Podziekowanie Martin Pollack

Transkrypt

Podziekowanie Martin Pollack
Martin Pollack
Podziękowanie
Kiedy myślę o swojej drodze tłumacza polskiej literatury i o moim stosunku do
Polski, kraju, z którym od dziesięcioleci łączy mnie tak wiele, zarówno w sensie zawodowym, jak i prywatnym, przypominam sobie ludzi towarzyszących
mi na tej drodze. Torowało mi ją wielu z nich: nauczyciele, autorzy, tłumacze;
ci, na których się wzorowałem, koledzy i przyjaciele. NaleŜą im się moje podziękowania, a niepodobna tu wymienić wszystkich tych osób. Jedną z nich
jest senior niemieckich tłumaczy literatury polskiej, którego imię nosi ta nagroda. To on ustanawiał standardy dla naszego zawodu. Jako reprezentanta
wszystkich, wobec których czuję się zobowiązany, chciałbym jednak wspomnieć jednego kolegę tłumacza, zupełnie nieznanego w naszych kręgach. Ja
równieŜ właściwie niczego o nim lub moŜe o niej (nawet tego nie jestem w
stanie przesądzić) nie wiem; natknąłem się na tę osobę całkiem przypadkowo.
Było to parę lat temu w Warszawie. W pewnym antykwariacie znalazłem dwutomową edycję liryki austriackiego poety Friedricha Sachera (1899-1982)
opublikowaną we Wiedniu w 1933 roku. Friedrich Sacher, sukcesor Rilkego,
oczywiście nie dorównujący jego mistrzostwu, ogólnie popadł w zapomnienie,
moŜe zresztą nie bez racji. Jeśli się dziś o Sacherze pamięta, to głównie jako
o przyjacielu i wydawcy Josefa Weinhebera, którego wiersze publikował po
1945 roku.
Skąd zatem ta wzmianka o owym przypadkowym znalezisku?
W jednym z tomów odkryłem poŜółkłą kartkę papieru z przekładem wiersza
spisanym ręcznie zapewne przez pierwszego polskiego właściciela ksiąŜki, na
którego wskazywał ekslibris na karcie tytułowej: [własność] T.T. Jęczalików, a
więc rodziny, małŜeństwa nazwiskiem Jęczalik. Na pieczęci widniał jeszcze
numer 1145, co z pewnością odnosi się do liczby tomów.
Kim byli ci Jęczalikowie, którzy mieli w swej bogatej bibliotece wydanie austriackiego poety Friedricha Sachera - tego nie zdołałem ustalić; zapewne byli intelektualistami, za pan brat z literaturą niemiecką. PrzełoŜony wiersz pochodzi
z cyklu „Krótka msza Ŝałobna za Fränzliego”, który został poświęcony nieŜyjącemu dziecku i znalazł się w tomie „Liryka prozą”. Zaczyna się od słów:
Polne kwiaty, co tego roku wschodzą - rzadkie jakieś i bojaźliwie - ziębną i
płaczą:
„Umarło dziecko, uśmiercono wiosnę".
To, Ŝe czytelnik próbuje swoich sił jako tłumacz, nie jest rzeczą codzienną,
wszelako nie byłoby warte wzmianki. Moją uwagę zwróciła jednak zapisana
na kartce data: Kraków, 5 listopada 1943 r.
Nie chcę wnikać w jakość tego przekładu, nie o nią tu idzie. Natomiast okoliczność, Ŝe polski czytelnik w listopadzie 1943 roku, w Krakowie, ówczesnej
siedzibie władz Generalnej Guberni, jak określano Polskę okupowaną przez
hitlerowskie Niemcy, przenosi do polszczyzny niemiecki wiersz, jest poruszająca.
Listopad 1943 r. Terror niemieckich okupantów osiągnął szczyt, machina
zbrodni pracuje na pełnych obrotach, pociągi z Ŝydowskimi ofiarami ze
wszystkich zakątków Polski, ze wszystkich krajów Europy, toczą się w kierunku Auschwitz, Majdanka, Treblinki. W pierwszych dniach listopada, w czasie
gdy spływa na papier przekład owego wiersza, jednostki SS przeprowadzają
w okręgu lubelskim operację pod cynicznym kryptonimem „DoŜynki" - celem
jest likwidacja wszelkiego Ŝydowskiego Ŝycia w regionie. Ofiarą tej jednej akcji
pada około 43 tysięcy śydów. W całym kraju SS i gestapo urządzają polowania na Polaków, zwłaszcza na przedstawicieli inteligencji, która takŜe została
przeznaczona do eksterminacji.
I w tym okresie, kiedy wszystko co niemieckie w okupowanej Polsce niejako
pachnie krwią, polski czytelnik bierze do ręki ksiąŜkę z niemiecką poezją, siada za biurkiem i przekłada wiersz napisany w języku morderców do polszczyzny - na język ofiar. Co go do tego skłania? Nie jest profesjonalnym tłumaczem literackim, tyle chyba wiem, w kaŜdym razie nie znalazłem nazwiska
Jęczalik w Ŝadnym kompendium. Przypuszczalnie próbuje tłumaczyć po
prostu z miłości do mowy niemieckiej, do niemieckojęzycznej literatury. Trudno mi wyobrazić sobie piękniejszy, bardziej przekonujący dowód siły przekładu literackiego, siły, która jest w stanie przemóc wszelkie lęki i uprzedzenia,
choćby były, jak w opisanym przypadku, nawet najbardziej uprawnione.
O tym nieznanym tłumaczu i miłośniku niemieckiej literatury często myślałem
w ostatnich latach, kiedy tłumaczyłem, ale teŜ kiedy pisałem własne teksty.
Podziwiam jego niezachwianą wiarę w kulturę, jego wolę dochowania wierności literaturze niemieckiej - bez względu na otaczającą go grozę. I niekiedy
zadaję sobie pytanie, jak sam zareagowałbym w podobnej sytuacji. Czy zdobyłbym się na taką wielkoduszność? Nie jestem tego pewien.
NaleŜę do generacji, która jeszcze zdąŜyła się dotkliwie przekonać, Ŝe tego
rodzaju postawa nie jest oczywistością. W mojej rodzinie na przykład polska
literatura bynajmniej nie cieszyła się respektem. Przeciwnie, w tej rodzinie, w
której wszyscy - dziadek, babcia, ojciec, wuj, wszyscy bez wyjątku - byli przekonanymi wyznawcami narodowego socjalizmu, wszystko, co polskie i w ogóle słowiańskie, uchodziło za mniej wartościowe i godne pogardy. To, Ŝe
zdołałem się uwolnić od tego myślenia i obrać inną drogę, która pozwoliła mi
się zetknąć z polską literaturą i w końcu zawiodła mnie do przekładu, zawdzięczam rozmaitym szczęśliwym okolicznościom - takŜe łasce późnego urodzenia, jak nazwał to niegdyś niemiecki kanclerz - przede wszystkim jednak
ludziom spotkanym przeze mnie na tej drodze. Nieznany krakowski tłumacz,
którego tu wymieniłem, jest jednym z nich.
Działanie przekładowe, przenoszenie tekstu literackiego z jednego języka do
innego, jest w swej istocie zajęciem wymagającym samotności, spokoju. Niekoniecznie trzeba widzieć w tym minus. W kaŜdym razie z mojej perspektywy
Seite 2
stanowi to nieocenioną zaletę naszego zawodu, która pozwala nam pracować
w odosobnieniu, z dala od powszechnej krzątaniny i gorączki, od hałasu i
zgiełku. Jednocześnie myślę, Ŝe tłumacz zdany na samego siebie niewiele
zdziała; potrzebuje partnerów, przyjaciół, sprzymierzeńców, a najlepiej szeroko rozpostartej sieci osób, na których moŜe się wesprzeć, z którymi wchodzi
w stosunek wymiany.
„Przekładać - to oznacza wiele rzeczy, między innymi: wprowadzać do obiegu, przekazywać dalej, rozpowszechniać, objaśniać, czynić (bardziej)
dostępnym", pisze amerykańska autorka Susan Sonntag w pouczającym eseju „Świat jako Indie. O przekładzie jako sztuce przyswajania obcości". I dalej:
„Znaczenie przekładu literackiego polega, moŜna powiedzieć, na tym, Ŝe niewielka procentowo liczba wydanych ksiąŜek, które rzeczywiście są warte lektury, a ściśle biorąc: ponownej lektury, to ksiąŜki przełoŜone".
Susan Sonntag mówi w swoim eseju o tradycyjnej działalności tłumacza,
kompetentnej pracy nad tekstem, która przypomina niekończące się poszukiwania, poniewaŜ kaŜdy przekład „wcześniej czy później okazuje się niedoskonały i ostatecznie, nawet w przypadku nadzwyczajnych dokonań, uwaŜa się
go za prowizoryczny".
Aby jednak wprowadzić ksiąŜkę do obiegu, przekazać ją dalej i rozpowszechnić, potrzeba czegoś więcej niŜ samego przekładu - sprawa wymaga ukierunkowanych działań promocyjnych i reklamowych, myślenia strategicznego i
niestrudzonego argumentowania. Zaczyna się to od poszukiwań godnych
przekładu autorów i tytułów, a potem wydawnictw, które będą gotowe zlecić
tłumaczenie, co zgodnie z naturą rzeczy zawsze się wiąŜe z ryzykiem.
W tym sensie tłumacz musi działać jak literacki skaut, jak pies tropiący, który
wyłuskuje nowe i naturalnie równieŜ stare, z jakichś powodów przeoczone lub
zapomniane tytuły. Następnie musi podjąć trud przekonywania, zestawiać fakty i argumenty, doradzać, nawracać, pouczać, urabiać, nierzadko uŜywając
sztuczek naciągacza. Jego adresatem są głównie redaktorzy i wydawcy, ale
potrzebują go teŜ autorzy, których powinien wspierać jako doradca, a czasem
wręcz agent.
Tłumacz w roli literackiego skauta, tropiciela i odkrywcy to nic nowego,
zwłaszcza gdy chodzi o tak zwane „małe” języki - do nich zaliczamy teŜ takie,
którymi mówią miliony ludzi, na przykład polski, ukraiński i turecki. W tych
przypadkach wydawcy zawsze byli zdani na doradczą i pośredniczącą funkcję
tłumacza, juŜ choćby z powodu swoich niedostatków językowych.
Obok roli skauta są teŜ inne role, które powinien dziś przejąć tłumacz. Wynika
to z takich przyczyn jak dość powszechna słabość wydawnictw, brak dobrych,
zaangaŜowanych redaktorów (oczywiście istnieją chlubne wyjątki, na przykład
Katharina Raabe, która z godną podziwu znajomością rzeczy i pasją kształtuje wschodnioeuropejski program wydawnictwa Suhrkamp), kulejąca znajomość języków (pod tym względem sytuacja, o dziwo, raczej się nie poprawia),
deficyt długofalowej myśli programowej zakładającej między innymi, Ŝe po-
Seite 3
zycję danego autora naleŜy budować powoli i cierpliwie. Dziś wiele wydawnictw szybko strzela, nastawia się na błyskawiczny sukces, na międzynarodowy bestseller - tu nic nie trzeba budować, bo taka literatura od razu odpowiada wymogom rynku, jest, by tak rzec, natychmiast "gotowa do uŜytku". Tej
tendencji tłumacz musi się przeciwstawić, musi podejmować próby torpedowania jej, musi niezmordowanie robić klakę "swojemu" autorowi i "swojej" literaturze - szczególnie wtedy, gdy uchodzą za "trudne" i nie mieszczą się w ramach aktualnego trendu.
W tej mierze słusznie postąpi tłumacz, gdy będzie szukał sojuszników, nawiązywał kontakty i rozwijał strategie, aŜeby czynić wyłomy w murze niewiedzy i
ignorancji, tworząc choćby zaląŜki opinii, bez której nic dzisiaj nie ma szans
powodzenia.
JuŜ słyszę zarzut, Ŝe za tę dodatkową pracę - a wszystko, co tu pokrótce
naszkicowałem, niewątpliwie oznacza pracę, pracę galernika! - tłumacz z reguły nie jest wynagradzany. Nie zazna nawet dobrego słowa. A sukces - rzecz
niepewna. Kiedy ktoś zabiera się do przekładu ksiąŜki, ma przed oczyma
konkretny cel, a w kieszeni zazwyczaj umowę z terminem złoŜenia tekstu.
Działalność pośrednika i praca medialna nie mieszczą się w ściśle zakreślonych ramach, są jak nieskończony, gubiący się w oddali i kurzawie szlak odmierzany licznymi klęskami i bardzo sporadycznymi zwycięstwami etapowymi,
które w dodatku często pozostają niemal niezauwaŜone.
Dlaczego więc tłumacz literatury ma sobie fundować coś podobnego? Dlaczego ma się borykać z wydawcą, redaktorem, dziennikarzem i autorem, lekkomyślnie wystawiać na ryzyko swój spokój - jedyny luksus, jakim się cieszy i rzucać się w bitewny tumult?
Nie znam przekonującej odpowiedzi na to pytanie, nie ma takiej. Jeśliby
roztrząsać całą rzecz trzeźwo i racjonalnie, waŜyć wszystkie za i przeciw, to w
efekcie naleŜałoby raczej umyć ręce, pozostać w zaciszu gabinetu, w otoczeniu słowników i leksykonów, w towarzystwie dobrych autorów. A jednak opowiadam się za podjęciem ryzyka. Z miłości do literatury i do autorów, których
przekładamy.
O tym, na co stać taką miłość, zaświadcza wspomniany przeze mnie na
wstępie nieznany tłumacz z Krakowa.
Seite 4

Podobne dokumenty