak, głupi- zgodził się tamten.
Dogonili swoje panie. Anka zaczęła namawiać do powrotu. Irena spojrzała na niego
wyczekująco.
-Pan też chce wracać?
-Moglibyśmy jeszcze…? Nie wzięła pani swetra, a robi się chłodno.
-Dam jej mój żakiet- zaproponowała Anka i otulając nim plecy dziewczyny, szepnęła jej
wprost do ucha: Pohamuj się, nie bądź taka osa!
Kiedy zostali sami, zapadło jakieś niezręczne milczenie. Zapytała go w końcu, czy zostaje
jutro do wieczora.
-Tak, chociażby pani na złość! Tadeusz namówił mnie na ryby…
-Tadeusz… Pan mówi o moim ojcu.
Przyspieszyła nieco i nieznacznie go wyprzedziła. Weszli w olszyny, ogarnęły ich ciemność i
chłód. Nagle się odwróciła, prawie wpadając na niego.
-Czy on wie?
-Tak.
-Pan mu powiedział, czy się sam domyślił?
-Powiedziałem.
-Kiedy?
-Już dawno, przy pierwszym spotkaniu. Pani wtedy nie było, nie wiedziała pani o mojej
pierwszej wizycie.
-Nie wyrzucił pana?
-Jakoś nie. Irena, czy to w ogóle ma sens, że ja tu przyjeżdżam stale? Czasem wydaje mi się,
że pani mnie celowo unika.
-Tak prędko się zaprzyjaźniliście, oni i pan. To oni pana zapraszają, nie ja. To jest ich dom, a
pan jest ich gościem. Czy to ma sens… dlaczego pan mnie o to pyta?
Księżyc wysunął się zza drzew, bladozłoty i zimny. Zadarła głowę do góry i stała tak w
niewygodnej pozie. Poszedł za jej spojrzeniem, niebo było niemal czarne, roziskrzone
gwiazdami. Zaczął szukać wśród nich znajomych konstelacji, ale Irena zatoczyła się lekko i
oparła o niego, a on natychmiast wykorzystał ten moment i objął ją. Zupełnie odruchowo ona
też go objęła wpół- reakcja jego ciała była błyskawiczna- sprężyło się, czujne, wyczekujące.
-Nam, dziewczynom to jest takie potrzebne, te spacery przy księżycu, wieczory we dwoje. Ja
tego nigdy nie miałam, pan mnie zupełnie pozbawił młodości.
Wciąż obejmowała go ramieniem, nie pamiętał, by to się już kiedyś zdarzyło- nie licząc
pewnego spaceru nad morzem, ale wtedy wszystko było inne nieprawdziwe.
-Irena, musimy porozmawiać.
Przerwała mu, zawsze mu przerywała tym odwiecznym kobiecym gestem- ręką zakrywając
mu usta. I oto nagle poczuł, że opuszkami palców przesuwa po jego wargach.
-Jeśli mnie pan jeszcze chce, wyjdę za pana- powiedziała cicho i zabrała tę rękę.- Chcę, żeby
mnie pan pocałował- dodała po chwili. Trochę ogłuszony zaskoczeniem, wziął jej twarz w
obie ręce i pocałował ją.
-Jeszcze.- zażądała. Usta miała gorące, suche.- Jeszcze…
Potem drobnymi pocałunkami pokrywała jego szyję i nachyloną twarz, rozpięła mu koszulę i
policzkiem przylgnęła do niego. Niecierpliwie mocował się z zapięciem bluzki, pomogła mu,
odpinając małe guziczki. Przygarnął ją do siebie, wsunąwszy ręce pod bluzkę- wciąż nie
nosiła staniczka, nagimi sutkami dotykała jego piersi, czuł ogień w żyłach, pragnął jej jak
chyba nigdy dotąd, znów ją całował, był cały w gorących wilgotnych ustach, jego ręce
przesunęły się i znalazły na jej biodrach, bliskość jej ciała sprawiała mu ból. Półprzytomny z
pożądania, sięgnął jej pod sukienkę, ręka chciwie sunęła po szczupłych udach- gdyby
uczyniła najmniejszy ruch zachęty czy sprzeciwu, wziąłby ją. Ale jej ciało było bierne i ta
bierność trochę go otrzeźwiła. Odsunął się od niej, odwrócił, nie chciał, by widziała jego
zmaganie się ze sobą, daremne wysiłki zapanowania nad rozbudzonymi zmysłami.
Niezgrabnie przeszedł kilka kroków, dobrnął do źródełka. Chlusnął sobie w twarz lodowatą
wodą i poprawił jeszcze raz, odszukał ją wzrokiem- prawie niewidoczna, trwała bez ruchu w
cieniu rosłego drzewa, obejmując jego pień i policzkiem przywierając od szorstkiej kory.
Podszedł bezszelestnie i jakiś czas stał za nią.
-Nie kochasz mnie.- powiedział.
Wolno zwróciła ku niemu twarz, dość długo przyglądała się spływającym kroplom. Potem
wyjęła mu z kieszeni chusteczkę i wytarła go, a zapinając mu koszulę zawołała:
-Ale chcę pokochać. Chcę pokochać. Chcę pokochać, słyszy pan?!
Wsunęła mu rękę pod ramię, ruszyli przed siebie jakoś dziwnie sztywno, niezgrabnie.
W ogrodzie zatrzymał ją, poprawił zapięcie bluzki i ten zsuwający się z ramion żakiet,
nabrzmiałymi wargami króciutko dotknął jej ust. Przy spóźnionej kolacji oznajmił, że chcą się
pobrać. Sprostowała:- Dla ścisłości, to ja chcę, tatku. Oświadczyłam się i zdaje się, że
zostałam przyjęta.
-Ty głupia- skarcił ją ojciec- Wiedzieliśmy o tym od dawna, jak tylko tu się zjawił pierwszy
raz.
Anka rzeczowo zapytała, kiedy chcą wziąć ślub. Powiedział, że zaraz, najszybciej jak można.
Irena sprzeciwiła się:
-Nie, podarujcie mi jeszcze parę miesięcy, chociaż do wiosny, to tak niedługo!
-Będzie jak zechcesz- zgodził się natychmiast, ale Tadeusz zareagował dość żywo:
-„Podarujcie mi”… co ty wygadujesz, moja mała? Zupełnie jakby cię kto zmuszał! No i
dlaczego do wiosny, czy nie byłoby lepiej w święta, na Boże Narodzenie?
Widział, jak drgnęła, zatrzepotała rzęsami. Potem spotkał jej wzrok, zwilżyła wargi. Wciąż
patrzyła na siebie- Boże Narodzenie, gwiazdy, łuk Oriona, skrzydła motyla, najpiękniejsza
noc…
-No co jest, co tak zaniemówiliście? Tadeusz patrzył na nich, potem wzruszył ramionamiWiosna, to wiosna, co mi tam, to wasza sprawa. Myślałem tylko…
Irena głośno przełknęła ślinę i odetchnęła głęboko.
-Ja… Jeśli wam się wydaje… Dobrze, niech będzie w święta.
Potem wstała, wyciągnęła rękę po jego pustą szklankę.
-Zrobię panu jeszcze herbaty.
Anka pierwsza zaczęła się śmiać, po chwili przyłączył się Tadeusz, potem i jemu wargi
zadrżały. Irena zatrzymała się i zawróciła. Popatrzywszy na nich, odstawiła szklankę.
-Ale ja przecież nie mogę do pana mówić „ty”!
Kucnęła nagle przy nim i ukryła twarz w jego dłoniach.
-Czy musimy się teraz przy was pocałować?- spytała żałośnie. Podnieśli się oboje, był
wzruszony i nie bardzo umiał to ukryć. Pocałował ją w usta, w jedną i drugą rękę, jeszcze raz
w usta, długo.
-Będzie, jak zechcesz. Zawsze będzie, jak zechcesz, tylko już nigdy więcej nie mów do mnie
„panie doktorze”!
Irena siedzi zamyślona przy oknie, książka na kolanach jest tylko pretekstem do zadumy.
Spogląda na zegar- jeszcze dwie godziny. Tylko dwie godziny, potem znowu się zacznie to
samo: stały repertuar wspólnych dni i koszmar wspólnych nocy. To było złe od samego
początku… Nie, nie od początku (co zresztą było początkiem między nimi?)- od tamtego
wieczora, kiedy po wyjściu z koncertu zgodziła się wstąpić do niego. Był czuły, delikatny,
trochę tańczyli- to mógł być miły wieczór. Ale potem zadzwonił telefon. Wyciągnęła rękę i
zanim jej z uśmiechem lecz zdecydowanie odebrał słuchawkę, zdążyła usłyszeć tamten głos,
tamto „hal”. „Jestem zajęty- powiedział- jutro, pojutrze, kiedy zechcesz, byle nie dziś”.
Zapamiętała tamten głos i jego zasępioną twarz. Zatrzymał się wtedy, nagle się zmienił- był
szorstki i zły. Wziął ją zupełnie ni przygotowaną, wtargnął w nią brutalnie, chociaż się
uparcie broniła. Uległ przecież wreszcie zmęczona, upokorzona, obezwładniona ciężarem
jego gorącego ciała. Rozdygotana, skulona w kłębek czekała rana. Ale zmęczenie zmogło ją
wreszcie, zasnęła. Kiedy się obudziła, klęczał przed tapczanem i całował jej stopy. Wciągnęła
je szybko pod kołdrę, patrząc na niego z przerażeniem. „O co ci chodzi- zapytał- nie bądź
śmieszna, przecież to tylko jeszcze kilka dni”… Poczuła wtedy w sercu chłód i lęk, który jej
nie opuścił do dziś, rozrastał się- każdy dzień był gorszy od poprzedniego, każdej nocy
oczekiwała z większym przerażeniem… od tamtej począwszy, która miała być nocą poślubną,
a nią nie była. Wesele odbywało się na wsi, u tatka. Może i nie było warunków na taką noc?
Chciał to nadrobić następnego dnia, w samo południe, kiedy ojciec i Anka wyszli do kościoła,
a Jędrek był u babci… W pobliżu okna stała choinka, słońce świeciło prosto na nią,
roziskrzając kolorowe bombki… Myślała, że go razi i dlatego zaciągnął zasłonki… Była
pielęgniarką, miała już wtedy za sobą wielomiesięczny staż pracy w szpitalu i zdawało jej się,
że ciało mężczyzny nie ma dla niej tajemnic. Ale kiedy go wówczas zobaczyła rozebranego,
w stanie silnego podniecenia erotycznego… No cóż, tego jednak nigdy wcześniej nie widziała
To był szok. Może gdyby jej wtedy okazał trochę zrozumienia, trochę czułości… Ale on był
tylko niecierpliwy, chciał to zrobić szybko, póki byli sami. Nie mógł wprowadzić członka do
jej obkurczonej pochwy, denerwował się. Ona płakała… Próbował potem jeszcze raz,
wreszcie dał spokój. Podróży poślubnej także nie mieli, zaraz po świętach musiał wrócić do
szpitala, do pracy. Panicznie bała się kolejnej próby zbliżenia, ale jakoś minął dzień i wieczór.
Zasnęła. Zbudziła się w nocy, mając go na sobie i w sobie- no widzisz- mówił- widzisz,
wszystko jest dobrze. Może jemu było dobrze, jej na pewno nie. Myślała- wróci do pracy,
wypełni czymś to swoje życie. Nie zgodził się.
-Stać mnie na to, żeby cię mieć w domu, dla siebie- powiedział ze śmiechem. Ale to nie był
dobry śmiech.
Bywały dni, kiedy coś się zdawało zmieniać, był delikatniejszy pogodniejszy… Trwało to
zwykle krótko, wystarczyła czasem mała pieszczota, przelotny dotyk rąk, muśnięcie warg- i
wszystko znowu stawało się gwałtowny, złe. Kiedyś- była wtedy wyjątkowo
niedysponowana- rzuciła mu w twarz słowa, których potem żałowała: Ja tobie nie jestem
potrzebna, ty w ogóle nie potrzebujesz żony, wystarczyłaby ci gosposia i prostytutka, czy
raczej- według twoich potrzeb- w odwrotnej kolejności- płacisz i bierzesz, kiedy chcesz…
Nie wrócił wtedy do domu, pierwszy raz zostawił ją na noc samą w tym domu.
-Czy nakrywać, proszę pani?
Wyrwana z zadumy, nagłym wejściem gosposi, przez nieuwagę zrzuciła z kolan książkę i
natychmiast poczuła się tym upokorzona.
-Tak, proszę. Potem jest pani wolna, pani Wistulowa. Sama podam do stołu.
-Jak pani każe- odpowiedziała tamta po chwili. Zawsze odpowiadała z maleńkim
opóźnieniem, jakby jeszcze czekała na dalsze słowa lub analizowała te już usłyszane.
-Otworzyć świeżą butelkę wina czy…
-Po co?
-Pan doktor zawsze do ryby pije białe wino.
Krew jej napłynęła do policzków, czuła że się czerwieni.
-Dobrze, niech pani poda.
Tamta leciutko pochyliła głowę i wyszła równie bezszelestnie jak się zjawiła… Drażniła ją
świadomość stałej obecności tej kobiety- niby dyskretnej, grzecznej, pełnej godności, a
przecież raz po raz raniącej ją takim właśnie „pan doktor zawsze” lub „pan doktor nigdy”.
Kiedyś się przecież zdobyła na odrobinę samowoli i mimo zdecydowanego wystąpienia
tamtej (pan doktor w domu pacjentów nie przyjmuje) wpuściła pewnego chłopca, szukającego
pomocy. Po dwóch nie przespanych nocach „zaliczył” trzy kolejne przychodnie i w żadnej go
nie przyjęto, gdyż albo go kierowano na niewłaściwy rejon, albo też znowu nie było
odpowiedniego lekarza. Uczciwie się przyznał, że ten właśnie adres wybrał zupełnie
przypadkowo z książki telefonicznej, nigdy przedtem nie spotkał się z tym nazwiskiem.
Wbrew jej najgorszym przewidywaniom Andrzej bardzo spokojnie zażądał przygotowania
narzędzi i środków opatrunkowych. Zabieg nie trwał długo i przyniósł chłopcu
natychmiastową ulgę. Andrzej zdobył się nawet na żartobliwą uwagę, że ‘karateka, a syczy z
bólu i odwraca oczy na widok noża chirurgicznego’. Chłopiec pokuśtykał do drzwi i zapytał
ile płaci. Andrzej popatrzył na nią z jawną niechęcią, odwrócił się na pięcie i wyszedł z
jadalni. ‘Nic’ powiedziała, czując, że się rumieni. ‘Przyjdź pojutrze, zmienię ci opatrunek’.
W trakcie podawania obiadu Andrzej zwykle milczał. Tym razem zwrócił Wistulowej uwagę,
że nic się przecież nie zmieniło, powinna pamiętać raz na zawsze o wydanym zakazie
wpuszczania pacjentów do domu. ‘Dla chorych jestem w szpitalu, z własnego domu nie
zamierzam robić przychodni’.
Gosposia wysłuchała go z uwagą i odpowiedziała grzecznym ‘tak jest panie doktorze’.
Dławiąc się upokorzeniem przyznała się, że to nie pani Wistulowa, a ona go wpuściła.
Gosposia udała, że nie słyszy, Andrzej także przemilczał jej słowa.
-Przecież dobrze wiedziałeś, że to ja, dlaczego do niej skierowałeś tę uwagę- zawołała po
wyjściu tamtej.
-Tobie muszę wybaczyć, ale ona powinna wiedzieć, jakie są zwyczaje tego domu.
Drgnęła, spojrzała na zegar- tak, to on. Nie dzwoni, zawsze otwiera własnym kluczem.
Chłodny dotyk warg na policzku, chłodne palce przesuwają się po jej szyi… Wspólny obiad,
wymiana grzecznościowych zdań:
…Tak, wypogodziło się wreszcie… Jeszcze sałatki? Ależ proszę cię… Nie, ja nie, dziękuję…
Czy coś nowego? Niespecjalnie. Jurek Leszkiewicz przewrócił się w wannie, złamał palec u
nogi… W piątek w filharmonii gościnnie wystąpi…
Niby wszystko jest jak co dzień, a przecież… to nieuchwytne ‘coś’ w jego zachowaniu.
Zmęczenie? Zdenerwowanie? Irena obserwuje go dyskretnie, wyczuwa, że tym razem to jej
nie dotyczy. A więc coś w pracy, w szpitalu? Nieudana operacja? Czy też… nieudane
spotkanie? –Jestem zazdrosna- myśli- Nie kocham go, chyba go nie kocham, a jestem
zazdrosna.
… Nie, to nie to. Znowu ukradkiem zerka w jego stronę. Coś się załamuje w niej, szybko
wyciera ręce i idzie ku niemu, nie wie, co chce zrobić, dotknąć go, położyć mu rękę na
głowie… Potyka się o jego spojrzenie, mija go, przechodzi obok. Szukając chwilowego
zajęcia dla rąk poprawia firankę. Odwraca się, widzi teraz tył jego kształtnej głowy, lekko
pochylonej, jakby się wsłuchiwał w coś.
-Co ci jest?
Głos jej się łamie, mimo to powtarza pytanie. Andrzej sięga po papierosa.
-Oczywiście nic- odpowiada- dlaczego miałoby mi coś być?
-Przecież widzę.
Teraz dopiero pociera zapałkę, przypala papierosa. Przygląda się płonącemu drewienku, kiedy
ogień już mu sięga palców, gasi go energicznym machnięciem ręki.
-Jesteś przewrażliwiona, jak zwykle.
-Dlaczego mnie odtrącasz?!
Pierwszy raz od wielu tygodni sama zbliża się do niego. Stając za nim obejmuje go, dotyka
czołem jasnych włosów. A on milczy, pali i milczy. Dopiero po dłuższej chwili podnosi rękę i
głaszcze jej ramię. Mówi:
-Wiesz, kiedyś zanim wchodziłem na blok operacyjny, zawsze czułem cię przy sobie. A teraz
nie ma cię przy mnie.
-Dlaczego nie pozwalasz mi być przy sobie?
Gasi papierosa, potrząsa głową.
-Nie o to chodzi. Dobrze wiesz, że nie o to. Mijamy się. Po prostu się mijamy, jak obcy.
-Zapominasz o jednym: kiedyś znaczyłam dla ciebie coś, tak mi to przynajmniej pozwalałeś
odczuwać, a dziś… Wyznaczyłeś mi bardzo maleńką rolę w swoim życiu, Andrzej. I to w
dodatku rolę, do której ja się chyba nie nadaję.
-Jesteśmy zdaje się znowu na najlepszej drodze do jednej z naszych szalenie inteligentnych
rozmówek. Jeśli potrafisz, zaoszczędź mi tego, chociaż dziś. Miałem naprawdę ciężki dzień.
Irena załamuje się- znowu poniosła porażkę. Gorące łzy napływają jej do oczu, czuje się
upokorzona, niepotrzebna. Szybko wychodzi do kuchni. I nagle narasta w niej bunt.
-Wychodzisz?
-Tak.
-Dokąd?
-Dokądkolwiek.
-Po zakupy? Podwieźć cię?
-Nie, nie po zakupy. I nie musisz mnie podwozić, jeszcze nie zapomniałam, jak się wchodzi
do tramwaju czy autobusu.
Mówiąc poprawia włosy i wychodzi do przedpokoju. Czeka by się odsunął od drzwi. Nigdy
nie potrafił udawać, ma teraz w twarzy wypisane wszystkie miotające nim uczuciazaskoczenie, nieufność, zazdrość? Tak, zazdrość.
-Wypuść mnie, chcę już iść.
-Zaczekaj, pójdę z tobą!
-Nie.
-Nie chcesz?
-Nie chcę.
Ta jego twarz!!!
Nie może dłużej patrzeć na niego, opuszcza powieki. Wargi jej zasychają, serce się tłucze
wysoko za mostkiem- szybko, coraz szybciej… Opanować się. Nie zdradzić wzruszenia,
wytrwać, jak wytrwać?
… Teraz podniesie rękę, rozcapierzonymi palcami przegarnie włosy.
-Do kogo idziesz?
-Czy ja ciebie pytam, od kogo wracasz?
Odsunął się wreszcie, wybiegła, potknęła się na schodach, zawisła na poręczy, wciąż czuła
jego spojrzenie- szybko, szybko uciec od tego spojrzenia, od tego domu, jak najdalej stąd!!!
Wypadła na ulicę, prosto pod zajeżdżający samochód pogotowia, zahamował z piskiem opon,
oparła się o maskę wozu, odskoczyła, przez łzy dostrzegła przerażony wzrok kierowcy, biegła
dalej- zapłakana, prawie ślepa, potrącana, zagubiona, sama, sama w tym wielkim mieście.
-Irena?
Podniosła głowę, wierzchem dłoni przetarła oczy, rozmazując łzy- Piotrze, och Piotrze!
-Irena, to na pewno ty? Gdzie się podziewałaś, tyle miesięcy, już prawie rok?
Próbowała się uśmiechnąć do niego, podała mu dłoń- jego wzrok zatrzymał się na złotym
krążku.
-Wyszłaś za mąż? Za kogo? Chodź usiądźmy gdzieś, płakałaś, Irena?
Wziął ją pod rękę, wprowadził do kawiarni, mimo tłoku jakoś zdobył zwalniający się stolik.
-Płakałaś? Masz kłopoty? Powiedz, opowiadaj, jak żyjesz, tyle czasu…
-Pozwól mi słuchać, Piotrze, ty opowiadaj. Co z nogą? Już zupełnie dobrze, jak widzę.
-Tak, no więc ta ostatnia operacja wtedy w sierpniu, ciebie nie było w szpitalu, ale dziękuję za
pamięć i za pozdrowienia.
-Za pozdrowienia?
-No tak, przecież mi wtedy przekazałaś pozdrowienia, nie pamiętasz? Byłem zaskoczony,
doktor Borucz przyszedł pod wieczór i…
-Doktor Borucz?
-No tak, co jest, Irena… Coś nie tak?
-Piotrze, muszę ci powiedzieć… to jest mój mąż.
-Gdzie?
-Nie tu, Piotrze. Doktor Borucz jest… jest moim mężem.
-Mój Boże Irena?
Długie jest to milczenie i badanie wzrokiem jej twarzy.
-Zaskoczyłaś mnie dziewczynko! Tego się nie spodziewałem!
-On czy inny… jakież to może mieć znaczenie dla ciebie?
-Zasadnicze, dziewczyno! Zasadnicze.
-Nie rozumiem, Piotrze?
-Och wiesz- dotknął ręką twarzy, nigdy przedtem nie zdobył się na podobny gest- gdyby to
był ktokolwiek inny, próbowałbym cię poderwać, ale jemu…
Potrząsnął głową, przytrzymała jego rękę przy sobie.
-To i spotkać się pewno ze mną nie zechcesz?
-A ty zechcesz?
-No wiesz… tak, raczej tak.
Jego bardzo jasne oczy śledziły każde drgnienie jej rzęs.
-Irena, coś nie tak z wami?
Zawahała się- moment tylko.
-Wszystko w porządku, Piotrze. Po prostu mam teraz dużo wolnego czasu, bardzo dużo
wolnego czasu.
Gniewny błysk pociemniałych oczu, pionowa bruzda między brwiami. Drgające nozdrza,
cienka kreska warg. Szelest gazety, składanej z furią.
-Gdzie byłaś?!
Kleszczowy uchwyt palców na jej szczupłych ramionach, wściekłością wykrzywiona
pobladła twarz.
-Gdzie byłaś?
Chwieje się potrząsana jego silnymi rękami. Przerażeniem rozszerzające się źrenice.
Szamotanina serca, ciężkie, głuche skurcze, coraz bardziej bolesne. Strach, obłędny strach…
Kolacja. Jego ulubione naleśniki z serem. Zdecydowane: Nie będę jadł, nie jestem głodny!
Łzy pod powiekami, z trudem wstrzymywane.
Wytargowane zmywanie naczyń (Po co to robisz? Tyle razy mówiłem, żebyś się nie dotykała
do brudów, za coś chyba płacę Wistulowej! Chcesz ją upokorzyć, dając do zrozumienia, że
jest tu teraz niepotrzebna?!)
Kąpiel. Noc, kolejna noc. Szeroki tapczan, chłodna pościel. Gorący szept:
-Kochaj mnie, kochaj mnie!
Nerwowe drżenie kolan, trąconych jego nogami.
-Nie odsuwaj się, jesteś moją żoną, mam przecież prawo do tej odrobiny czułości! Obejmij
mnie, proszę cię! Nie leż przy mnie jak…
Wspomnienie tamtej wściekłej twarzy. Nowa fala przerażenia i lęku. Głośne, suche łykanie.
-Nie… Niewygodnie mi, przygniatasz mi ramię, jesteś taki ciężki.
-Przecież lewego ramienia ci nie przycisnąłem, nie musiałaś go chyba zabierać! Połóż mi rękę
na plecach, obejmij chociaż tak! Teraz dobrze?
Cichutkie „tak” natychmiast scałowane z jej warg. Niecierpliwe dążenie do zbliżenia. Jej
nikły opór, wreszcie godzenie się jak z czymś nieuniknionym.
-Czego ty się boisz, no powiedz, czego się boisz? Przecież nie robię ci nic złego!
Rozpaczliwe wtulenie się w nią, głośny oddech, brzmiący jak wstrzymywany jęk. I znowu to
jej suche przełykanie.
Długo siedziała przy telefonie, zanim wreszcie wybrała ten numer. Stary Janus nie zdziwił
się, słysząc jej głos, utrzymywali ze sobą jakieś luźne więzy towarzyskie, czasem składali
sobie wizyty.
-Panie ordynatorze- zapytała- nie ma przypadkiem naczelnego u pana?
Roześmiał się- Co za tytułomania- powiedział- Andrzej już poszedł do siebie, na pewno go
tam znajdziesz.
To tylko chciała wiedzieć. Znając względnie dobrze jego zwyczaje była niemal pewna, że nie
przyjmował nikogo o tej porze. Mimo to postała chwilę za drzwiami, niepotrzebnie
nasłuchując- były przecież dźwiękoszczelne. Siedział przy biurku, miał przed sobą szklankę
kawy i jakieś papiery, po lewej ręce bukiet kwiatów, obok tę srebrną papierośnicę
‘Andrzejowi’… Jeden krótki moment wpatrywał się w nią nieruchomym wzrokiem, potem
szybko wstał i wyszedł jej naprzeciw. Zapytał, co się stało i musnął wargami jej dłoń.
Potrząsnęła głową, powiedziała, że nic, po prostu przyszła go odwiedzić, tak dawno tu nie
była…- Nie przeszkadzaj sobie, pij kawa ci stygnie.
Stanąwszy przy ‘gościnnym’ fotelu, rozglądała się po jakże znajomych sprzętach, potem
zatrzymała wzrok na tej wysokiej barczystej sylwetce odzianej w biały fartuch, troskliwie
wczoraj przez nią wyprasowany, zauważyła maleńką granatową plamkę na górnej kieszoncejakiś odprysk atramentu zapewne, przedtem go nie było. Kiedy się odwrócił wracając na
swoje miejsce przy biurku, zobaczyła zbyt luźno związane troki. Poprawiała je kiedyś, przed
wiekami. Tak, to znowu był on, był jakiś bliższy tu, w tym pomieszczeniu, w tym fartuchu,
jakiś bardziej na miejscu. Obejrzał się, może wyczuł jej taksujące spojrzenie.
-Tak ładnie wyglądasz w białym fartuchu- powiedziała- I jak zwykle masz źle zawiązane
troki. Chodź poprawię ci.
Nie wiedziała, jak to się stało: nagle miała na ustach jego wargi. Oczy miał zamknięte i twarz
tak całkowicie oddaną, odartą z wszelkiego udawania, dziecinnie bezbronną i nieśmiałą, pełną
słodyczy i wtedy pierwszy raz zdała sobie sprawę ze swojej władzy nad tym dużym
narzucającym jej się ciałem. Przez jedno mgnienie pomyślała, że mogłaby to wykorzystać, ale
on właśnie wtedy nieznacznie uniósł powieki i sprężył się cały, nie było już tego zapamiętania
się, tego rozkoszowania, był to już znów jej pan i władca. Stanęła za nim, kiedy usiadł.
Zamiast poprawić, rozwiązała te tasiemki, przyłożyła rękę do policzka. Przytrzymał ją:
-No mów, słucham.
-Chciałabym pojechać do domu.
-Do… dokąd chciałabyś pojechać?
-No, do tatka.
-Ale po co?
-Zwyczajnie, stęskniłam się za nimi.
-Kiedy chcesz jechać? Na jak długo?
-Na kilka dni.
-To znaczy?
-Chociaż cztery, pięć.
-A więc cztery. Kiedy?
-Choćby jutro.
-Żartujesz! Przecież nie mogę tak z dnia na dzień…
-Ale to ja chciałam jechać, nie ty!
-Sama?
-Pozwól mi, proszę!
Wysunął szufladę, żeby schować teczkę z dokumentami, wtedy zauważyła tę fotografię,
zanim ją zdążył nakryć: jej roześmiana twarz, w rękach wielki bukiet róż. Odsunęła jego dłoń,
wzięła to zdjęcie, nigdy go nie widziała, zapomniała, że Wojtek wtedy pstryknął,
zapomniała… Teraz wróciło wspomnienie- jeden taniec, jedna noc, jakiś wiersz, potem życie,
życie, całe życie???
-Nigdy mi nie pokazałeś…
Odebrał jej fotografię, wrzucił do szuflady, przekręcił kluczyk.
-Po co? Masz siebie w lustrze, powinno ci wystarczyć.
-Masz mnie w naturze, też ci powinno wystarczyć.
Obrócił się do niej, szarpnął za ramiona, zmusił do patrzenia na siebie.
-Ale nie wystarcza! Nie wystarcza, rozumiesz?!
Tylko dwa dni byli u tatka i u Anki. Byli- bo przecież nie puścił jej samej. Ociec zagarnął go
zaraz dla siebie, mieli jakieś swoje męskie rozmowy, właściwie pierwszy raz słyszała
Andrzeja dyskutującego z taką pasją o sprawach innych niż zawodowe.
Do niej tatko miał tylko jedną uwagę- że mogłaby się czasem jakimś zdaniem dopisać do
Andrzejowych listów, a nie wyłącznie się ograniczać do pozdrowień kreślonych jego ręką…
Pierwszego dnia trochę poszalała z Jędrkiem, następnego pomogła Ance przy szyciu sukienki.
A teraz stała w swojej sypialni przed lustrem i przyglądała się sobie: usta miała spierzchnięte
i błyszczące oczy z sinymi podkówkami, przesunęła ręką po wciąż pobolewającym brzuchu,
dotknęła piersi rozpychających bluzeczkę- to już trzecia, którą przymierzała, a wszystkie
rozchodziły się na przodzie, choć przecież nie przytyła, wciąż ważyła te swoje panieńskie 56
kilo. Kiedy wracali stamtąd, gdzieś po drodze zapytał, dlaczego nie chciała zostać dłużej. ‘Nie
wiem’ odpowiedziała, a kiedy po dalszych minutach milczącej jazdy raz po raz obrzucał ją
uważnym spojrzeniem, wyznała cicho, że tam już nie jest jej dom. ‘Ani w ogóle nigdzie’pomyślała z rozgoryczeniem.
-Pomóc ci?
Drgnęła. Zaabsorbowana sobą, nie zauważyła jego wejścia. Zatrzymał się za nią, położył ręce
na tych sterczących wypukłościach, ścisnął- zagryzła wargi, żeby nie syknąć z bólu. Nie
widział tego grymasu, wtulił się w nią, jego gorący oddech owionął ją, usta zachłannie
całowały szyję i szczupły kark, palce przebierały wśród guziczków tej za szczupłej bluzeczki.
Uporał się wreszcie z zapięciem i już jego ręce tam są i oddech mu się rwie, i już jest cały
wielkim pożądaniem. Przewraca ją na tapczan, szarpie się z bielizną, nie ma sensu walczyć z
tym i tak wygra, zawsze wygrywał- żeby tylko nie zaraz, nie teraz, jeszcze nie, jeszcze nie…
Andrzej, och Andrzej!! Rozwarte do krzyku usta wczepiła w jego ramię, zacisnęła zęby,
syknął z bólu, nie przerwał, jak długo, jak długo?? Ogień w piersiach, ogień w brzuchu, w
całej miednicy ból, szarpiący, żywy ból. Andrzej, Andrzej!!
-Oszalałaś? Dlaczego to zrobiłaś?
W jego rozleniwionym głosie nie ma złości, kiedy ogląda ślad zębów na ramieniu- teraz jest
łagodny, miły, dobry. Nie widzi jej bólem skrzywionej twarzy, przymknął powieki.
Całkowicie odprężony, spokojny, twardymi wargami leciutko całuje jej palce, każdy osobno.
Dużą ręką delikatnie głaszcze jej ciało. Teraz- myśli. Teraz. Dlaczego nie przed?
Zmęczona, poddaje się wreszcie tym pieszczotom, uspokaja, walczy z chęcią przytulenia się
do niego- nie, nie zrobi tego, zbyt łatwo się podniecał, nigdy nie miał dość, obawiała się, że
za chwilę powtórzy wszystko jeszcze raz.
-Piersi ci urosły, zauważyłaś? Zrobiłaś się piekielnie zgrabna.
-Andrzej, proszę cię…!
Pochylił się nad nią, opacznie sobie tłumaczy jej grymas.
-Zmęczona?
-Tak.
-Masz dość?
-Tak, och tak!!!
Całuje jej oczy, czoło.
-Dlaczego nie kupisz sobie czegoś nowego, hm?
W głosie ma wciąż to słodkie rozleniwienie, w bardzo teraz jasnych oczach- zadowolenie,
spokój, które ją upokarzają.
-Za co?- pyta półgłosem, drżącym nutką oburzenia i lęku.
-Noo, bez przesady! Na brak pieniędzy chyba raczej nie możemy narzekać?
-My? Czy ty?
Uśmiech, który przywołała, nie przychodził jej łatwo.
-Andrzej, czy ty sobie w ogóle nie zdajesz sprawy z tego, jakim upokorzeniem jest dla mnie
zwracanie się do ciebie o pieniądze?
Patrzył na nią wielkimi, zakłopotanymi oczami. Nie- myślała, on naprawdę nad tym się nie
zastanawiał. To nie jest jego wina, nigdy nie myślał o pieniądzach- nie musiał myśleć, po
prostu je miał.
-O czym ty mówisz, u licha? Czy moje pieniądze nie są także twoimi? Przecież jesteśmy…
-Bzdura, Andrzej! Tylko mi przypadkiem nie wyjeżdżaj z bajeczkami o wspólnocie
małżeńskiej i czymś podobnym.
Wysunęła się z jego ramion, nie przytrzymał jej, jak to zwykle czynił. Odwróciła się mówiąc
wodziła ręką dookoła:
-Każdego dnia odczuwam to od nowa: tu nie ma nic mojego, nic! Wszystko jest twoje, ze
mną włącznie! Jestem twoją własnością, jak to wszystko mieszkanie, meble. Jestem tak samo
opłacana i tak samo traktowana, nie jestem człowiekiem, jestem rzeczą przedmiotem, jak
książka, po którą się sięga dla rozrywki, jak tapczan. Nikt nie pyta tapczanu, czy wolno na
nim…
-Irena!
-Jestem może tylko bardziej kłopotliwa, bo mówię, czasem jeszcze mówię…
Podniósł się, odruchowo coś tam poprawił przy koszuli i spodniach, przeniósł wzrok na jej
twarz. Uciekła oczami, zawiesiła się nimi gdzieś na suficie.
-Całe życie byłam panią siebie, zdana na własne siły, na własne zarobki, czasem było…
najczęściej było mi bardzo ciężko, ale miałam przyjaciół, którzy mnie lubili i szanowali,
miałam pracę, którą kochałam i było mi dobrze. A ty mi wszystko zabrałeś, zabrałeś mi
wszystko, nie dając nic w zamian poza nazwiskiem i tymi pieniędzmi dokładnie wyliczonymi,
aby starczyło na życie na jakimś tam poziomie, tymi pieniędzmi, które bym ci chętnie cisnęła
pod nogi, gdybym miała własne! Nie dałeś mi nic, co choć w części wypełniłoby mi pustkę w
moim życiu, co…
-Inne kobiety byłyby szczęśliwe, mając to co ty!
-Ale nie z nimi się ożeniłeś, tylko ze mną!
-I nie każ mi tego żałować.
Po co to powiedział, po co? Klęczy teraz przy niej, ukrył twarz na jej kolanach- wybacz miszepcze- ja tego nie powiedziałem, nie chciałem, słyszysz?
-Nie dałeś mi nawet siebie, dajesz mi tylko swoje ciało, które mi sprawia ból, nie masz
szacunku dla mnie jako mąż, nie masz litości nawet jako lekarz!
Rozpłakała się- głośno, dziecinnie. Zepchnęła jego głowę ze swych kolan, zaciśniętymi
pięściami chciała powstrzymać łzy, podał jej chusteczkę, wzięła ją odruchowo i rozpłakała się
jeszcze bardziej. Chciał ją objąć, przytulić- odepchnęła go, pięściami bijąc w piersi.
-Nie dotykaj mnie, nie chcę! Każde twoje dotknięcie kończy się tym samym, a ja już nie
mogę!!!
…Tak to prawda, wiedział o tym doskonale: odtrącany, niechciany- nienawidził jej ciała za
to, że mu się nie mógł oprzeć. Mimo jawnie okazywanej niechęci, wbrew rozpaczliwej
czasem obronie- każde dotknięcie budziło w nim pożądanie, nie umiał z nim walczyć.
-Aż tak bardzo ci ze mną źle?
Nie chciał tego pytania, wyrwało mu się. Był dobrym kochankiem, o tym też wiedział.
‘Dobrym dla kogo?’ pomyślał szybko, niechętnie. Siedzą teraz obok siebie, niemal opierają
się o siebie ramionami, a są tak daleko, jakby ich dzielił gruby mur.
-Irena, skoro już powiedziałaś tyle…- zakaszlał nerwowo, głos miał chrapliwy, pękniętydoprowadźmy tę rozmowę do końca, tego nie można tak zostawić! Czy jest ktoś inny?wyrzucił to pytanie z siebie, prawie nie poznając własnego głosu. Irena zaczerwieniła się
gwałtownie po szyję, po obnażone piersi, na które teraz dopiero narzuciła tę niecierpliwie
ściągniętą z niej bluzkę i zaprzeczyła ruchem głowy.
-Po prostu nie odpowiadam ci jako partner, czy tak?
Jego spojrzenie sprawiało jej ból, przymknęła oczy.
-Nasze małżeństwo- szepnęła- to był błąd, jednak nie trzeba ci było żenić się ze mną.
Nie trzeba ci było…Jakie to głupie, myślał, jakie głupie… Przyczyną zwolnienia akcji serca
jest spadek adrenaliny, nie trzeba ci było… to wcale nie to, niemiarowość serca spowodowana
też bywa… Odetchnął głęboko, serce powoli wpadało w normalny rytm.
-A więc jednak różnica wieku?
Tkwiło to w nim jak zdrada i wciąż przypominało o sobie. Myślał, że zaprzeczy, chciał, żeby
zaprzeczyła, liczył na to.
-Nie wiem- powiedziała- nie wiem! To ty powinieneś wiedzieć. Różnica… może wieku.
Może temperamentu czy doświadczenia. Tak, chyba tak. Twoje kobiety… W twoim życiu
były różne kobiety. W moim jesteś tylko ty. Pierwszy i jedyny.
-Czy myślisz, że z innym byłoby ci lepiej?
-Nie wiem, skąd mogę wiedzieć? Nigdy innego nie było i wcale nie chcę, żeby był. Twoje
kobiety… one po prostu były bardziej doświadczone, to tylko miałam na myśli. To, co ty
robisz ze mną, do czego mnie zmuszasz… Mnie to przeraża! Nie wiedziałam, że być żoną to
znaczy godzić się na… to wszystko, co ty ze mną wyprawiasz, to się nie mieści w moim
pojęciu o moralności. Poza tym… sprawiasz mi ból, fizyczny ból. Chyba jestem chora,
widzisz przecież, są dniu, że ledwie trzymam się na nogach, a jeśli ty wtedy… Co ty zresztą
widzisz! Jesteś podobno jednym z najlepszych lekarzy w mieście, ale dla mnie już dawno
przestałeś być lekarzem… Przepraszam cię Andrzej, rozgadałam się, a ty pewno chciałbyś się
zdrzemnąć, jak zwykle. Przepraszam.
-Co ci jest?
-Mówiłam już.
-Czy tylko podczas?
-Nie, nie tylko, choć wtedy najbardziej. Zresztą trudno mi mówić…
-Zbadać się oczywiście nie pozwolisz?
-Nie tobie w każdym razie.
-Bolą cię piersi?
-Tak, nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo.
Chwycił jej rękę, przytrzymał.
-Czy dlatego mnie unikasz? Chowasz się po kątach, nie chcesz mnie? Dlatego jest ci źle?
-Nie wiem, nie wiem! Chyba powinnam iść do lekarza, właściwie już dawno miałam ten
zamiar, ale… To nazwisko, Andrzej. Przecież kto w tym mieście ma coś wspólnego z
medycyną zna to nazwisko. Jeszcze teraz po twoich publikacjach, po audycjach…
-Na pewno nie jest to nazwisko, którego musiałabyś się wstydzić.
-Ja, być może. Ale ty? Jeśli wyznam lekarzowi, że mnie cały czas zmuszałeś do…
-Przestań! Skoro jesteś taka subtelna, mogłaś przecież podać swoje panieńskie nazwisko lub
jakiekolwiek, żaden lekarz u siebie w domu, czy w spółdzielni nie zagląda pacjentkom do
dowodu osobistego.
-Nie pomyślałam o tym.
Wychodząc do swojego pokoju Andrzej zatrzasnął za sobą drzwi. To było nowe, nigdy tego
nie robił… Gorąca wilgoć znowu zapiekła ją pod powiekami, ostry świdrujący ból przeszył
pod lewą piersią… Nerwica- pomyślała. Boże, jaka jestem znerwicowana.
Podskoczyła pod nagłym dotknięciem- nie zauważyła jego ponownego wejścia. Prawie
spokojnie powiedział, żeby się ogarnęła, zawiezie ją do lekarza. Stał nad nią wielki i zwalisty,
z opuszczonymi ramionami, jego twarz pozbawiona była jakiegokolwiek wyrazu. Dopiero po
chwili pojęła sens jego słów.
-Do lekarza? Teraz?! Ty chyba oszalałeś… Andrzej, Andrzej ja jeszcze jestem pełna ciebie, a
ty mi każesz…?
Odwrócił się, nie chciał, by widziała, że twarz stanęła mu w płomieniach… Doprowadzany
do szału jej biernością, z jaką go przyjmowała, nie zastanawiał się nad jej odczuciami. A
przecież jeśli nawet nie jako mąż, to jako lekarz powinien był wiedzieć i pamiętać o tym, że
skoro nie doznawała satysfakcji podczas stosunku, znacznie dużej utrzymywał się u niej stan
przekrwienia i napięcia… Czy siebie miał za to winić? Czy tylko siebie miał za to winić? Czy
którakolwiek z kobiet w jego życiu?
Poruszyła się, spojrzał na nią prawie niechętnie: siedziała na tapczanie skulona, nisko
pochylona, opadające włosy zasłaniały jej twarz. Odrzuciła je niedbałym gestem i wierzchem
dłoni przetarła oczy rozmazując łzy. Podniosła się, kiedy go mijała, zdawało mu się, że jest
jeszcze mniejsza niż zwykle. Kobieta mojego życia- pomyślał z rozgoryczeniem.
Irena wlała do wanny trochę płynu do kąpieli i puściła silny strumień wody. Potem otworzyła
szafeczkę i zza pudełka z różnymi drobiazgami toaletowymi wysupłała starannie ukrywaną
papierową torebeczkę z relanium. Szybko połknęła małą tabletkę. Kiedy opuszczała łazienkę,
Andrzej czekał w narzuconym na ubranie kitlu lekarskim. Zdumiona zapytała czy wychodzi.
-Przecież widzisz. Pościel mi tam, w pokoju. I nie czekaj na mnie, nie wiem, kiedy wrócę.
Rano stwierdziła z zażenowaniem, że to ona leży w tamtym pokoju: przeniósł ja w nocy, nie
budząc.
-Nie mogę tam spać- tłumaczył- wersalka jest dla mnie za krótka.
Pani doktor- bo zawiózł ją przecież następnego dnia- miła, drobna szatynka w trudnym do
określenia wieku- przyjęła ich niemal serdecznie i zaraz dość bezceremonialnie wyprosiła
Andrzeja do drugiego pokoju. Irena przyjęła to z ulgą, trochę się uspokoiła. Typowy wywiad:
od kiedy, jak często, ostatni raz… Poród? Tak, niewczesny. Nie, drugiej ciąży nie było. Czy
gorączkuje?- Tak, nieznacznie.
-I Andrzej co na to?
-Andrzej?
Pani doktor śmieje się.
-Och pani nie wie, my się znamy od zawsze. Razem chodziliśmy do szkoły, razem
studiowaliśmy. Nawet go kiedyś usiłowałam poderwać, ale nic z tego nie wyszło.
-Pani doktor? Tak młoda?
-Skąd. Byliśmy na jednym roku. Ale pani mi nie odpowiedziała.
-On po prostu nie wie, o tym, nie mówiłam mu.
-A sam nie zauważył?
Moment wahania, cicha odpowiedź:
-Mężowie w domu nie bywają lekarzami, pani doktor.
Tamta skwitowała to krótkim –ach! i obrzuciła ją uważnym spojrzeniem.- Dostanie pani leki,
oczywiście. Ale przede wszystkim trzeba wziąć rozwód na kilka tygodni, to konieczne…
Wracali późno wieczornymi ulicami miasta. Było ciepło, Andrzej uchylił okno. Przed
skrzyżowaniem czekali dość długo- coś tam musiał dojrzeć ciekawego, aż się cały wychylił
do przodu i patrzył, a potem po niej prześlizgnął się zaciekawionym spojrzeniem. Przegapił
zmianę świateł, popędzany niecierpliwymi klaksonami ruszył ostro, wziął zakręt na pełnym
gazie, opony zapiszczały- trochę zarzuciło, niechcący oparła się o niego. Zwolnił natychmiast,
zdjął rękę z kierownicy i objął ją wpół.
-Uważaj- powiedziała. Zabrał rękę.
Gdzieś tam kazała mu się potem zatrzymać, chciała wejść do apteki.
-Nie musisz na mnie czekać, wrócę pieszo- dodała.
Mruknął coś pod nosem i zaraz znów zacisnął usta, przyspieszył, następne skrzyżowanie
przeskoczył na żółtych już światłach, gwałtownie zjechał wymijając coś, z piskiem opon
zahamował przed wybiegającą na jezdnię dziewczyną, znów przyspieszył brawurowo
wyprzedził dwa inne wozy, w ostatniej chwili umykając przed nadjeżdżającym autobusem.
-Przestań szaleć- krzyknęła, ledwie zerknął na nią, oczy miał jak sztylety… Skręcił w boczną
uliczkę, osadził wóz niemal w miejscu, zaparła się nogami- za późno i tak poleciała do
przodu.
-Jesteś złośliwy- syknęła. W tej okolicy nie było żadnej apteki, mimo to sięgnęła do klamki.
Był szybszy, zablokował drzwi.
-Otwórz- zażądała. Potrząsnął głową, wyjął papierośnice, Andrzejowi sarenka, zapalając
złamał kilka zapałek, zaciągnął się szybko, zachłannie.
-Widziałaś go- nie to stwierdził, ni spytał.
-Kogo?- Niedbałe machnięcie ręki w kierunku ulicy.
-Tego twojego… inżynierka.
Wprost obelżywie lekceważąco to zabrzmiało, obruszyła się:
-Po co ten ton? I dlaczego ‘mojego’?
-Przecież spotykasz się z nim.
-Skąd wiesz?
-Wiem.
-Widziałeś?
-Widziałem.
-Gdzie?
-W kawiarni.
-Śledziłeś mnie?
-Nie- zaciągnął się kilka razy- jeszcze nie. Powiedz mu…
-Andrzej, jeśli któreś z nas ma prawo do podobnych insynuacji, to na pewno nie ty!
Z kącików przymkniętych oczu rzucił jej takie spojrzenie, od którego serce podchodziło do
krtani i usta zasychały.
-Powiedz, żeby przyszedł na oddział, znowu utyka. Trzeba zobaczyć, nie powinien już
utykać.
-Dobrze. Powiem- i zawzięcie przygryzała czubki swoich palców, poruszył się, jakby jej
chciał dotknąć- ręce przy sobie- szepnęła z jakąś desperacką groźbą i odsunęła się od niego.
Ruszył ostro, znowu ją zarzuciło, po wariacku włączył się w ruch na ulicy, o włos tylko
unikając przy tym zderzenia. Syknęła z przerażenia, spojrzał na nią- spokojny, opanowany,
chłodno uśmiechnięty.
-Przestraszyłaś się – rzucił niedbale, a ona jeszcze dygotała z wrażenia. Już mu nawet nie
wspomniała o swoich receptach, o aptece.
Nie odblokował drzwi. Nie pozwalając jej wyjść, wjechał do garażu. Zasunął szybę, uniósł
rozwarte dłonie, jakby pokazywał, że są puste, niegroźne i założył je sobie za plecy. W mroku
widziała jego zbliżającą się twarz, nadmiernie rozszerzone źrenice. Dotknął jej warg- lekko,
miękko, delikatnie.
-Nie tak- szepnęła.
-Nie ucz mnie całować- powiedział.
Przechyliła głowę na oparcie i czekała, lubiła kiedy ją całował, zawsze lubiła, choć nie
przyznawała się do tego. Byle tylko nie chciał nic więcej, a nie mógł żądać dzisiaj.
Wyszarpnął rękę zza pleców i ujął jej twarz pod brodę, oczy miał niemal granatowe.
-Ty, ty moja żono! Nie spotykaj się z nim, już się z nim nie spotykaj, bo nie wiem, czy…
Zawiesił głos i zamilkł, tylko gapił się na nią. Wreszcie zabrał rękę i zwolnił blokadę,
otwierając drzwi, łokciem trącił jej piersi, nieumyślnie chyba, bo nawet zdobył się na
mrukliwe ‘przepraszam’. Wyszła trochę zamroczona, zagubiona w tamtym jego spojrzeniu.
-Nie odchodź- zawołał za nią i był to już znów jego zwykły głos- chłodny, władczy.
Dyżurna siostra na chirurgii podniosła się śpiesznie na ich widok, dyskretnie przy tym
zasłaniając jakąś robótkę ręczną. Andrzej- jak zwykle pewny siebie i nietaktowny- pociągnął
za koniec kolorowej włóczki, zwisający spod arkusika kratkowanego papieru.
-Edytka- powiedział- przygotuj mi…
Irena weszła za parawan, doprowadził ją wzrokiem. Znowu się boi, myślał- zawsze się bała
zastrzyków, pamiętał to od… Tak, to było wtedy: miała 17 lat i fatalne wyniki krwi, 2900
leukocytów. Dziwne, jak mu to utkwiło w pamięci! Zlecił jej wtedy cocarboxylazę z witaminą
B6, po dwie ampułki- pamiętał, jakby to było wczoraj. Tak samo jej wtedy drżały wargi i w
oczach miała ten sam lęk.
Przetarł ręką czoło, żeby odpędzić wspomnienia. Ale coś przecież zostało: jakiś
gwałtowniejszy skurcz serca, jakieś ciepło w piersi… Wzruszenie. Krótkie, siła woli
odpędzane. Wyjął z szafki pudełko lidocainy i położył na stoliku zabiegowym obok tamtej
ampułki. Nieznacznie skinął głową, pochwyciwszy pytające spojrzenie pielęgniarki, potem
wziął od niej strzykawkę, z zawodową rutyną podsunął tłok, aż pierwsza kropla wytrysnęła z
igły i wszedł za parawanik. Wciąż miał w sobie tamto ciepło i chyba dlatego tak
bezsensownie długo rozcierał wacikiem miejsce iniekcji. Kiedy Irena poprawiała sobie
sukienkę, zamienił kilka słów z pielęgniarką. Potem od niechcenia zerknął do książki
zabiegów.
-Edyta- powiedział z pobłażliwym uśmiechem. Zdecydowanym pociągnięciem pióra skreślił
zapamiętane przez nią nazwisko ‘Nowak’ i tuż nad kreską zamaszyście napisał ‘Borucz’.
Chwilę patrzył na to swoje dzieło, wargi mu drgnęły jakimś ćwierćuśmiechem i niedbale
zaparafował tę poprawkę. Irena odwróciła się. ‘ Tak samo przekreślił moje życie- pomyślałaJednym zdecydowanym pociągnięciem pióra, jednym podpisem’. Pielęgniarka wymamrotała
jakieś speszone ‘przepraszam’, uśmiechnął się do niej prawie życzliwie. Irena już stała w
drzwiach, była dziwnie blada. Wyszli razem, ale na korytarzu zatrzymał się.
-Masz klucze?- zapytał krótko. Przytaknęła.
-To idź.
-A ty?
-Idź- powtórzył i lekko ją popchnął w stronę domu. Odeszła wolno, jakby z ociąganiem się.
Jakiś czas jeszcze słyszała jego kroki, oddalające się w przeciwnym kierunku.
Andrzej nieczęsto teraz bywał w domu. Powtarzały się telefony, po których wychodziłpobladły czasem, zniecierpliwiony, kiedy patrzył na nią, a może zaniepokojony- i już się nie
zastanawiała nad tym, czym zawiniła: jej ‘wina’ była aż nadto oczywista, co wieczór ją
przypieczętowywała, wynosząc swoją pościel ze wspólnej sypialni.- Jakby nas poza pościelą
nigdy nic nie łączyło- zażartowała kiedyś. Nie podjął tematu.. Czasem czuła jego wzrokuparty, hipnotyzujący. Kiedy mu wychodziła naprzeciw, jego oczy wycofywały się, trafiała w
pustkę. Spojrzała na zegar- już dawno minęła godzina jego powrotu. A więc nie wrócił, dziś
też nie wrócił. Dalsze czekanie nie miało sensu. Zjadła odrobinę zupy, sprzątnęła kuchnięWistulowej nie było, miała swój wolny dzień- potem włączyła poduszkę elektryczną i
rozebrała się. Zgrubienia po zastrzykach były coraz bardziej bolesna, trzeba je było
rozgrzewać. Jeszcze sobie przygotowała kilka czasopism do przejrzenia i koc, ale zanim się
zdążyła położyć, zabrzmiał dzwonek u drzwi- długi, niecierpliwy. Czyżby zapomniał kluczy?
Nigdy mu się to nie zdarzało. Narzucając na siebie szlafroczek, szybko przebiegł pokój i
otworzyła. Kolana ugięły się pod nią, całym ciężarem oparła się o szafę. Wszystka krew
spłynęła jej do serca, szarpało się dzikimi skurczami, przed oczami zawirowały jej
zdradzieckie kręgi… Zamknął wreszcie drzwi i oto stoją oniemiali na wprost siebie- on, ten
śliczny młody chłopiec, niebieskooki, czarnowłosy, wysoki i smukły- jakby drugi, ulepszone
wydanie tego, na którego czekała i ona- drobna, wystraszona, kurczowo przytrzymująca
szlafroczek, niedbale narzucony na gołe ciało. Ona- dziewczyna, którą sobie wybrał spośród
innych, kiedy jeszcze była dzieckiem i którą chciał uczynić swoją żoną- kiedyś w przyszłości.
To ona pierwsza odzyskuje względny spokój, ruchem głowy zaprasza go do mieszkania, które
jest nadal jego domem, bardziej jego niż jej. Odbiera mu neseser, płaszcz, potem dopiero
podaje rękę. Mówi:
-Wyjechałeś bez pożegnania, czy wracając nie przywitasz się także?- I nadstawiła mu
policzek, ledwie go musnął wargami, na nieco dłużej przylgnął do podanej ręki.. Kiedy się
wyprostował, jego oczy zdawały się uciekać w głąb czaszki, a włosy jeszcze jakby bardziej
pociemniały- czy też może twarz była jeszcze bledsza w tym dziwnym przedwieczornym
oświetleniu.
-Wejdź- powiedziała, z trudem przezwyciężając skurcz krtani. Wciąż jeszcze nie odrywał od
niej oczu.- Śliczna jesteś- szepnął. Skwitowała to niedbałym machnięciem ręki i zaraz znowu
chwyciła połę rozpiętego szlafroczka. Nie widzieli się od wtedy, od jego wyjazdu na studia
zagraniczne, które miały mu utorować drogę do kariery zawodowej, a zabrały miłość i dom.
Nigdy o nim nie rozmawiali. Nawet wtedy, kiedy Andrzej przy porządkowaniu swojego
biurka nagle upuścił szufladę i całą jej zawartość wywalił na podłogę, a ona mu pomagała
zbierać rozsypane papiery i wzięła do ręki depeszę, której nigdy przedtem nie widziałakrótką depeszę z życzeniami z okazji ich ślubu. A więc jednak powiadomił go o tym
wydarzeniu. Odebrał jej ten kartonik i starannie złożył na zgięciu, a ona wiedziona
nieomylnym instynktem sięgnęła po dużą szarą kopertę i wysypała jej zawartość. Były to
pocztowe przekazy pieniężne, te sprzed lat i bieżące. Włożyła je z powrotem do koperty i
podała mu bez słowa, a potem zbierała inne papiery i też mu podawała i ani jedno słowo nie
padło między nimi.
Poruszyła się, koniuszkiem języka zwilżyła wargi.
-Proszę cię, powiedz coś, nie siedź tak!
-Jesteś sama?
-Tak. Nie… to znaczy tak.
-Gdzie on jest?
-Nie wiem.
-Nie wiesz?
Wskazała ręką w niesprecyzowanym kierunku.
-Chyba gdzieś tam, w szpitalu.
-Kiedy wróci?
-Nie wiem. To jest , jeśli chcesz odszukam go zaraz.
Wciąż na nią patrzył, drażnił ją ten wzrok. Uśmiechnął się lekko.
-Czyżbym trafił na jakąś sprzeczkę, czy coś w tym rodzaju?
-Napijesz się czegoś?- spytała- kawy, wódki? Jak cię przyjąć, powiedz, nie utrudniaj mi tego
spotkania. Sprzeczki nie było, to jest normalna atmosfera tego domu.
-Rozumiem.
-Nie, nie rozumiesz. A ja nie potrafię ci tego wytłumaczyć… O jedno tylko cię proszę: nie
wyciągaj pochopnych wniosków i nie potępiaj nas tak bardzo, to wszystko jest znacznie
bardziej złożone, tego nie da się…
Zgrzyt klucza w zamku. Króciutkie spojrzenie ku tamtej twarzy. Wychodząc szybko do
przedpokoju, dyskretnie przymyka za sobą drzwi.
-Mamy gościa- mówi zdecydowanie za głośno- Marian przyjechał.
Pulsowanie skroni. Lekko zaróżowione czoło, zimny błysk pociemniałych oczu.
Chłodne, rzeczowe ‘zostaw nas samych’.
Wieczór dawno już przemienił się w noc, rozbłysły gwiazdy. Niewygodny taboret przyprawił
ją o ból pleców, zmuszając odrętwiałe ciało do jakiegoś ruchu, do zmiany pozycji. Cichutko
podeszła do drzwi, dziwi się słysząc ich spokojne głosy: głęboki, beznamiętny głos Andrzeja i
ten drugi- podobny, trochę tylko bardziej żywy. Niepewnie nacisnęła klamkę. Andrzej palił,
oczywiście. Marian bawił się pustym kieliszkiem. Podniósł się na jej widok, spojrzał na zegar.
-Zasiedziałem się, przepraszam, Irena. Czy mam ci teraz mówić ‘bratowa’?
Pochylił się nad jej ręką, dotknęła jego długich, lekko skręconych włosów.
-Zostań- powiedziała, starając się wzrokiem porozumieć z tym drugim, lecz tamten nie
patrzył na nią- był bez reszty pochłonięty skomplikowanym strząsaniem popiołu z papierosa,
a dym wisiał już aż pod sufit.
-Miejsca tu dość. Twój pokój się nie zmienił, Marian. Jesteś u siebie, jak dawniej.
-Nigdy już nie będzie jak dawniej. Zdajemy sobie z tego sprawę wszyscy troje. Ale dziękuję
ci, Irena.
Został oczywiście. A kiedy po wypiciu herbaty- żadne z nich nie miało ochoty na kolacjęposzedł wreszcie do ‘swojego’ pokoju, Andrzej przyszedł za nią do kuchni.
Odstawiła szklanki, uniosła ręce do skroni i zachwiała się.
-Co ci jest- zapytał- Przecież wiedzieliśmy, cały czas oboje wiedzieliśmy, że kiedyś to się
stanie. No więc stało się.
-Co mu powiedziałeś? Ja muszę wiedzieć.
-Nie musisz. To jest mój brat i to jest rozgrywka między nami.
-Rozgrywka… Andrzej, ale stawka w tej grze jest tak wysoka, że chciałabym…
-Stawka? Przecież to ty jesteś stawką. Dobrze wiesz, że wciąż jeszcze ty.
Kiedy rozłożyła pościel na tapczanie i jak co dzień zgarnęła swoją kołdrę, powstrzymał ją
krótkim ‘zostaw’.
-Nie będziemy chyba demonstrować naszych spraw…
Jeszcze umyła i schowała szklanki, położył się pierwszy, blisko brzegu, zrobiła to samo z
drugiej strony, twarzą do ściany. Leżała bez ruchu- wiedział, że nie śpi, nigdy nie zasypiała na
lewym bok. Potem coś zbudziło jego czujność, zaczął nasłuchiwać: było to jej łykanie, potem
znów i znów, zerknął na nią ukradkiem, widział tylko ciemną plamę jej włosów na poduszce i
kawałek pleców w różowej koszulce.
-Odwróć się. Dobrze wiesz, że nie zaśniesz tak. Nie poruszyła się, znów było to jej łykanie,
głośniejsze nawet i jakiś stłumiony oddech przez otwarte usta- teraz dopiero się zorientował,
że ona płacze i połyka te swoje łzy.
-Odwróć się. Śpij, już późno.. Nie płacz- i wtedy jej wąskie plecy zadrżały i już przestała
udawać, że śpi- płakała cicho, wtulona w poduszkę, blisko ściany, jak najdalej od niego.
-No co jest?- zapytał i leciutko dotknął jej pleców. Jęknęła głośniej, przestając nad sobą
panować. Zaniepokoił się- jej oddech stał się chrapliwy, nie powinien jej tak zostawić,
powinien coś zrobić z tym rozdygotanym stworzeniem.
-Odwróć się, przecież nie możesz oddychać. Poruszyła się, odsunęła twarz od poduszki.
-Nie leż na lewym boku, proszę cię.
Odwróciła się, usta miała półotwarte.
-Jesteś tylko lekarzem- szepnęła i teraz widział już jej zmaganie się z tymi łzami.
-No, nie płacz- powiedział i po tych mokrych policzkach maznął wierzchem dłoni. Położyła
na niej rękę, zamknął ją w swojej i zdjął z jej twarzy, leżały teraz na tym pustym miejscu
między nimi. Ściskał leciutko jej palce i dziwił się, że wciąż są takie szczuplutkie i drobne jak
palce dziecka.
Uspokajała się powoli. Wyczerpana płaczem, wkrótce zasnęła. Jej oddech znów był równy
głęboki. Długo patrzył na jej uśpioną twarz, jeszcze były na niej ślady łez. Przyciągnął jej
rękę, przycisnął do niej usta. Potem położył ją sobie na piersi.
Słońce przygrzewało mocno, powietrze było nieruchome, jak w środku lata. Drzewa i krzewy
ożywiły się z Nienacka- za dużo tego było, za szybko się stało, zielony przepych drażnił oczy,
niepokoił zmysły, dręczył samotnych. Irena zerwała gałązkę brzeziny, obejrzała się:
wpatrzony w nią Marian wciąż siedział w tym samym miejscu, na ściętym pniu. Kiedyś
jeszcze tam, w domu, spytała go, gdzie się właściwie włóczy całymi dniami, tak rzadko bywał
w domu, wyraźnie unikał potkań z nią i z Andrzejem. ‘Przecież jest wiosna- ty tego nawet nie
zauważyłaś, ale ja mu się nie dam zakonserwować tu, tak jak ty.’
Leciutki podmuch wiatru zakołysał brzozami, zafalował jej szeroką spódnicą. Przytrzymała ją
ręką. Marian wciąż patrzył…’Chodzę po mieście- mówił- nawet się nie spodziewasz, jakich
ludzi można spotkać.’ Ależ tak, wiedziała, przecież wiedziała: ona też bywała na mieście,
czasem. I zdarzyło się, że wśród samochodów czekających na światłach mignął perłowy wóz
jej męża. No cóż, nie był sam wtedy. Obok siebie miał tamtą kobietę: była to wciąż jeszcze ta
sama pani doktor. Czyżby i Marian widział?
Kiedyś siadł do fortepianu i grał. Nie tak jak Andrzej, o nie, ale zupełnie znośnie. Dotknęła
jego włosów, znieruchomiał, no graj- powiedziała, w oczach mu zamigotało, na pogodnym,
gładkim zazwyczaj czole, między brwiami na moment ukazał się cień, jakby zalążek czegoś
bardzo znajomego. Mocniej uderzył w klawisze, zabrzmiała inna melodia, to był marsz
Mendelssohna, weselny marsz. Przestań- powiedziała, nie odrywając oczu od jego pobladłej
twarzy- znała to także, tę bladość, jak dobrze znała!
Siedział tam wciąż i pożerał ją oczami. Gałązka brzeziny w jej ręce zadrżała, zaczęła ją
oskubywać z wątłych liści, potem pocierała palce, żeby z nich zmazać zielony ślad.
-Chodź- powiedziała- przejdziemy się jeszcze.
Podniósł się i ruszył ku niej powolnym, ociężałym krokiem. Miał nieco inną sylwetkę niż
tamten, mniej potężną klatkę piersiową i chyba był trochę niższy. Ale chód miał ten sam.
Od przyjazdu Mariana zaniechali swoich wieczornych wędrówek z pościelą. Andrzej przyjął
to dość obojętnie, propozycja wyszła zresztą od niego. Jeszcze nigdy ich małżeński tapczan
nie wydawał się tak bezsensownie szeroki, jak właśnie wtedy. Kiedyś jednak zdarzyło się, że
ją zbudziło głośne łomotanie, nie od razu rozpoznane: dokładnie pod jej uchem biło jego serce
Przytrzymywał jej głowę na sobie i ledwie wyczuwalnie drżało przy niej jego udo…
-No jestem- powiedział Marian- Dokąd teraz pójdziemy? Wskazała ręką wzdłuż rzeczki.
-Ale proszę cię, nie wlecz się stale trzy kroki za mną, nawet pogadać nie można.
-O czym chcesz pogadać, o pogodzie?
-Chociażby! Jest wspaniała… Ładnie tu, prawda?
-Tak, prawda. Powiedz mi, dlaczego on cię tu wysłał?
Dlaczego…
…Zostaw, prosiła, Andrzej zostaw, przecież nie wolno mi jeszcze, chcę cię tylko potrzymać
przy sobie, powiedział, wiesz, że nie potrafisz, tłumaczyła, potrafię, obiecywał i jego ręce już
ją miały i drżał, Boże, jak on drżał! Przecież usta cię nie bolą, szeptał i całował jej usta i
całował. No co ty, broniła się, zostaw, słyszysz, obiecałeś, że tylko…
Marian trącił jej ramię.
-Nie odpowiedziałaś, Irena.
-Co?
-Nie odpowiedziałaś. Jej spojrzenie wróciło z daleka.
-Mnie wysłał, ciebie przysłał… Troskliwy, nie?
-Potrzebował się nas pozbyć, chciałaś powiedzieć, czy tak?
-Nie mów ciągle ‘czy tak’!
Pochwycił jej rękę znęcając się nad zieloną gałązką, przytrzymał.
-Słuchaj, dziewczyno… Ja nic na to nie poradzę, że mamy pewne wspólne cechy,
przyzwyczajenia czy powiedzenia. To jest mój brat, zrozum, on mnie właściwie
wychowywał, 20 lat byliśmy razem, to jednak coś znaczy!
Rozdrażnionymi oczami patrzył prosto przed siebie, bezwiednie nieznacznie przyspieszył.
-Irena, powiedz mi…
-Nie!- przerwała mu prawie niegrzecznie. On również podniósł głos: należały mu się jakieś
wyjaśnienia, mówił, zaprzeczyła, no bo co tu wyjaśniać- była wolna, między nimi nigdy nic
nie było, nic wiążącego, nie było nawet słów, które mogłyby mieć jakieś znaczenie.
-Ot kolega, koleżanka. Wyjechałeś bez słowa, przypomnij sobie.
-Ale przecież pisałem, tyle razy! Dlaczego moje listy nie trafiały do ciebie?
Trafiały- myślała- trafiały, tylko wtedy to już nie miało większego znaczenia.
-Zmieniłam mieszkanie, wyjechałam z miasta. Ot los, przeznaczenie.
-Ale, że ty i Andrzej, ty i Andrzej!!! Czym on ci tak zaimponował? Stanowiskiem,
samochodem, domem? Nigdy nie przywiązywałaś uwagi do takich rzeczy!
-To nie to… On był wtedy inny, zupełnie inny.
-O ciebie pytałem, nie o niego!
-Byłam za młoda, żeby wiedzieć… Ach, dajmy już spokój, Marian, przecież to nie ma sensu,
nic się nie zmieni!
-Zaczekaj jeszcze chwilę! Powiedziałaś ‘wtedy’. W końcu jesteście małżeństwem zaledwie od
kilku miesięcy.
Speszyła się, prawie się zdradziła: przecież wszystko, co mówiła i o czym myślała odnosiło
się do tamtego okresu sprzed lat.
-Tak, istotnie, to dopiero kilka miesięcy.
-Jeśli wtedy był inny, jeśli była między wami jakaś więź… Do licha, czemuż więc teraz cieka
z tą…
Szybko uniosła rękę, zakryła mu usta.
-Słuchaj, są słowa, których tobie wypowiadać nie wolno! Zostaw Marian, co robisz?!
Przytrzymał jej dłoń, całował ją krótkimi dotknięciami warg, odwróciła się, ale zamiast mu ją
zabrać, podała także drugą i też ją całował, a kiedy wreszcie poszli dalej, co chwila trącali się
opuszczonymi ramionami, bo byli zbyt blisko siebie.
-I po co tu przyjechałeś? – wykrzyknęła- nie trzeba ci było zostać z nim?
Trochę zmieszana i wzburzona odrzucała lgnące do twarzy potargane włosy.
-To przez te tabletki- powiedział zmienionym głosem, jakby się naprawdę tłumaczyłZapomniałaś o nich, on mi kazał jechać za tobą i pilnować…
To nieprawda, myślała, nieprawda! Przecież sama je wkładała do torebki, na pewno! Musiał
je wyjąć, żeby stworzyć pretekst.
Pobiegła naprzód, wiatr poderwał jej sukienkę, wysoko odsłaniając nogi. Zatrzymała się, żeby
zagarnąć spódnicę. Marian dogonił ją, chciał coś powiedzieć- powstrzymała go gestem ręki
nakazując ciszę. Chwilę nasłuchiwali- grzmiało gdzieś daleko.
-Idzie burza- powiedziała cicho.
Patrzyli na siebie długo, uważnie.
Dotknął wargami jej ust.
-Kochana- powiedział- Kochana.
Rytmicznie stukają koła pociągu, rytmicznie trącają o szybę palce dziewczyny. Obok oparta o
ramę ręka mężczyzny- duża, nieznacznie owłosiona.
-Co z nami będzie, dziewczyno?
Ona nie odpowiada. Patrzy na te splecione ręce, podobne kolorem wiosennej opalenizny.
Tylko tu, u niej, na czwartym palcu ten złoty krążek.
…Pierwszy raz widziała u niego takie drżenie rąk właśnie wtedy, kiedy jej zakładał obrączkę.
Upuścił ją przedtem, z cichym brzękiem potoczyła się po tacce, usłużnie i z refleksem starego
doświadczonego chirurga podsuniętej przez poczciwego Janusa, który będąc ich świadkiem,
w porę przytrzymał ramię zaskoczonego urzędnika…
Zruszenie- krótkie, niepotrzebne.
-Co z nami będzie, dziewczyno?
-Dlaczego mnie o to pytasz? Ty mi powiedz, co z nami będzie!
-Zabiorę cię stąd, wywiozę, między wami i tak jest źle!
-Co ty wiesz! Między nami są…
…Kiedy on bierze moją twarz w obie ręce i czekam na jego usta- co ty wiesz… co ty wiesz o
tym, jakie są jego wargi, kiedy mnie całuje, ktoś inny miałby mnie tak…
-Marian, między mężem i żoną są takie sprawy, których nikt poza nimi oceniać nie może.
-Zmysły, to tylko zmysły. Każdy inny dałby ci to samo!
-Może. Być może. Tylko widzisz, ja nie chcę, żeby to był inny.
-Nawet ja? Irena, nawet ja? Dziewczyno, te sprawy między… Między wami… Nie trzeba być
małżeństwem, żeby…
-Marian!
-Dobrze- mówi i jego policzki znowu robią się bledsze o jeden odcień- więc dobrze będę ci
mężem! Będę ci mężem, słyszysz?! Nie takim jak on, lepszym, czulszym, bardziej
kochającym! Czym on w końcu dla ciebie może być? Irena, przed nami jest to wszystko, co
on już ma za sobą! 17 lat was dzieli, to bardzo dużo Irena, 17 lat życia!
-To również 17 lat doświadczenia, Marian.
-I miłości, nie zapominaj! Byłaś dzieckiem, kiedy on już miał swoje życie dojrzałego
mężczyzny!
-Przestań!
Znowu jakaś stacja, kilka zagubionych, śpieszących się sylwetek na peronie. Deszcz.
-Zabiorę cię stąd, wszystko mu powiem, on nie ma prawa zatrzymywać cię, musi to przecież
zrozumieć. Zabiorę cię, wyjedziemy…- Mówiąc dotykał jej policzka jednym palcem- jak
tamten, jak tamten! Objęła szybko jego twarz, zakrywając włosy- tak, teraz podobieństwo
było większe, wyraźniejsze. Cofnęła ręce.
-Dobrze wiesz, że to nieprawda- rzekła. Odsunął się od niej.
-Oczywiście, cóż ja tu znaczę, nie wolno mi stawać między wami.
-A jeśli to już się stało?- zapytała i zaraz potrząsnęła głową, a on powtórzył za nią ten ruch.
-Nie- zaprzeczył- ja jestem tylko podobny do niego- a potem skrzywił się i z dziką pasją
uderzył pięścią w ławkę i krzyknął: -Opętanie jakieś! Jesteś skazana na niego, nie odejdziesz!
Patrzyła na tę jego bezsilność, na ten żal, szepnęła: -Nie wiem, nie jestem wcale taka pewnano bo w końcu też była tylko człowiekiem.
-No właśnie- wykrzyknął- ty nie jesteś kobietą, ale zaraz ‘człowiekiem’! Nie zostawisz go, bo
być może wprowadziłoby to jakiś nieznaczny zamęt w jego cudowne uporządkowane życie.
Dojeżdżamy Irena- powiedział- Zbieraj się.
Sięgnął po walizkę, podał jej płaszcz. Na moment zostawił ręce na jej ramionach, zabierał je
jakoś wolno, z ociąganiem.
-Ależ leje- odezwał się obcym, zdławionym głosem.
Zatrzymują się w obszernym przedpokoju- przemoczeni, zdyszani biegiem. I nagle uderza w
nich muzyka- mazurek Chopina. Słuchają chwilę, Marian strząsa z siebie ostatnie krople
deszczu.
-Ależ on gra, niech go licho!
Irena przytrzymuje jego rękę na klamce, jeszcze czeka na uspokojenie oddechu. I naglemocne uderzenie w klawisze, zgrzyt fałszywie brzmiącego tonu. Wysoki kobiecy głos- znany,
jak dobrze, jak boleśnie znany!
-Co za nastrój, co za okropna muzyka!
…Marian patrzy na nią, więc tylko unosi brwi i czubkiem języka przesuwa po wargach.
-Życie Marian- mówi- Samo życie. Brutalna proza mojego dnia powszedniego.
Przyciska rękę do piersi- jakby to mogło wyciszyć oszalały łomot serca! – i pyta Mariana, czy
jest bardzo zmęczony, i prosi:
-Poświęć mi jeszcze trochę czasu, nie zostawiaj mnie samej, teraz mnie nie zostawiaj!
A on zaciska wargi i tylko nieznacznie potrząsa głową, więc posyła mu jeszcze jedno
spojrzenie, rozpaczliwe szukające pomocy, jeszcze chwilę wyczekuje na opanowanie drżenia
warg- O! Pani doktor w naszym domu, co za niespodzianka! Dobry wieczór!
Torebka z rozmachem ciśnięta na fotel- to naprawdę jedyny objaw miotających nią uczuć.
Potem podaje rękę tej wysokiej postawnej kobiecie, spotyka się z nieco dziwnym spojrzeniem
jej bursztynowo- brązowych oczu.
-Ależ nie, pani doktor, proszę się nie niepokoić, jestem zupełnie zdrowa i świetnie się czuję!
A mąż, jak widzę, zwołał od razu małe konsylium na moje powitanie- tak mówi i patrzy na
kieliszki na stole i na szklanki i wreszcie podchodzi do niego i wspinając się na palcach
zimnymi wargami dotyka jego policzka. A on, ten były mąż aktorki, który przez ileś tam lat
pożycia nie nauczył się jej rzemiosła i nie bardzo potrafił udawać, prezentuje teraz całe swoje
zaskoczenie i cały niepokój.
-Nie gniewaj się- mówi do niego- muszę jeszcze wyjść, mam pilną sprawę na mieście, czy
możemy wziąć twój wóz, Marian pojedzie ze mną.
Mówi szybko, za szybko, trudno i tak się trzyma, przecież jakoś się trzyma. A on się wreszcie
zdobywa na jakiś ruch, dotyka jej ramienia, zmokłaś, mówi, ona się śmieje- co tam, warto
było i przeprasza panią doktor, że już wychodzi, a potem jeszcze raz patrzy na niego, na te
zagubione oczy i mówi- zostaw to wszystko, zrobię porządek potem, jak wrócę.
Wychodząc pociąga za sobą Mariana i dopiero potem uświadamia, że oni się nie przywitali.
-Dokąd chcesz jechać?- pyta Marian, ale ona tylko potrząsa głową i wzrusza ramionami, czy
to ważne, donikąd, chce zniknąć uspokoić się.
-Jesteś spokojna, jesteś cholernie spokojna!- i czubkami palców ściera wilgoć spod jej oczu, a
potem zdecydowanym pchnięciem otwiera drzwi.
-Kluczyki! I kartę wozu!
On także nie jest aktorem i nie zamierza udawać.
-Irena, nigdzie nie pojedziemy, mało co widać, a we mnie wszystko chodzi, wpakujemy się
gdzie, czy warto?
-Co?
Irena odrywa od szyby nieprzytomny wzrok i patrzy na niego, a on znowu wyciera palcami
jej twarz.
-Kochana- mówi- No widzisz. Na sama widzisz.
Wzrok jej przytomnieje wreszcie. Szuka chusteczki, której jak zwykle mnie ma i nie ma
Andrzeja- jest jego brat, który nie wie, że trzeba poratować ją swoją.
-Kiedy jedziesz?- pyta go, kiedy już wreszcie wolno ruszają. Marian prowadzi uważnie,
długimi światłami raz po raz omiata ulicę. Mówi, że jutro. Rano. Może w nocy, jeszcze dziś.
-Zatrzymaj się gdzieś- prosi go i po chwili zjeżdżają na parking tonący w deszczu, mimo
ostrożności całe fontanny rozpryskują się, ochlapują drzwi i szybę, z której wycieraczki nie
nadążają zbierać potwornej ilości wody.
-Zostań, Marian- prosi go- choć na kilka dni! Nie zostawiaj mnie z nim, teraz mnie nie
zostawiaj!
Ale on odpowiada krótkim twardy ‘nie’.
Irena patrzy na niego, jeszcze wyczekująco, z nadzieją i myśli- jak on się zmienił, ten
pogodny, może nawet nieco lekkomyślny młody chłopiec- tak niedawno nim był! Dziś jest to
poważny, dojrzały mężczyzna- ten sam, a przecież zupełnie inny. Bogatszy wewnętrznie,
bogatszy o jedno doświadczenie, o jedno uczucie, o którym może nawet nie myślał, że je zna,
a które przyszło teraz- gwałtowne, niedozwolone.
-Marian! Chwilę czeka na słowo od niego, potem dodaje cicho: Jedź, tak chyba będzie lepiej.
Lecz on się nagle porusza, jakby się budził ze snu i zmienia decyzję: Zostanę, dzień, czy dwa.
Uruchamia silnik, wrzuca bieg, omiata drogę reflektorem.
-Powiedz prawdę, dlaczego wyszliśmy w ten deszcz.
-Przecież widziałeś, widziałeś, co się z nim działo! Trzeba mu było dać trochę czasu, żeby
mógł coś zrobić z tym!
-On! Wciąż tylko on!!!
Wracają późno, Irena wysyła Mariana do kuchni, prosząc o zaparzenie kawy. Andrzej śpi w
fotelu. Podchodzi do niego. Nagle, gwałtowne wzruszenie chwyta ją za gardło: dlaczego jest
w białym fartuchu? Był jeszcze w szpitalu, po co? Uciekał tam zawsze, kiedy mu było źle.
Chęć dotknięcia go jest w tej chwili silniejsza niż wszystko inne. Kiedy pochyla się nad nim,
w nozdrza uderza ją nikły zapach dobrego tytoniu i alkoholu. Nieznaczny, ale jednak. Tak,
były przecież kieliszki na stole, była ta kobieta. Powinnam go nienawidzić- myśli, a przecież
tuli twarz do jego włosów. Tęskniła za nim. Zrozumiała nagle, jak strasznie za nim tęskniła.
Potrząsa go za ramię- zbudził się, natychmiast zupełnie przytomny, jak zawsze.
Szybkim spojrzeniem lustruje pokój.
-Jesteś sama?- pyta tak cicho, że ona tylko odgaduje z ruchu warg. Zaprzecza wolnym
potrząśnięciem głowy- jednym, jedynym, na więcej nagle nie ma sił. Zgina przed nim kolana,
na moment ukrywa twarz w jego dłoniach, ale zaraz ją podnosi ku niemu, podaje mu usta,
rozchyla wargi pod jego pocałunkiem- długim, prawdziwym. Przecież ja go kocham- myśli ze
zdziwieniem i jest w tym radość i ból. Zamiast kawy Marian przygotował kolację- herbatę,
kromki chleba. Wniósł to teraz na tacy, chyba wyczuwa, że coś się zdarzyło w tym czasiejest blady i spięty. Andrzej długo miesza łyżeczką w swojej szklance. Nie patrząc na brata
pyta, czy jutro jedzie. Marian przytakuje. Irena szybko unosi głowę, ich spojrzenia zderzają
się. Policzki jej różowieją, coś drga wokół ust. Spod czarnych włosów Mariana wygląda jasna
plama twarzy- nienaturalna jak biała maska.
Andrzej wolno przenosi wzrok z brata na żonę. Milczenie wisi między nimi jak ściana
deszczu za oknem.
-Ładną pogodę mieliście- mówi wreszcie i wciąż jeszcze miesza niemal w połowie pustą
szklankę. Irena głośno przełyka, palcami dotyka swych warg.
-Tak- mówi- w ogóle było bardzo ładnie. Poza ostatnim dniem, oczywiście.
Potem podnosi się, zbiera talerzyki.
-Dobranoc Marian- mówi- Niech ci się przyśni coś miłego.- Wspinając się na palcach całuje
go w policzek. Andrzej wolno dopija herbatę.
Wykąpała się, umyła głowę, teraz rozczesywała mokre włosy.. Z grzebieniem w uniesionej
ręce znieruchomiała na moment, niewidzącym wzrokiem zapatrzona w lustro. Zamyśloną,
dopiero w ostatniej chwili zwróciła uwagę na zbliżające się ciężkie kroki Andrzeja. Odrzuciła
grzebień i szybko wskoczyła w koszulę. Kiedy niedbale rozwalony stanął w drzwiach
łączących sypialnię z łazienką, pochyliła się nad umywalką. Myła zęby, tyleż długo, co
niepotrzebnie: robiła to już przed kwadransem. Potem długo i starannie płukała szczoteczkę i
kubek, wytarła je i wszystko razem schowała do szafeczki. Zerkając w lustro, maznęła palcem
po mikroskopijnej plamce pasty na policzku. Jeszcze przeczesała włosy, poprawiła kołnierzyk
koszulki. Andrzej stał wciąż w tym samym miejscu, w tej niedbałej pozie i obserwował jej
powolne ruchy. Zabrakło jej wreszcie zajęcia dla rąk, opuściła je.
-Przepuść mnie- zażądała cicho. Gapił się na nią udając, że nie słyszy.
-Dziękuję za miłą niespodziankę, żono- powiedział równie cicho. Potrząsnęła głową- nie,
przecież to wcale nie miała być niespodzianka, napisała mu dokładnie kiedy i którym
pociągiem wracają. Ale on- zaabsorbowany swoimi sprawami- nawet nie zajrzał do skrzynki
listowej. Czyżby się speszył troszeczkę? Na moment jakby przymknął powieki.
-Tak istotnie, byłem zajęty.
Coś ją dławiło w gardle, nie mogła mówić normalnie.
-Przecież wiem, widziałam! Przepuść mnie!
Zabrał wreszcie ramię, zagradzające przejście. Idąc za nią, mówił:
-Irena, pozwól sobie wytłumaczyć…
-Co tu jest do tłumaczenia- przerwała mu, dotknięta do żywego- zaoszczędź mi przynajmniej
kłamstw!- i odwracając się nagle, nad podziw spokojnie spytała, czy tamta tu była, czy byli tu
razem- powiedz prawdę- domagała się- zmienię przynajmniej pościel, zrozum chociaż tyle, ja
się po prostu brzydzę.
-Irena!!!
-Nie krzycz, nie jesteśmy sami! Tak czy nie?!
Zadrgała mu skóra na policzkach, patrzył wielkimi pociemniałymi oczami.
-Nie – powiedział, a ona mu uwierzyła, raz jeszcze uwierzyła, bo bardzo chciała uwierzyć.
…Prawie już zasypiając słyszała, jak sięgnął do szufladki po papierosy.
-Spij, nie obawiaj się, pamiętam.
Obudziła się w jego ramionach- odszukał ją we śnie, przygarnął. Nie poruszyła się- oglądała
jego twarz, ładną, gniewną, nawet teraz kiedy mocno spał. Widziała szybkie ruchy gałek
ocznych pod zamkniętymi powiekami, kąciki ust rozciągające się w uśmiechu. Śnił, o czymś
śnił… Przysunęła się nieznacznie- westchnął, ciaśniej splótł ramiona wokół niej. Już nie
widziała jego twarzy, była zbyt blisko, policzkiem wyczuwała jej kłującą szorstkość, ale to
wcale nie było przykre. Wargi jej zaschły, Odczekała chwilę, położyła mu rękę na piersi,
ostrożnie wsunęła palce w zapięcie bluzy i zaniepokoiła się: dotykanie go sprawiało jej
przyjemność, serce rozszalało się, biło tak głośno, że zaczęła się obawiać, żeby się nie
zbudził. Potem poruszyła stopą i natrafiła na jego nogę, wolno sunęła po jej muskularnej
wypukłości- coś się szarpnęło w niej, obkurczało w brzuchu, mięśnie się napinały, oddychała
szybko, nierówno. Ta ociężałość, ta słodkość, ta boleśnie rozkoszna niemoc. Poruszyła się,
jego ciało nieświadomie zaczęło reagować, kiedy stopą w swej wędrówce dotarła do zgięcia
kolana, jego nogi zagarnęły ją. Spał, wciąż spał. Mocno go objęła ramionami, bez
zastanowienia przywarła do niego, więc to tak, myślała, to tak. Ale dlaczego nigdy…?
Przesunął po niej ręką, na moment jakby przestał oddychać, a potem przywalił ją sobą, coś się
rozwarło w niej, zwilgotniało, było wielkim oczekiwaniem, niecierpliwie poruszyła głową,
zgłodniałymi ustami szukając jego warg- zastygł nagle, odwrócił się. Nie obudził się, nawet
podświadomie kontrolował się w czasie snu. Wpakowała palce do ust, zacisnęła na nich
zęby… Ból w brzuchu, w nabrzmiewających piersiach… inny, zupełnie inny, nieznany: Ból
pożądania, niespełnionego pożądania.
Kiedy wstała rano Mariana nie było- wyjechał w nocy. Bez pożegnania, znów bez
pożegnania. Podczas śniadania Andrzej zamyślił się nagle, a potem z tą denerwującą
powolnością, mieszając kawę, powiedział, że coś mu się śniło. Serce podeszło jej do gardła,
zamarła w oczekiwaniu. – Tak, Andrzej… Czy chciałbyś mi opowiedzieć swój sen?
Potrząsnął głową: -Takie tam majaki jakieś. Senne widziadła. Marzenia.
Znów leciutko potrząsnął głową, przychwyciła jedno krótkie spojrzenie. W kącikach ust miał
cień uśmiechu- jak w nocy, kiedy śnił.
Cisza wróciła pod ich dach, ta dawna cisza, sprzed wizyty Mariana- zła, niespokojna- i
pustka, przeraźliwa pustka nocy i dni. Andrzej wracał teraz w miarę wcześnie ze szpitala.
Czasem proponował jakiś koncert czy teatr. Kina nie lubił, więc nie bywali w kinie.
Najczęściej ślęczał nad swoimi pracami, czasem prosił ją o odszukanie jakiejś potrzebnej mu
informacji w którymś z opasłych tomów swojego księgozbioru. Tamte telefony nie
powtarzały się przez jakiś czas. Ale bywało, że wychodził sam. Nie pytała dokąd idzie. I nie
czekała jego powrotu. Któregoś dnia przy obiedzie podał jej kartkę. Rzuciła na nią okiem,
poznała równe drobne pismo Mariana. Serce jej podskoczyło…’ Ja jestem, Irena. Ty wiesz, że
jestem’. Tylko tyle. Poczekała na wyjście Wistulowej, podenerwowana spytała, co to ma
znaczyć.
-Jesteś rozbrajająca- powiedział- przecież to ja powinienem tobie zadać takie pytanie.
-Jakim prawem przejmujesz moje listy?- krzyknęła, tracąc nagle panowanie. Potrząsną głową,
uśmiechając się złośliwie.
-Niepotrzebnie robisz ze mnie większego łajdaka, niż jestem- odparł i rzucił jej kopertę,
zaadresowaną tym samym pismem. ‘A. Borucz’ napisał, to tkwiło w nim głęboko, wciąż nie
kojarzył jej inicjału z tym nazwiskiem i z tym adresem.
-Przepraszam, Andrzej, nie chciałam…
-Oczywiście, nie chciałaś! Z pasją zgarnął z talerza resztę surówki.
-Dołożyć ci jeszcze? Zapytała patrząc na niego z obawą i nadzieją.
-Chcesz mnie utuczyć?- zawołał gniewnie.
Surówką- pomyślała, cokolwiek powiem obraca się przeciwko mnie. Dlaczego?
Stał się jeszcze bardziej milczący, nieprzystępny. Jej nieśmiałe próby nawiązania kontaktu z
nim rozbijały się o pełną rezerwy chłodną rzeczowość. Było mu źle z tym, widziała to, niemal
fizycznie czuła, że ten jego wyniosły spokój jest powierzchowny i trzeba go zburzyć, by
wyzwolić.. co? Coś najgorszego? Co to miało być?
Dzień zaczął się jak wiele innych. Obudziła się- miejsce obok niej było puste. Nie było w tym
nic niepokojącego: wracając późno kładł się gdziekolwiek- w pokoju na tej zbyt krótkiej
wersalce lub u Marian (wciąż tak w myślach nazywała tamten pokój)- tam było mu
wygodniej. Ale i tam go nie było. Pościel nie była rozłożona, a więc nie wrócił na noc.
Czekała telefonu, wyjaśnienia- nie doczekała się. Kilka razy podnosiła słuchawkę, zaczynała
wykręcać jego numer- odkładała ją nie doczekawszy do końca. Wrócił po południu o zwykłej
porze. Zastał ją przy blieliźniarce- układała swoje rzeczy.
-Robisz porządki? Zapytał zwyczajnie, jakby nie było tej nocy. Odpowiedziała mu przez
ramię, że już najwyższy czas uporządkować wszystko, co wymaga uporządkowania. Podała
mu obiad, jak zwykle. Potem usiadła w dużym, wygodnym fotelu na biegunach i kołysząc się
wolno obserwowała go dyskretnie. Stanął przy oknie, popatrzył na Bóg wie co, potem
wyciągnął się na wersalce. Palił- zaciągał się jakoś niespokojnie, chaotycznie.
Potem zadzwonił telefon. Chciała się podnieść, ale ją powstrzymał niecierpliwym ‘zostaw’.
-Jakim ty tonem do mnie mówisz? – krzyknęła, no bo przecież była ta noc i ciężko było
udawać, że nic się nie wydarzyło. Nabrzmiałe żyły pulsowały mu na skroniach, mówił cośłagodnie, uspokajająco, ten głos nie pasował do jego twarzy, poirytowanej, złej. Potem padło
to imię: Helena, proszę cię, to już nie potrwa długo, wytrzymaj! Nie, nie zostawię cię, zaufaj
mi… Przyjadę…
Dalsze słowa już nie docierały do jej świadomości. Helena, myślała, Helena… Kiedy ostatni
raz mówił do mnie takim głosem? Wciąż kołysała się i patrzyła na niego. Odłożył słuchawkę,
jakiś czas nerwowo dreptał wkoło pokoju. Był blady, ręką bezwiednie przeczesywał włosy.
-Musisz wyjść- powiedziała.
-Tak, muszę wyjść. Tobie to nie przeszkadza, mam wrażenie.
Zaprzeczył ruchem głowy. Przyłożyła policzek do wysokiego oparcia, zacisnęła powieki,
mocniej rozbujała fotel. Kiedy po chwili otworzyła oczy, Andrzej w przedpokoju zakładał
buty. Zawołała go.
-Pożegnaj się ze mną- zażądała.
-Nie rozumiem.
Wargi jej drżały, była bliska histerii, całą siłą woli starała się opanować.
-Wychodzisz? Wychodzisz, tak? No powiedz!- domagała się niemądrze jakimś śmiesznie
wysokim głosem.
-Przecież widzisz- powiedział.
-No więc pożegnaj się ze mną, tyle chyba możesz?- Podniosła się, rozkołysany fotel jeszcze
się bujał jakiś czas. Andrzej wciąż stał przed nią, wielki i niepewny. Opuszkami palców
dotyka jego twarzy, jakby wygładzała zmarszczki. Już usta jego lgną do jej rąk, zabiera mu je,
zarzuca mu ramiona na szyję. Ufa, że jej ciało ma jeszcze nad nim tę swoją tajemną moc.
Pozwala jego dłoniom zamknąć się na swoich piersiach, pozwala im wsunąć się daleko za
dekolt bluzki, jego twarde wargi jak ogień przypiekają jej szyję, obnażone piersi, miażdżą
usta. Przyjmuje jego pieszczoty już bez lęku- ma to za sobą, domyśla się, przeczuwa, że może
być inaczej, że musi być inaczej. Andrzej odrywa się od niej.
-Muszę iść- mówi zdyszanym szeptem, niecierpliwymi ruchami poprawia koszulę, krawat.
Odwraca się jakoś niezręcznie, jeszcze ją potrąca, trzema krokami podchodzi do drzwi.
Już, stało się. Ale ona jeszcze długo czeka, nasłuchuje. Potem otwiera szafę, wyjmuje mały
neseser. Wrzuca do niego swoje rzeczy, swoje- tylko te, które przyniosła tu ze sobą, stanowiły
jej własność. Językiem zbiera z warg mokrą słoność. Przytomniej, rozumie, że przecież
płacze. Podchodzi do lustra, widzi siebie, jak przez mgłę: stargane włosy, nabrzmiałe usta, na
wargach kropla krwi. I te łzy, nie dające się powstrzymać.
Mało sypiał ostatnio, trochę piekły go oczy. Przetarł je palcami i jeszcze raz podniósł kliszę
pod światło, zamrugał powiekami. To na nic- mówił sobie- to na nic. Masz mroczki przed
oczami i niczego tu nie wypatrzysz. A jednak… tak, jednak to jest: zupełnie wyraźny cień.
Jest. A już mu się zdawało, że zdjęcie nie potwierdzi jego wstępnej diagnozy.
-Co tam Krysiu?- zapytał, nadal zajęty kliszami. Nie zauważył jej wejścia, ale skoro już tu
była mogła zerknąć na to.
-Niech pani obejrzy, to zupełnie niezwykła historia! Dopiero drugi raz spotykam się z
podobnym umiejscowieniem…
-Panie doktorze- przerywa mu cicho.
Wziął inną kliszę, znów patrzył pod światło i mrużył oczy.
-To się powtarza, jest przerzut na drugą stronę, o tu i tu. Tak, słucham, siostro.
-Pani Borucz przyjechała.
Tak, myślał, to nie będzie łatwe, a jednak trzeba…
-Co?
Odsunęła się od niego, cofnęła o krok.
-Pani Irena… Kazała panu powiedzieć, że nie ma kluczy.
Wysłuchał jej spokojnie do końca, a potem odprawił krótkim ‘już dobrze’. Po jej wyjściu
ponownie obejrzał te zdjęcia rentgenowskie będące potwierdzeniem tragedii czyjegoś życia i
on musiał zadecydować, co z tym zrobić, ale on też miał swoje życie i swoją tragedię i
patrząc, wcale już nie widział tych złowrogich cieni, właściwie w ogóle nic nie widział i nie
pieczenie w oczach było tego przyczyną. Czasem myślał o tym jak to będzie, kiedy się znów
spotkają. I oto przyszła a w nim jest tylko wielka cisza i znużenie i wie, że zmęczyło go
czekanie. Zebrał porozrzucane rentgenogramy, postanowił je wziąć ze sobą. Nie chciał mieć
pustych rąk, kiedy tam wejdzie, bo zawsze to lepiej, gdy można palce zacisnąć na czymświęc wziął te klisze ze sobą do domu, choć mu tam wcale nie były potrzebne. Dojrzał ją w
końcu korytarza- drobną, niepozorną, w skromnym szarawym płaszczyku. Obróciła się
dopiero mając go tuż za plecami, a on pomyślał o swojej zmęczonej twarzy i
zaczerwienionych oczach i wcale mu to nie poprawiło samopoczucia.
-Dzień dobry Andrzej- powiedziała zwyczajnie jakby wcale nie było tych sześciu miesięcy
bez niej. Głos miała miękki, wyraźnie zakatarzony, dotykając wargami jej ręki stwierdził, że
jest zbyt ciepła. Jest przeziębiona- myślał. To straszne, ona jest przy mnie, a ja znowu jestem
tylko lekarzem…
-Nie dziwisz się, że przyszłam?- zapytała i teraz zabrzmiało to odrobinę zaczepnie. Potrząsnął
głową i wreszcie odłożył te klisze, przez moment nie wiedział, co zrobić z lewą ręką- włożył
ją do kieszeni fartucha i zaraz wyjął, bo przecież to głupie tak stać przed własną żoną i
trzymać rękę w kieszeni.
-Nie, dlaczego? Zdejmij płaszcz, ciepło tu.
Odebrał go od niej i powiesił do szafy, szalika i czapki nie zdjęła- podkreśla swoją
tymczasowość tu, swoją obcość. Sięgnął po papierosy, zastanowił się chwilę.
-Może palisz?- zapytał. Wzięła papierosa, podał jej ognia- przypalała nieumiejętnie, to jest
gra, myślał, oszukujesz, ty też szukasz zajęcia dla rąk… I oto wali się na niego wielkie
wzruszenie, aż dech zapiera. Zapałka gaśnie, pociera drugą… Wtedy nie sama zgasła, ona ją
czy zgasiła, kiedy to było? Miała wtedy 17 czy 18 lat, nie chyba jednak 17… Nie mógł
znaleźć zapałek, przyniosła swoje i podała mu ognia, przypalał trzymając jej rekę i patrząc jej
w oczy. Dmuchnęła, nie rób tego- powiedział, zapytała dlaczego. Bo nie- powiedział- nie
wolno ci tak robić. Paliła równie nieumiejętnie jak przypalała. Była mizerna i blada i ciężko
oddychała przez uchylone usta. Przeniósł wzrok na jej rękę i dopiero teraz zauważył
obrączkę- zdziwił się i bezwiednie położył prawą dłoń na stole. Poszła za jego spojrzeniem i
zmieszała się. Powiedziała:
-Przyjechałam, bo musimy się przecież rozmówić, to nie może tak trwać.
Zaczęła szukać w torebce, rozerwała paczkę chusteczek higienicznych- uśmiechnął się mimo
woli, pierwszy raz miała jakąś chusteczkę… Wydoroślała, myślał, usamodzielniła się.
-Przecież to wszystko nie ma sensu- mówiła, pocierając tak już dostatecznie zaczerwieniony
nos- skoro doskonale możemy żyć bez siebie. Po co sobie utrudniać…
Co ona mówi, myślał, kto może żyć, jasne że można żyć, od tego się nie umiera, umiera się
od…
-…Chciałabym to już mieć za sobą.
Zupełnie bez sensu znowu przekładał te klisze, wpatrzony w zawiły rysunek półcieni.
-Co mianowicie, mnie? Mnie chciałabyś mieć za sobą, czy tak?
-Przyznasz, że tak dłużej być nie może. Liczyłam na to, że mi pomożesz.
-Że w czym ci pomogę? Nazywaj rzeczy po imieniu, Irena, skoro po to tylko przyszłaś.
…No i co tak uparcie pochylasz główkę- mówiły jego oczy, gdzie twoje piękne długie włosy,
sarenka, sarenka…
Bezwiednie poprawiła króciutki kosmyk tuż nad uchem.
-Przecież i tobie będzie lżej, kiedy będziesz wolny! I tak właściwie nigdy nie byłam ci żoną,
jakiej pragnąłeś, nie umiałam być.
-Czy kiedykolwiek powiedziałem, że byłaś mi złą żoną?
-Nie musiałeś mówić. Czy całe twoje zachowanie nie było jednym wielkim wyrzutem?
Andrzej, Andrzej, nie wracajmy do tego, to zanadto upokarzające dla mnie.
Uniosła obie ręce, dawnym zwyczajem ścisnęła skronie. Na popielniczce wolno dopalał się
jej odłożony papieros. Zakrztusiła się, zakasłała. Odgarnął od niej dym, zgasił niedopałek.
-Czego ty chcesz ode mnie- zapytał i stanął za nią, opierając ręce na krześle- czego ty chcesz?
Rozwodu, czy tak?- zacisnęły mu się palce, mówił szybko, prawie się zachłystując- Nie licz
na mnie, na moją zgodę! Co ty mi właściwie zarzucasz, czym zawiniłem? Irena, co ja ci złego
zrobiłem, co takiego zrobiłem, że to miałoby stanąć między nami na zawsze? Był wciąż za
nią, palce mu już drętwiały od tego zaciskania. Potrząsnęła głową: przecież wcale nie chciała,
żeby winę wziął na siebie- ostatecznie to ja odeszłam od ciebie- mówiła- dlatego zdawało mi
się, że sensowniej by było, gdybyś ty…
-Nigdy tego nie zrobię- powiedział półgłosem i skóra mu cierpła na policzkach- nie chcę
słyszysz?! Nie mogę, nie chcę! Podniosła się, poprawiła beret.
-No cóż pójdę już. Podaj mi płaszcz proszę.
-Tak ci się spieszy?
-Nie. Tylko widzisz, przecież my w ogóle nie potrafimy rozmawiać ze sobą. A kłócić się, czy
sprzeczać? Czy w naszej sytuacji ma to jakiś sens?
Patrzył na jej drżące usta, na rozdygotane ręce, którymi zaplątywała szalik pod brodą, jakiś
chłód zakradł mu się do piersi, liznął serce, coś zamąciło myśli, ledwie słyszał własne słowa:
-Więc dobrze, niech będzie tak, jak ty chcesz. Jeśli naprawdę tego chcesz.
Pochyliła się nieco i zaczęła kasłać, skrzywiła się, bo znowu był tamten ból- w dołku, czy w
piersi, sama już nie wiedziała. Od kilku tygodni tak było. Najpierw ratowała się jeszcze
jakimiś tabletkami, potem przestała zupełnie dbać o siebie.
-Czy teraz przynajmniej zostaniesz jeszcze trochę?
Andrzej spoglądał na nią wyczekująco, próbowała się uśmiechnąć.
-Nie chciałabym cię krępować swoją obecnością, nie bywałeś w domu o tej porze.
-Widać zmieniłem zwyczaje.
-Albo to ja byłam przyczyną twojej częstej nieobecności.
Przycisnęła znowu rękę do piersi, znowu był ten ból, coraz trudniej było nad nim panować.
Andrzej tego nie widział, wyszedł gdzieś, chyba do kuchni. Wistulowej musiało nie być, bo
potem sam nakrył stół. Zmusiła się do wstrzymania odruchu wymiotnego na widok jedzenia.
Zapytał co woli, herbatę, czy kawę.
-Najchętniej napiłabym się wódki.
-Źle się czujesz?
-Herbatę- powiedziała, jakby nie było tego drugiego pytania.
-Ale coś ci jest- upierał się, przyglądając się jej niepewnie.
-Tak, boli mnie noga. Było w tym trochę prawdy: chcąc wyglądać na zadbaną założyła nowe
buty i oczywiście pościerała pięty. Słysząc to Andrzej przyniósł z sypialni jej stare bamboszki
wygodne i ciepłe. Przytuliła policzek do ich ciepłego futerka. Zdejmując potem buty i
ostrożnie odrywając przyschniętą pończochę, czuła jego wzrok. Poradził by zakleiła to
plastrem i mimo jej sprzeciwu przytaszczył swoją torbę.
-Nie, zostaw, chodziłam po mieście i na pewno mam brudne nogi.
-Może weźmiesz kąpiel? Wyglądasz na zmęczoną.
-No, cóż, całą noc byliśmy w podróży.
-‘My’? A więc nie jesteś tu sama?
-Nie, skądże.
-Ach tak rozumiem.
-Nie, nie rozumiesz. Jestem tu z moim szefem, przyjechaliśmy na giełdę. Jestem
zaopatrzeniowcem.
-Aż tak daleko uciekłaś od medycyny?
Skrzywiła wargi z jakimś bladym uśmiechem, pochyliła się nad obolałą nogą.
-Wiesz, właściwie chętnie wykąpałabym się, dawno nie miałam takiego luksusu! Ale
wszystkie moje rzeczy są w hotelu.
-Wszystkie twoje rzeczy są tu gdzie je zostawiłaś. Nic się nie zmieniło Irena.
Mówiąc to, już krzątał się w łazience i przy bieliźniarce, podał jej ręcznik kąpielowy,
pachnący lawendą, lecz ręce im się minęły i ręcznik upadł na podłogę. Schylając się nadepnął
nań, szepnął- przepraszam- a kiedy się podniósł, wargi miał zaciśnięte i kredową bladość w
twarzy. Weszła szybko do łazienki, żeby tego nie widzieć, tej spiętej twarzy i wzruszenia,
które starał się ukryć. Odkręciła kran do oporu i rozpłakała się, no bo jak długo można nie
płakać. Może to i prawda, że taki a nie inny był powód jej przyjazdu, ale gdyby chciał, gdyby
naprawdę chciał… Przecież była w niej iskra nadziei, nieuświadomiona może, ale była…
W wannie uspokoiła się nieco, ale dziwny to był spokój. Wciąż był ten ból i bardziej od niego
dokuczliwa słodkawa nudność, potem męczył ją kaszel i raz po raz pojawiał się ten odruch
wymiotny. Na chwilę przysiadła na brzegu wanny, królestwo za łóżko- myślała wsuwając
stopy w cieplutkie pantofle. Na wieszaku znalazła cały komplet świeżej bielizny, kiedy on to
przygotował? I szlafroczek pikowany, najbardziej lubiła właśnie ten…
-Nie zakładaj rajtuz- mówił. Znowu kaszel… Wypuściła wodę z wanny i tylko trochę ją
opłukała, bo nagle zakręciło się jej w głowie. Andrzej ustawił kieliszki na stole, przebrał się, a
może tylko zdjął fartuch?
-Pokaż mi te swoje nogi- powiedział, więc usiadła w fotelu, a on przyklęknął i trzymał jej
stopę, leciutko dotknął zniekształconego paznokcia i zapytał co to było… Upuściła kiedyś
łożysko, było ciężkie i upadło jej na palec. Paznokieć pękł, ale nie poszła do lekarza.
-Nigdy nie lubiłaś lekarzy.
-Bo też niewiele miałam powodów, żeby ich polubić… No nic, teraz już jest względnie
dobrze, prawie nie boli.
-Ale przeszkadza?
-Tak, przeszkadza.
Prysnął aerozolem na pościeraną piętę, przyłożył plaster.
-Kaszlesz trochę- rzucił jakby od niechcenia.
-Tak, przeziębiłam się.
-Dawno?
-Nie pamiętam. Raczej tak.
Ten plaster nie chciał się jakoś trzymać, wciąż go poprawiał.
-Masz niewygodne buty.
-Sam wiesz, co to za problem dla mnie- nowe buty!- uśmiechnął się, tak wiedział.
…Miała wtedy te swoje 18 lat i mocno zniszczone sandałki na nogach, przewędrował z nią
pół miasta w poszukiwaniu dostatecznie szczupłych bucików, zatrzymał ją wreszcie przed
wystawą renomowanego szewca, może tu, zaproponował, żartuje pan, odpowiedziała, jakie tu
będą ceny. Wprowadził ją siłą, wskazał palcem, przymierzyła, ta pierwsza para pasowała
idealnie. Pamiętał tamte buciki- były ładne, wiśniowe. Pod kolor pana samochodu, śmiała się,
a potem szepnęła mu tę straszną prawdę, że nie ma nawet połowy pieniędzy na ich zapłacenie.
-Tak- pamiętam.
-O czym?
Potarł ręką czoło, potrząsnął głową. Stała przed nim już bez szlafroczka, z opuszczonymi
ramiączkami.
-Co to da zresztą- mruknęła niechętnie.
Łącząc stetoskop, obrzucił ją uważnym spojrzeniem.
-Schudłaś sarenka- powiedział cicho.
-Tak- przyznała, umykając wzrokiem przed jego oczami.
-Za dużo się kochasz- zażartował, dotykając ją chłodnym krążkiem mikrofonu.
-Ty już najlepiej wiesz, jaka ja skora do kochania- Bąknęła. Zupełnie mechanicznym ruchem
zawiesił sobie słuchawki na szyi, prawie obojętnie powiedział.
-Mogłaś przecież trafić na partnera, który ci odpowiada… Dlaczego się rumienisz?
-Mam się już ubrać?
Znów przyłożył mikrofon do jej serca, co się tam dzieje, myślał, odwrócił ją i słuchał, w
oskrzelach grało, nie oddychać, powiedział, zakasłała, przycisnął ją lekko do siebie i
zakołysał się z nią. Wciąż miała wypieki na policzkach- od kaszlu zapewne. Podał jej małą
tabletkę i łyk wystudzonej herbaty do popicia, potem jeszcze zajrzał do jej gardła, zapytał co z
brzuchem, kazał się położyć na chwilę, żeby zbadać…
-Nie, Andrzej, zostaw już, nie dotykaj!
-Boli?
Odsunęła jego ręce, podciągnęła haleczkę. Ubierając się wolno, zerkała w stronę łazienki: stał
pochylony nad białą umywalką.
-Jesteś strasznie przeziębiona- mówił- to zapalenie oskrzeli przy stanie twojego serca…
Mocniej odkręcił kran, głośniej zaszumiała woda- powinnaś bezwzględnie leżeć, jako lekarz
nie mogę pozwolić- A jako mąż możesz? Myślała- jeszcze się niżej pochylił i mydlił ręce- to
jest wprost karygodne niedbalstwo, ty jako pielęgniarka…
Ja jako pielęgniarka, on jako lekarz… Dlaczego zwyczajnie nie rozłoży pościeli, nie powiepołóż się, jesteś chora… Spłukiwał te ręce, mydlił, spłukiwał, znów mydlił- długo, dokładnie,
jak zawsze, jak zawsze!
-Czy życie jest naprawdę aż tyle warte, żeby się tak troszczyć o nie?!
Znieruchomiał na chwilę, jeszcze raz spłukał ręce silnym strumieniem wody i wreszcie
szybko, byle jak- jak zawsze! Wytarł je i cisnął ręcznik na rozciągniętą żyłkę.
-Dlaczego stoisz?- zapytał i leciutko dotykając jej łokcia podprowadził ją do stołu, podsunął
talerzyk z kanapką… Odwróciła się, ledwie ukrywając wstręt do jedzenia.
Nalał do kieliszków po odrobinie wódki, powiedział:
-Za nasze spotkanie, Irena!
Uśmiechnęła się, za które?, pomyślała… I nagle zapadło milczenie, jakby ten alkohol zdjął
maski z ich twarzy.
-Jak ci się powodzi? Czy może nie wypada pytać o to?
Wzruszyła ramionami.- Tak sobie, dobrze! Mam nadzieję, że tobie też.
-Gdzie się podziewasz, gdzie mieszkasz? Jak widzisz zastosowałem się do twojego żądania i
listów gończych za tobą nie wysłałem. Możesz mi powiedzieć?
-Na Śląsku. Można?
-Zostaw- powiedział, w porę odsuwając papierośnicę z zasięgu jej ręki- nie oszukuj mnie,
przecież nie palisz. Przygryzła wargi, domyślił się, że pragnie ukryć ich drżenie.
-Więc aż na Śląsk cię zaniosło. Miałaś tam kogoś?
-Nie, ale o znajomości nie tak znowu trudno.
-Zwłaszcza młodej ładnej dziewczynie.
Uśmiechnęła się- Jakbyś zgadł! Właśnie tak tam trafiła.
-Mieszkacie razem?
Zadając to pytanie, wziął butelkę i nalał sobie, tylko sobie i szybko wypił.
-Przepraszam- burknął niewyraźnie.
-Razem. Ale to jest kobieta… gdyby to jeszcze miało jakieś znaczenie dla ciebie.
Leciutko skinął głową, jakiś czas się bawił pustym kieliszkiem.
-A ja myślałem, że jesteś u Mariana- powiedział wreszcie. Głos miał napięty i ochrypły, a w
oczach niecierpliwe wyczekiwanie.
-Oczywiście, bo i cóż innego mogłeś myśleć? Dokąd ja w końcu mogłam pójść? On mi
zresztą dużo pomagał.
-Czy również finansowo?
-Tak, przede wszystkim. Ale to już dawno uregulowane między nami.
-W jaki sposób?
-Normalny.
-Nie wiem, co dla ciebie jest normalnym sposobem załatwiania…
-Proszę cię, Andrzej!
-Musiałaś brać pieniądze właśnie od niego? Przynajmniej tego mogłaś mi chyba oszczędzić.
-A od kogo miałam je wziąć? Tatko był dla mnie spalony… Bardzo trudno było zaczynać
nowe życie, mając w kieszeni niewiele ponad 2 tysiące złotych, możesz mi wierzyć.
Znowu pokiwał głową.
-‘Zabieram ze sobą jedną trzecią pieniędzy, które mi dałeś na życie’- zacytował fragment
listu, który mu wtedy zostawiła. Wyjął go z portfela i położył przed sobą na stole.
-Uczyłem się tego na pamięć, jak wiersza w szkole, zdanie po zdaniu. Nie jest tego dużo…
Kiedy miałem jakiś wyjątkowo podły dzień, powtarzałem sobie te słowa, jak litanię: ‘Stałam
Przed lustrem i patrzyłam na swoje usta, nabrzmiałe od twoich pocałunków…Być może są
kobiety, które potrafią wybaczyć, ja do nich nie należę’… Irena, na Boga, co ja takiego
zrobiłem, co ja zrobiłem takiego, że nie potrafisz mi wybaczyć?!
Sięgnęła p kartkę, ale zdążył ją chwycić i odebrać.
-Zostaw, to mój jedyny list od ciebie, nie licząc tego nieszczęsnego zawiadomienia wtedy.
Nieszczęsnego, myślała. Tak, może gdyby nie wiedziała, gdyby nie wiedziała wtedy…
Duży malowany talerz wisiał krzywo na ścianie, podniosła się i go naprostowała. Bezwiednie
przesunęła ciężki wazon z dekoracyjnymi gałązkami, trąciła klawisz radia, włączyło się,
Zabrzmiała melodia, to był Chopin, kto to gra, nie wiem, tak dawno nie byłam na żadnym
koncercie… ‘Co za nastrój, co za okropna muzyka…’ Czy ja nigdy tego nie zapomnę,
uwolnij mnie od tego, no spróbuj mnie uwolnić! W grubych palcach niedbale trzymał
papierosa, zbliżając do ust wysunął wargi, jak do pocałunku..
-Dlaczego tak dużo palisz?
Przekrwione białka oczu, chabrowe tęczówki… No co tak patrzysz, nie patrz tak, nie patrz.
-Czy wiesz, kiedy zadałaś mi to pytanie pierwszy raz?
-Tak, zapytałeś ‘nie lubi pani?’
-A ty odpowiedziałaś ‘ nie szkodzi, przyzwyczaję się’.
-Och, przestań.
-‘Nie będzie okazji, powiedziałem, mój brat nie pali.’
-Proszę cię, Andrzej!
-Odeszłaś z powodu Jatczakowej, czy dlatego, że on ciebie kocha?
-Kto?
-On. Ten mój niepalący brat.
-Wiedziałeś?
-Wyobraź sobie, że tak. Był łaskaw ujawnić mi swoje uczucia dla ciebie.
-Jeśli powiedział tyle, powiedział pewnie i resztę.
-Reszta jest milczeniem.
-To nie ‘Hamlet’, Andrzej, to nasze życie. Powiedz mi…
Wargi jej zadrżały, nawet nie starała się zapanować nad tym- dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego
nas pchałeś ku sobie? Dlaczego wysłałeś go wtedy za mną? Na co liczyłeś, Andrzej, chciałeś
konfrontacji, tak? Odpowiedz.
-Tak, chciałem konfrontacji.
-Ale dlaczego?
-Dlaczego, dlaczego… Może dlatego, że kiedy przyjechał, była między nami pewna
rozmowa. Bo byłaś jego dziewczyną, dopóki ja nie… nie zaplątałem się w życie. Bo
uważałem, że muszę wam dać tę szansę, szansę ewentualnego odnalezienia siebie.
-To po co się żeniłeś ze mną? Po to, żeby pół roku później ‘dać nam szansę’? A gdyby tak się
stało?
-Przecież jednak się stało, Irena.
-Ty byłeś moim mężem, czy myślisz, że choć przez chwilę mogliśmy o tym zapomnieć?
-Nie byłem pewny, czy on będzie mógł. Co do ciebie…
-Mów dalej.
-Nie miałem tych wątpliwości. Wtedy nie.
-Andrzej, twój brat jest porządnym, prawym człowiekiem, a ja byłam twoją żoną!
-Jeszcze nią jesteś, Irena. Przynajmniej formalnie.
-Dajmy temu spokój, Andrzej. Robi się późno, pora mi iść. Raz jeszcze napełnił kieliszki.
-Zaczekaj- powiedział- opowiedz coś, jak tam żyjesz, co robisz, przecież to prawie pół roku,
jak odeszłaś.
Odsunęła kieliszek, wzdrygnęła się lekko- niedobrze jej było. Ale opowiedziała mu w paru
słowach, jak wtedy w pociągu, w drodze do Mariana- do Marian!- przypadkiem poznana
kobieta zaproponowała jej pracę modelki, jak mimo jej odmowy polubiły się od razu, a w
krótce zaprzyjaźniły. Do Mariana jechała, żeby jej pomógł w sprawach meldunkowych,
musiała się przecież zaczepić, gdziekolwiek. Ale nigdy u niego nie mieszkała, przygarnęła ją
tamta kobieta, u niej zamieszkała.
-A ty, jak tu żyłeś?
Nie od razu zareagował. Ściemniło się, radio wciąż cichutko grało.
-Sama wiesz, jak tu się żyje- powiedział- Jedni odchodzą, inni zajmują ich miejsca. Twarze
się zmieniają, problemy wciąż te same.
-Mówisz tylko o pracy?
-A cóż mi zostało poza pracą?
-Jakoś sobie dotąd nieźle organizowałeś życie poza pracą.
-Dwa nieudane małżeństwa są tego najlepszym dowodem, prawda?
-A może skutkiem Andrzej, nie pomyślałeś o tym?
Pochylił głowę, wciąż się bawił pustym kieliszkiem.
-Myślałeś czasem o mnie?
Chrząknęła, chrypka przeszkadzała jej mówić. Spojrzał na nią krótko, przytaknął.
-A ty?
Nie odpowiedziała, jeszcze się nie uporała z tą przeszkodą w krtani. Znowu sobie tylko
pokiwał głową, potem się wyprostował, dość zdecydowanie odstawił kieliszek i już zupełnie
normalnym głosem zapytał o Mariana.
-Czy może zabronił ci mówić?
Powiedziała, że Marian pracuje i jest prawie zadowolony, że jednak cierpi z powodu ich
poróżnienia, ni i że nie jest sam.
-Ta dziewczyna… Nie wiem, czy on się ożeni z nią, ale ona jest. Zdaje się, że nie ma rodziny,
przynajmniej bliskiej, on ma tylko ciebie. Pogódźcie się, musicie jakoś trzymać się razem…
Mam ich zdjęcie, chcesz zobaczyć?
Wyjęła z torebki fotografię i położyła na stole. Sięgnął po nią jakby niechętnie.
-Marian zapuścił wąsy?
-Już ich nie ma. Reginie nie podobał się, mnie zresztą też.
-To chyba ważniejsze.
-Jesteś złośliwy- zauważyła.
-No cóż, starzeję się.
-Muszę już iść, Andrzej, jest późno.
-Jeszcze chwilę… Powiedziałaś: musicie trzymać się razem. A ty?
-Ja? Pojadę znowu gdzieś daleko. Zejdę wam z drogi, obydwom. Jakoś przeżyję to swoje
życie.
-Powiedz mi, czy jesteś szczęśliwsza teraz, czy lepiej ci, to znaczy… czy naprawdę
uważasz…?
Chodził po pokoju wielki i przygarbiony i plątał się w słowach. Zaszumiało jej w uszach,
niezbyt wyraźnie go słyszała.
-Nie odchodź- mówił- spróbujmy jeszcze raz…
Jakieś słodkawo- słone ciepło podeszło jej do gardła, przełknęła.
-…to nie jest tak jak myślisz, ja ci wszystko…
Boże, jak mi niedobrze, dojść do łazienki…
-Musisz mnie wysłuchać, Jatczakowa jest…
Przełknąć, pozbyć się tej lepkości.
-Co ma do tego Jatczakowa, nie będzie jej, będzie inna… Ja już nie mogę, Andrzej, ja…
Szum, coraz potężniejszy i gęstniejąca mgła…
-Jesteś tylko ty, dlaczego mi nie wierzysz? Czy ty nie rozumiesz, że ja bez ciebie…
On mówił, wciąż mówił. Przytrzymała się krzesła, chciała podejść do niego, widziała jego
wyciągniętą rękę i poruszające się wargi. Nie było już słów, były tylko jakieś trzaski we
własnej głowie i znowu ta mdląca lepkość… Przełknąć, powiedzieć mu, powiedzieć…
-Andrzej?
W ułamku sekundy pojął, że coś się stało. Porwał ją na ręce, zanim doniósł na wersalkę,
chlusnęła krew- z ust, z nosa, z uszu.
-Irena!!!
Nie słyszała już tego okrzyku, nie widziała obłędnego strachu w jego oczach- trzymał ją w
ramionach, nieprzytomną.
Wyprowadzenie jej ze wstrząsu wymagało przetoczenia sporej ilości krwi i płynów
krwiozastępczych. Potem trzeba było przerwać przetaczanie i podać środki zwiększające siłę
skurczu serca, bo nadmiernie wzrosło ciśnienie żylne. A potem nastąpił nawrót objawów,
wskazując na trwający krwotok i wtedy już nie miał złudzeń- widział, że cała ta krzątanina
wokół niej nieznacznie tylko przedłuża stan, w którym trwa.
Oni także wiedzieli, ci tam, stojący pod oknem w jednej grupie, ciasno przy sobie, zapatrzeni
w podłogę, unikający jego wzroku. Objął ich nienawistnym spojrzeniem i wrócił do niej na
salę. Trzymał w dłoniach jej chłodne, białe palce o sinych paznokciach, w przegubie prawie
nie wyczuwał tętna. Ktoś dotknął jego ramienia, obejrzał się, za nim stał Janus.
-To nam nic nie da- powiedział.
Pozwolił się staremu wyprowadzić z Sali, bezwolnie usiadł w fotelu i przyjął papierosa, ale
zaraz o nim zapomniał.
-To nam nic nie da- powtórzył tamten- Trzeba się zdecydować i to szybko. Pan wie o tym.
Tak, widział. Ale milczał. Janus w roztargnieniu przekładał jakieś papiery. Mówił:
-Jeśli pan będzie zwlekał, ja podejmę decyzję. Jako chirurg, jako ordynator tego oddziału. Pan
wie, że mam takie prawo.
Nie odważą się, pomyślał i wciąż milczał. Miał w sobie jakieś wielkie znużenie i wielką
pustkę. Janus poruszy się niecierpliwie.
-Badanie gastrofiberoskopem wykazało…
-Wiem- przerwał krótko.
-A gdyby to był ktoś inny, nie ona doktorze Borucz, czy wahałby się pan?
Nie, myślał, gdyby to był ktoś inny, nie wahałbym się. Podjąłbym każde ryzyko, dające
szansę… Szansa… w tym stanie ogólnym? Podniósł się i chodził po Janusowym gabinecie,
ale potem zatrzymał się przed starym i powiedział, żeby przygotować wszystko na już, na
zaraz- choć na pewno od dawna byli przygotowani, zwlekając wyłącznie ze względu na niego
i spojrzał staremu w oczy i powiedział:
-Pan…- i dopiero dużo później, po wielu tygodniach dowiedział się, że tamten się przestraszył
wtedy jego twarzy, jego trzęsących się warg i rozpaczy w przekrwionych oczach. Ale wtedy,
kiedy to się działo, skinął tylko głową, no bo przecież rozumiał, że on operować nie może.
Nie dziś i nie ją, Irenę. Swoją żonę. Swoją sarenkę.
Nie od razu się obudził, świadomość wracała powoli. W głowie mu huczało i nie mógł się
skupić. Najbardziej pamiętał niesprawność swojego ciała: ból pleców i nóg.
Dlaczego bolały go plecy? Opierał się nimi o ścianę i myślał, dlaczego to tak długo trwa. Ile
to trwało- dwie godziny, trzy? Ale dlaczego tak długo stał, opierając się o ścianę? Piekły go
oczy i było światło. Lampa… duża bezcieniowa lampa. Stukot odkładanych narzędzi, ciche
nawoływania. Białe maski na twarzach, pochylone sylwetki. Syk tlenu. Denerwująco
przyspieszone gesty, spłoszone spojrzenie czarnych oczu, niosące mu informację… jaką?
Słowa, jakieś słowa… Jakie słowa? Skupić się, przypomnieć sobie, nie wytrzyma. Tak
powiedział: nie wytrzyma. Błysk świadomości: Irena.
Jej obnażone, dziewczęco szczuplutkie ciało w pokoju anestetycznym. Jej mała ciemna
główka, odchylona na stole. Jej długie rzęsy, osłaniające uśpione już oczy…
Odetchnął głęboko i uchylił powieki. Leżał na tapczanie we własnej sypialni, ubrany we
własną piżamę. Na fotelu, przyniesionym z drugiego pokoju, w niewygodnej pozie siedział
Jurek Leszkiewicz i cichutko posapywał. Na podłodze obok fotela leżała otwarta książka z
jamnikiem na mocno podniszczonej stronie tytułowej. Skrzywił się z niesmakiem: nie cierpiał
zniszczonych książek. Chciał się podnieść, ale zaraz opadł na poduszkę. Zawołał ‘hej’ i
tamten obudził się.
-Cholera, zmogło mnie- powiedział usprawiedliwiająco. Najpierw podniósł książkę, potem
dopiero przesiadł się do niego na tapczan. Poczuł jego palce na przegubie prawej ręki, jakiś
czas przyglądał się temu z zaciekawieniem.
-Co pan tu robi?- zapytał, no bo w końcu było to jego mieszkanie i nie przypominał sobie,
żeby tu kogo zapraszał.
-Pracuję- odparł tamten, śledząc bacznie wskazówki sekundnika.
-Widzę- powiedział i odebrał mu rękę. Potem zapytał, co to było i usłyszał, że nerwy, więc
powiedział: bzdura i jeszcze zapytał, jak długo…?
-Dwie doby- powiedział Leszkiewicz- trzeci dzień. Jedna tabletka też by wystarczyła, żeby
się przespać, czy musiał pan zaraz brać pięć?
-Trzy- sprostował i zapytał, gdzie to jest.
-U mnie- odpowiedział tamten, dodając, że brakowało pięciu.
-Źle sypiam ostatnio.
-Trzy- powiedział Jurek- Po trzech nie byłby pan… Ta wódka była przed czy po?
-Oszalał pan? Nie było wódki.
-Aha. Butelka tam jeszcze stoi. W tamtym pokoju.
-I kieliszki- podpowiedział- Dwa, tak?
Leszkiewicz wstał, uchylił drzwi i zajrzał do pokoju.
-Tak- przyznał- dwa. I talerz z kanapkami. Starawe jakieś. Nikt nie sprząta?
-Nie. Gosposi daliśmy wolne, jutro będzie. Może pan wstać?
Pomilczał trochę i powiedział, że mu się nie chce. Tamten z zaciekawieniem uniósł jedną
brew.
-Nie zajrzy pan tam?
-Gdzie?
-No… do Ireny.
Szybko zacisnął powieki i odwrócił głowę.
-Nie- powiedział.
Tamten upierał się:
-Ale dlaczego? Zaprowadzę pana, tak ładnie wygląda, tyle tam kwiatów…
-Nie chcę!- zbył go dość ostro.
-No wie pan, to co jej mamy powiedzieć, wciąż pana woła, serce się kraje… O rany, co jest?
-Co pan powiedział?- wyszeptał groźnie, zaciskając mu palce wokół rąk. Przytrzymując się
go próbował wstać, ale zaraz znów buchnął głową w poduszkę i leżał dość długo.
Jeszcze zanim oczy przywykły do półmroku separatki, zanim zdążył podejść i rozpoznać
twarz, jego świadomość zarejestrowała to ledwie słyszalne ‘Andrzej’. Upłynęła chwila, zanim
do niego dotarło jej błagalne ‘pić’. Trochę chwiejnym jeszcze krokiem podszedł do łóżka i
zawodowym nawykiem odsunął nieco kołdrę, potem usiadł przy niej i natychmiast
instynktownie chwycił ją za puls, a drugą rękę położył na czole- ciepłym, zbyt ciepłym… Czy
pozna? Jeszcze leży spokojnie, bez ruchu. Po kilku sekundach tętno wzrasta, a w twarzy
zaczyna coś drgać, najpierw są to kąciki ust, potem broda i rzęsy. Potem wolną ręką dotyka
tej dłoni na swym czole, zdejmuje ją i przykłada sobie do ust, pierwsze duże łzy uwalniają się
spod powiek, a on sam nie wiedząc, co czyni, całuje jej mokre policzki, jej oczy, a potem
wilgotnymi wargami dotyka jej ust.
Dopiero po tygodniu wiedzieli na pewno: wyjdzie z tego. Miała przed sobą długie tygodnie
leżenia, ale miał to już być powrót do zdrowia, a nie jak dotąd, do życia.
Dla Andrzeja był to okres najcięższy: jej oczy- niezupełnie przytomne- śledziły go
nieustannie. Czasem ze źle ukrywanym grymasem, odwracała twarz. Co to było? Ból,
niechęć, rozdrażnienie? Pozwalała mu godzinami siedzieć przy łóżku i trzymać się za ręce,
wykonywał przy niej wszystkie zabiegi i drobne usługi, zwilżał usta, obmywał, czesał, karmił.
Cały czas dostawała dość duże dawki środków znieczulających i przez wszystkie te dni wzrok
miała jakby zamglony- wiedział, że nie jest zupełnie przytomna. Zasypiała w najmniej
oczekiwanych chwilach, czasem dosłownie w pół zdania. Tak było dotąd. Ale oto pewnego
dnia spojrzała odrobinę przytomniej, przyglądała mu się w milczeniu dość długo.
-Nie każ mi robić zastrzyku- przemówiła wreszcie i jej ręka poruszyła się niespokojnie na
kołdrze. Powiedział:
-Będzie cię bolało. Nie chcemy, żebyś cierpiała.
-Chcę być przytomna, choć jakiś czas. Stale jestem oszołomiona, jak w półśnie. Już nie wiem,
kiedy naprawdę śnię, a kiedy nie. Wolę, żeby mnie bolało, ale chcę być przytomna.
Znowu ten niespokojny ruch białych palców na kołdrze. Nakrył je dłonią, po chwili odwróciła
rękę, ich palce splotły się, znieruchomiały.
-Wiesz, kiedy mam przebłyski świadomości wydaje mi się, że jesteś to przy mnie zawsze.
Wydaje mi się, ze czas się cofnął. Jest znowu tak, jak było na samym początku, kiedy byłam
jeszcze bardzo młoda. Jakby nigdy nie było nic więcej. Otworzyła oczy, były wilgotne.- Nie
każ mi robić tego zastrzyku. Muszę przecież wrócić do rzeczywistości.
-Powiesz mi, jak cię będzie bolało, spróbujemy czegoś innego.
-Zadzwonię po siostrę, jak nie będę mogła wytrzymać. Zwilżył jej wargi, zapytał po co, był tu
przecież.
-Ale zaraz odejdziesz?
-Jestem tu zawsze, cały czas.
-A więc to mi się nie śniło? Myślałam, że majaczę, widząc twoją twarz, zawsze zamgloną,
oddaloną.
-W ogóle źle widzisz.
-Tak, teraz też. Niby jesteś, przecież jesteś, ale rozpływasz mi się. Pochyl się, chcę dotknąć
twej twarzy.
Przytrzymał jej rękę na swym policzku, przycisnął do niej usta.
-To trwało tak strasznie długo, zanim przyszedłeś.
-Byłem chory, leżałem kilka dni.
-Ty?- coś zbliżonego do uśmiechu przemknęło po jej wargach- Co to było?
-Nic poważnego.
-Nie leżałbyś, gdyby tak było.
-No więc coś na tyle poważnego, że nie mogłem wstać. Ale już nie pytaj o więcej.
-Musisz już iść?
-Nie muszę.
-Nie pracujesz?
-Jeszcze nie.
-Odpocznę trochę, dobrze?
-Boli?
-Och trochę. Odpocznę. Odwróciła głowę i przymknęła oczy. Po jakimś czasie spojrzała:
-Wiesz, tam też chorowałam. Nawet byłam u lekarza i strasznie się bałam. On nie był
podobny do ciebie… To takie przykre, kiedy trzeba iść do lekarza, którego się nie lubi.
Jej twarz stężała, mocno zacisnęła wargi, zamknęła oczy. Te jej drobniutkie palce poruszyły
się niespokojnie w jego dłoniach.
-Irena?
-Ale przecież ciebie nie było, byłam sama- dokończyła jeszcze ciszej.
-Już nie mogę.
-Zrobię ci zastrzyk, inny. Będziesz spała.
-Wyjdziesz dopiera, jak zasnę?
-Tak.
-Kiedy się obudzę?
-Po kilku godzinach.
-A ty gdzie będziesz?
-Tu, przy tobie.
-Chcę już spać, prędko.
Połknął szybko tabletkę, zrzucił z siebie ubranie, nastawił zegar. Położył się bez mycia,
prawie natychmiast zasnął. Spał długo, ponad sześć godzin. Zastawił budzik. Miał jeszcze
czas, całą godzinę. Prysznic, golenie, jakieś kanapki. Mocna kawa, papieros…
Z lustra patrzyła obca twarz- szara. Nieco przekrwione oczy, głęboko zapadnięte, pod nimi w
sinawym cieniu sieć drobnych zmarszczek. Przyglądał się sobie z niechęcią i żalem. Kilka
kropel perfum, trochę wody na policzki, czysty fartuch- to wszystko, co może zrobić.
Wyjął z szafy kilka drobiazgów- nocną koszulę, szlafrok, pantofle domowe. Spojrzał na
zegar- czas już iść. Spała jeszcze mocno. Oddech nie był już taki płytki. Tętno słabe, ledwie
wyczuwalne. Wciąż jeszcze kłopoty z ciśnieniem. Powiedziała- jakby czas się cofnął.
Dla niej się cofnął, jej twarz- jeszcze drobniejsza teraz- to mała niewinna buzia dziewczynki,
dziecka niemal. Przypomniał sobie jej ciało, kiedy leżała uśpiona tam na stole, zanim ją
nakryli- leżała przed nimi bezbronnie obnażona, drobna, dziewczęca…
-O czym myślisz?
-Kiedy się obudziłaś?
-Teraz w tej chwili. O czym myślałeś?
-O tobie, o nas. Przyniosłem ci koszulę, ta szpitalna bielizna jest straszna.
-Nie dam rady się przebrać, moje ręce ważą sto kilo, nie mogę ich dźwignąć. Czy to już
wieczór?
-Nie, zasłoniłem okno, żeby cię światło nie raziło, kiedy spałaś.
-Odsłoń, nie widzę cię… Albo najpierw spróbuję tę koszulę.
Uniósł ją ostrożnie, posadził, podtrzymał ramieniem. Duża luźna koszula łatwo zsunęła się zs
szczupłego ciała. Sięgnął szybko po stetoskop, osłuchał piersi i plecy, natarł je spirytusem,
wreszcie nałożył domową koszulę, poprawił poduszki.
-Możesz trochę posiedzieć, oprzyj się.
-Czuję się jakbym zmieniła skórę… Usiądź już, stale się krzątasz, coś robisz. Odsłoń okno i
chodź tu proszę.
Niechętnie spełnił jej życzenie. Rażąca biel śniegu ostro odbijała światło słoneczne, kiedy
usiadł, padało prosto na jego twarz, zmęczoną, przedwcześnie postarzałą, którą pragnąłby
ukryć przed nią, chociaż dziś. Odwrócił się jakoś szybko, gwałtownie- zareagowała
wystraszonym zaskoczeniem.
-Musisz pewno iść, nie masz już czasu?
Zaprzeczył ruchem głowy, przesunął się nieco, umykając przed jasną plamą słońca.
-Jak oczy? Już lepiej chyba?
-Tak, lepiej.
-I jak ci się podoba świat?
-Jest jeszcze taki mały, największy w nim jesteś ty. Już mi się nie rozpływasz, widzę cię
normalnie.
-Normalnie?- Coś w jego głosie zbudziło jej czujność, powiedziała:
--Jesteś dla mnie taki dobry, ale pewno masz już dość?
Skinęła głową jakby sama sobie przytakiwała. Nie odpowiedział. Siedział na jej łóżku
przygarbiony, z nisko opuszczoną głową i patrzył na swoje duże ręce.
-Lepiej się czujesz?- zapytał cicho. Poruszyła się niespokojnie.
-Tak, przecież wiesz… Powiedz, za dwa, trzy tygodnie będę zdrowa, tak?
-Na pewno.
-O czym myślałeś przedtem? Jak się obudziłam.
-O tobie.
-Ale co o mnie myślałeś?
-Że jesteś jeszcze taka młoda, ładna. Że masz przed sobą całe swoje życie.
-Tak?
-Przemyślałem wszystko, miałaś rację.
-Tak?
-Byłem głupcem, chcąc cię zatrzymać przy sobie. Dla siebie. Bądź spokojna, jak
wyzdrowiejesz załatwimy wszystko tak, jak ty będziesz chciała. Nie będę ci robił żadnych
trudności. Postaramy się też uwolnić cię od kłopotów ze zdrowiem. Ta perforacja wrzodu…
Co ci jest?
Potrząsnęła głową. Podniosła rękę i wychudzonymi palcami dotknęła swych ust.
-Chcesz się położyć?
Przytaknęła. Potem leżała bez ruchu, ze wzrokiem utkwionym w jakiś punkt na suficie.
-Czy znowu bardziej cię boli?- Zaprzeczyła.- Irena?
-Co?
-Czy jesteś zadowolona?
Zdawało mu się, że nieznacznie wzruszyła ramionami. Mimo szybko zapadającego zmroku
bardzo wyraźnie widział jej nieruchome oczy. Powiedział:
-Myślałem tylko… Może ta choroba coś…?
-Kiedy zaczynasz pracować?
-Pojutrze.
-Przenieś mnie na inną salę, nie chcę być sama.
Kiwnięciem głowy wyraził zgodę, ale mogła tego nie zauważyć, bo właśnie odwróciła się do
ściany.
Ledwie trochę ustała krzątanina z ustawianiem jej łóżka, Irena już żałowała zacisza swej
separatki. Trzy pary oczu śledziły ją nieustannie- ciekawie, wyczekująco. Wreszcie taka
szczuplutka dziewczyna podeszła do niej, ale nawet nie zdążyła się odezwać, bo przyszedł
Leszkiewicz. Przysiadł na chwilę, cmoknął ją w rękę i nachylając się bardzo nisko zapytał, po
jakie licho pozwoliła się przenieść na tę salę. Nic mu nie odpowiedziała, bo po prostu nie
chciało jej się mówić. Po jego wyjściu małą salę ponownie wypełniło ciężkie wyczekiwanie.
Potem ta wysoka szczupła dziewczyna wyjrzała na korytarz i zaraz z okrzykiem ‘dyrektor’
wskoczyła do łóżka. Długo spoglądała w prostokąt szeroko otwartych drzwi, ale nie
wypatrzyła w nich znajomej sylwetki. Potem przesuwała wzrokiem po tych kobietach, które
odtąd miały śledzić każdy jej gest, każdy grymas, każdy uśmiech. Żachnęła się, zmarszczyła
czoło: uśmiech? Skąd ta myśl? Dziewczyna ze sterczącymi warkoczykami wyskoczyła z
łóżka i boso, w samej piżamie znów wyjrzała na korytarz, a potem małymi kroczkami
przydreptała do niej i usiadła na brzegu stołka. Na to blondynka spod drugiego okna
powiedziała, że zaraz obchód, ale ta dziewczyna zatrzepotała długimi ramionami i
powiedziała, że dopiero się schodzą, teraz sobie pogadają i wypalą papieroska- ale zaraz
zerwała się i jednym susem dopadła do swojego łóżka i poślizgnęła się razem z nim.
Wchodzący do sali doktor Martyniec pogroził jej pięścią i naprostował łóżko, a Pawelec
natychmiast złagodził tamto pogrożenie puszczając oczko. Pozostali lekarze udali, że niczego
nie zauważyli. Andrzeja nie było wśród nich. Janus uścisnął jej ręce i zapytał, czy lepiej tu,
czy mniej nudno. Poruszyła tylko głową i sama nie wiedziała, co mu to poruszenie miało
powiedzieć. A potem on jednak przyszedł. Stary rozłożył ręce jakimś bezradnym gestem i
ustąpił mu miejsca przy niej. Wyglądał dość normalnie, ale mimo to wyczuła jego napięcie. A
tamci wszyscy stali wokół nich i patrzyli. Nakrył jej ręce swoimi rękami, wtedy pierwsza łza
wolniutko uciekła jej spod powiek. Następne spływały już szybciej, nie wszystkie mogła z
warg zebrać czubkiem języka, spływały po policzkach i kapały na poduszkę. Dotknął ich
lekko wierzchem dłoni, bardziej rozmazał niż wytarł. Potem odkrył ją i popatrzył na brzuch,
przesunął palcem po przylepcu, ale go nie oderwał.
-Temperatura?- zapytał zwyczajnie, rutynowo.
-37,9- powiedział Martyniec i chciał usłużnie uzupełnić- Tętno…
-Wiem- przerwał mu krótko i dodał- opatrunek.
Bała się opatrunków.
-Spać- prosiła cicho. Skinął głową. Bardzo cicho i z powodu płaczu powiedziała mu, że nie
ma chusteczki. Odchylił połę fartucha, sięgnął do kieszeni spodni i podał jej swoją, jak to
robił zawsze- odruchowo, nie zastanawiając się, jak bardzo się zdradza z tym intymnym
gestem. Wytarłszy nos i oczy wsunęła chusteczkę pod poduszkę. Kiedy już wychodzili z Sali,
zatrzymał się w drzwiach i jeszcze spojrzał na nią. Odwróciła się, bo wciąż były te łzy. Potem
wpadła do niej Ewka- to dziwne, ale pierwszy raz widziała ją po roboczemu w białym kitlu,
ze słuchawkami na szyi. Usiadł przy niej na łóżku i rozpłakała się. Potem z wózkiem
opatrunkowym wkroczył na salę Pawelec:
-No koleżanko, łez to my tu swoich mamy dość. Ewka obiecała zajrzeć jeszcze nieco później.
Chirurg zmieniał opatrunek otyłej kobiecie z sąsiedniego łóżka. Kiedy skończył, przesiadł się
do niej. Pokiwał sobie głową nad jej kartą i zawiesił ją.
-Pozwoli pani…?- Mówił- chciałbym posłuchać, co tam w oskrzelach i ciśnienie trzeba
skontrolować… Obwód wciąż jeszcze idzie?
Zachowywał się nienaturalnie przy niej, mimo przygnębienia zrozumiała, że jej obecność na
ogólnej sali wcale im nie jest na rękę. Osłuchując ją, coś sobie mamrotał. Zapytała, czy on jej
będzie zmieniał opatrunek, powiedział, że tak i spytał, czy się boi. Tak, bała się, tam był taki
żywy ból.
-No, zaraz zobaczymy- rzekł i bardzo delikatnie oderwał plaster.
-Taak- odezwał się i poczuła lekki ucisk jego ręki na tym obolałym miejscu. Potem położył
tam wyjałowiony gazik i wyszedł na korytarz. A potem przyszedł Janus i tylko uchylił ten
prowizoryczny opatrunek, ja mam spać, tłumaczyła mu, przecież pan był, widział pan, tak
córuchna, powiedział, zaraz sobie pośpisz i spojrzał na grubego Pawelca, a ten skinął głową i
jednym tylko paskiem plastra zamocował ten gazik i wyszli. Potem Edyta zrobiła jej zastrzyk
i było jej wszystko jedno. Po jakimś czasie znów przyszedł Pawelec, wziął ją na ręce i niósł
korytarze, a potem była przerwa i pierwszą świadomą myślą było, żeby nie zabrudzić
pościeli, bo chwyciły ją torsje. Ale ta młoda dziewczyna podała jej nerkę i podtrzymywała,
kiedy wymiotowała. Czuła się strasznie biedna i opuszczona i były te mdłości, więc
wymiotowała i płakała, wszystko razem, i wreszcie sobie uświadomiła, że budzi się z
narkozy, a jego znowu przy niej nie ma. A potem jeszcze bardziej oprzytomniała i
uświadomiła sobie, że wkrótce nie będzie go w ogóle, bo przecież sama mu to podsunęła, a on
się z tym zgodził.
Potem przyszła Ewa i posiedziała przy niej, trzymały się za ręce i milczały, wreszcie musiała
chyba zasnąć, bo kiedy znów się ocknęła, była noc i nie było już tych męczących nudności.
Leżała więc i wsłuchiwała się w wyciszone odgłosy szpitalnego życia. Było gorąco, chciała
się odkryć, ale ręce stawały się zbyt ciężkie, by mogła je ruszyć z miejsca.. Potem te kroki na
schodach- ciche, skradające się. Krótki błysk światła, przysłoniętej dłonią latarki. Ciemność,
wyczekiwanie. Znajomy oddech na jej nieruchomej twarzy. Dotyk palców na policzkachchłodny lekki, nieskończenie delikatny. Krótki.
Na codziennych odprawach odkładali jej kartę z zażenowaniem. Poprawa była- i nie było jej.
Nastąpił jakiś zwrot w chorobie, po krótkim okresie względnie pomyślnym zaczęły się znów
stany podgorączkowe czy wręcz dość wysoka temperatura, brak łaknienia, zaburzenia w
pracy serca. Apatia. Badania pomocnicze nie ujawniały jeszcze tych nieprawidłowości, a
przecież cierpiała, widzieli to, choć nigdy się nie skarżyła. Przyjmowała od Andrzeja
kolorowe czasopisma, lecz nie przeglądała ich. Przyjmowała owoce i biszkopty- po kilku
dniach zabierał je z powrotem z jej szafki. Coraz częściej spoglądał na nią z niepokojemposłuszna i cierpliwa, przyjmowała wszystkie leki, znosiła zabiegi, a potem leżała, godzinami
patrząc bezmyślnie przed siebie. Opiekujący się małą salą Martyniec kazał jej wstawaćposłusznie opuściła nogi i podniosła się. Zanim ktoś zdążył ją podtrzymać- zachwiała się i
upadła, raniąc się boleśnie w nogę o sąsiednie łóżko. Oczywiście doniesiono mu natychmiast
o tej nieudanej próbie, licząc zapewne na reprymendę udzieloną niezbyt lubianemu
Martyńcowi. Ale jemu nie w głowie był Martyniec i atmosfera wokół niego. Pobiegł na salę.
Kiedy wchodził wycierała krwawiącą nogę. Oparł się ciężko o przycisk dzwonka przy jej
łóżku, nie puścił, choć sygnał alarmowy dźwięczał na cały oddział i pulsujące światło nad
drzwiami wysyłało niepokojące błyski. Było bardzo cicho na Sali, kobiety były chyba
wystraszone, a on po prostu przestał panować nad sobą, szczęki mu się zwarły aż do bólu.
Poczuł dotknięcie jej ręki.
-Puść- powiedziała cicho, zwolnił przyciski i odetchnął głęboko, i usiadł przy niej. Leciutko
oparł się o jego ramię- ledwie to wyczuł, ale wyczuł. Teraz dopiero weszła pielęgniarka.
-Co za alarm- krzyknęła, napotkał jej wzrok, przeraziła się, zatrzymała w pół kroku.
-Nic, siostro, nic. Niech pani to zaklei.- Wskazał na to wciąż jeszcze krwawiące skaleczenie.
Potem zapytał, czy chciała wyjść. Skinęła głową. Trzymając się go kurczowo, doszła do
drzwi. Drżała. Dostrzegł krople potu na jej czole, choć palce miała zupełnie zimne. Wziął ją
na ręce i zaniósł do toalety, przyglądano mu się, gdy tak szedł korytarzem- coś się załamało w
nim, te spojrzenia już mu nie przeszkadzały, nie był nimi skrępowany. Posiedział potem przy
niej godzinę, choć przecież widział, że dla tych kobiet nie był miłym gościem na Sali. Nie
rozmawiali. Podał jej biszkopt nasączony sokiem z pomarańczy, zjadła go wolno, niechętnie.
Poszedł wreszcie- nie mógł przecież tak siedzieć i tylko patrzeć w jej wylęknioną twarz. Szedł
korytarzem- ociężały i pochylony, znużony do ostatnich granic, zniechęcony do całego
świata, a najbardziej do siebie samego, prawie nie dostrzegał ludzi, schodzących mu z drogi,
może za bardzo już przywykł i do tej drogi i do tego, że mu ustępowano. W końcu natknął się
na starego Janusa i otrząsnął trochę, wziął go pod rękę i zaprowadził do siebie. Janus pozwolił
się posadzić w ‘dyrektorskim’ fotelu i milczał. On także milczał. A potem wyciągnął z biurka
butelkę i dwa kieliszki, wypili bez słowa, ponalewał jeszcze raz, znalazł napoczętą paczkę
słonych paluszków i podsunął tamtemu. Sam zapalił papierosa i dopiero po chwili
uprzytomnił sobie, że nie poczęstował tamtego, mruknął jakieś ‘przepraszam’ i położył przed
nim papierośnicę. Ale Janus zatrzasnął ją i potrząsnął głową.
-Wódka, papierosy i środki nasenne… No cóż jest pan dorosłym człowiekiem. Mało tego, jest
pan jeszcze też lekarzem… To nam niczego nie rozwiąże. Alkohol, nikotyna… Nie tędy
droga, doktorze Borucz.
-A którędy?
-Irena?
Nie odpowiedział.
-Wie pan, zawsze mi się zdawało, że jest między wami coś, co powinno być piękne. A teraz
patrzę z prawdziwym żalem, jak pozwalacie, by to zmarniało, nie starając się uratować.
-Niewiele jest już do uratowania, doktorze Janus.
-At, głupie gadanie! Bzdura i tyle! Dopóki człowiek żyje, zawsze jest coś do uratowania…
Czy pan przynajmniej zna przyczynę jej obecnego stanu?
Nie, nie znał. Mówił- może przestała wierzyć w tę perforację wrzodu, podejrzewała go o
kłamstwo, o ukrywanie innej diagnozy… Ale Janus potrząsnął głową.
-Nie, nie doktorze. Ona po prostu nie chce wyzdrowieć. Ucieczka w chorobę, znamy to
przecież, pan i ja.
Słuchał monotonnego głosu starego chirurga i patrzył na niego, jakby nie rozumiał.
-Rozmawiałem z nią wczoraj, krótko zresztą, pan wie, co to za rozmowa z nią teraz.
Powiedziałem: musisz przecież wyzdrowieć, czy coś w tym sensie. A ona zapytała: po co?
Dosłownie: A po co?... To wszystko, Andrzejku. Niech mi pan powie, kiedy to się zaczęło
pogarszać? Gdzieś przed tygodniem, zdaje się? Co się wydarzyło przed tygodniem, doktorze
Borucz? Niech pan to sobie…
Nie słuchał już. Stanął przy oknie, niebo wisiało nisko, sinawe, ciężkie. Rośnie śnieg.
-To niemożliwe- powiedział i odwrócił się od tych ciężkawych chmur. Stary nareszcie wziął
papierosa. Przypalając mruknął niewyraźnie ‘więc jednak’ i znowu się bawił srebrnym
cackiem.- Piękna rzecz- powiedział jak kiedyś już i ciągle patrzył na tę wygrawerowaną
sarenkę. Może czekał na jakieś dalsze słowa, ale nie dał tego poznać po sobie.
Po wyjściu starego Andrzej przekręcił klucz w zamku. Nie chciał, żeby mu przeszkadzano
teraz, potrzebował trochę czasu, żeby to uporządkować w sobie, przemyśleć, przetrawić.
Wreszcie spojrzał na zegarek- była pora obiadu. Podjął decyzję.
Siedziała skulona na łóżku, broda jej zadrżała na jego widok. Uśmiechnął się- pierwszy raz od
wielu tygodni, a może miesięcy.
-Chodź- powiedział- przejdziemy się. Podniósł ją i delikatnie wyprowadził z sali.
Broniła się- Obiad, siostra będzie zła!
-Dostaniesz swój obiad, chodź.
Wolno i ostrożnie prowadził ją korytarzem. Przechodząc obok dyżurki powiedział do siostry,
by obiad dla żony przyniosła do niego. Powiedział –obiad żony. Pierwszy raz tak ją nazwał
tu, na oddziale, choć i tak wiedziano, kim byli dla siebie.
-Po co to robisz?- spytała cicho.
-Będę cię karmił, jak dziecko. Tam nie mogę, przy wszystkich.
-Ale po co?
-Za mało jesz sama. Nie masz sił.
-Tak ci zależy, żebym jak najszybciej…
-Dokończ.
Zacisnęła wargi, nie odezwała się więcej. Wkrótce potem pielęgniarka przyniosła tacę z
dwoma porcjami i szklankę parującej kawy.
-Ale po co?- zdziwił się. Dziewczyna speszyła się:
-No, myślałam, że państwo razem… Odebrał jej tacę i podziękował. I dodał:
-A teraz nie ma mnie dla nikogo, siostro. Dobrze?
Połowę zupy zjadła sama, potem naprawdę ją karmił. Zjadła trochę ziemniaków, pulpety,
odrobinę buraczków z jego talerza (na swoim miała niezbyt apetycznie wyglądającą
marchewkę)- niewiele to było, ale jednak więcej, niż zwykle zjadała. Zapytał, czy będzie
spała po obiedzie. Zaprzeczyła. Siedziała skulona w jego fotelu, jakby czekała na coś bardzo
przykrego, co nieuchronnie miało przyjść.
-Musimy porozmawiać- bo przecież musiał, on musiał jeszcze raz. Była chora, słaba, źle się
czuła. Miała prawo do spokoju- on to wszystko rozumiał, ale przecież musiał jej
powiedzieć…
-To ważne Irena, musisz mnie wysłuchać!
Przyciągnął sobie drugi fotel i usiadł blisko niej. Długo patrzył w jej niespokojną twarz,
napiętą, wyczekującą. Zmienił zdanie- powiedział. Rozwodu nie będzie. Nie poruszyła się.
-Zabiorę cię do domu, za dwa tygodnie powiedzmy. Wezmę urlop. Zobaczymy, może nie
będzie nam tak źle, tyle czasu minęło, nie możemy podejmować decyzji, mając w pamięci
tylko tamtą złą przeszłość. Wszystko złe między nami skończyło się, musimy w to uwierzyć.
-Nie możesz…
-nie przerywaj mi- poprosił. Tak dużo miał jej do powiedzenia, tyle się uzbierało do
wyjaśnienia. Zapytana o jakieś konkretne plany na przyszłość nieznacznie wzruszyła
ramionami. Czy jest ktoś, to znaczy, czy związała się z kimś? Zaprzeczyła ledwie uchwytnym
ruchem głowy. Wierzył, że to prawda. No więc wróci do domu. I niech się nie boi…
-Nie wiem, dlaczego nie chcesz, czy nie możesz… Wiedz, nie zbliżę się do ciebie, jeśli nie
chcesz- dopóki nie zechcesz. Nie odwracaj głowy, jesteśmy małżeństwem, te sprawy też
musimy sobie do końca wyjaśnić. Źle się stało, że nigdy spokojnie o tym nie rozmawiali.
Były przecież różne przyczyna, jej choroba, jego niecierpliwość.- Mógłbym ci tłumaczyć,
dlaczego tak a nie inaczej reagowałem. Wiedz, że to bardzo przykre i upokarzające dla
mężczyzny czuć zawsze niechęć kobiety. A ja zawsze czułem się niechciany, ledwie
tolerowany- to nie jest uczucie sprzyjające normalnemu współżyciu.
-Przecież ty wiesz, ty dobrze wiesz…!
-No więc sprawa Jatczakowej…
-Nie musisz mi nic mówić, Andrzej- czerwone plamy wystąpiły na jej policzki.
-Muszę, zrozum Irena…
-Ty zrozum, ty! Wolę wyjechać jak najdalej stąd, wolę być sama do końca życia, niż obok
innej!
-Już nigdy więcej nie puszczę cię samej w świat, słyszysz? Nie zostawię cię samej, Irena!
-Powtarzasz się Andrzej! To są te same słowa, tylko imię jest inne: ‘ nie zostawię cię samej
Helena’ Czy myślisz, że mogłam zapomnieć?
-To wcale nie było tak, jak ci się zdawało. Między nami nigdy nic nie było- to znaczy nigdy
cię nie zdradziłem z nią! Odkąd jesteś moją żoną, nigdy…
-Po co to mówisz? Czy jeszcze muszą też kłamstwa być między nami?
-Dlaczego mi nie wierzysz?
-Pół roku byłam z tobą Andrzej. Sześć długich miesięcy kolejnych dni i nocy to naprawdę
dość, żeby poznać ciebie, twoje- wybacz!- potrzeby… A potem sześć miesięcy mnie nie było.
Ona była. Więc nie kłam, Andrzej. Przynajmniej nie używaj słowa ‘nigdy’.
-Jej też nie było, pozwól mi wyjaśnić…
Źle się wyraził mówiąc, że nic ni było między nim a Jatczakową. Była przecież ta sprawa
skrzętnie ukrywana przed wszystkimi, nawet jej, swojej żonie nie mówił o tym, bo był
lekarzem i do spraw swojego zawodu podchodził nawet zbyt poważnie…
-To nieszczęśliwa kobieta, Irena i bardzo…
-Ja też byłam nieszczęśliwa, Andrzej, a jednak…
-Nie przerywaj mi, proszę! Czy mogę mówić dalej?
Odrobinę pochyliła głowę, wziął to za przyzwolenie do podjęcia przerwanego wątku. A kiedy
mówił, było to w nim, jakby się działo dziś lub wczoraj: pierwszy przebłysk podejrzenia, te
bursztynowe oczy o nienaturalnych źrenicach, ręce wykonujące jakieś nieskoordynowane
ruchy- kanciaste, gwałtowne… Stany hałaśliwej pobudliwości, energii i zdawałoby się
niespożytej siły witalnej- graniczące z krańcową apatią i jakimś fizycznym zapadaniem się w
sobie… Ekscentryczna chwilami elegancja na przemian z wprost niedopuszczalnym
zaniedbaniem… Podejrzenia szybko zamieniające się w pewność , próba ratowania,
tuszowania nadmiernego dysponowania pewnymi środkami. Zaostrzony rygor na oddziałach,
coraz częstsze osobiste kontrole, przyjmowane przez jednych z dobrodusznym pokpiwaniem
za jego ‘dziwactwa’, przez innych z jawną niechęcią za brak zaufania… Leczył ją. Miał
nadzieję, że zdoła ją wyciągnąć z tego, poświęcając jej sporo czasu.
-Kosztem domu, przyznaję. Znalazłem się w dwuznacznej sytuacji i tu w szpitalu, gdzie
kolejne kontrole nie ujawniały większych nieprawidłowości, i w domu, gdzie ty… Tak. A
jednak skądś zdobywała te swoje środki, zapożyczała się na prawo i lewo, już zaczynano
mówić na jej temat. Kiedy już miał nadzieję na poprawę, nastąpił kryzys.
-Tamten wieczór, kiedy wyjechałaś, ten telefon, o którym wspomniałaś, pamiętasz. Zagroziła,
ze jeśli natychmiast czegoś nie dostanie, popełni samobójstwo. Wiedziałem, że jest zdolna do
tego, miewała takie okropne stany. Pojechałem do nie z mocnym postanowieniem, że to już
koniec. Siłą zawiozłem ją do szpitala, wiesz którego. Kiedy wróciłem ciebie nie było. Był ten
list.
Czy miał jej mówić o tym, czym było dla niego jej odejście. Chyba nigdy tak naprawdę nie
uważała go za zwykłego przeciętnego człowieka, którego organizm podlega pewnym prawom
natury. A przecież on reagował jak każdy inny, bywał zdenerwowany, zmęczony,
zniechęcony. Przeżywał stany niepokoju, obaw niepewności. Wcale niełatwo przychodziło
mu podejmowanie decyzji- zarówno tych najbardziej osobistych, jak też służbowych,
zawodowych. Specjalizacje, wiedza, praktyka, może talent, zgoda. Ale to nie wystarcza. Tak
trudno być zwierzchnikiem i autorytetem dla często przecież znacznie bardziej
doświadczonych i starszych od siebie i wcale nie mniej zdolnych. Może za dużo obowiązków
wziął na siebie, z czegoś należałoby zrezygnować.
-Czasem myślę: po co mi to? Ale to wciąga, potem już trudno się wycofać, czegoś by chyba
było brak… Nudzę cię?
Znowu zaprzeczyła tym krótkim ruchem głowy.
-Kiedy ciebie poznałem… Uśmiechnął się: miał przed sobą jej dziecinną buzię- jak wtedy
przed laty. –Wargi ci krwawiły, pobrudziłaś się i nie miałaś chusteczki…
… Mój Boże, myślał, czyżby to już wtedy się zaczęło? Dlaczego o tym pamiętam? Jak to
powiedział Janus? Unikanie się i szukanie. Od początku, od pierwszego spotkania- pozorna
niechęć i instynktowne przyciąganie… Zrozumiał, że w jego życiu jest czegoś brak, czegoś
ważnego, najbardziej osobistego.
-Tym czymś stałaś się ty. Ty- to był mój dom. Jedyne coś, co miało być naprawdę moje,
wyłącznie moje. Powiesz: egoizm…
Ale przecież i ona kiedyś, przed laty…
-Tak, wiem.
-Wiesz? Irena, czy ty choć raz pomyślałaś, czym były, czym są codzienne powroty do domu,
w którym ciebie nie ma?
Milczała. Zapadał wczesny zimowy zmierzch. Widział tylko fragment jej twarzy, znowu
policzkiem przylgnęła do oparcia fotela.
-Twoja choroba- mówił- czy ty wiesz, ile mnie kosztuje obnoszenie tego względnego spokoju
wobec wszystkich obojętnych ludzi, kiedy nic nie mogę zrobić, żeby pomóc tobie?
Przecież nie był automatem, czuł to samo, co każdy człowiek, kiedy drży o życie najbliższej
sobie osoby! Odwrócił się i spotkał jej wzrok.
-Jesteś zmęczona?
-Tak.
-Nie masz mi nic do powiedzenia?
-Tak.
Podtrzymał ją, bo się podniosła z fotela. Wolno podprowadził ją do drzwi i czekał.
-Chcę już wrócić do domu. Maleńka i przeraźliwie chuda leciutko drżała w jego ramionach.
Nie rozumiał jej niechęci do opiekującego się małą salą Martyńca, nieprzeciętnie
przystojnego chirurga.
-Niech on się nie dotyka do mnie- mówiła- ma zupełnie obrzydliwe ręce.
Co ona ma do jego rąk, myślał, patrząc jak tamten przekłada karty badań pomocniczych. Miał
ładne, smukłe palce o zadbanych paznokciach. Dobre ręce dobrego- może nawet ponad
przeciętność dobrego- chirurga. Mówił:
-Jeśli idzie o panią Borucz, to…
… Dlaczego obrzydliwe?- pomyślał jeszcze raz
. Babskie fanaberie i tyle. Tamten wyraźnie zawiesił głos i patrzył na niego.
-Pani Borucz… Czy mam mówić?
-Oczywiście- powiedział.
Wysłuchał informacji o stosowanych lekach, ostatnich wynikach badań, temperatura, no,
normalna, ciśnienie takie sobie, na pograniczu poprawności.
-Jeśli idzie o zasadniczą sprawę, czysto chirurgiczną, to sądzę, że…
-A cóż to za podział- przerwała Martyńcowi doktor Gajowa, głosem wyraźnie zdradzającym
chęć szukania zaczepki- Sprawą zasadniczą był i jest zawsze stan ogólny pacjenta!
-Spokojnie- odezwał się.
Martyniec miał trochę racji, ‘chirurgicznie’ wszystko przebiegało pomyślnie, rana goiła się
dobrze, a stan ogólny … no cóż, przecież nie oni byli odpowiedzialni za jej stan ogólny.
Młody chirurg mówił jeszcze o zaburzeniach w pracy serca napadowych co prawda, o
szmerach…
-Wiesz- mówiła- jak ty wchodzisz razem z nimi, serce i podskakuje do krtani i leci, leci, lecijak zwariowane. Ale tak w ogóle jest zupełnie dobrze, więc nie przejmuj się tym. Tylko im
nie mów, niech się trochę pogimnastykują i pomyślą, co zrobić z tym.
-Sądzę, że za tydzień czy półtora będzie można ją wypisać- oznajmił i wywołało to małe
poruszenie. ‘Nadmierny optymizm’- wyraził się ktoś. Rafał zaproponował, żeby jednak zrobić
ekg, no bo przecież był te szmery i arytmia… Odkąd usłyszał, jak Irena mówi do Pawelca
‘Panie Rafałku’ (naszedł ich przypadkowo w pokoju lekarzy, gdzie ucinali sobie pogawędkę)on także myślał o nim ‘Rafał’. A myślał coraz częściej, odkąd Janus zaczął wspominać o
zmęczeniu, o chęci wycofania się z czynnej pracy zawodowej. Pawelec był wielkim
chłopiskiem, grubym i ciężkim, i pozornie zupełnie nieporadnym. Był jednak świetnym
chirurgiem, cieszył się ogólną sympatią i poważaniem, co w tym środowisku miało swoje
znaczenie- toteż w nim powszechnie upatrywano następcę Janusa.
-Słucham?- rzucił trochę zdezorientowany, czując na sobie pytające spojrzenie Rafała, zajęty
swoimi myślami na chwilę stracił wątek.
-Kolega Janus uważa, że to szmery oddechowe, ja jednak…
-Podzielam jego zdanie, proszę mimo to zlecić ekg.
Został jeszcze potem u Janusa.
-Nie wiem, jak panu wyrazić…- zaczął, ale stary wpadł mu w słowa:
-A co, miałem rację? Rozmowa z mężem bardziej pomogła niż wysiłki lekarza. Cieszę się,
Andrzejku, bardzo się cieszę. A tymi szmerami proszę sobie…
-Ach nie, przecież wiem.- A potem nagle zmienił temat i zapytał go, co sądzi o Martyńcu.
Janus popatrzył trochę na blat swojego biurka, choć nic się tam nie zmieniło ostatnio, minę
miał przy tym dość niewyraźną. Zaintrygowany nieco dziwnym zachowaniem starego
zapytał, co tu właściwie jest grane i wtedy Janus powiedział, że już rozmawiał z tamtym i jest
przekonany…
-Ale co jest? Dopytywał się trochę zniecierpliwiony. Ostatecznie zadał bardzo niewinne
pytanie i spodziewał się jakiejś tam niezbyt wyczerpującej odpowiedzi.
-Irena panu mówiła?
Tak, mówiła, że go nie cierpi, bo ma obrzydliwe ręce. A jemu się wydaje, ze chłopak jest
zupełnie w porządku i dlatego właśnie… Janus zaczął się śmiać, długo się śmiał i serdecznie,
aż mu okulary podskakiwały na nosie, i w końcu ujawnił mu przyczynę tej niechęcie do
młodego chirurga: pan doktor nie był obojętny na wdzięki co młodszych i przystępniejszych
pacjentek. Ponoć zdarzało się, że jego ręce niebezpiecznie długo ’badały’ i nie zawsze
miejsca wymagające tak skrupulatnego badania. No to Irena upolowała sobie kiedyś młodego
przystojniaczka i palnęła mu gadkę, a kiedy się zorientowała, że jej osobista interwencja na
niewiele się zdała, w dyskretny sposób jemu zwróciła uwagę na poczynania doktora.
-Niech się pan w to nie miesza, doktorze- powiedział Janus- one wcale nie są takie aniołki, te
różne blond bóstwa z podrażnionym wyrostkiem.
Poprawa następowała teraz szybko, z dnia na dzień Irena odzyskiwała siły. Chodzenie już jej
nie sprawiało większych trudności, choć zwyczajem wszystkich operowanych wciąż
instynktownie przytrzymywała brzuch (miejsc na brzuch- wyraził się Pawelec). Któregoś dnia
wybrała się na nieco dalszy spacer, zawędrowała aż pod Andrzejowe drzwi. Były zamknięte.
Zmęczona i rozczarowana, zawróciła- i miała go nagle przed sobą.
-Stało się coś?- zapytał zaniepokojony. Potrząsnęła głową.
-Przyszłaś mnie odwiedzić?
-Tak dawno u ciebie nie byłam.
-Zmęczyłaś się.
-Trochę daleko do ciebie, już myślałam, że nigdy nie dojdę.
Podsunął jej fotel, usiadł i jakiś czas rozglądała się dookoła.
-Nic się nie zmieniło.- zauważyła cicho.
Andrzej przysiadł na biurku, zatrzymał na niej nieruchomy wzrok.
-Wciąż dostajesz tyle kwiatów- stwierdziła, odrobinę przesuwając porcelanowy wazon. Potem
naprostowała notatnik leżący na biurku i jakby od niechcenia zapytała, czy jest tu jeszcze
tamto zdjęcie.
-A może wyrzuciłeś?
-Szuflada nie jest zamknięta.
Wysunęła ją wolno, zajrzała. Na samym wierzchu leżała fotografia (w przeźroczystej okładce,
przedtem wrzucona była luzem między papiery)- wzięła ją do ręki i dość długo spoglądała na
tę roześmianą twarz.
-Powiedz mi, dlaczego to wszystko tak się zagmatwało między nami? Przecież nie tak miało
być?
Przyciągnął sobie stołek i usiadł po drugiej stronie biurka, oparł brodę na złączonych dłoniach
i leciutko potrząsał głową.
-Czy ja jeszcze kiedykolwiek będę taka jak na tym zdjęciu? Odezwij się, nie siedź tak!
-Chodź, odprowadzę cię, jesteś zmęczona.
-Nie cieszysz się, że przyszłam.
-Nie powinnaś jeszcze sama chodzić tak daleko, mogłaś zasłabnąć po drodze.
-Nie odpowiedziałeś mi, Andrzej.
-Byłaś szczęśliwsza wtedy? Byłaś, tak?
-Szczęście… To takie wielkie słowo, Andrzej! Chyba nie dorosłam do niego, popatrz na
mnie: cóż to jest, te moje marne 160 wzrostu.
Na małej Sali zaszły kolejne zmiany: blond- bóstwo wypisano do domu, jej miejsce zajęła
kobieta unieruchomiona po operacji żylaków. Irena zaopiekowała się nią od pierwszego dnia i
ni stąd ni zowąd zaczęła wykonywać różne zabiegi, wyręczając dyżurne pielęgniarki:
roznosiła termometry i zapisywała temperaturę, robiła zastrzyki, zakładała sondy, potem
nawet ją dopuszczono do rozdawania leków. Koleżanki chętnie korzystały z jej pomocyprzecież wszystkie ją znały od dawna. Andrzej patrzył na jej poczynania dość sceptycznie.
-Będzie ci tego brakowało, zanudzisz się w domu.
-A ty? Nie będziesz miał urlopu?
-Ależ tak, już wszystko załatwiłem.
-To przecież będę miała ciebie- powiedziała zwyczajnie, jakby to było oczywiste. Zapytał
mimo to, czy by może nie wezwać Anki na kilka dni. Nie, nie chciała nikogo.
-Chcę sama odnaleźć swój dom.
Zatrzymał się w drzwiach, a potem jeszcze wycofał się na moment, wrażenie było zbyt silne:
siedziała w rozkołysanym fotelu na biegunach- jak wtedy, kiedy ją tu widział po raz ostatni
przed wyjazdem. Włosy już jej odrosły i jak dawniej w luźnych puklach opadały aż na
ramiona, tak samo przylgnęła policzkiem do oparcia fotela i oczy też miała przymknięte.
Zapytał, czy chce, by zostawił ją samą. Powiedziała: nie, miałam dość czasu na myślenie.
Nie bardzo wiedział, co teraz począć ze sobą, chyba wyczuła ten moment wahania.
-Zagraj coś- zaproponowała- tak dawno nie słyszała… Położył palce na klawiaturze i wziął
akord, potem dopiero usiadł i grał, po chwili spojrzał na nią- daj spokój- powiedziała, bo co to
było za granie.
-Pomóż mi- poprosił, wziął jej ręce i ukrył w nich twarz, potem siedział na dywanie przed
bujanym fotelem, z głową na jej kolanach i znowu mówił: pomóż mi, bo był w nim jakiś lęk,
że może ją zrazić do siebie nieopacznym słowem czy gestem, zniechęcić czymś.
-Nie martw się- pocieszała- jutro będzie lepiej, tylko dzisiaj jest tak jakoś dziwnie. A potem
zaproponowała- chodź, pójdziemy do kuchni, dzisiaj sami sobie zrobimy kolację.
Kroił angielkę na cienkie kromki i smarował masłem, a ona patrzyła mu na ręce. Kiedy
właśnie się zastanawiał, czy udekorować jej kanapki odrobiną kiszonego ogórka, powiedziała:
-Wiesz, ja ci będę żoną, tylko musisz mi dać trochę czasu- a on kroił tego ogórka i kroił, aż
wreszcie zatrzymała jego rękę i powiedziała: zostaw, i wybrała kilka plasterków z cukiernicynieuważnie roztargniony naprawdę nie wiedział, skąd się tam wzięły, więc ona je wyjęła i
wyrzuciła, potem wzięła łyżeczkę, zgarnęła wierzchnią warstwę zawilgoconego cukru i też
wyrzuciła. Przetarł ręką oczy, jakby budził się ze snu. Wtedy zobaczył jej uśmiech i dwie
mokre ścieżki biegnące od oczu wzdłuż nosa i kącików ust.
Kolejne dni nie były już trudne, Irena powoli wracała do swoich zwykłych drobnych zajęć
domowych, sprzątanie i robienie zakupów pozostawiając Wistulowej.
-Zajmij się czymś- radziła nudzącemu się Andrzejowi- Nie musisz śledzić każdego mojego
kroku, nie przewrócę się! A gdyby nawet, to przecież usłyszysz.
-Wątpię. Prawie nic nie ważysz, a dywan jest dość gruby.
‘Zajął się’ wreszcie wciąż odkładanym przekładem jednej ze swoich prac, ślęcząc na tym
godzinami. Potem kiedyś zapytał, czy przypadkiem nie zna angielskiego.
-Jakim przypadkiem- obruszyła się, bo przecież wkuwała to całe lata- po to, by teraz tobie
podpowiadać odpowiednie słówka! Nareszcie jestem w czymś odrobinę lepsza od ciebie.
Czasem szukała czegoś w książkach i bywało, że znajdował ją potem siedzącą na podłodze, z
wypiekami na wątłych policzkach- zerkał tylko na stronę tytułową i kiwał sobie głową, no bo
na co jej to, myślał, aż wreszcie któregoś dnia połapał się, że interesuje ją wyłącznie
chirurgia, i wtedy sobie przypomniał.
-Irena, ty znowu myślisz o tamtym?
-O którym- zapytała i już go prawie zmyliła swoim niewinnym spojrzeniem.
To był tak dawno, chyba jeszcze wtedy mieszkała u Ewy. Któregoś dnia zdobyła się na
odwagę i poprosiła, by ją zabrał na blok. ‘Pan jutro operuje- mówiła- Sprawdziłam w planie,
jutro jest ta nerka i właśnie pan…’ Ale on nie chciał jej mieć na Sali, obawiał się, że to go
zdekoncentruje, a zabieg nie należał do najłatwiejszych. ‘Może kiedyś w przyszłości, jakiś
wyrostek’ tłumaczył. ‘Pan wyrostków nie operuje’ powiedziała i na nic się zdały jego
zapewnienia, że to jest bez znaczenia, kto operuje. Wystarczy, by uprzedził… Tak jej
tłumaczył wtedy nie wiedząc, że ona już nieraz była przy operacjach i wszystkich widziała w
działaniu, tylko jego jednego nie. Kiedy mu o tym powiedziała, trochę go szarpnęło. ‘Proszę
się nie obawiać- uspokajała go- zawsze miałam zgodę ordynatora i byłam odpowiednio
sterylna’. Coś się potem musiało zdarzyć- może dotknęła jego ręki albo tylko mu popatrzyła
w oczy, trzepocząc długaśkimi rzęsami, a że on już był zupełnie zwariowany na jej punkcie,
nie tylko się poddał, ale jeszcze następnego z rana pobiegł po nią i ją przyprowadził…
Pamiętał- stała sobie cichutko na miejscu, które jej wskazał, i dopiero po wyjściu z Sali
operacyjnej dopadła myjącego się Janusa i cała ‘w skowronkach’ oznajmiła, że tylko dwa
razy się pomyliła! Dwa razy, a jedno potknięcie miała nawet pani Krystyna!... Gapił się wtedy
na nich i niczego nie rozumiał, wreszcie anestezjolog połapał się w tej jego niewiedzy i
wytłumaczył mu, że Irena bawi się w instrumentariuszkę. Tak właśnie powiedział: Irena, nie
‘siostra Irena’, i mimo zmęczenia i rozdrażnienia jego umysł odnotował wtedy ten poufały
zwrot.
-Zamyśliłeś się- powiedziała cicho.
-Irena, ty znowu myślisz o narzędziach, znowu podajesz…
Uciekła z twarzą, jakby przyłapał ją na czymś niedozwolonym. Naprowadził ją ku sobie,
patrzył na nią i w ustach mu zasychało, kiedy wreszcie- myślał, no kiedy?- ale jej spojrzenie
było spokojne i ufne… Podprowadził ją do szafy bibliotecznej, sięgnął po jakiś tom, zapytał,
czy tego potrzebowała. Przycisnęła książkę do siebie, ale po chwili drugą ręką objęła go wpół.
Nachylił się nieco, dotknęła czołem jego policzka i stali tak blisko siebie- ale to, co czuł na
sobie, to nie były jej piersi, lecz sztywna okładka książki o pracy pielęgniarki na bloku
operacyjnym.
-Tylko sobie nie wyobrażaj, że po jej przeczytaniu będziesz instrumentariuszką, to jest
zupełnie oddzielna specjalizacja- tłumaczył potem, kiedy się wciąż nie rozstawała z książką.
-Przecież wiem, ale gdybyś chciał… Przecież mógłbyś mnie przygotować, a ewentualny
egzamin…
-Nie licz na to, że ci cokolwiek załatwię ‘po znajomości’! W życiu takich numerów nie
odstawiałem i nie mam zamiaru…
Stała przed nim z wysoko zadartą głową, te wielkie brązowe oczy błyszczały wilgocią,
cudownie długie rzęsy poruszały się leciutko- zamilkł, mrowienie mu biegło po twarzy, po
rękach i plecach, znowu się zaczyna, myślał- o Boże to nieprawda, nigdy dotąd tego nie
robiłem, tylko to jest prawda, ale jeśli bardzo będzie chciała, jeśli…
Wieczorem zastał ją przy swoim biurku, pochyloną nad arkuszem papieru. Zajrzał jej przez
ramię i zapytał, co to jest.
-Przerażasz mnie, naprawdę nie poznajesz?
Miał przed sobą odręcznie wykonany szkic całego bloku operacyjnego z poprawnym
rozmieszczeniem wszystkich sal. Prowadząc jej rękę dorysował jeszcze drzwi łączące
przebieralnię z toaletą, a w innym miejscu- ciemnię. Spod tego arkusza wysunął się inny,
mniejszy: szkic pierwszej Sali operacyjnej. Nie znalazł na nim żadnego błędu. Obok
prostokąta stołu operacyjnego dorysowała jeszcze jakieś symbole, jakby kółka osadzone na
kopule- domyślił się ich znaczenia.
-To ja?- zapytał, wskazując jeden ze znaków, wyraźnie większy od pozostałych,
Przyglądała się swemu dziełu w absolutnym skupieniu, w końcu uzupełniła rysunek jeszcze
jednym mikroskopijnym ludzikiem- po drugiej stronie, między stołem instrumentariuszki a
stolikiem Mayo. Znowu wziął jej rękę, od tej najmniejszej figurki poprowadził strzałkę i nad
nią napisał ‘sarenka’. Potem dopiero sobie uzmysłowił, że tak oto bez słowa przypieczętował
swoją zgodę. Miał swój własny prywatny zestaw narzędzi, odziedziczony po ojcu (miał też
drugi, supernowoczesny, doskonały- dar pacjenta obcego kraju, któremu naprawdę dosłownie
uratował życie, wyciągnąwszy go w porę ze szczątków ‘krążownika szos’ precyzyjnie
nadzianego na przydrożne drzewo). Ten stary ojcowski zestaw był im teraz pomocą.
-Zęby sobie połamię na tym- żaliła się, kiedy cierpliwie wyrozumiale wprowadzał ją w swój
świat niklu i bieli, ucząc ją rozumieć żądania chirurga z nieznacznych poruszeń palców, a
także ze sposobu podawania poszczególnych narzędzi oraz ich nazw.
-Raczej ręce pokaleczysz, sobie i mnie. A pamiętaj, że mamy tylko dwie i muszą nam
wystarczyć. Na Sali nie ma zwyczaju używania zębów do przytrzymywania noża, choć może
niektórzy tak to sobie wyobrażają. Bywało, że ich dłonie spotykały się przy tych ćwiczeniach,
jak teraz. Ona nie cofa swej ręki, ich palce nieruchomieją, potem zaciskają się mocno,
spontanicznie. Jakże trudno dotrzymać słowa, nie złamać przyrzeczenia, danego z własnej
woli! Wieczorem tańczą przy magnetofonie- prawie weseli, rozbawieni. I nagle w ten
pogodny nastrój pada jedno ‘a pamiętasz?’ Pamiętają oboje. Pamiętają każdą godzinę
wspólnych dni, każdą chwilę samotności. Lecz- na szczęście- coraz częściej na pierwszy plan
wysuwa się ‘dziś’. A więc: malowanie. Irena protestuje:
-Nie, jeszcze nie, to takie urwanie głowy, spójrz na mnie, jeszcze mnie tyle brakuje, schudnę
do reszty- i demonstruje mu swoje braki, odciągając spódnicę w pasie. Andrzej śmieje się.
-Oszukujesz, nie wciągaj brzucha, bo…
-Jak mogę wciągać, przecież nie mam?
-bo kiedy wciągasz brzuch, piersi ci…
Nie kończy, bo nagle ma tę suchość w ustach i odwraca się, by nie widziała jego zgłodniałych
oczu. A więc: on koniecznie, ale to koniecznie musi mieć nowy garnitur.
-Ale…
-Właściwie to nawet dwa, bo…
-Ale po co, przecież nigdzie nie bywamy?
-Zaczniemy bywać. Będziemy chodzić na koncerty i do teatrów, będziemy zapraszać gości i
składać wizyty wszystkim znajomym.
-Wspaniale! Wobec tego przyjmij do wiadomości, że ja w dwóch garniturach obskoczę te
wszystkie okazje, ale dla ciebie chyba nam przyjdzie opróżnić połowę Mody Polskiej albo
innej Telimeny.
-No i dobrze, wobec tego zbankrutujemy i ja z czystym sumieniem wrócę do pracy, żeby nas
uchronić od śmierci głodowej… Andrzej, ja jestem znowu głodna!
Jednym tchem to powiedziała, ledwie się zorientował. Przyniósł dla niej bułkę z wędliną, jadł
swoją już po drodze, mówił mając jeszcze pełne usta:
-Twój małżonek w razie potrzeby w ciągu kilku wieczorów potrafi zarobić tyle, ile
wynosiłaby twoja pensja.
Jakieś dziwne było jej milczenie, obejrzał się- tkwiła tam nieruchomo, tylko ręce zaciskały się
na fotelu, z szeroko otwartych oczu wyzierała pustka. Podszedł do niej, potrząsnął.
-Przestraszyłaś się, co się stało?
Wróciła spojrzeniem skądś z daleka.
-Czy ty to musisz robić?
Chwilę patrzył jej w oczy, poważne i smutne, ta bułka leżała przed nią na stole.
-Jedz, byłaś głodna.
-Już nie jestem, nie chcę.
-No co ty Irena- pochylił się i policzkiem dotknął jej włosów - jestem lekarzem, czasem i to
muszę robić, ale przecież nie… To był żart, głupi, przyznaję! Nie myślałem, że potraktujesz
to tak serio. No, rozchmurz się, kochanie ty moje.
Spoglądał na zaciśnięte powieki, na usta, wziął jej twarz w obie ręce i wolno przesunął
kciukiem po ciepłych, miękkich wargach- drgnęła pod tym dotknięciem.
-Wciąż się mnie boisz- powiedział z żalem- Moje ty kochanie, kiedy wreszcie mi zaufasz i
przestaniesz się bać?
Oczy miała zamknięte, tylko oddech był nieco przyspieszony i piersi wznosiły się i opadały
zmienionym rytmem. Zbliżył się do nich wędrującymi palcami, dotknął leciutko, samymi
opuszkami.
-Co ty powiedziałeś?!
Zabrał rękę i odsunął się, wziął kilka głębokich oddechów, żeby się uwolnić od tego
zdradzieckiego ciepła, które się nagle rozpełzło po nim.
-Przecież wiesz, że robiłem specjalizację z ginekologii i czasem…
-Ale nie to- przedtem, co powiedziałeś?
-Kochanie, naprawdę nie wiem…
Jakaś różowość wyskoczyła jej na policzki, wargi po dawnemu zadrżały.
-No właśnie, właśnie! Dlaczego mówisz do mnie ‘kochanie’?
Czuł głód papierosa, powiedział- przepraszam, nie gniewaj się i nerwowo szukał po
kieszeniach.
-Tak ci się powiedziało, to zwykły zwrot? To nic nie znaczy, tak? Dla ciebie to nic nie
znaczy?
Znalazł wreszcie zapałki, zaciągnął się szybko, zachłannie.
-Irena- mówił, między jednym a drugim pociągnięciem- obiecałem ci i przecież dotrzymuję
słowa, ale nie żądaj zbyt wiele, czy naprawdę sam wyraz?
Zamilkł, bo tak się dziwnie zrobiło między nimi, ona usiadła i ręce złożyła na kolanach, i
patrzyła na niego tak, jak nigdy dotąd nie patrzyła. Zgasił papierosa, wolno ruszył ku niej.
-Znowu wszystko poplątałeś?- zapytała dziwnym głosem.
Przygięło go ku niej, znalazł się nisko u jej nóg, z twarzą na jej kolanach.
-Och, Andrzej, jeśli to szczere… Nie, wszystko jedno, powtórz to jeszcze raz, jeśli nawet
kłamiesz!
Uniosła jego głowę i patrzyła wyczekująco, wreszcie potrząsnęła nim.
-Kochasz?
-Przecież wiesz.
-Skąd mogę wiedzieć? Powiedziałeś mi kiedy, choć jeden raz? Miałam 17 lat, kiedy się
zaplątałeś w moje życie, dzisiaj mam prawie 24 i pierwszy raz, słyszysz? Pierwszy raz
mówisz do mnie ‘kochana’! Nigdy mnie nie kochałeś, powiedz wreszcie!
Wykrzykiwała mu te swoje wątpliwości, ale broda jej się trzęsła podejrzanie i w głosie były
wstrzymywane łzy. Podniosła się, odwróciła od niego, a on stał ogłupiały, z wybałuszonymi
oczami, aż mu w końcu przeszło to jakieś odrętwienie i pomyślał, że to już nie dla niego takie
sceny, za dorosły był na to, może za stary, ale przecież rozumiał, że dzieje się coś ważnego
między nimi i że mu nie wolno przegapić tej chwili. Trochę niepewnie wyciągnął rękędwoma krokami znalazła się przy nim i ciasno przylgnęła do niego.
-Teraz mnie kochasz, tak?
Pokiwał tylko głową, bo przecież jednak był cholernie wzruszony i wiedział, że głosem może
się zdradzić, a za nic nie chciał tego, bo wciąż była w nim jakaś duma i nie honor mu było aż
tak obnażać się ze swoimi uczuciami.
-Ale wtedy mnie nie – mówiła- kiedy miałam 18 lat i kiedy mnie wziąłeś pierwszy raz?
-Tak- powiedział i zakołysał się z nią.- Wtedy też. Już wtedy też.
-Dlaczego mi nigdy nie powiedziałeś?
-Przecież wiedziałaś. Wiedziałaś, tak?
-Nie! Może mi się czasem zdawało… Ale to przecież zupełnie co innego domyślać się,
domniemywać, a słyszeć od ciebie, wiedzieć na pewno! Powiedz, że mnie kochasz!
-Mówiłem już, teraz wiesz.
-Ale ja chcę, żebyś mi zwyczajnie powiedział ‘kocham cię’!
-Nie przesadzaj, w życiu żadnej kobiecie nie mówiłem…
Czubkiem głowy ledwie mu sięgała do brody, kiedy się bardziej pochylił jej włosy łaskotały
go w twarz. Powiedział to w końcu, prędko i byle jak, bo nie miał w sobie takich słów, więc
skąd by miał je teraz wziąć. A ona mówiła- wiesz, gdybym wiedziała wcześniej, to wszystko
inne nie miałoby w ogóle żadnego znaczenia- bo w gruncie rzeczy cały czas podejrzewała, że
ożenił się z nią głównie dlatego, by jakoś być w porządku wobec niej po tym, co mu wyznała
tam nad morzem.
-Powiedz- nalegała- ty naprawdę już wtedy…? To nie było tak, że tylko straciłeś głowę, bo
było to wino i noc, i gwiazdy?
Znowu tylko kiwał głową, bo i cóż mógł powiedzieć- sam nie wiedział, kiedy to się zaczęło w
nim, po prostu było, od zawsze. Miał się przyznać, że wcale tego nie chciał, że się bronił
przed tym, uciekając w ramiona innej kobiety, a ona nawet tam go dopadała i była z nim w
tych najbardziej intymnych chwilach, kiedy to tamtej dawał, nie jej?
-Dlaczego pozwoliłeś mi odejść? Przecież to wszystko mogło się skończyć zupełnie inaczej,
pomyśl tylko, mogliśmy się nigdy więcej nie spotkać!
-Byłaś prawie dzieckiem, a ja…
-Ale zastanów się, co ty pleciesz! Co ja jestem winna, że się urodziłam trochę później niż ty?
-To nie jesz trochę Irena. 17 lat to nie jest trochę.
Był dumny z tego, że ją miał taką śliczną i młodą, a przecież nie, nie wyznał tego, że go
przerażała jej młodość dzisiaj wcale nie mniej niż wtedy.
-Ale ja wybrałam ciebie takim, jaki jesteś, z wszystkimi twoimi wadami: przydługim
wzrostem, przyciężką wagą, z tą głęboką bruzdą między brwiami, kiedy groźnie marszczysz
czoło, i z twoimi latami!
-I nigdy mnie…
Nie, jakoś nie mógł dokończyć tego pytania.
-Nigdy- wyznała szeptem- Wiesz, kiedy Marian tu był, uprzytomniłam sobie, jak bardzo cię
kocham i byłam bardzo nieszczęśliwa… Spójrz, już ciemno! Nie, nie zapala światła, kochany!
,Poderwał ich ostry dzwonek telefonu, podskoczyła w jego ramionach- jeszcze ją mocniej
przygarnął do siebie.
-Nie odbiorę- bronił się, telefon wciąż dzwonił- wyłączę- powiedział. Spotkali się
spojrzeniami, Irena odsunęła się od niego. Westchnąwszy, niechętnie się dźwignął
zbuntowany, jeszcze wtedy, kiedy już słuchał- uważny i skupiony, a przecież zbuntowany.
Kiedy odkładał słuchawkę, była już przy nim z białym fartuchem przewieszonym przez
ramię.
-Musisz iść?
Tak, musiał iść. Przywieźli dziewczynę z silnymi bólami, to wyglądało na zwykły atak kolki,
ale okazało się, że krwawi, nie można więc wykluczyć…
-Idź, już idź, kochany.
Zbudziwszy się w nocy, chwilę nasłuchiwała, jeszcze niezbyt przytomna… Tak, to on.
Wrócił. Cichutko skradał się przez pokój, też nasłuchiwał chwilę… Wycofał się zaraz, chyba
poszedł do kuchni. Dobrze, że mu przygotowała kanapki- wziął je ze sobą i jadł rozbierając
się. Nie zapalił światła, był tylko nikły blask z ogrodu i nieco dalszy z ulicy. Potem coś
zaszumiało- nie od razu poznała: brał prysznic w tej drugiej nie używanej łazience- była jakby
przypisana do tamtego pokoju, pokoju Mariana. Usiadła, podciągnęła kolana pod brodę.
Kiedy się znów pojawił w jej wąskim polu widzenia, serce podskoczyło jej do gardła: patrzył
w jej stronę, zastanawiał się. Usłyszała trzask pocieranej zapałki, w jej wątłym światełku
przez krótką chwilę widziała jego twarz- skupioną, poważną. Potem była tylko iskra tlącego
się papierosa, wolno poruszająca się wraz z jego ręką.
Zmęczenie spłynęło z niego wraz z wodą, nie chciało mu się spać. To było najgorsze: noce.
Te ciche, bezsenne noce, kiedy jego 40-letnie ciało domagało się swoich praw gwałtownie,
brutalnie, kiedy się zrywał, żeby bodaj wyjść na ulicę, znaleźć złudę zaspokojenia, choćby
płacąc za nią- a w końcu jak złodziej zakradał się do jej sypialni i gryząc palce klęczał przed
tapczanem, potem przykładał czoło do chłodnej pościeli i odrętwiały odchodził wreszcie z
bólem szarpiącym mu wnętrzności, z obrazem jej uśpionej twarzy, zachowanym pod
powiekami… Jął nasłuchiwać- zdawało mu się, że się poruszyła.
-Nie śpisz?- schylił się, dotknął kosmyka włosów na czole- Śpij, dobranoc. Przytrzymała jego
rękę- powiedział: No co? Śpij już późno, ale wciąż był nachylony nad nią.
-Operowałeś?
-Tak.
–Coś poważnego?
-Średnio.
-Nie chcesz mówić?
Nie odpowiedział. Położyła mu rękę na twarzy- przysiadł, źle mu było tak nad nią stać, był za
wysoki… Zarzuciła mu ręce na szyję i ściągnęła ku sobie, zbliżył wargi do jej policzka- to mu
wolno, pozwalała na to, ale w ciemności źle trafił, zbyt blisko kącika ust. Chciał się wycofaćporuszyła głową naprowadzając mu usta, ciepłe, miękkie, ufnie lgnące do jego warg. Całował
ją długo, zgłodniale, półprzytomnie. Przesunęła się nieco, robiąc mu miejsce przy sobie i
zaraz wślizgnęła się w jego ramiona, wtuliła się w niego. Miał na sobie jej oddech- szybki,
nerwowy, przed sobą dziewczęce piersi, niedyskretnie wychylające się z głębokiego dekoltu
koszuli, całował je delikatnie i nieśmiało, jakby to robił pierwszy raz.
-Irena, Irena?- szeptał, ale przecież już wiedział, odpowiedzią było jej ciało wstydliwie
garnące się do niego, pierwszy raz czuł się oczekiwany przez nią, upragniony. Jego ręce
przesunęły się po niej i były wszędzie- na piersiach, na brzuchu, na nogach, w ślad za nimi
już po niej wędrują jego usta- gorące, twarde wargi, wilgotny język. Napinają się mięśnie
brzucha, ud, jeszcze jedno niedowierzające- Irena? Jej biodra wychodzą mu naprzeciw,
nieśmiało z wahaniem, jeszcze jest to głośne suche łykanie.
-Kochana, kochana, nie bój się, zaufaj mi… już dobrze, no już dobrze- wsuwa się w nią
delikatnie jak nigdy, znów to suche łykanie- obejmij mnie, nie bój się, no już się nie bój…
Małe ręce na jego plecach, szczupłe biodra posłusznie przejmujące jego poruszenia, coś się w
niej budzi, zaczyna współdziałać z nim, Irena, och, Irena!!!
Jest z nim, nareszcie jest z nim, niech to trwa, niech trwa wytęsknione, tak długo oczekiwane
uczucie złączenia, niech kołysze się świat, teraz nie ma już nic, zawieszeni gdzieś w próżni są
tylko we dwoje, wczepieni w siebie, splątani ciałami, złączeni oddechami, trawieni ogniem
wirują w pustce- jeszcze szybciej, mocniej, gwałtowniej… Opętany, obezwładniający szum
krwi rozsadza czaszki, rozrywa ciała.
Eksplozja- rozkosz.
Wyzwolenie- rozkosz… Zatracenie się w sobie, zapadanie w nicość…
Powrót. Jeszcze jeden dreszcz, ostatni.
Zamieranie. Zmęczenie.
Cisza. Cisza.
Ciemność…
Pierwsze wrażenie: nieruchomość jej ciała.
Słuch: głośne bicie serca.
Dotyk: aksamitna gładkość policzka, miękki zarys podbródka.
Smak: niewysłowiona słodycz warg.
Wzrok: leciutkie drżenie długich rzęs.
Pierwsze słowa:- Jesteś?
-Jestem.
Cisza. Cisza. Szept:
-Andrzej.
-Tak.
-Przytul.
Przytula. Szept:
-Bałam się.
-Czego?
-Że nie potrafię być tam z tobą.
-Byłaś.
-Byłaś.
Cisza. Szept:
-Irena.
-Tak.
-Ja też się bałem.
-Ty? Czego?
-Że znowu ci nie dam… nie dość siebie.
-Dałeś.
-Dałem.
I potem:
-Chcesz jeszcze?
Cisza. Wyczekiwanie. Nawet nie szept, jakieś ledwie poruszenie warg:
-Tak.
A kiedy się pochyla nad nią:
-Nie teraz. Jeszcze nie.
…Zabawa rąk. Splątanie palców, rozwieranie. Głaskanie twarzy, ramion. Coraz bardziej
leniwe, wolne.
-Chcesz spać, tak?
-Tak.
Z wahaniem:
-Mam iść do siebie?
Szybkie: -nie.
-Odsunąć się?
-Nie, nie!
-Trzymać cię mocno?
-Tak.
-Jak teraz?
-Tak, przecież wiesz. Po co pytasz?
-Chcę, żeby ci było dobrze.
-Było mi dobrze.
-Chcę, żeby ci było dobrze także ‘po’. Wygodnie ci? Powiedz, będzie tak, jak chcesz.
-Nogami też mnie dotykaj.
-Teraz dobrze?
-Cicho, już śpij.
Sen- w ciasnym spleceniu ramion, nóg. Niezbyt długi, niezbyt głęboki. Jej ręka- na twarzy, na
szyi. Jej usta. Znowu ręka, mała, ciepła- na plecach, na piersi. Na brzuchu. Nieuważne
dotknięcie owłosienia- popłoch, szybkie wycofywanie się, prawie ucieczka. Przyśpieszony
oddech. Znowu ręka sunie po nim wolno, nieśmiało. Nakrywa ją swoją dłonią, prowadzi
dalej. Jest oporna zatrzymuje się. Prowadzi ją dalej, jeszcze dalej. Jej usta. Wzrastające
napięcie. Szybkie, rwące oddechy- jego i jej, mieszają się. Ból, rozkosznie napinający
mięśnie, nieśmiała pieszczota jej ręki. Erekcja… Zachłanność warg… Natarczywość
obejmujących go ramion. Zaborczość oplatających nóg, niecierpliwość bioder. Złączeniespontaniczne, gwałtowne, dzikie. Jęczy pod nim, wije się, usta, szeroko otwarte, wypełnia je
sobą- na krótko, cofa język, znowu jęczy- niecierpliwie, ponaglająco…
-Andrzej, och, Andrzej! Co ty wyprawiasz ze mną?
-Ty… ty mała słodka bestio, cudownie nieśmiała i rozkosznie bezwstydna, co ty ze mną
wyprawiasz?
-Kochany, nie wiedziałam, że tak może być.
Cisza. Trochę pocałunków, leciutkich dotknięć wargami. Jego wyznanie, wyszeptane:
-Ja też nie wiedziałem, że może być aż tak.- I później, kiedy już zasypia- Gdybym się
kiedykolwiek dowiedział, że ty tak samo z innym!
-Gdybyś kiedykolwiek tak z inną… zrób tak, żebym się nigdy nie dowiedziała!
Muśnięcie warg.
-Wydaje ci się, że mogłaby być inna po tobie?
-Czy mogłabym z innym, po tobie?
Coraz głębszy oddech, równy, spokojny.
-Śpisz?
-Tak. Dobranoc, kochany.
-Dziękuję ci moja żono.
-Jestem bardzo zmęczona, mój mężu.
Irena budzi się z przerażeniem, znów się zaczyna, myśli, znów ten nieznośny ciężar w piersi,
ten ucisk… Stara się oddychać wolno, płytko. Nie otwierając oczu podnosi rękę, żeby ją
przyłożyć do serca- i trafia na jego głowę, w głębokim śnie spoczywającą na niej i
wywołującą to krótkotrwałe przerażenie. Wspomnienie nocy napędza jej krew do twarzy,
równocześnie odzywa się w niej zmęczenie- nie ustąpiło jeszcze, po zaledwie kilku godzinach
snu. Wysuwa się ostrożnie spod jego głowy i przygląda się jego twarzy- spokojnej,
odprężonej. Zmarszczki są mniej widoczne niż za dnia, pod oczami głębokie cienie.
Milimetrowy zarost, znacznie ciemniejszy niż kolor włosów. Śliczne, wyraźnie zarysowane
usta, mocno nabrzmiałe, spierzchnięte. Z nosa niedyskretnie wygląda kilka przydługich
włosków. Nagie ramiona są jeszcze ciemne zeszłoroczną opalenizną, dość znacznie
owłosione, podobnie, jak piersi, unoszące się równym oddechem. Irena uśmiecha się, myśli:
nie tak oddychałeś dziś w nocy, nie tak!... Bardzo ostrożnie kładzie mu rękę na piersi,
przesuwa po jasnych, miękkich włosach, mocno skręconych. Wraca spojrzeniem do jego ust,
dotyka ich wargami- i natychmiast odskakuje: oddał jej pocałunek, a więc nie spał! Być może
cały czas obserwował ją spod przymkniętych powiek! Buchnęła twarzą w poduszkę. Andrzej
położył rękę na jej plecach, pochylił się nad nią. Potem ją zwrócił ku sobie, mocno zaciskała
powieki… On przecież wie, domyśla się- jest w niej jeszcze ten uroczy, dziewczęcy wstyd,
mimo tej nocy, kiedy pierwszy raz była mu partnerką- żoną, kochanką. Tulił twarz do jej
twarzy, jej rzęsy łaskotały go w policzek. Całował jej oczy- wciąż nie miał słów, ale szukał
ich w sobie i w tych oczach, które całował. Znów mu umknęła z twarzą.
-Nie patrz tak- prosiła- nie patrz, bo umrę ze wstydu.
-Nie umrzesz, kocham cię.
Miał wreszcie jej spojrzenie, ciemne przepastne, zapadał się w nim.
-Jesteś cudowna- mówił- jesteś przerażająca! Jeśli prawdą jest, że kobieta pełną dojrzałość
seksualną osiąga dopiero około trzydziestki…
-No wiesz!!! Najpierw ci jestem nie dość rozbudzona… a teraz znów przedwcześnie dojrzała!
Jęknęła, znów przywalona nim, znów całowana- zachłannie, dziko, delikatnie, czule.
-Już nie- broniła się, Andrzej, już nie!
-Masz dość?
-Och, tak.
-Zmęczona?
-Ty nie?
-Pozwól mi częściej być tak zmęczonym, moja żono!
-Kiedy tylko zechcesz, mój mężu- odpowiada szeptem. A potem z ręką na jego ustach, i z
dziwnym błyskiem w oczach, dodaje:
-Andrzej, teraz ci powiem coś przykrego.
-Nie, nie dzisiaj, błagam! Nie psuj tego, co jest między nami!
-Ale ja muszę, Andrzej słuchaj, nie zatykaj uszu, twój zegarek stoi.
Wsadził głowę pod poduszkę, ale już się szamotał, coś zaczęło docierać do niego.
-Za 40 minut musisz być w szpitalu, słyszysz?
-Nie pójdę- wydusił z siebie w poduszkę, wciąż jeszcze przywalającą mu twarz.
-Z czemuż to mój pan i władca nie pójdzie dziś do pracy?
-Należy mi się wolne, dwa dni.
-Z jakiej to okazji, mój mężu?
-Ślubu.
-Kiedy miałeś ślub, ty mój umiłowany wielkoludzie?
-Ale prawdziwą noc poślubną dałaś mi dopiero dzisiaj, mój niedorośnięty krasnoludku!
-Jesteś zupełnie niemożliwy, czym będziesz tłumaczył swoje spóźnienie?
-Na razie… och przestań, nie łaskocz… Na razie to mnie się tłumaczą, a nie ja, no przestań
już, bo cię…
-35 minut- poinformowała go jeszcze znad przygniatającego ją ramienia.
-Jeszcze zdążymy.
-Oszalałeś, już nie mogę.
-Słuchaj, jeśli ja wyglądam jak ty…
-Jak ja wyglądam?
-Poprawnie- powiedział bez przekonania- W każdym razie z medycznego punktu widzenia
dokładnie tak powinnaś wyglądać po takiej nocy.
Jej oczy rozszerzyły się nagle z przerażeniem, szepnęła:
- rany! Faktycznie, jak ty wyglądasz? Może rzeczywiście lepiej…
-Pół godziny!- wykrzyknął przeskakując przez nią. Dopadł łazienki, zażądał mocnej kawy,
jeszcze zanim się wysupłała z kołdry, usłyszała ciche buczenie maszynki do golenia.
Podniosła z podłogi jego bluzę od piżamy. Narzucając ją na siebie, przez moment
zastanawiała się, kiedy i jak ściągnął z niej tę długą przeszkadzającą mu koszulę. Nastawiła
wodę, podeszła do drzwi i zapytała, czy zabierze jakieś kanapki.
-Nie słyszę. Uchyliła drzwi, wciągnął ją do środka, był pod prysznicem, zrzucił z niej swoją
bluzę.
-Puść wariacie- wołała, w kuchni gwizdał czajnik, w łazience on ją całował, pod tym
prysznicem.
-Panie docencie, pan jest szalony- mówiła nadstawiając ciało pod jego mokre pocałunki.
Zdążył wypić tę kawę. Zdążył- to znaczy: spóźnił się nie więcej niż ostatecznie raz kiedyś
mogło mu się zdarzyć. Byli oczywiście wszyscy, jak prawie nigdy. Przyłapał jakąś
porozumiewawczą wymianę spojrzeń i ktoś sobie jednak pozwolił na niedyskretne
chrząknięcie. Uśmiechnął się lekko, niedbale przeprosił za spóźnienie. Rozmowa z
ordynatorami, papieros. Ciepło na twarzy- Andrzejowi sarenka… Obchód, na inrernie dzisiaj.
Jurek Leszkiewicz referuje: chora zamiejscowa przyjechała do rodziny… Trochę ją leczyli na
serce, bo objawy były dość typowe: duszność, bóle za mostkiem, ale…
-Tak, tak. Proszę mówić. Słucham.
Przyłożył stetoskop do wyniszczonego ciała kobiety, Leszkiewicz nieznacznie potrząsnął
głową.
-Oesophagus?- zapytał niepewnie.
Przymknięciem powiek potwierdził Jurkowe podejrzenia.
-Diverticula- uzupełnił, potem zwrócił się do chorej:
-Długo to już trwa, te dolegliwości? Pani zwraca pokarm, czy tak?
-Ano, jeszcze cosik się z żołądkiem przyplątało, nic przełknąć nie da, ino by rzygać i rzygać!
Jakby to mało było tego bolenia od serca… Kobieta zaczęła płakać.
-A co by pani powiedziała na operację?
-Przeraziła się na dobre, to aż tak źle ze mną, mówiła, ale jak ‘pan dochtor’ z nożem do serca?
-Z pani sercem na szczęście wcale nie jest źle. Wygląda na to, że ma pani chory przełyk, pan
doktor to pani potem wytłumaczy. Na razie porobimy wszystkie badania, a pani się zastanowi
Ożywienie na korytarzu- pacjentka z objawami wstrząsu. Towarzysząca jej koleżanka
wyjaśniła: są uczestniczkami zjazdu stomatologów, zabrano ją prosto z Sali obrad. Nie, nie
wie, co się stało, tamta po prostu zachwiała się i upadał… Tak, sala musiała być po remoncie,
utrzymywał się dość silny zapach, chyba nitro.
Dziewczyna po zatrucie meprobamatem, na szczęście obyło się bez powikłań krążeniowych.
Stan ogólny już wyraźnie lepszy. Spojrzał na kartę: miała 19 lat. Dlaczego, na Boga,
dlaczego?
Odprawa. Zalecenia, dyspozycje, rady. Jeszcze konsultacja z rentgenologiem, wreszcie
umiłowane jego dziecko- chirurgia. Kiedy się tam wybiera jest już porządnie głodny.
Nie operują dzisiaj, chociaż wolałby to, niż te niekończące się dyskusje, niż spojrzenia
kolegów- taksujące, zdumione. Jeszcze odwiedził ‘swojego’ pacjenta po resekcji żołądkamiał się zupełnie nieźle, nie wystąpiły żadne nadzwyczajne sensacje.
Stary Janus nie potrzebował jego pomocy, ani rad- ot, zwyczajnie: lubili się. Wiedział, że
tamten podsuwa mu czasem co ciekawsze przypadki, bo znał jego pasję do chirurgii- mimo
tych dodatkowych specjalizacji gdzieś tam w środku pozostał przede wszystkim chirurgiem.
Stary wiedział o tym i dlatego podsuwał mu niektórych pacjentów, teraz zapewne też miał coś
w zanadrzu, wyczuł w nim ten moment wahania.
-Co jest- zapytał. Stary uśmiechnął się i przecząco pokręcił głową.
-Nie dziś- powiedział. Popatrzył tamtemu w oczy i też się uśmiechnął.
-No, dobrze- zgodził się i wyszedł.
A potem miał ich znowu u siebie i omawiali inne sprawy, bardziej organizacyjne, niż
zawodowe, właściwie wszystko ważne już zostało powiedziane, mimo to byli jeszcze, jakby
czekali.
-No, tak, więc powiem… chociaż oficjalnego potwierdzenia jeszcze nie ma…
I mówił im o swojej wizycie u ‘najwyższych władz’, o tym, że ich zaproszenie zostało
przyjęte.
-…przedstawiciel ministerstwa zawiadomi nas o terminie wizytacji. Sądzę, że tu, na miejscu
łatwiej będzie…
Telefon z miasta. Ktoś odbiera.
-Do pana, dyrektorze. Jakaś babka.
-Borucz, słucham.
Cisza. Ten oddech.
-No co tam?- pyta głosem, w którym jest wszystko- ta noc i ten ranek, to wszystko jest znowu
w nim, wróciło z tym oddechem, po którym ją poznał i wszystkie słońca świata użyczyły mu
swego ciepła i blasku, przymknął oczy, żeby to mieć tylko dla siebie- zachować, choć przez
jedną chwilę.
-Nie gniewaj się, pewno ci przeszkadzam. Nie wiedziałam, że oni jeszcze są u ciebie.
Słuchasz?- Słuchał tak bardzo, że zapomniał jej o tym powiedzieć. Dopiero jej ponowne
‘halo, jesteś tam?’ uprzytomniło mu jego milczenie.
-Jestem, mów śmiało.
-Bo wiesz, stało się coś strasznego…
-Coś strasznego? To znaczy co? Światło wysiadło? Nie? Żelazko się zepsuło? Też nie?
Zamek się zaciął? Ależ ja nie żartuję, ja zgaduję! No przecież całego mieszkania nie
wysadziłaś w powietrze, skoro telefon ocalał?- Mówił cicho, dobrodusznie kpiąco i właściwie
cieszyła go ta bezsensowna rozmowa w obecności kolegów.
-Bo ja chyba zachorowałam, wiesz?- szeptała mu wprost do ucha.
-Zaczynam się naprawdę niepokoić- powiedział- Na co tak nagle zachorowałaś, bo przecież
zostawiłem cię w dobrej formie… prawie- dodał ciszej i serce na moment podeszło mu do
gardła. Więc tak, kiedy zamykała oczy, on zaraz tam był, ale milczał i to był koszmar, no to
niech się odezwie.- Powiedz coś prędko, proszę- prosiła.
-To nie zamykaj oczu- radził jej robiąc przepraszający gest w stronę kolegów.
-Coś ty, przecież ja chcę, żebyś był!
-No dobrze. Załóż coś na siebie i przyjdź… Tak, tu do mnie. I (zupełnie cichutko) na miłość
Boską przynieś mi coś do jedzenia, cokolwiek!
Odłożył słuchawkę, znowu powtórzył przepraszający gest.
-Tak. No więc sądzę, że tu na miejscu, nie będzie już trudno udowodnić…
I mówił jeszcze jakiś czas o finansach, o planach modernizacji, ale myślami był już przy niej i
coraz trudniej mu było się skupić, no i był potwornie głodny. Mimo to jego myśli biegły
dwutorowo, odpowiadał na pytania i myślał- niech już wreszcie przyjdzie, jaka będzie teraz,
czy… natomiast pierwsza sala operacyjna zdecydowanie nie odpowiada wymogom
nowoczesnej chirurgii i będę się upierał… a jeśli przyjdzie w tej brązowej sukience, na
plecach zapinanej na mnóstwo niepotrzebnych guziczków, kupię jej wszystkie róże jakie
tylko będą w kwiaciarni…
-No widzi pan, w końcu sam pan załapał… Ja nie twierdzę, że interna nie wymaga pewnych
nakładów, ale…
Czy temu nie będzie końca, niechże wreszcie ktoś…
-To właściwie wszystko, co ja miałem, dziękuję zatem… Tak, otóż i ona.
Co ona zrobi z tymi wszystkimi różami, myślał dyskretnie przesuwając palcem po tych
wszystkich guziczkach. Ale już ją dopadł Leszkiewicz, więc zostawił mu ją i zajął się swoimi
bułkami, a Jurek aż się zachłystywał- jakże ty wypiękniałaś!- mówił, ściskając ją i całując po
rękach. Wyzwoliwszy się wreszcie podbiegła do Janusa.
-Córuchna, no pokaż się, chyba urosłaś, jesteś jak ten poranek wiosenny…
A on wcinał te swoje bułki, w miarę dyskretnie, ale zachłannie i myślał- no patrzcie, jak on to
ładnie powiedział, ten stary romantyk i na moment spotkał się z jego wzrokiem i coś tam
sobie powiedzieli tym spojrzeniem. Jakiś mały zamęt się zrobił i nagle zapadła cisza i byli
tylko jeszcze ci najbliżsi: Janus, Pawelec, Leszkiewicz. Zadzwonił na oddział, po chwili
przyszła Ewa.
-No to jesteśmy prawie, jak w rodzinie- powiedział- brakuje tylko…i spojrzeli po sobie,
Leszkiewicz wyraźnie mrugnął do Ewy i wyszedł, Irena coś sobie szeptała z Rafałemściągnął ją spojrzeniem, więc podeszła do niego i wspinając się na palcach pocałowała go w
policzek. Wracający Leszkiewicz odwijał z papieru pękatą butelkę koniaku.
-Bójcie się Boga, czy wy się musicie tak obnosić z tą swoją miłością?
Ewa wytrzasnęła skądś jakieś szklanki, wziął butelki i ponalewał.
-Jesteście dla nas, dla Ireny i dla mnie, najbliższymi tutaj ludźmi- mówił- Wiem, że razem z
nami… Tak, no więc…
Chrząknął i nie bardzo wiedział, co właściwie chciał powiedzieć, odszukał jej oczy i czekał.
-Znowu wszystko zagmatwałeś- odezwała się- Przecież zupełnie zwyczajnie chcemy was po
prostu zaprosić do siebie, , chcemy bardzo gorąco podziękować za okazywaną nam
życzliwość i… no, to wypijmy!
-Popatrz ty- zdziwił się- popatrz, jak ci się to ładnie powiedziało i zupełnie się nie zaplątałaś!
Co prawda nie bardzo wiem, jak byś wybrnęła bez tego alkoholu, ale…
Przerwał i wyciągnął rękę po słuchawkę, bo dzwonił telefon, w oczach miał radość i uśmiech
wokół ust… Kiedy po swoim sakramentalnym ‘Borucz, słucham’ nagle mocniej przycisnął
membranę do ucha, kiedy spojrzeniem odszukał jej oczy, cała krew spłynęła jej do nóg i
ciężkim krokiem podeszła do niego- jeszcze milczał, nie mogła wiedzieć, patrzyła na jego
usta zastygłe w uśmiechu, była jakaś wymiana słów między nim a tym niewidzialnym
informatorem, nie słyszała, nie rozumiała, odłożył słuchawkę, tak cicho się zrobiło, patrzył jej
w twarz przeraźliwie pobladłą, z tymi wciąż jeszcze rozkosznie podkrążonymi oczami, oparł
się o fotel.
-Irena, on miał wypadek.
Nie zapytała ‘kto’, zapytała ‘kiedy’.
-Dziś w nocy, nad ranem- i wciąż patrzył jej w oczy. Zachwiała się, stary chirurg podparł ją
ramieniem, to on zapytał, kto miał wypadek. I wtedy Andrzej wypił ten swój koniak i
powiedział- jak to kto, Marian oczywiście, przecież pan widzi- a stary lekarz klepnął ją w
twarz i nieco przygiął ku podłodze, bo tak jakoś ciężko oparła się na nim i zdawało mu się, że
za chwilę zemdleje.
Siedziała obok niego, palcami obejmując konwulsyjnie drżące kolana i spoglądała na
dostępny jej fragment jego twarzy. Widziała stalowy, zimny błysk oka, usta jeszcze lekko
nabrzmiałe, duże ręce zaciśnięte na kierownicy- prowadził pewnie jak zawsze, ale ruch na
szosie nie był duży i nie wymagał aż takiego skupienia.
-Zatrzymaj się- prosiła już drugi raz. Potrząsnął głową, nalegała- Choć na chwilę, Andrzej!
Przyspieszył, wreszcie zjechał na nieco szersze pobocze i unieruchomił wóz. Nie patrząc na
nią zapytał, czy chce wyjść. Objęła go ramionami.
-Powiedz coś- błagała- powiedz, to jest przypadek, to z nami nie ma nic wspólnego, tak?
Andrzej, nie zachowuj się tak… tak jak gdybym to ja była winna, powiedz, że to nieprawda,
nieprawda!
Uwolnił się z tych obejmujących ramion, bezmyślnie klepnął po ręce. Na moment oparł czoło
na kierownicy i ruszył- łagodnie bez zrywów i znów miała obok siebie jego milczącą
nieprzeniknioną twarz, i tak już zostało do końca drogi.
Tamten drugi nie żył, zginął na miejscu. Marian nie wiedział o tym, jeszcze mu nie
powiedzieli- doznał lekkiego szoku, poza tym miał złamany obojczyk i zwichniętą prawą
rękę. Za nim jechał patrol milicyjny- z trudem zresztą uniknął karambolu- i dzięki temu znali
przebieg wypadku: tamten wyskoczył znienacka spoza drzew, na dość dużej szybkości
włączając się swym wozem w ruch na szosie. Ci z patrolu opisali zajście bardzo dokładnie,
wina tamtego była bezsporna. Andrzej wysłuchał tego w komendzie, przeczytał protokół,
podziękował naocznym świadkom za szybko zorganizowaną pomoc dla brata, a potem
odebrał wrak jego samochodu, odstawił go do warsztatu i w poufnej rozmowie, popartej
odpowiednim ‘załącznikiem’ dyskretnie wsuniętym w dokumenty wozu, poprosił o
szczegółowe zbadanie stanu technicznego przed wypadkiem, bo chciał wiedzieć, zanim
dojdzie do rozmowy z Marianem.
A teraz, kiedy szok już minął, siedział przy nim i patrzył na wymachującą przed nim zdrową
rękę i trzeci raz wysłuchiwał tej samej relacji.
-Dobrze- powiedział- to już ustaliliśmy, nie powtarzaj się…- W końcu nie to chciał usłyszeć,
a Marian z rozpaczą w oczach pytał- czego ty chcesz?- bo przecież byli tu, poświadczyli, nie
było w tym jego winy, nie było!
-Marian, miałeś hamulce jak brzytwa, wszystkie układy w idealnym stanie, czy naprawdę…
Czy musiało dojść do tej tragedii? Nie wiedział. Był tam, oglądał to miejsce, zdawało mu się..
-Ty chcesz być sędzią, Marian. No to osądź siebie samego: czy na pewno zrobiłeś
wszystko…?
Coś się skurczyło w chłopcu, jakby się zapadł w siebie. Zmarszczył czoło i miał teraz taką jak
on bruzdę między brwiami. Trochę go rozczulił ten widok, prawie ze wzruszeniem dotknął
gipsowego opatrunku na ręce brata.
-Gdybym zareagował wcześniej… ułamki sekund, tyle może miałem.
-Więc czemu do cholery, nie zareagowałeś wcześnie, o te ułamki sekund?!
Marian poddał się, zmęczony i chyba bliski załamania powiedział:
-Dobrze, to ty masz rację, jak zwykle! Więc dobrze, nie dość uważałem, zamyśliłem się…
-No- ponaglił Andrzej- Mów dalej słucham…
Dawała mu tę swoją miłość, łzami zalana, mając nad sobą jego twarz zaciętą i zawziętą, a tam
za ścianą był ten drugi, który jechał do nich przez ciemność, przez noc- bo coś go napadło
znienacka i pomyślał, że dłużej tak być nie może między nimi, że trzeba coś zrobić z tym, coś
wyjaśnić, dopowiedzieć… Więc wyprowadził samochód, żeby pojechać na pocztę i to jest, do
was- poprawił się zaraz, zatelefonować do niej- ale potem nie skręcił na pocztę, tylko
pojechał dalej, bo co można powiedzieć przez telefon…
-Więc pomyślałem- pojadę i zobaczę, co się u was dziej, bo byłem cholernie niespokojny- tak
mówił, i całą drogę myślał, żeby to jakoś uporządkować… I wtedy Andrzej zaczął krzyczećjakim prawem ty się wtrącasz do naszych spraw, czego się pchasz między nas- tak
wykrzykiwał- gdzie ty byłeś, ty nadwrażliwy, gdzie ty byłeś, kiedy ona umierała, a ja byłem
na samym dnie rozpaczy, i chciałem tylko jednego- nigdy więcej nie być bez niej, nie zostać,
jeśli jej nie będzie…- tak mówił, i teraz ona już wiedziała, dlaczego to tak długo trwało
wtedy, zanim przyszedł, kiedy to się stało z nią. A on krzyczał- gdzie ty byłeś, kiedy ja
walczyłem o nią, nie o jej miłość, o życie, gdzie ty byłeś ze swoją nadwrażliwością, czy nie w
łóżku z inną dziewczyną?- tak wykrzykiwał, a ona była za przymkniętymi drzwiami
bliźniaczej separatki, którą im życzliwie oddano na kilka dni, i wtedy weszła tam do nich i
powiedziała: przestań, nie znęcaj się nad nim- ale on ją złapał za rękę i przyciągnął do tego
łóżka, na którym leżał jego brat w gipsie i w białych bandażach.- Ja ci powiem, co się
zdarzyło u nas tamtej nocy- tak mówił- kochaliśmy się, ona i ja! Było między nami tak, jak
nigdy dotąd nie bywało- tak mówił, a ona z drżeniem patrzyła w tamte oczy nierozumiejące i
znowu prosiła: przestań- ale on nie zważał na nią- teraz wiesz- powiedział- i to jest trzecia i
ostatnia rozmowa o niej między nami, a tylko od ciebie zależy, czy nie ostatnia w ogóle.
I wtedy ona krzyknęła jeszcze raz- przestań, ty lekarzu, ty doktorze, czy nie widzisz, że jego
wszystko boli?- A on przetarł twarz swoją dużą ręką i zapanował nad sobą, bo chociaż ją
kochał i kochał swojego brata- był jeszcze tan zawód, który sobie wybrał, a lekarzem był
dobrym, prawdziwym z powołania. Więc uspokoił się nagle, kiedy mu przypomniała, że jest
przy łóżku chorego. Ale było mu ciężko i dlatego później, kiedy wyciągnął po nią rękę,
opadła z nim na to wąskie szpitalne łóżko, którego sprężyny zdradziecko się teraz uginały pod
nimi, gdy się tak zmagali ze sobą w tym kochaniu bez radości i bez zaspokojenia, aż
wreszcie- przerażona jego bezsilną zawziętością zapytała: Co ci jest? A on wciąż był w niej,
gwałtowny i niepohamowany, miażdżył ją sobą i milczał, bo przecież nie mógł jej
powiedzieć, że to się znowu zwaliło na niego- te sześciomiesięczne powroty do pustego domu
i że w podświadomości wciąż miał ten lęk, że to się może powtórzyć. I znowu nie mówił jej o
tym, że tak bardzo ją kocha, bo była w nim jakaś niedorzeczna nieśmiałość i duma, i nie
znajdował słów, kiedy były potrzebne. No, bo jak on, ten duży, silny, tak bardzo dorosły- jak
miał powiedzieć tej żonie- dziewczynie, że jest jedyną miłością jego życia, pierwszą
prawdziwą i przecież wiedział o tym- ostatnią. Kochał jej przerażającą go młodość, kochał jej
brak doświadczenia i nieśmiałą niecierpliwość tamtej nocy, jej nieustannie podniecające go
ciało- bo był zmysłowy i był w nim gorący temperament, ale przecież kochał też całym
sercem i duszą całą każdy jej uśmiech i każde niezadowolenie, każde drgnienie rzęs i
zmarszczenie czoła. Kochał jej zmartwienie nad przypalonym obiadem i wrażliwą troskę przy
łóżku chorego, kochał jej śmiech i jej śpiew i te nagłe bezwiedne zamyślenia i smutki- ale ona
nie wiedziała o tym, bo nigdy nie było takich rozmów między nimi. A przecież nie wystarczy
pokochać, trzeba jeszcze tę miłość wyzwolić w sobie, pozwolić jej przemówić najczulszymi
słowami… On takich słów nie znajdował mimo tej nocy, w której ona podarowała mu swoją
namiętność i swoje wielkie zaufanie- a on go nie odnalazł w sobie, no bo był jego brat, który
też ją kochał i miał nad nim przewagę swojej młodości i wciąż prowadzili ze sobą tę grę, w
której jedyną stawką była ona.
-Musisz się jakoś uporać z tym- mówiła, dotykając czubków Marianowych palców
wyglądających z gipsowego opatrunku- musisz sam przez to przejść, nikt ci w tym nie
pomoże.
Wyciągnął zdrową rękę i jednym palcem przesunął po jej policzku.
-Ale powiedz, że on kłamał!- domagał się- Powiedział tak, żeby mi dokuczyć, bo wie, kim ty
jesteś dla mnie.
-Nie wolno ci tak mówić do mnie, to jest mój mąż.
-On mnie nienawidzi, Irena.
-On ciebie kocha, przecież dlatego tak się szarpie ze sobą, kocha ciebie i mnie! Zrozum, żonę
ostatecznie mógłby mieć jeszcze niejedną, brata drugiego już nie!- tak mu tłumaczyła,
pozwalając się trzymać za rękę, która on raz po raz przyciskał do ust, spoglądając na nią
oczami kopanego psa, aż wreszcie ona nie wytrzymała i uciekła od tego spojrzenia, ale ręki
mu nie zabrała.
-Nie bądź że taki zapatrzony w siebie, staraj się wczuć w naszą sytuację, jego i moją! Zrozum
mu się naprawdę kochamy i ja już z niego nie zrezygnuję! Ty jesteś dla mnie wyłącznie jego
bratem, może to i przykre, że ci to mówię, ale to prawda!
-To co ja mam zrobić ze sobą, Irena, co ja mam robić?
Obaj są jednacy- pomyślała z goryczą- kochają mnie, kiedy jestem przy nich, ale żaden nie
starał się odnaleźć, kiedy byłam sama i tak bardzo kogoś potrzebowałam.
-Przecież miałeś swoje życie jakoś poukładane, zanim to się stało teraz! Wrócisz do niego,
wszystko będzie jak dawniej! … Czy nie mówił kiedyś, że to wszystko to tylko zmysły, że
każdy inny człowiek może dać to samo?- Nie jesteś sam, masz swoją dziewczynę, to trwa już
dość długo między wami!
-Kpisz ze mnie, nawet ty?
-Nie, dobrze wiesz, że nie. Po prostu ci tłumaczę.
-Mam się ożenić z nią?
-Nie wiem, to ty musisz wiedzieć.
Jeśli on nie wie, myślała, jeśli nie wie na pewno, to niech tego nie robi. Ona może być serio
zaangażowana w ten związek, a to takie niesprawiedliwe i upokarzające, jeśli w małżeństwie
tylko jedno kocha… A on znowu pytał- to co ja mam zrobić, Irena? I cały czas miał jej rękę
przy sobie- musiała się uśmiechnąć, bo taki był bezbronny, chłopięco niezaradny.
-Jesteś taki młody, masz czas, nie musisz podejmować decyzji wiążących już, zaraz.
-Mówisz tak, jakbyś była starsza ode mnie, a przecież jesteś młodsza o kilka lat!- zawołał,
rozdrażniony, czy zły. Znów się uśmiechnęła, potrząsnęła głową i w końcu zabrała mu tę
rękę.
-To nie tak. Wiesz, mnie chyba postarzała miłość do twojego brata.
-No i szczęśliwie jesteśmy z powrotem w punkcie wyjścia.
-Tak, ale nie powtarzajmy wszystkiego od początku… Czy chcesz, żeby Regina była tu przy
tobie, jak my wyjedziemy?
-Ona nie wie o tobie, Irena.
-No i dobrze, nie powinna wiedzieć. Ty też zapomnisz, zobaczysz!
-Nie, nigdy!
-Więc nie, nie zapomnisz. Ale wspominać będziesz, może nawet z pewnym rozrzewnieniem,
jak coś bardzo zwiewnego, jak wiosenny poryw serca, tylko tyle.
-Nawet ładnie to powiedziałaś… Tylko czy ty sama w to wierzysz?
-Tak, wierzę.
-Rozmawiałaś z Reginą?
-Rozmawiałam.
-Co jej powiedziałaś?
-Że jesteś trochę niezrównoważony, zwyczajnie, jak po szoku.
-Telefonowałaś do niej?
-Tak, ale ona tu jest, Marian. Przyjechała. Oczywiście nie musisz jej widzieć, jeśli nie chcesz.
-Przecież nie mogę zostać zupełnie sam, w tym gipsie!- powiedział z lekkim
zniecierpliwieniem. Znowu się uśmiechnęła i chciała palcem wygładzić zmarszczkę na jego
czole…
-Dlaczego tam usiadłaś?
Andrzej patrzył na nią z zaskoczeniem. Skuliła się na tylnym siedzeniu, wcisnęła w
najodleglejszy kącik.
-Boli mnie głowa, jedź.
Odwracał się wolno, z ociąganiem, potem szybkim, zdecydowanym ruchem przekręcił kluczy
w stacyjce, włączył ssanie, ruszył ostro, po wariacku.
-Jakoś dotąd ból głowy nie przeszkadzał ci siedzieć obok mnie.
A dzisiaj przeszkadza- myślała, choć tak naprawdę nie bolała jej głowa, po prostu musiała
jakoś zaakcentować swój protest, swój żal, bo kiedy tam wszedł i zastał ją siedzącą na łóżku
swojego chorego brata, z ręką przy jego twarzy- szczęki mu się zwarły ze złości, aż skóra na
policzkach zadrgała i potem powiedział tylko ‘no tak’, ale powiedział to w taki sposób, że
odczuła to jak wielką obelgę. A teraz siedział tam przed nią i znowu szarpał się ze sobą, z tą
bezzasadną zazdrością, i wiercił się na fotelu. Obserwowała jego niespokojne poruszenia,
niepotrzebne ruchy rąk na kierownicy. Potem długo manipulował przy lusterku i przez jedną
krótką chwilę widziała w nim jego oczy- duże, intensywnie niebieskie, trochę bezradne.
Ostrym skrętem kierownicy zjechał z pasa, wyhamował gwałtownie, złośliwie poleciała do
przodu- odwrócił się błyskawicznie i przez moment miała go niemal na wprost siebie.
Chodź tu- rozkazał, potrząsnęła głową- Przejdź to, bo nie pojedziemy.
-To szantaż? Okropnie się przestraszyłam. Mnie się nie śpieszy, to ty musisz wrócić na czas,
nie ja. A na głód również ty jesteś mniej wytrzymały.
-Nie mogę prowadzić, kiedy mi patrzysz na plecy.
-Wcale nie patrzę.
-Wszystko jedno, chodź. Nie poruszyła się. Odblokował drugie drzwi po swojej stronie,
wyszedł i przesiadł się do tyłu.
-Po co tu przyszedłeś?
Odchylił głowę i oparł wygodnie, potem próbował wyciągnąć swoje długie nogi, przeszkadzał
mu cofnięty fotel kierowcy, zmienił pozycję, aż trącili się kolanami. Poczuła ciepło na twarzy,
a on patrzył na nią, na powoli wypełzający rumieniec.
-Jeśli już czekać na śmierć głodową, to przynajmniej bliżej ciebie.
-Jakiś ty dowcipny- parsknęła ze złością.
-Nie jestem dowcipny, jestem nieszczęśliwy.
-Jak możesz! Jak ty mnie możesz tak upokarzać swoją niczym nieuzasadnioną
podejrzliwością, tym brakiem zaufania! Czym na to zasłużyłam?
Wyrzuciła to wreszcie z siebie i twarz jej pałała- z żalu i od tych kolan natrętnie i bezwstydnie
szukających kontaktu z jej nogami.
-Po co poszłaś do niego, jak mnie nie było?
-Porozmawiać!
-O czym, powtórz?
-Wybacz, nie nagrywam swoich rozmów, żeby je potem w dowolnej chwili odtwarzać dla
ciebie. Zabierz nogi! I w ogóle idź stąd!
Odczekał chwilę i naprawdę wysiadł. Trochę się porozglądał, a potem pochylił się i
wyciągnął rękę.
-Chodź, przejdziemy się, tak tu ładnie. No, chodź.- Wygramoliła się niezdarnie, jeszcze zanim
się wyprostowała, trzymał ją przy sobie.
-Puść, ludzie patrzą- zaprotestowała.
-Niech patrzą.- Nie puszczając jej, drugą ręką zasunął okno, zablokował kierownicę i zamknął
drzwi. Uśmiechnęła się do dwojga osób, rozkładających koc na skraju lasu, obok dość
sfatygowanej syrenki.- tacy byli mili, tacy pogodni w swoim bardzo dojrzałym wieku! Ten
pan powiedział, żeby sobie spokojnie poszli, bo oni tu posiedzą z godzinkę albo i dwie, a ta
pani przytakiwała ruchem głowy, a włosy jej lśniły najprawdziwszym srebrem.
Tamtych dwoje na kocu- myślała- czy to my za ileś tam lat?- No może nas będzie stać na
nieco lepszy samochód. Obejrzała się na niego- stał oparty o drzewo i z wysoka spoglądał na
nią, wargami przytrzymując źdźbło trawy. Gwałtowny niepokój targnął nią, zabolał jak ostre
ukłucie, pierwszy raz pomyślała inaczej o tych 17 latach… Pochyliła głowę i zawzięcie coś
poprawiała przy bucie, ale sprowokowana jego wzrokiem zaraz uniosła twarz. Widziała wargi
zaciskające się na tej trawce, ze wzruszenia zabrakło jej tchu, a kiedy potem przysiadł obok
niej, wciąż z tą zielonością w zębach, już w niej nie było miejsca na tamte myśli.
-Jakiż pan nierozsądny, panie doktorze, nie należy ssać trawy, to takie niezdrowe!
Przewrócił ją i wypluł trawkę, dotykał jej ust denerwująco lekko i delikatnie, aż znowu jak
kiedyś prosiła ‘nie tak’!
-O czym z nim rozmawiałaś?
-O nas.
-O was czy o nas?
-O nas wszystkich.
-Co mu powiedziałaś?
-Prawdę.
-Jaką prawdę?
-No, że my się kochamy.
-Kto ‘my’?
-Nie nudź, pocałuj.
-Odpowiedz.
-Powiedziałam mu to samo co ty, tylko w znacznie bardziej kulturalny sposób… Znów mi nie
wierzysz!
-Gdybyś ty widziała swoją twarz!
-Kiedy?
-Jak odebrałem telefon i powiedziałem, że on miał wypadek. Właściwie zanim zdążyłem
powiedzieć.
-Przecież wiedziałam, że coś się stało.
-Intuicja? Przeczucie, jak on?
-Jakie przeczucie, Andrzej! Miałam ciebie przed sobą, widziałam, że ciebie coś dotknęło do
żywego, a z kim na Boga mogło się stać coś, na co tak zareagowałeś, tylko z nim, masz tylko
jego.
-I ciebie.
-Ja byłam przy tobie. A że tam pojechałam… Przecież nie po to, żeby z nim być, ale żeby być
przy tobie! Tylko, że ty jesteś zaślepiony zazdrością, wszystko sobie tłumaczysz tak, żeby
podsycać w sobie tę nieufność wobec mnie.
Znowu dotknął jej warg, znowu prosiła- nie tak- a on jak kiedyś odpowiedział- nie ucz mnie
całować- i potem całował tak, że nie wiedziała, czy ten błękit nad nią to było niebo, czy jego
oczy, bo wszystko się jakoś pomieszało, a kiedy wrócili do samochodu, siedziała przy nim
potulna i cicha, usta miała lekko odęte, ale nie gniewem- teraz już nie.
Nie bywało już tak jak tamtej nocy, choć nieraz się zatracali w swoim kochaniu- ale było w
tym jakieś rozpaczliwe wołanie, jakieś szukanie schronienia, przed sobą, przed swoimi
namiętnościami, przed straszliwym osamotnieniem we dwoje- i przed cieniem tego trzeciego,
choć tak bardzo udawali, że jego nie ma w ich życiu. Irena wróciła do pracy, ale nie obyło się
bez protestów z jego strony.
-W jakiej ty mnie stawiasz sytuacji? Zastanów się, kto będzie śmiał zwrócić ci uwagę na
cokolwiek, tobie, mojej żonie.
-Oczywiście z góry zakładasz, że będę zasługiwała na zwracanie mi uwagi. Otóż wiedz, że
kiedy nie byłam twoją żoną i nikomu się nawet nie śniło, że mogłabym nią kiedykolwiek
być…
-Mnie się śniło.
-Tobie! Łóżko to ci się może śniło, ale nie małżeństwo ze mną!
-Łóżko jako takie nigdy, ale ty w sytuacjach łóżkowych tak, uczciwie przyznaję.
Speszyła się, straciła nieco tupetu, rozbrojona jego wyznaniem.
-W każdym razie nikt nie miał zastrzeżeń do mnie wtedy, poza tobą oczywiście. Dlaczego
mieliby teraz mieć? No, co tak patrzysz, tak mi się powiedziało.
Ustąpił wreszcie po rozmowie z Janusem, który ją zresztą natychmiast zagarnął dla siebie, i
stary wziął to na siebie- więc miała ten swój wymarzony blok operacyjny i swoje instrumenty,
jakiś czas była lotną przy Krystynie, a potem już weszła na dobre w skład drugiego zespołu.
Świetnie się rozumieli z ordynatorem, trochę ją drażniła obecność Martyńca, ale z nim też się
w końcu pogodziła, odkąd w asyście zupełnie zielonego praktykanta musiał dokonać
skomplikowanego zabiegu na uszkodzonej nerce. W pewnej chwili krzyknął- trzymaj do
cholery! A tamten źle uchwycił i w ułamku sekundy krew zalała całe pole operacyjne, czyniąc
je niewidocznym. I wtedy Martyniec powiedział to Andrzejowe ‘spokojnie chłopcze’, wziął
od niej kleszcze i zacisnął koniec, który trzymał, potem po omacku odnalazł, co trzeba ścisnął
palcami i trzymał, dopóki nie oczyścili tego wszystkiego i jak gdyby nigdy nic doprowadził
zabieg do końca. Potem już jego ręce nie wydawały jej się takie obrzydliwe.
Ich dom był pogodny, było tak, jak to sobie kiedyś uzgodnili: gościli u siebie znajomych,
chętnie u nich bywano- te spotkania towarzyskie były zawsze bardzo udane i mile
wspominane. Mówili o niej, że jest czarującą panią domu, uśmiechała się i –nieraz zupełnie
niedwuznacznie adorowana przez niektórych panów- z wdziękiem uchylała się od wszelkiej
gry pozorów, od choćby cienia flirtu, nie chcąc drażnić Andrzeja. Wiedziała, że pod tym
jednym względem bywał nieprzejednany: strzegł swego prawa wyłączności do niej bez
wyrozumiałości, bez poczucia humoru. Zawsze się starała trzymać blisko niego, na każdym
kroku podkreślając swoje całkowite oddanie. Wszystkie dobroduszne, czy czasem złośliwe
uwagi na ten temat zbywała uśmiechem i w odpowiedzi natychmiast szukała kontaktu z nim:
przelotnym dotknięciem rąk, muśnięciem warg czy choćby tylko porozumiewawczym
spojrzeniem. Bywali też u innych, bywali w teatrach i na koncertach, chodzili po zalanych
słońcem ulicach swojego miasta, wyjeżdżali do lasu albo nad zalew- czasem sami, częściej ze
znajomymi. Potem wracali do swojego pięknie urządzonego mieszkania i wspólnie
przyrządzali kolację. Andrzej polubił zajęcia w kuchni, nie tylko te związane z
przyrządzaniem posiłków. Odkąd Irena wróciła do pracy zdecydowanie sprzeciwiła się
rządom Wistulowej, wyłączając spod jej władzy sypialnię, łazienkę i kuchnię. Kiedy byli
sami równie chętnie zabierał się do mniej wdzięcznych zajęć, jak zmywanie naczyń, czy w
ogóle sprzątanie. Z jednym zastrzeżeniem: robił wszystko, dopóki miał ją w zasięgu wzroku
lub słuchu. Straciwszy z nią kontakt, przerywał zajęcie i ruszał na poszukiwanie- albo siadał i
cierpliwie czekał na jej powrót. Było im dobrze ze sobą, a jednak… A jednak nie bywało już
tak jak wtedy.
Wracali kiedyś z kolejnego wypadu za miasto, wieczór był piękny i ciepły. Od rana byli
wśród ludzi, było sporo znajomych. Zapragnęli mieć chwilę dla siebie, więc wymanewrował
tamtych na szosie i zatrzymali się przed wjazdem do miasta, jeszcze w cieniu lasu. Irena
oplotła go ramionami, odchylił oparcie, żeby było wygodniej. Trochę się przedłużyło, może i
nie powinni byli, ledwie przecież zjechał z szosy… Ale nikomu nie przeszkadzali, to było
tylko trochę pocałunków, nic więcej. Kiedy usłyszał ‘dowodzik, proszę’, najpierw poprawił
na niej bluzkę, potem dopiero spojrzał na twarz w otwartym okienku i zapiął kołnierzyk
koszuli. Irena mocno zaciskała oczy, podłożył rękę pod jej plecy, potem podniósł oparcie, a
tamten cierpliwie czekał, mruknął tylko jakieś’ zabawiamy się, co?’
Bez pośpiechu podał mu swój dowód osobisty i prawo jazdy, milicjant błysnął latarką i
ciekawie zerknął na Irenę, potem dopiero zainteresował się dokumentami, których się
domagał.
-No proszę, lekarz- powiedział, jakby to o czymś świadczyło.
Andrzej szybciutko prześlizgnął wzrokiem po twarzy Ireny i palcami zabębnił po kierownicy.
A tamte mamrotał pod nosem: żonaty’… no tak podrywa się dziewczynki- i teraz obaj
patrzyli na nią. Zagryzła wargi, Andrzej wciąż wybijał palcami jakiś wściekły rytm.
-Jest pełnoletnia- mruknął niewyraźnie, milicjant znów powtórzył swoje ‘no tak, żonaty’
-Panience to nie przeszkadza?- zapytał dość ostro.
-Może by przeszkadzało, gdyby nie był- wyznała uczciwie.
-Panienka jest cyniczna- zauważył ‘pan władza’. Andrzej mruknął cichutko:
-Ona lubi doświadczonych- chrząknął podejrzanie a potem zapytał, czy to jest zabronione.
Milicjant nie zdradzał nadmiernego poczucia humoru, poprosił ją o dowód- wciągnęła głowę
w ramiona i zgodnie z prawdą oświadczyła, że nie ma, na co pan sierżant wyraźnie się ożywił.
-No, panie lekarz, to jak z tą pełnoletniością?
Przestała go bawić ta scena.
-Nie wygłupiaj się, gdzie masz dowód?
-Może u ciebie?
Miał go rzeczywiście w portfelu, a przecież prosił tyle razy…! Tamten porównał zdjęcie z
oryginałem, potem przeczytał sobie to ‘Irena Borucz’, pomruczał ‘mężatka’ i chyba coś mu
zaświtało w głowie, bo nawet się uśmiechnął.
-No, to mieliście państwo ze mnie ubaw- Nie spojrzawszy nawet na prawo jazdy zasalutował i
oddał Andrzejowi oba dowody.- Najmocniej przepraszam, pani doktor! Szerokiej drogi, panie
doktorze.
Irena- zezłoszczona nagle- warknęła, że nie jest doktorem, a jej mąż jest docentem, i z furią
zatrzasnęła okienko.
-Zostawszy docentem, bynajmniej nie utraciłem prawa do tytułu doktora- zauważył
żartobliwie. Wyczekując cierpliwie na moment włączenia się w ruch na szosie, co chwila
zerkał na to swoje ślubne szczęście, zupełnie zresztą nie reagujące na te spojrzenia.
-Irena- powiedział w końcu i położył jej rękę na kolanie.
-Daj mi spokój!- krzyknęła i delikatne skrzydełka jej nozdrzy zadrgały- No jedźże wreszcie!
- Zacisnął wargi. Ty, żono- myślał- ty żono- dziewczyno…. Przecież to wcale nie było
zabawne dla niego, znowu przypomniało o tych 17 latach i o zmarszczkach w jego twarzy.
Ty, żono, myślał, przecież to boli, kiedy teraz tak siedzisz i patrzysz przed siebie
nieruchomym wzrokiem, a ja nie wiem, jakie myśli snują się pod twym gładkim czołem.
Syknął nagle, odruchowo gwałtownie wyhamował, pochyliła się do przodu i oparła rękę o
szybę. W ostatniej chwili dojrzał szczenię na jezdni, jakoś mu głupio było wyminąć je i
pojechać dalej, Irena już zresztą wyskoczyła z wozu i wzięła je na ręce.
-Zrób coś- domagała się- no zrób coś, pewno go ktoś potrącił, pomóż, przecież ten pies
zdechnie.
-To nie jest pies- wycedził przez zaciśnięte zęby- zły, że się tyle czasu nie odzywała do niego,
choć tak bardzo czekał na jakieś słowo, jakiś gest, coś, co by go uwolniło od jego myśli, a
teraz litowała się nad byle kundlem.
-Jak to nie pies- zaprotestowała bezmyślnie, głaszcząc kosmate miękkie futerko.
-Twoja znajomość anatomii jest zdumiewająca- rzekł z przekąsem- przecież to suka!
-No to co, że suka, to może zdechnąć, tak?- krzyknęła z typowo babskim brakiem logiki, ale
za to z dziką pasją w głosie- Co za lekarz z ciebie, głupiemu psu nie potrafisz pomóc!
-Zastanów się, co ty wygadujesz? Jesteś chirurgiem, kardiologiem, ginekologiem, na Boga,
czy to mało? Nie każ mi jeszcze być weterynarzem!
-To co ja mam teraz z nim zrobić, wyrzucić, tak? Daj mi jakieś pieniądze, zawiozę go do
lecznicy!
-Swojej torebki, jak zwykle nie masz!
-Oczywiście nie mam.
Spoglądali na siebie zimno, niechętnie, spragnieni kłótni czy czegokolwiek, co by pozwoliło
im się wyładować, wrócić do równowagi. Szarpnął drzwi samochodu, otworzył z rozmachem.
-Wsiadaj!
-Nie musisz się fatygować, to tylko suka, pojadę z nią tramwajem.
-Wsiadaj- powtórzył i prawie ją wepchnął do środka. Zatrzasnął drzwi- zamykały się zupełnie
lekko, nie musiał tego robić aż tak zdecydowanie.
-Akurat tylko psa nam brakowało!- rzucił ze złością i wiedział, że oczy ma zimne jak stal.
-To nie jest pies- mruknęła. Spojrzał na nią- płakała.
-Możesz go kazać uśpić- mówiła- co to dla ciebie- i łzy wielkie jak grochy toczyły jej się po
policzkach.
…Gdyby ją teraz przygarnąć do siebie, byłoby dobrze- tak myślał. Ale nie zrobi tego, o nie!
Niech ona sobie nie wyobraża, ta smarkula, że…
Naprawdę pomyślał o niej: smarkula i przeraził się, no bo przecież jednak była jego żoną i
były te noce, kiedy była… no, na pewno nie była wtedy smarkulą. I w końcu miała te swoje
prawie 24 lata, a że przy nim wciąż wyglądała jak podlotek, to ostatecznie wcale nie jej wina.
-Przestań histeryzować- powiedział i zerknął w trójkątną mordkę przytuloną do jej kolan,
czubek różowego języczka dotykał jej ręki nieśmiałym liźnięciem.
Skończyło się dobrze, psiaka przygarnęło starsze małżeństwo, przypadkowo spotkane w
lecznicy- właśnie uśpili swojego kundelka, podobno był już bardzo stary i wpadł pod
samochód, no więc chętnie przygarnęli to szczenię.
-Chciałaś go zatrzymać?- pytał potem w nocy, kiedy po wieczornej porcji małżeńskich
czułości domagał się więcej, a ona obłudnie udawała, że nie rozumie wymowy jego
nachalnych pieszczot. Odkąd bowiem po jej chorobie doszło między nimi do zbliżenia, nigdy
więcej nie odmawiała mu siebie- tamto ‘kiedy tylko zechcesz’ nie było pusta obietnicą.
Oczywiście zdarzały im się nieporozumienia w ciągu dnia, ale nocą jakoś się zawsze
odnajdywali i godzili.
-Chciałaś go zatrzymać?- zapytał jeszcze raz- Chciałabyś w domu mieć…
-Nie chcę psa- krzyknęła histerycznie i odsunęła się do samej ściany.
-Więc czego ty właściwie chcesz?
Zanim wcisnęła twarz w poduszkę, zauważył że była mokra od łez.
Krystyna- jego stała instrumentariuszka- nie przyszła do pracy. Miała swoje skomplikowane
sprawy rodzinne, tym razem musiało zajść coś poważnego, skoro nie przyszła wiedząc, że
mają kilka poważnych operacji, między innymi pilne usunięcie przydatków. Nie lubił zmian
w zespole- każdy u niego znał swoje miejsce, swoje zadanie. Zżyli się ze sobą, często
spojrzenia i gesty wystarczały im za słowa. Ale nie lubił też zmian w planie zabiegów, były
denerwujące dla pacjentów. Irena zaledwie kilka razy była z nim przy stole operacyjnym, w
miarę możliwości unikali tych czysto zawodowych kontaktów. Szczególnie dzisiaj niechętnie
myślał o współpracy z nią- po wczorajszym wieczorze, po nocy jego daremnych wysiłków
przywrócenia zgody i po tym poranku, kiedy szykując w kuchni śniadanie przyciągnął ją
nagle do siebie, a potem resztką przytomności wyłączył gaz, zanim ją porwał i kochali się
spontanicznie, głupio, po sztubacku, niewygodnie, bez wstępu, bez słów… A teraz miał ją
obok siebie i widział tylko jej podkrążone oczy
Pod maską szczelnie okrywającą jej twarz. Pracowali szybko i sprawnie, choć zabieg był
ciężki i przedłużał się. W pewnej chwili zdawało mu się, że odrobinę za długo czeka z
wyciągniętą ręką, zanim w niej poczuł znajomy kształt narzędzia- spojrzał na nią, oczy miała
zamknięte.
-Irena- powiedział. Podała mu żądany hak, zabieg trwał, potem znów na nią spojrzał, wzrok
miała skupiony, uważny, ale na skrawku czoła zauważył kilka kropel potu.
-Kasia- powiedział do lotnej- wytrzyj jej twarz- i znowu pracowali. – Szycie- powiedział
wreszcie, podała mu igłę- właśnie tę, której potrzebował.- Katgut… Niecierpliwie poruszył
ręką. Kiedy podawała mu nici, jej palce leciutko drżały. Znowu wyciągnął rękę, nie
zareagowała.- Nożyczki- powiedział, osunęła się miękko na podłogę. Kasia rzuciła się do
niej, asystujący mu Rafał sięgnął po nożyczki i łokciem odsunął go od stołu…
-Zostaw- rzekł do pochylonego nad nią anestezjologa. Z głośnym plaśnięciem ściągnął
cieniutkie rękawiczki i cisnął je do pojemnika. Wziął ją na ręce i wyniósł do Sali
przedoperacyjnej, położył na wąskiej leżance i przez szeroką szybę odruchowo jeszcze
spojrzał ku tamtym. Rafał uspokajająco skinął głową i uniesionym kciukiem, dawał mu znać,
że u nich wszystko w porządku. Przysiadł obok niej na leżance.
_Irena- powiedział. Uniosła powieki, teraz dopiero ściągnął maski, swoją i jej.- Irenapowtórzył. Poznał to po jej oczach-teraz, w tej chwili. I ona wiedziała, że poznał, odezwała
się- nie martw się, coś z tym zrobię, przecież wiem, że nie chcesz.
…-Nie chcesz mnie?- pytała, a kiedy zaprzeczył, sprowokowała go do stosunku. –Dlaczego
nie chciałeś?- zapytała potem, więc on poirytowany nagle jej czarującym wdziękiem i
kompletną niefrasobliwością, z jaką go obarczała całą odpowiedzialnością za ich pożycie
małżeńskie- wyjaśnił, że to przecież ona powinna wiedzieć i pamiętać, nie on. Wtedy miała
znowu to śmieszne, wciąż wzruszające go drżenie nad wargą i z cieniem niepokoju w
aksamitnych oczach powiedziała- A mówiłeś, że mam do ciebie takie samo prawo, jak ty do
mnie- i wtedy on też wykorzystał swoje prawo do niej i powtórzył wszystko jeszcze raz, bez
zabezpieczenia, z długim przygotowaniem, z wyrafinowaną grą, z przedłużeniem do granic
wytrzymałości- i było znowu cudownie…
-Nie martw się- powtarzała mu teraz, w domu, kiedy klęczał przy niej z twarzą wtuloną w
miejsce, w którym był ten okruszek nowego życia- powiedziałam, że coś z tym zrobię,
przecież wiem, że ty nie chcesz. Ścisnął jej ręce do bólu, aż syknęła.
-Zrobisz, jak zechcesz- rzekł- ale nie obarczaj mnie odpowiedzialnością za swoją decyzję i
nie wmawiaj mi, że to ja…
-Nie- przerwała mu- jasne, że nie ty, przecież wiem!
Usiadł przy niej i przykładał sobie jej rękę do policzka, do ust, mówił- Irena, ja mam prawie
42 lata i jeśli teraz… _Tak, powiedziała, ona wie, ile on ma lat i wie, że na pewno bywa
zmęczony i chce mieć spokój w domu. Obiecałam już, że coś z tym zrobię, czego ty jeszcze
chcesz? I nagle miał jej ramiona na szyi i jej głowę przy piersi.
_Tak bardzo cię kocham- mówiła- tak bardzo cię kocham, że zrobię to, chociaż…
-Nie mogłabyś kochać nas obu?- zapytał, no bo czy on jej mówił kiedykolwiek, że chce mieć
spokój w domu, że…
Odsunął ją teraz od siebie, żeby widzieć jej oczy- były ogromne i była w nich nadziej i lęk.
Mówiła- myślisz, że nie wiem, jak bardzo uważałeś, jak liczyłeś… Przecież ty nie chcesz?
-Wystarczy mi chcieć?- zapytał- urodzisz… Głos mu się załamał i musiał chrząknąć kilka
razy, zanim go znów wydobył z siebie- Urodzisz mi?
W nocy wezwano go na chirurgię: pacjentka po usunięciu woreczka żółciowego dostała
silnych torsji. Zaniepokojony wszedł na salę.
-No, co pani wyprawia?- zażartował, chwilę przyglądając się chorej. I nagle wiedziony
instynktem- zajrzał do szafeczki. Wyjął z niej termos, odkręcił powąchał- rosół. Dobry,
domowy rosół z kury, z makaronem. Potrząsnął- zabulgotał zdradliwie, termos był do połowy
opróżniony. –Pani to jadła?- zapytał siląc się na spokój.
-Ale! Co tam za jedzenie, panie doktorze, tyle, żeby smak poczuć.
-Kto to pani przyniósł?
-No ten mój, znaczy się, mąż.
-To niech on sobie panią zabiera stąd, zrozumiano? Skóra na nim cierpła ze złości, miał
ochotę cisnąć termosem w tę bezmyślną, tłustą twarz- opamiętał się przecież, nawet poczuł
odrobinę litości, patrząc na beznadziejną walkę chorej z odruchami wymiotnymi.
-Zaraz dostanie pani zastrzyk. Przestanie się pani męczyć. Ale co będzie dalej? Przecież
mówiliśmy pani- ja sam mówiłem!- że nie wolno jeść niczego poza tym, co pani od nas
dostaje. Trzeba nam było zaufać!- Klepnął ją po pulchnej dłoni i wyszedł z sali.
W dyżurce dopiero dostało się dyżurnemu.
-Nażarła się rosołu z makaronem, rozumie pan? Dwa dni po cholecystectomii! Nie wiedział
pan? To niech pan zaglądał do szafek zamiast flirtować z pielęgniarkami! Kto ma w końcu
tego pilnować, ja?
Ale potem popatrzył w te młode, niewyspane oczy i już pożałował swych ostrych słów.
Spokojnie wydał dyspozycje, zupełnie bezsensownie zapytał o przebieg dyżuru, o plany
urlopowe, jeszcze się pozwolił poczęstować papierosem i wrócił do domu.
Irena spała leżąc prawie w poprzek tapczanu. Stał przy niej, dłuższą chwilę obserwując nie
kontrolowane ruch jej rozrzuconych rąk i nóg, marszczenie czoła, drżenie wari. Wycofał się
ostrożnie, żeby jej nie zbudzić i położył się tam, u Mariana. Kiedy już zasypiał, usłyszał jakiś
dźwięk, jakby ciche szuranie. Odrobinę tylko uchylił powieki- szła ku niemu z zamkniętymi
oczami, wlokąc za sobą dużą poduszkę. Drugą rękę wyciągnęła przed siebie jak lunatyczka.
Napotkawszy nią jego twarz, przewaliła się przez niego i tak została, ze zwisającymi nogami.
Oddychała równo, głęboko, spokojnie- spała. Zasnęła, ledwie go poczuła przy sobie.
Wciągnął ją na tapczan, ułożył wygodnie- znowu zaczęły się te niepotrzebne poruszenia.
Przygarnął ją ramieniem, westchnęła i uspokoiła się. Uśmiechnął się, już wiedział: kiedy się
odsuwał, wszystko w niej drgało, natomiast najmniejszy kontakt z jego ciałem działał na nią
uspokajająco- odprężała się, oddech się pogłębiał. Odeszła go senność. Przepełniony
ogromnym uczuciem wdzięczności i radości, trzymał ją w ramionach i obserwował jej
spokojny sen.
-Mnie już teraz nie będziesz kochał, tylko to dziecko?- zapytała nagle zupełnie przytomnie.
Potrząsnął nią, chciał zaprzeczyć.
-Urodzę ci malutką Anię, chcesz?- szepnęła.
Nie wiedział, czy się obudziła. Oczy miała zamknięte, trochę tylko mocniej przywarł
policzkiem do niego. Ania- pomyślał. Ania… No dobrze, ale…
-Urodzisz mi syna- powiedział bardzo cicho.
Bo tak jakoś zupełnie na pewno zdawało mu się, że to jednak będzie syn.
Białe ręce na poduszce, obok grzywy ciemnych, kasztanowych włosów. Nabrzmiałe piersi,
unoszące się ciężkim, nierównym oddechem. Smukła szyja wychylająca się z głębokiego
dekoltu koszulki, skąpo odsłaniająca duży, wzdęty brzuch.
Dlaczego założyłaś tę sukienkę? Nie lubię jaj, jest taka bezpłciowa. Przebierz się, niedługo
zaczną się schodzić!
_To w co mam się ubrać?
-Załóż tę grantową spódnicę, wiesz, tę, co na biodrach jest mocno opięta, a dołem
rozkloszowana.
-Ona jest opięta nie tylko na biodrach, na brzuchu niestety też.
-Nie wiedziałem, że się wstydzisz mojego dziecka.
-Głupiś! Myślałam, że to dla ciebie krępujące, nie jestem już taka superzgrabna.
-Pokaż się… Jesteś cudowna, nigdy nie byłaś piękniejsza.
-Tylko w twoich wyrozumiałych oczach, Andrzej. Zresztą, będą tańce?
-Chyba tak, jak zwykle.
-No widzisz! A jak się w niej okręcę, to ona fruwa i widać mi całe nogi!
-Ale jakie! Skąd u ciebie pruderia, kochanie, nigdy cię nie krępowało pokazywanie nóg!
I załóż tę szafirową bluzeczkę, tak ślicznie wyglądasz w tym stroju.
-Z dekoltem do pasa, mowy nie ma! Jak się poruszę nieostrożnie, mam całe piersi na
wierzchu.
-Co to się stało dzisiaj mojej dziewczynce? Chodź tu do mnie, usiądź tu u mnie na kolanach.
Tak, przytul się… A teraz mi powiedz, dlaczego nie chcesz ładnie wyglądać?
-On tak patrzy na mnie…
-Kto?
-Adam. On tak patrzy, jakby mnie rozbierał oczami. Ja nie chcę, żeby on tak patrzył, to takie
przykre.
-Ja też tak patrzyłem na ciebie.
-Wiem.
-Czułaś?
-Tak.
-Kiedy?
-No, tam. W szpitalu. Jak miałam dyżur i przychodziłeś. I w ogóle, często.
- I zawsze ci było przykro?
-Nie.
-Czy mogę…
-Czy mogę cię pocałować?
Potarł ręką czoło: powiedział to naprawdę, na głos. Uśmiechnęła się.
-Czy bardzo cię boli?
Zaprzeczyła. –Prześpij się- radziła mu- to jeszcze długo potrwa.
Potrząsnął głową, poprawił na niej koszulkę.
Powiedział –Słuchaj, może wreszcie coś zauważą?
-A chcesz, żeby zauważyli?
-Bardzo! Tak jakoś niezręcznie zacząć mówić o tym, ale gdyby ktoś…
-To ja się przebiorę, ale… jeśli naprawdę chcesz, żeby…?
A potem dech mu zaparło, kiedy wróciła taka była śliczna, tak okrąglutka w tym
przymarszczeniu sukni…
Wargi obrzmiałe, zasychające. Cień uśmiechu.
-Nudzisz się? Zaprzecza ruchem głowy.
-Myślisz sobie?- Przytakuje.
-O nas? Znów nieznacznie kiwa głową. Myśli- jak to się dziej, że to wszystko wciąż w nim
jest, każde słowo i każdy gest, jakby zapisane, utrwalone na taśmie…
Znowu ból, ale niezbyt silny chyba. Przykłada sobie jej rękę do policzka, do ust. Głęboki,
głośny oddech, przechodząca w siłą wstrzymywany jęk. Zmarszczki na czole, skrzywienie
warg… Łagodny masaż skóry w dole brzucha, potem silniejszy w okolicy kości krzyżowej.
-Lepiej?
Przymknięcie powiek, nieznaczne odprężenie w jej twarzy. Szept:
-Nie pozwól mu umrzeć, Andrzej, nie pozwól! Tak się boję, to idzie tak ciężko! Boję się, że
mogę udusić… Jeśli nie wytrzymam… niech będą kleszcze albo cięcie, tylko nie pozwól,
żebym… och, Andrzej!!!
Znowu bólem wykrzywiona twarz, szybki, rwący się oddech, suche łykanie… Już, już.
Maleńki uśmiech na drżących wargach.
Szybki, rwący się oddech, suche łykanie. Uśmiech na drżących wargach… Wyczerpanie.
-Och Andrzej, inaczej mnie kochasz teraz. Inaczej jest między nami, odkąd jest we mnie to
dziecko.
-Gorzej?
-Nie, skąd! Pełniej. Dawniej nie byłeś tak… tak zupełnie rozluźniony, tak zupełnie mój.
Zawsze jakaś cząstka była kontrolowana.
-Wyczuwałaś to?
-Tak. Wiesz, to tak, jakbyś stał obok i przyglądał się sobie samemu. Co to było? Duma, tak?
-Duma? Nie, raczej obawa, lęk przed śmiesznością, chęć zostawienia sobie takiej maleńkiej
furteczki.
-Teraz już ci niepotrzebna ta furteczka?
-Nie, już nie.
-To wciąż ta… ta różnica?
-Chyba tak.
-Ale teraz już jest dobrze, już mi wierzysz?
-Czy mogłaś mi dać większy dowód przywiązania niż ten, który nosisz w sobie?
-Teraz pani poleży na prawym boku, to ułatwi zwrot główki. Głęboko oddychać podczas
skurczu, tak, bardzo dobrze!
Charczący oddech otwartych do krzyku ust, obnażone zęby. Mokre włosy przyklejone do
czoła, do policzków. W oczach ten obłędny strach. Spokojnie, sarenka. Spokojnie.
-Tak strasznie się boję, nigdy ci nie urodzę zdrowego dziecka!
-Ale co ty wygadujesz, skarbik, co się stało?!
-Nie rusza się, rozumiesz? Ciebie nie ma cały dzień, a ja już odchodzę od zmysłów! Zupełnie
się nie rusza! Już drugi dzień!
-Dobrze mu tam u ciebie, przytulnie, to sobie leży wygodnie, po co ma się wiercić?
-Jeszcze sobie żarty stroisz, a ja…
-No chodź, posłuchamy.
Stetoskop, słuchawki. Jest? Jest. Szybkie, charakterystyczne tętno płodu.
-Posłuchaj sobie, chcesz?
-Nie, nie. Ale powiedz, że cokolwiek się stanie, nigdy mnie nie zostawisz!
-Skąd ci to przyszło na myśl? Jak mógłbym cię zostawić, przecież cię kocham!
-Ale jak będę gruba i brzydka i nie będę mogła dać ci… nie będziesz mógł?
-Coś tam sobie wymyślimy i będzie nam dobrze ze sobą.
-Wciąż się uczę twojego ciała. Lubisz, kiedy cię dotykam, tak?
-Uwielbiam. Ty też?
-Też… Na pewno mnie nie opuścisz?
-Nigdy cię nie opuszczę.
-A kiedy to już się będzie działo ze mną, będziesz przy mnie? Nie zostawisz mnie samej z
tym bólem?
-Nie zostawię…
-Pomóż mi, och pomóż mi!!!
Piana na ustach, zgrzyt zębów. Tlen.
-Oddychaj. Głęboko oddychaj, spokojnie. Patrz na mnie, staraj się naśladować, jak zawsze…
-Kiedy w nocy czuję na sobie twój oddech, staram się wejść w jego rytm, wtedy mi się zdaje,
że jestem tobą, ty jesteś mną… Oddechem mogę zrównać się z tobą, sercem nie. Twoje bije
wolniej. Moje musi się spieszyć, nadrabia stracony czas- za późno się urodziłam.
-Teraz ja będę tobą, ty będziesz mną… Nie, nie, inaczej: leż spokojnie, nie ruszaj się. Dobrze,
tak?
Och, dobrze. Polubiła takie nieruchome trwanie w złączeniu. Czasem zasypiała tak, a czasem
zaczynała go prowokować.
-Te kobiety, które miałeś przede mną… czy było tak, jak jest z nami?
-Nigdy przedtem nie kochałem, nie mogło być tak jak z tobą.
-Ale one były, miałeś je!
Miał, oczywiście. Musiał mieć. Miał swoje lata i swoje potrzeby fizjologiczne, ale to
naprawdę zupełnie co innego- zaspokajanie potrzeb, a to co było z nią.
-Ja nie zaspakajam twoich potrzeb? Dlaczego się śmiejesz?
Tak naprawdę, to nigdy nie miał jej dość… Z nią każda noc była cudowną przygodą i nic nie
było jak przedtem, wszystko zaczęło się od niej. Wywróciła mu cały świat, nigdy nie lubił i
nie chciał dzieci, a od niej chciał. Liczył tygodnie i dni, tak trudno było doczekać się.
Patrzył na te biedne umęczone oczy, niemal wychodzące z orbit, na ukochaną głowę,
wściekle miotającą się po poduszce i myślał- jakie to straszne być kobietą.
Jakie to szczęście być kobietą! Nigdy tego nie zaznasz, kochany, to takie wspaniałe uczucie,
ten moment, kiedy wchodzisz we mnie i Andrzej, Andrzej!!!
-Andrzej!!!
-No co pani wyprawia? Niech pani nie krzyczy, szkoda sił! Wcale nie najgorzej to idzie,
szyjka już prawie zgładzona, główka usadowiła się w dnie miednicy. Niech się pani odwróci,
może pani znów leżeć na plecach!
-Jeszcze długo?
-Nie, już niedługo…
-Teraz niech pani mocno prze, jeszcze mocniej, głęboko nabrać powietrza, idzie główka, noteraz!
Chciało mu się wyć, uciec stąd, nie patrzeć, nie widzieć tej strasznej twarzy z obnażonymi
zębami, konwulsyjnie drgającego brzucha, sterczących ud, białych pleców, sztywnych od
zaciskania… Przemógł się- dotknął ich i mokrych policzków, drżącego podbródka.
-Jestem jak czuły odbiornik, nastrojony na fale emitowane wyłącznie przez ciebie. Kiedy o
mnie myślisz, włączam się jak automat i odbieram ciebie.
-Kiedy mnie dotykasz, staję się bezbronny. Pod skórą przebiegają mi iskry, jakbym był
podłączony pod prąd.
-To musi być przykre?
-Nie, skąd. To bardzo przyjemne, dotknij mnie.
-A nie porazi mnie?
-Może. Jestem dzisiaj pod bardzo wysokim napięciem, czy twoje czułe przyrządy odbiorcze
nie zasygnalizowały ci tego?
-Kochany, przecież czekam.
-Na co pani czeka, my za panią nie urodzimy! Nabrać głęboko…
Smukłe palce, kurczowo zaciśnięte na metalowym wezgłowiu łóżka. Ramiona połyskujące
złotą opalenizną, wciąż jeszcze dziewczęco szczupłe. Nabrzmiała twarz, krwawiące wargi…
-Nie przeć, teraz nie przeć! Głęboko oddychać, przerzyna się główka, spokojnie, wolno.
-Kiedy mi dajesz siebie, odbieram cię każdym skrawkiem ciała i każdym zakamarkiem duszy.
-Nigdy mi dawniej nie mówiłeś…
-Takie sobie teraz rzeczy mówimy czasem… Nigdy przedtem nie było takich rozmów. Może
się o tym w ogóle nie powinno mówić?
-Ale ja chcę, żebyś mówił! Jeszcze mów!
-Tak bardzo cię kocham, sarenka.
-Masz mokre oczy, Andrzej. Płaczesz?
-Ma pani wspaniałego syna, pani Ireno! Będzie podobny do męża, ma taką dużą główkę,
dlatego tak pani cierpiała. Ale była pani bardzo dzielna.
Miał w oczach łzy. Przecierał je ręką, ale wciąż napływały. Chciał je jakoś ukryć, bo właśnie
zwróciła ku niemu twarz, ale nie zdążył. Potem był tamten płacz: jakiś pojedynczy cichy pisk
i już za chwilę głośny, protestujący krzyk. Nie szukał źródła tego krzyku, jeszcze nie. Prze
własne łzy patrzył w tamtą twarz- bladą, wymęczoną, z głęboko zapadniętymi oczami.
Poruszyła ręką, odrobinę tylko unosząc rozwarte silnie drżące palce. Odpowiedział jej
dyskretnie tym ich dawnym, intymnym gestem rozwartej dłoni.
Krzysztof od rana był marudny. Andrzej nie przejmował się tym.
-Każdy ma prawo do złego humoru- oświadczył- mój syn też.
Po czym spałaszował swoje śniadanie, w przelocie musnął wargami jej policzek i zostawił jąz nie sprzątniętą pościelą, z pustą lodówką, ze stosem pieluch do prania i drugim do
prasowania i z tym kwękającym dzieckiem. Wstawiła do zlewu brudne naczynia i weszła do
łazienki. Schyliła się po mokry ręcznik leżący na podłodze (zapewne zsunął się z
rozciągniętej żyłki, przecież nie mógł go chyba po prostu rzucić?) i znowu poczuła ból w
krzyżu- od urodzenia dziecka wciąż miała te pobolewania. Wynosząc do biblioteki
pozostawioną na fotelu książkę, na moment oparła się o dużą szafę. Na szybie pozostał
wyraźny ślad palców. Pomyślała ze zgrozą, że czeka ją sprzątanie całego domu- Wistulowa
nieprędko się zjawi, od tygodnia leżała w szpitalu ze skomplikowanym złamaniem kości
prawego uda i ogólnymi obrażeniami po niefortunnym upadku na schodach.
Krzysztof cichutko użalał się nad sobą. Przewinęła go, dorzuciła pieluszkę do tamtego stosu i
wszystkie razem cisnęła do wanny. Ból pleców był dzisiaj bardziej dokuczliwy niż w inne
dni, postanowiła go jakoś przeczekać. Sprzątnęła Andrzejową piżamę, rzuconą byle jak,
wygładziła prześcieradło. Wzięła małego z łóżeczka i położyła się z nim na tapczanie, bo
wciąż się żalił cichutko.
-No co ci jest kruszynka?- szepnęła zaniepokojona. Wargami dotknęła jego czółka- było
chłodne.
Powiedział: Każdy ma prawo do złego humoru. Każdy- to znaczy- Krzysztof i on…
Rozchyliła szlafrok, dziecko natychmiast przyssało się do niej, uspokoiło. Ty mały żarłokupomyślała sennie. Chyba się trochę zdrzemnęła. Dziecko spało, policzkiem uciskając jej pierś.
Poduszka była wilgotna, pachniała mlekiem.
Wczesnym popołudniem zadzwonił telefon.
-Niech pani zostawi wiadomość dla pana doktora, od Sabiny- powiedziała tamta.
-Dobrze, proszę pani- odpowiedziała potulnie i nawet lekko dygnęła, jak przedwojenna
pokojówka. I grzecznie zapytała, czy to wystarczy. Tamta rozdzwoniła się śmiechem i
powiedziała, ze tak, wystarczy- on już będzie wiedział, co to znaczy.
Złożyła stos wyprasowanych pieluch, naprędce przygotowała obiad- zdziwił się potem, że
taki był skromny: tylko zupa owocowa in na drugie ziemniaki z surówką i jajka sadzone (trzy
dla niego, jedno dla niej).
-Zostań z dzieckiem- zaproponowała- to pójdę po zakupy.
-Przecież mogłaś iść z dzieckiem, wszystkie kobiety tak robią, nie musiałabyś stać w kolejceodpowiedział, opychając się tym nieco pogardliwie przyjętym daniem.
No jak mogła, Krzysztof cały czas był nieswój, no i ten ból w krzyżu…
-Był telefon do ciebie- powiedziała starając się nie okazać lekkiego rozżalenia- Ona kazała ci
powiedzieć, że Sabina. Ty już podobno wiesz, co to znaczy.
Zapytał, czy to wszystko.
-Tak, wszystko- potwierdziła- Nawet nie spytała, co ja tu robię.
Potem ona zmywała naczynia, a on je wycierał i chował do kredensu, twarze mieli przy tym
chłodne i opanowane, a przynajmniej bardzo się starali, żeby takie mieć.
-Ty, oczywiście wiesz, kto to jest- rzekł w końcu. Pokiwała głową bardzo wolno i dokładnie
myła zlew, a on stał o dwa kroki od niej i strzepywał ściereczkę do wycierania naczyń.
-Co tak trzepiesz? To nie skurzawka, powieś już.
-Jakoś dziwnie się zachowujesz.
-Nie, skąd. Normalnie.
Potem on się ogolił i brał prysznic- kiedy opuścił łazienkę, zapytała, czy wychodzi.
Potwierdził.
-Prosiłam, żebyś został z dzieckiem, przecież muszę wyjść do sklepu.
-To się pośpiesz.
-Może ty pójdziesz?- zaproponowała zaczepnie podniesionym głosem.
-Wielkie mi co! Tyle lat byłem bez ciebie i jakoś z głodu nie umarłem! A co do ciebie…
Zawsze chciałaś się sama rządzić, uważając pomoc domową za burżuazyjny przeżytek.
Czyżbyś już po tygodniu zmieniła zdanie? No, co tak patrzysz, na co czekasz? Idź, skoro
masz iść, bo do rana nie wrócisz!
Spokojnie- mówiła sobie. Spokojnie.
-Zrobię placki ziemniaczane na kolację, a rano otworzę ci puszkę. Idź już. Przebierz się i idź.
-Zwariować można, masz sto pomysłów na godzinę! Czy ty nie możesz jakoś planowo…
-Wynoś się słyszysz?! Idź wreszcie!
-Co powiedziałaś? Powtórz to!!!
-Wynoś się! No idź!
-Ty śmiesz do mnie tak mówić w moim własnym domu?
-To jest także mój dom, nie zapominaj! Odkąd jest to dziecko, jest to również mój dom!
-Więc tak! Do tego potrzebne ci było dziecko, żeby mieć prawo do domu!
-Ty chamie! Ty ciężki chamie, jak śmiesz!
Krzysztof płakał. Wybiegła do niego z płonącymi policzkami, wzięła go na ręce i tylko tuliła
do siebie, nie znajdując uspokajających słów. Andrzej tymczasem szalał w sypialni.
-Nawet koszuli wyprasowanej nie mam- zawołał
Otworzyła szafę na oścież, zagarnęła koszule razem z wieszakami i cisnęła mu na tapczan.
Spojrzała przy tym w lustro i odruchowo poprawiła włosy.
Tak, przyjrzyj się sobie- zawołał- spójrz, jak ty wyglądasz! Nie możesz się ubrać po ludzku i
uczesać, jak normalna kobieta?!
Zostawiła go z tą stertą koszul i wyszła. Krzysztof znów popłakiwał.
Troszeczkę schudła po dziecku, dopiero w tej brązowej sukience wyraźnie się to uwidoczniłozwisała na niej zbyt luźno, chociaż ją przewiązała paseczkiem. Pomalowała sobie paznokcie
na czerwono- pomyślał, że zrobiła to, aby mu dokuczyć, nie cierpiał jaskrawych kolorów.
Teraz położyła ręce na stole i przyglądała im się, czekając na wyschnięcie. Krzysztof już
trzeci dzień popłakiwał sobie bez żadnej przyczyny. Kiedy pochylił się nad nim, pełen nadziei
zamachał malutkimi łapkami. Wyjął go z łóżeczka, żeby trochę ponosić i stwierdził, że
dziecku coś się przytrafiło. Położył je na wersalce i na wszelki wypadek przygotował od razu
dwie czyste pieluszki.
-Tatuś teraz przewinie swojego syneczka- mówił.- Na mamusię nie ma co liczyć, ona się do
niczego nie może dotknąć, bo całe palce ma mokre od krwi… Jasne, to jest tylko taki lakier,
ale tatuś dzisiaj cały dzień operował i napatrzył się na krew, a to wygląda zupełnie tak samo.
To oczywiście nie ma żadnego znaczenia, mamusia chce ładnie wyglądać, więc to nie jest
ważne, że tatuś nie lubi takich palców całych we krwi. I w ogóle nic nie jest ważne, mamusia
po prostu nie kocha tatusia, bo tatuś jest ciężki cham i na dodatek jeszcze przytył trzy kilo.
Jest nie tylko gruby, ale i brzydki. Ma brzydkie oczy i usta i wielkie brzydkie ręce. Mamusia
nie lubi takich brzydali, co mają mnóstwo zmarszczek na twarzy…
Tak mówił do dziecka, zmieniając mu pieluszkę i raz po raz zerkając na tę wystrojoną
dziewczynę przy stole. Ale ona patrzyła na swoje czerwone paznokcie i nie zwracała na niego
najmniejszej uwagi.
-Tatuś jest ciężki cham, bo tatuś powiedział mamusi jedną brzydką rzecz, chociaż nigdy przez
najdrobniejszy ułamek sekundy tak nie myślał. Ale tatuś się wnerwił wtedy, jak usłyszał o
tamtej pani, no i potem mówił takie głupstwa, a mamusia zupełnie niepotrzebnie od razu to
sobie tak wzięła do serca… I to jest oczywiście jak najbardziej w porządku, że mamusia chce
ładnie wyglądać i tak się uczesała, i włożyła tę sukienkę. Tatuś bardzo lubi, kiedy mamusia
ładnie wygląda i ma takie śliczne włosy, tylko żeby nie były takie jak prosto od fryzjera, ale
zwyczajnie spięte gumkami w te śmieszne kitki, albo luźno puszczone, bo wtedy można się
nimi bawić, są takie puszyste i miękkie… Co do sukienki, to ona jest bardzo ładna w tej
podomce, którą sobie uszyła, kiedy byłeś u niej w brzuszku i była taka grubiutka. A teraz jest
znowu szczuplusieńka jak dziewczynka, więc tam jest mnóstwo miejsca w tej luźnej podomce
i to jest bardzo ładne, bo jak mamusia się pochyla, to przez ten wielki dekolt widać jej całe
cycuszki i nawet kawałek brzuszka. Ale najładniej jest mamusi zupełnie bez niczego i tatuś
bardzo lubi, kiedy ona jest bez niczego, bo wtedy może dotykać różnych rzeczy swoją
brzydką ręką. A mamusia ma takie różne ładne miejsca i skórę ma mięciutką jak aksamit, i
takie włoski, taki pocieszny trójkącik mocno skręconych włosków. To jest bardzo przyjemne,
kiedy można ich troszkę podotykać i pobawić się nimi… O, widziałeś, jak ona teraz strzeliła
oczami? A oczy ma najpiękniejsze na świecie i tatuś wielbią je całować, nie ma na nich tuszu
ani sztucznych rzęs, tylko mamusi własne, takie długie jak zasłonki. I zupełnie śmiało można
zawsze całować jej słodką buźkę, nie ma na niej kolorowych pudrów i szminek, czasem tylko
są takie cienie pod oczami, ale nie namalowane, tylko od kochania. Bo tak naprawdę to
mamusia też się lubi kochać z tatusiem, chociaż jest ciężki cham. I jakby tatuś teraz mógł się
troszkę pokochać z mamusią, to by ją na pewno udobruchał i może by mu wybaczyła to
wszystko, i to, że się spił jak ostatnia świnia i zarzygał całą łazienkę, i nawet nie sprzątnął, bo
mu wszystko latało przed oczami, aż wreszcie wyrżnął o wannę tą swoją wielką, pustą
głową… Tatuś oczywiście rozumie, że się jeszcze nie może kochać z mamusią, bo ty jesteś
taki maleńki, masz dopiero pięć tygodni i ją jeszcze wszystko po tobie boli… No nic, tatuś
poczeka, aż ona kiedyś powie ‘zostań’, a teraz tatuś może sobie tylko pogadać ze swoim
syneczkiem…
Tak przemawiał do dziecka, krążąc z nim po pokoju i zerkając na nią raz po raz, a ona wciąż
przyglądała się swoim paznokciom, chociaż na pewno już dawno były suche.
-Może byś tak wreszcie przestał brzęczeć- odezwała się w końcu- miałeś chyba dość czasu,
żeby wytrzeźwieć!
Jeszcze nasłuchiwał chwilę, kiedy zamilkła, jeszcze na nią patrzył wyczekująco. Potem znów
podjął swój spacer i dopiero teraz zauważył pieluszkę uczepioną jego palców i dość
niepoważnie dyndającą mu u podbrzusza. Wyciągnął ją i odrzucił i znowu podjął swój
przydługi monolog:
-Widzisz… Moja mowa jest dla niej jak brzęczenie much… To nie moje, synku, to cytat… A
wszystko przez tamtą panią, synku… Ale w końcu tatuś był z nią tych kilka lat, tego się nie
da z życia wykreślić. Więc skoro tu przyjechała na gościnne występy, wypadało przecież
pójść za kulisy i dać jej jakieś kwiaty. No i potem była ta wódka, fakt… Ale gdyby wcześniej
nie było tamtego ‘wynoś się’, to tatuś wróciłby wieczorem do domu- może trochę później, ale
by wrócił. A tak to wyszło zupełnie inaczej, ale nic nie było z tą panią, przecież nic nie
było… Tak zapewniał swoje dziecko, chociaż tak naprawdę to nie wiedział, czy co było, czy
nie. Bo kiedy się obudził w obcym hotelowym łóżku, ona siedziała przed lustrem w czymś
bardzo zwiewnym, przez co prześwitywało jej pyszne ciało, pełne i dojrzałe, i szczotkowała
sobie włosy, i uśmiechała się do niego w lustrze- więc nie wiedział, czy przypadkiem znowu z
nim nie zagrała jednej ze swych wielkich ról… Potem znowu trochę popili i wcale nie było
tego dużo, ale film mu się urwał na dobre, bo kiedy się ocknął, bolała go głowa i przez
mroczki przed oczami rozpoznał własną łazienkę, chociaż zupełnie sobie nie mógł
uprzytomnić jakim sposobem się znalazł w niej.
-Tak to bywa, mój synu- powiedział- A teraz to już tatuś nie wie, co powinien zrobić ze sobą i
z tobą… Chyba tylko pocałuje twoje gładkie czółko i cię zaniesie do mamusi, i położy jej na
kolanach, no i zobaczymy, co ona zrobi wtedy. A może też cię pocałuje, bo przecież ty jesteś
naszym dzieckiem miłości, chociaż tak się zwykło mówić o dzieciach przedślubnych… Nasze
przedślubne było dzieckiem z gwiazd, z Oriona i Bliźniąt, i z Aldebarana, a ty jesteś
najprawdziwszym dzieckiem miłości, poczętym z wielkiego kochania… Więc zobaczymy, co
ona zrobi, jak cię tatuś zaniesie do niej i jej położy na kolanach… Irena, dlaczego on płacze,
no powiedz wreszcie coś! Raz w życiu zachowaj się jak kobieta, zacznij krzyczeć, zrób mi
jakąś piekielną awanturę, uderz, jeśli chcesz, ale nie siedź tak!... Jak długo ma tak teraz być
między nami, przecież to nie do zniesienia! Odezwij się, popatrz chociaż na dziecko,
powiedz, co mu jest, dlaczego tak płacze? Co ja mu zrobiłem?
-Nic- powiedziała i odłożyła zaczerwieniony wacik, którym przed chwilą pocierała
paznokcie, a wokół niej był jeszcze leciutki zapach acetonu- Jest głodny i tyle, nie nasycił się
przecież twoim gadaniem.
Przejechała ręką po włosach, niszcząc kunsztowną fryzurę, a potem sięgnęła ręką za plecy do
guziczków przy sukience, ale nie bardzo jej szło rozpinanie, bo to wcale nie takie łatweporozpinać na sobie taki rząd guziczków od szyi aż po pas. Więc on to zrobił w końcu i
zsunął jej sukienkę z ramion, i podał dziecko, a potem patrzył na jego pełne, rumiane policzki,
na małe usteczka o wyraźnych, jak jego własne konturach warg, poruszające się rytmicznym
odruchem ssania, na żywe
Bardzo ciemno-chabrowe oczy, złączone spojrzeniem z jej oczami. Schyliła się szybko i
pocałowała dziecinne czółko tuż u nasady jaśniutkich, wątłych włosków… Przyciągnął sobie
krzesło i usiadł przy nich, dotknął maleńkiej rączki tuż obok pyzatej buźki- drobne paluszki
zacisnęły się na jego dużym palcu i uwięziły go. Poruszył ręką, różowa piąstka powtórzyła za
nim ten ruch. Irena leciutko się oparła o niego.
Kiedy ją obejmował, siedzącą z tą kruszyną przy piersi, zdawało mu się, że trzyma w
ramionach cały swój świat.