Ryszard Turczyn Wydawca-tłumacz, tłumacz

Transkrypt

Ryszard Turczyn Wydawca-tłumacz, tłumacz
Ryszard Turczyn
Wydawca-tłumacz, tłumacz-wydawca – razem, czy osobno?
Witam serdecznie wszystkich zgromadzonych z okazji miłej uroczystości
wręczenia Nagrody im. Karla Dedeciusa naszemu znakomitemu koledze,
Jakubowi Ekierowi, któremu z tego miejsca raz jeszcze serdecznie gratuluję!
Poproszono mnie, abym spróbował przy tej miłej okazji powiedzieć parę słów
na temat obecnej sytuacji tłumaczy literatury w naszym kraju. Cóż... to już
takie miłe, jak sama okazja naszego spotkania, chyba niestety nie będzie... Z
wiadomych względów ograniczę się do sytuacji tłumaczy literatury
niemieckiej, ale nie mam najmniejszych wątpliwości, że sytuacja tłumaczy
innych literatur w niczym się od naszej nie różni.
Ponieważ wykonuję wolny zawód tłumacza literatury niemieckiej i
niderlandzkiej od lat ponad trzydziestu, a ponadto przypadek zrządził, że od
lat ponad dwudziestu param się działalnością para... para... paraagenturalną,
tzn. współpracuję na zasadzie konsultanta z jedną z agencji literackich (czytaj:
agencji sprzedaży praw do przekładu na język polski) jestem pewnie osobą
jak najbardziej uprawnioną do podjęcia takiej próby, choćby ze względu na
szerszą perspektywę. Zarazem jednak sprawia to, że moja sytuacja w tej roli
jest trudniejsza niż sytuacja „tylko” tłumacza, ponieważ z racji wspomnianego
parania się paraagenturalnością, mam bardzo bliskie, często przyjacielskie
kontakty z wieloma wydawcami, a jak tu zaprzyjaźnionym mówić rzeczy
przykre? W dodatku wiedząc, że wydawca jest o niewiele oczek wyżej od
końca w łańcuchu pokarmowym niż tłumacz? Bo na końcu to jest chyba tylko
nieszczęsny drukarz...
Zrobię oczywiście wszystko, nie przelęknę się nawet najbardziej karkołomnej
konstrukcji myślowej, by pokazać piękną stronę zawodu tłumacza i aby to
moje wystąpienie nie było jednym wielkim lamentem nad ciężką dolą tłumaczy
literatury w naszym pięknym nadwiślańskim kraju.
Chociaż przecież z drugiej strony trudno przymknąć oczy na fakt, że kto wie,
czy gdyby nie nagroda im. Karla Dedeciusa, to dzisiejszy szanowny laureat
Jakub Ekier, nie zostałby wkrótce zmuszony do zmiany orientacji...
zawodowej, oczywiście, zawodowej, i nie stracilibyśmy Go na rzecz gildii
tłumaczy przysięgłych. Takie to właśnie rzeczy przychodzą w rozpaczy do
głowy tłumaczom literatury.
Tłumacz literatury powinien lubić atmosferę ciszy i spokoju, powinien lubić
widok z drugiego rzędu, powinien lubić pozostawać w cieniu, powinien lubić
swoją anonimowość, od której wolne są tylko największe tuzy, zajmujące się
oprócz przekładów także twórczością własną (na przykład eseistyką na
tematy przekładowe), by wymienić choćby Macieja Słomczyńskiego, Roberta
Stillera, Stanisława Barańczaka, Adama Pomorskiego czy Wielkiego z
Wielkich: Karla Dedeciusa.
Któż bowiem sięgając po książkę interesuje się nazwiskiem tłumacza, chociaż
to dzięki jego wysiłkowi książka ogląda światło dzienne w naszym rodzimym
języku? Nawet wydawca często nie kwapi się przecież z umieszczeniem jego
nazwiska w swoich materiałach reklamowych, w zajawkach książek
wieszanych w internecie, czy w materiałach przekazywanych sklepom
internetowym, stronom branżowym i innym mediom. Niejeden recenzent,
rozpływając się nad językiem... autora, nad wspaniałym opanowaniem przez
niego arkanów języka polskiego, co sprawia, że książkę „wspaniale się czyta”,
że napisana jest „porażająco pięknym stylem” i „wznosi się na wyżyny
poetyckiej wyobraźni” zapomina napomknąć, że tych wszystkich zachwytów
mógł doznać jedynie dzięki wysiłkowi i talentowi pani XY albo pana XY, bo
jednak książka w żaden sposób nie mogła napisać się po polsku sama.
Tak więc nasze ego musi z konieczności zadowolić się słowami pochwały
płynącymi od koleżanek i kolegów po fachu, wdzięcznością osób
redagujących, kiedy mówią, że praca nad naszym tekstem to czysta
przyjemność i rosnącym z czasem uznaniem środowiska przekładającym się
negatywnie na nasze notowania u Wydawców, którym takie uznanie kojarzy
się wyłącznie z ponurą wizją płacenia wyższych stawek.
No i są jeszcze nagrody – wśród nich najbardziej prestiżowa dla nas,
tłumaczy literatury niemieckiej, nagroda im. Karla Dedeciusa – czyli jedyna
okazja, kiedy mrużąc oczy stajemy w świetle jupiterów i nagle okazuje się, że
wykonywane przez nas z takim mozołem zajęcie jest ważne i zostaje
docenione, że mamy jakieś imię i nazwisko, że jesteśmy kojarzeni z
konkretnymi dokonaniami i w ogóle grzejemy się przez pięć minut w blasku
skromnej, ale jednak, nie ukrywajmy tego... sławy.
Z tego wszystkiego widać, że absolutnie nie należy ukrywać przed
pretendującymi do zawodu tłumacza literatury oczywistego faktu, iż zawód
nasz to domena ludzi skromnych, pozbawionych próżności, gardzących
błyskiem fleszy, obdarzonych benedyktyńską cierpliwością i wyrozumiałością
wobec przejawów niedoceniania.
No ale wróćmy do świetlanej strony tego zawodu. Otóż jako jedyny (poza
pisarskim i pewnie poniekąd aktorskim) pozwala on nam na przykład bez
przymusowego leczenia psychiatrycznego i konieczności przyjęcia serii
bolesnych zastrzyków:
- żyć przez czas jego uprawiania życiem tysięcy osób najróżniejszej płci,
wykształcenia, pochodzenia, zapatrywań, charakterów i poglądów
- dotykać wzniosłości, choćbyśmy sami byli wstrętnymi kreaturami
Seite 2
- tarzać się w błocie rozpusty, choćbyśmy sami byli z natury niewinni jak
baranki
- świadomie lub nieświadomie kształtować język, którym posługują się nasi
współobywatele
- tworzyć i wprowadzać do obiegu nowe słowa
- tworzyć nowe style i sposoby narracji
- pokazywać czytelnikom nieznane im światy i zakamarki życia, do których
bez naszego pośrednictwa nigdy by nie dotarli
- wpływać na kształt kultury we własnym kraju
- decydować w pewnym sensie o tym, który pisarz z obsługiwanego przez
nas kręgu językowego będzie obecny w naszym obiegu kulturalnym
- i tak dalej
- i tak dalej
- i tak dalej
Jest tylko jeden drobiazg: otóż, jak nietrudno zauważyć, wszystkie piękne
aspekty naszej pracy sytuują się jednoznacznie w sferze duchowoemocjonalno-abstrakcyjnej.
Faktem bowiem bezspornym jest coraz bardziej widoczna pauperyzacja
tłumaczy w Polsce, którzy niepowstrzymanie spychani są do roli
wynajmowanych za grosze wyrobników, mających dostarczyć zamówiony
tekst i najlepiej zniknąć z horyzontu do następnego „zlecenia”. Zaczęło się to
całkiem niewinnie, i wydawałoby się, ze znamionami logiki. Otóż pierwszym
bastionem, który po 1989 roku padł w wyniku komputeryzacji, była pierwotna
definicja tzw. strony znormalizowanej 30 linijek po 60 znaków w linijce (łącznie
ze spacjami). Na potrzeby młodszych koleżanek i kolegów przypomnę, że w
dawnych czasach, czyli przed rokiem 1989, definicja stanowiła, iż strona
zawierająca na 30 linijkach tekst w rodzaju
-
Halo?
Taaak!
Kuuba?
Tak.
To ty?
Tak.
Muszę z tobą porozmawiać.
Am o czym?
Zaraz ci powiem.
Dobrze, słucham.
No, więc...
Ale zaraz, zaraz....
Tak?
Najpierw ja muszę o coś zapytać.
Tak, słucham?
No więc...
Seite 3
-
Tak?
Nie bardzo wiem...
Tak?
Trochę mi niezręcznie...
Ależ słucham, słucham.
No więc...
Wal śmiało, Kuba!
No tak, tak, więc...
No mów, mów.
Yyyy....
No, nie krępuj się!
Tak, tak, no więc, chciałbym....
Tak?
... chciałbym wiedzieć z kim właściwie rozmawiam...
otóż definicja strony obliczeniowej stanowiła, że taką stronę liczono jako
pełnowymiarową stronę 1800 znaków (chociaż ta ma znaków ledwie 518),
ponieważ logika książkowego dialogu wymagała takiego właśnie zapisu i... i
już. To było wystarczające kryterium. Dzisiaj edytor tekstu w komuterze sam
zlicza skrupulatnie znaki w całym tekście – z przypisami lub bez, jak sobie
życzymy – i wydawca dzieli uzyskany wynik przez 40 tysięcy (by uzyskać
liczbę arkuszy autorskich), lub przez 1800 (by uzyskać liczbę stron
znormalizowanych). Dla nas oznacza to automatycznie obcięcie honorarium o
20-30% w zależności od stopnia dialogizacji tekstu. No, ale takie podejście
ma jeszcze w sobie jakąś logikę i trzeba je było przełknąć.
Drugi zamach w erze komputerowej, na szczęcie nieudany, to była próba
wyrugowania ze strony obliczeniowej spacji, jako „płatnego” znaku, ale to się
jakoś szybko rozeszło po kościach, bo – jak głosi legenda – któryś tłumacz
przesłał wydawcy, który zmusił go do zawarcia takiej umowy, cały tekst w
formacie pozbawionym spacji, jako jeden zwarty blok... Wystarczyło.
Kolejny zamach, to jednorazowe wynagrodzenie za wszelkie istniejące i
nieistniejące jeszcze pola eksploatacji (umieszczenie tej ostatniej klauzuli – o
czym Wydawcy zdają się zapominać, a tłumacze nie wiedzieć – jest
wystarczającą podstawą do automatycznego unieważnienia umowy, jak
stanowi Ustawa o Prawie Autorskim). W dawnych czasach (definicję
„dawnych czasów” przedstawiłem przed chwilą) w umowie standardowo
ustalone były progi nakładowe, powyżej których tłumacz otrzymywał kolejne
honoraria. I tu oczywiście też nas oskubywano, wymierzając karę za sukces
książki, ponieważ z każdym kolejnym progiem stawka była liczona z degresją,
czyli przykładowo za I nakład od zera do 10 tysięcy (tak, tak, 10 tys. to był
kiedyś nakład startowy...), było honorarium 100% czyli liczba arkuszy razy
stawka, za nakład od 10 do powiedzmy 20 tys. 80% honorarium, od 20 do 30
70%, od 40 do 40 60% i powyżej 50 tysięcy 50 procent. 50 procent zostawało
już do końca.
Seite 4
Seite 5
Dzisiaj niewielu tłumaczy podejmuje walkę o honorarium procentowe powyżej
pewnego nakładu, i niewielu też Wydawców się na to zgadza. Warto by w tym
miejscu zastanowić się, czy w naszym kraju uczestniczą w sukcesie
wydawniczym tłumacze takiego „Pachnidła”, cyklu o „Harrym Potterze”,
książek Grishama, Dana Browna, Zafona czy ostatnio trylogii o niejakim
Gray´u o bardzo wielu twarzach (chociaż nie jestem do końca pewien, czy
akurat to o twarzach tam mowa).
Odrębną i najboleśniejszą sprawą jest generalnie kwestia stawek za stronę
znormalizowaną lub arkusz autorski. W tej chwili doszło już do tego, że
Wydawcy proponują stawki od 250-650 zł za arkusz, a poza Warszawą 460
zł/aa ma uchodzić za szczyt marzeń i dowód łaskawości. Oczywiście są
jeszcze Wydawcy, którzy nie myślą w ten sposób, ale dałoby się ich chyba
policzyć na palcach jednej ręki. U wszystkich innych panuje tendencja do
przerzucania rosnących kosztów na słabszych partnerów, jakimi niewątpliwie
są Tłumacze.
Jako środowisko Tłumacze nie mają możliwości obrony przed eskalacją tej
sytuacji, ponieważ z jednej strony brakuje nam zwartości (jesteśmy
środowiskiem indywidualistów) a z drugiej strony Wydawcy masowo
zaczynają wprowadzać do umów klauzule poufności, odbierające formalnie
możliwość informowania się nawzajem o proponowanych stawkach i
warunkach.
Wobec takiej sytuacji Stowarzyszenie Tłumaczy Polskich (STP) podjęło nawet
swego czasu szczytny wysiłek określenia jakiegoś wzorca stawki, który
mógłby być przynajmniej wytyczną dla Wydawców i punktem odniesienia w
negocjacjach, ale po kilku miesiącach okazało się, że samo opublikowanie
takiej informacji w postaci oficjalnego zalecenia może skutkować
wielomilionową karą ze strony Urzędu Ochrony Konkurencji za praktyki
monopolistyczne i czym prędzej musiano podjąć specjalną uchwałę kasującą
tę opublikowaną w wewnętrznym biuletynie „taryfę”.
Nie mają jakoś tych trudności nasi koledzy w Niemczech czy Holandii, gdzie
rokrocznie publikowane są – także w ogólnodostępnym medium, jakim jest
internet – minimalne stawki za obliczeniową linijkę poezji oraz
znormalizowaną stronę maszynopisu prozy. Dla przykładu Holendrzy na rok
2013 za dopuszczalną i godziwą stawkę za przełożone słowo (taką przyjmuje
się tam jednostkę przeliczeniową) uznają 6,3 eurocenta (w przeliczeniu 0,32
zł). Na stronie polskiego tekstu prozatorskiego mamy średnio od 250 do 280
słów, no, chyba, że co drugie słowo byłby w rodzaju
Konstantynopolitańczykowianeczka, co daje odpowiednio 80 do 90 zł za
stronę. Za godziwą stawkę w przypadku poezji uznaje się 2,22 euro (11,10
PLN) za wers, z tym że nie mniej niż 38,78 euro (193,90 PLN) za
wiersz/utwór. Dodatkowo funkcjonują też bonusy za co rzadsze języki, jak np.
Seite 6
-
rosyjski 20% ekstra
turecki 33%
hebrajski do 60% ekstra w zależności od trudności tekstu
węgierski – 20-30%
Nie słyszałem, żeby u nas były jakieś sztywne dodatki za rzadkie języki, co
najwyżej, jeśli Tłumacz sam wpadnie na ten pomysł, może użyć argumentu o
małej popularności swojego języka do poprawienia własnej sytuacji w
negocjacjach.
Przytaczam powyższe liczby tylko dla porządku, ale nie chciałbym, żeby
powstało jakieś mylne wyobrażenie, że te stawki równie dobrze wyglądają w
euro, jak w złotówkach. Wyjaśniam więc, że 17 euro za stronę przekładu w
Niemczech czy Holandii, to też nie jest szczególna rozpusta, szału nie ma, bo
przy – powiedzmy – pięciu stronach dziennie i pracy w piątek, świątek, daje to
2600 euro, przy średniej krajowej, wynoszącej dzisiaj w tych krajach
przeważnie 3-3,5 tys. euro i to za pracę przez 22-23 dni w miesiącu, a nie 3031.
Ponadto w Niemczech i w Holandii istnieje coś takiego, jak wzór umowy z
tłumaczem, wypracowany wspólnie przez Stowarzyszenie Wydawców i
Stowarzyszenie Tłumaczy, w którym jest również klauzula, mówiąca o
finansowym partycypowaniu tłumacza w sukcesie finansowym wydawcy, w
przypadku książek przekraczających określone nakłady.
Jak więc można polepszyć finansową dolę Tłumaczy w obecnej
rzeczywistości? Otóż jest mała furtka w postaci dofinansowań, udzielanych
przez kraj pochodzenia oryginału, są różne szacowne instytucje, jak choćby
Fundacja im. Roberta Boscha, fundująca nagrodę im. Karla Dedeciusa,
Fundacja Współpracy Polsko-Niemieckiej z nieodżałowanym, zmarłym w
zeszłym roku Albrechtem Lemppem, Fundacja Wydawnictwa S. Fischer
„Kroki/Schritte”, Instytut Goethego i wiele innych, które odciążają finansowo
Wydawców w zakresie kosztów tłumaczenia, pozwalając Tłumaczowi bodaj
przy niektórych tytułach poczuć komfort pracy za zbliżone do idealnych
stawki.
Żeby nie było tak, że tłumacze to ludzie bez wyjątku święci i bez przywar, a
jedyni źli, to Wydawcy – czas uderzyć się też w piersi i powiedzieć co nieco o
problemach, jakie wydawcy mają z nami, Tłumaczami. Podstawowa zmora
Wydawcy we współpracy z tłumaczami, to niewątpliwie niedotrzymywanie
terminów przez tych ostatnich. Niestety, wiem coś o tym z własnego
doświadczenia... Drastyczne niedotrzymanie terminu oddania przekładu
często powoduje niemałe i często bardzo groźne zawirowania w procesie
wydawania książki, zwłaszcza, jeśli sprawa związana jest z konkretnymi
działaniami promocyjnymi, które zawsze są związane z kosztami. Po
zapłaceniu np. za miejsce w EMPiKu nie ma już odwrotu i jeśli książka nie
pojawi się w umówionym terminie, Wydawca zmuszony jest zapłacić... karę.
Dlatego Tłumaczom doradzam trzymanie się klauzuli zawartej w większości
umów i nakładającej na Tłumacza obowiązek uprzedzenia Wydawcy o
możliwości spóźnienia się z przekładem, Wydawcom zaś zagwarantowanie
sobie jakiegoś rodzaju kontroli nad rzeczywistym postępem prac, a nie
opieranie się wyłącznie na solennych zapewnieniach Tłumacza, że na pewno
zdąży. Jakiego typu miałyby to być narzędzia – pozostaje do
przedyskutowania.
W większości przypadków tego rodzaju opóźnienia są zresztą wynikiem
podpisywania zbyt wielu umów o zbliżonych terminach realizacji, co z kolei
bierze się z haniebnych stawek, wymuszających zwiększone ponad miarę
tempo pracy – i koło się zamyka. Chcę być dobrze zrozumiany: to nie jest
usprawiedliwianie zjawiska, bo każdy tłumacz powinien mało romantycznie
mierzyć zamiary na siły, tylko pokazanie mechanizmu jego powstawania.
Drugim zgrzytem na linii Wydawca-Tłumacz może być niezadowalająca
jakość tłumaczenia, ale w przypadku osób profesjonalnie wykonujących
zawód tłumacza literatury, praktycznie nie powinno być na to miejsca.
Natomiast jeśli idzie o twórczość osób przypadkowych, które w tym zawodzie
znaleźć się nie powinny, a ich jedyną przepustką jest zgoda na pracę za
stawki wręcz kryminalnie niskie – za to środowisko tłumaczy
odpowiedzialności nie ponosi. Co do zakwestionowanej jakości tłumaczy z
prawdziwego zdarzenia, wiele razy okazywało się – a dostatecznie długo
jestem w zawodzie by bezpośrednio zetknąć się z mnóstwem takich
przypadków, przy najróżniejszych tekstach z najróżniejszych języków,
tłumaczonych przez moje koleżanki i kolegów – że po prostu tekst trafiał do
redaktora, który kompletnie go nie wyczuwał i zaczynał uprawiać jakieś
sążniste komentarze na marginesach, niepozostawiające suchej nitki na
tłumaczu, a w samym tekście dokonywał ingerencji służących – mówiąc
obrazowo - przerobieniu Białoszewskiego na Zapolską, bo na przykład tylko
taki styl był dla niego zrozumiały i do przyjęcia. Tu przypomina mi się
anegdota opowiadana przez nieżyjącego już Józefa Waczkowa, tłumacza z
czeskiego, który czytając pierwsze teksty Białoszewskiego, utrzymane w
konwencji języka mówionego, był przekonany, że ma do czynienia z jakimś
karykaturalnie nieudolnym przekładem z literatury czeskiej, tak bardzo nie
pasowała mu łamana składnia i nieliterackość dialogów, niespotykana dotąd
w literaturze polskiej. Co więc mówić, jeśli jakiś nowatorski tekst trafi do
skostniałego redaktora, nieznającego w dodatku języka oryginału?
Tak właśnie pokrótce wygląda obecna sytuacja na linii Tłumacz-WydawcaWydawca-Tłumacz, będąca wynikiem niezbyt zrównoważonego
przystosowywania się obydwu stron do nowej rzeczywistości po roku 1989.
Seite 7
Podsumujmy, z czym mamy nagminnie do czynienia:
- z narzucaniem przez wielu Wydawców coraz bardziej
nieprawdopodobnych terminów wykonania przekładu
- ze stałym obniżaniem stawek za jednostkę przeliczeniową (arkusz autorski,
strona znormalizowana), bez liczenia się z inflacją, wzrostem kosztów
utrzymania itd., co sprawia, że realna wartość honorariów utrzymuje się
nieprzerwanie na poziomie sprzed 15-20 lat
- z coraz rzadszym zlecaniem opracowywania przekładów przez
kompetentnych redaktorów, przez co tłumacz musi oddawać książkę
niemalże gotową do druku, żeby się potem nie wstydzić
- z coraz bardziej powszechnym niedopuszczaniem przez Wydawców nawet
cienia myśli o tym, że tłumacz powinien w jakikolwiek sposób uczestniczyć
w ewentualnym ponadnormatywnym sukcesie książki
- niewypłacanie honorariów w umówionych terminach, nieskończone
przesuwanie terminów płatności z najróżniejszych powodów, które nie
powinny być w ogóle podnoszone
Powtarzam: są jeszcze wydawcy, u których te niedobre zwyczaje występują w
okrojonej gamie, ale jest to nieliczna garstka, a i tam dostrzec można już
próby coraz bardziej „komercyjnego” myślenia.
W tej sytuacji wydaje się oczywiste, że należy coś tutaj zmienić, aby tłumacze
nadal mogli tłumaczyć z pasją, ale żeby nie była to koniecznie pasja szewska.
I w ten sposób doszliśmy do perspektyw na przyszłość. Zastanawiałem się
nawet, czy warto się o przyszłości wypowiadać, ale... skoro już z końcem
świata tak jakoś nie za bardzo wyszło, to pewnie jednak trzeba...
Powiem zatem tak:
Może dałoby się skorzystać z doświadczeń zagranicznych i spróbować
uregulować pewne kwestie na poziomie ponadindywidualnym, czyli w toku
negocjacji między organizacjami reprezentującymi obie strony? W tym celu
musiałyby się uaktywnić i stworzyć wspólny front do rozmów z
przedstawicielami Wydawców Stowarzyszenie Tłumaczy Polskich i
Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury, albo jeszcze jakaś organizacja, która
być może dopiero powstanie? A kim byłby przedstawiciel Wydawców? Polska
Izba Książki? Pozwoliłoby to wypracować np. zasady tworzenia umów,
uwzględniających w bardziej równomierny sposób interesy obu stron.
Może jakimś pomysłem byłoby też znalezienie sposobu na powiązanie stawki
arkuszowej ze średnią płacą krajową, co pozwoliłoby urealniać ją
automatycznie z chwilą opublikowania corocznego komunikatu GUS?
Może znajdzie się jakaś trzecia droga? Kto wie? Do tego jednak niezbędne są
rozmowy, rozmowy i jeszcze raz rozmowy.
Seite 8
Seite 9
Generalnie warto podkreślić, że jak na razie Wydawca nie obejdzie się bez
Tłumacza, a Tłumacz nie obejdzie się bez Wydawcy, choć – uwaga - to
ostatnie może już wkrótce nie być takie oczywiste... Mam na myśli
nieuchronną elektronizację książki i coraz śmielej wprowadzane choćby przez
giganta takiego jak AMAZON praktyk zawierana umów bezpośrednio z
twórcami i publikowania ich dzieł wyłącznie w sieci, gdzie rządzi żelazna
zasada liczby pobrań i gdzie istnieje możliwość indywidualnego druku na
życzenie. Dlatego warto rozmawiać, warto poszukiwać mainstreamowych,
kompromisowych rozwiązań, które pozwolą obydwu stronom wykonywać
należycie swoją pracę – a wszystko w myśl zasady, że zgoda buduje,
niezgoda rujnuje.
Niech więc dyskusja w ramach dzisiejszego sympozjum będzie zaczynem
takiego właśnie kompleksowego podejścia w duchu kompromisu.
Życzę Wydawcom i życzę Tłumaczom jak najszybszych sukcesów na niwie
docierania wzajemnych relacji i znajdowania rozwiązań, w jednakowym
stopniu gwarantujących poszanowanie interesów obydwu stron.
Dziękuję za uwagę :-)
Referat wprowadzający podczas sympozjum tłumaczy z okazji wręczenia
Nagrody im. Karla Dedeciusa 2013, Instytut Goethego, Kraków 24.05.2013