Las Szpęgawski 1939
Transkrypt
Las Szpęgawski 1939
Wspomnienia Las Szpęgawski 1939 str. 41 W pierwsze święto Wielkanocne 1940 r. udaliśmy się z matką koleją do Swarożyna. Tam czekał na nas z furmanką pewien rolnik ze Zdun o nazwisku Rogaczewski. On był krewnym rodziny Wałaszewskich z Ciecholew, którzy to ukryli ojca w stodole w dniu 4 listopada po jego ucieczce z miejsca kaźni. W Ciecholewach, po serdecznych i wzruszających powitaniach, ojciec opowiedział mi wieczorem dość wyczerpująco przebieg dni 3 i 4 listopada 1939. Słuchałem bardzo uważnie i zapamiętałem dość dokładnie. Powiedział między innymi: Dnia 3 listopada niemiecki szef biura oznajmił mi, że mam się zgłosić w Sądzie Grodzkim, ale nie mówił w jakim celu. Pan Leczkowski szepnął mi, że to już chyba aresztowanie, bowiem w tym dniu aresztowano już kilku innych urzędników - Polaków. Na wszelki wypadek dałem Leczkowskiemu 50 marek, aby je oddał matce. W sądzie przesłuchiwał mnie jakiś policjant lub gestapowiec. Powiedział, że jest na mnie doniesienie, jakobym spowodował rozebranie młyna należącego do Niemca Klempa w Godziszewie. Odpowiedziałem, że nakaz rozbiórki wydał ówczesny starosta, natomiast ja z urzędu budowniczego powiatowego miałem obowiązek dokonania inspekcji, czy rozbiórka przebiega zgodnie z przepisami budowlanymi. Odpowiedział: „Vorläufig bleiben Sie hier“ (tymczasem pozostanie pan tu) Po czym opróżnił mi kieszenie z drobnych pieniędzy, dokumentów i złotego zegarka i kazał zamknąć mnie w celi, gdzie po chwili podali miseczkę kapuśniaka. Apetyt straciłem, ale zmusiłem się do zjedzenia wszystkiego, bo może się przydać trochę sił. Po południu zaprowadzili mnie do budynku Gimnazjum Mechanicznego przy ul. Sobieskiego. Tam przebywało już około 40 innych aresztantów, między innymi Franciszek Bieliński, Fabian, Kamiński, małżeństwo nauczycielskie Klein Po pewnym czasie pojawił się jakiś Niemiec, wypuścił na wolność Bielińskiego i poradził, aby natychmiast wyjechał z Tczewa. Potem przyjechała ciężarówka i wyczytani z listy aresztanci musieli wchodzić. Mnie nie było na liście, ale stojący obok (dobrze wyglądający) oficer gestapo wskazał na mnie i powiedział: „Der fährt mit”! (ten pojedzie z wami) Zawieźli nas do Starogardu i pozamykali w celach więziennych. Na kolację znowu kapuśniak. Znowu zjadłem wszystko i dobrze zrobiłem. O świcie dnia 4 listopada 1939 zebrano nas na więziennym dziedzińcu i odczytani z listy wsiedli do samochodu. Mnie znowu nie było na liście, ale ten wczorajszy oficer już czekał i powiedział: ”Der fährt mit”. Wsiadłem w miarę spokojnie, ale jeden z naszych poprosił, aby mu pozwolili wrócić do celi, bo zapomniał zabrać kapelusz. Niemiec odparł: „Steig ein, den Hut wirst du nicht mehr gebrauchen.” (wsiadaj, kapelusz nie będzie ci już potrzebny) Zmuszono nas do położenia się na podłodze, abyśmy nie byli widoczni dla przechodniów z chodnika. Mieliśmy teraz już złe przeczucia. Szeptano, że podobno w lasach szpęgawskich rozstrzeliwuje się Polaków. Inni naiwnie nie dopuszczali myśli, aby Niemcy zabijali bez procesu sądowego. Nie przypuszczaliśmy, że Niemcy już od dwóch miesięcy dokonują masowych zbrodni na Kociewiakach, Żydach i komunistach. Gdy samochód obrał kierunek Tczew, potem skręcił w lewo na leśną wąską drogę, nie było wątpliwości o zamiarach niemieckich zbirów. Str. 42 Natychmiast uzgodniłem z leżącym na mnie znanym mi z widzenia rolnikiem, że jeżeli dojdzie do kaźni, spróbujemy ucieczki. Plan był prosty. Ja miałem zwalić z samochodu siedzącego tuż przy mnie żandarma. Leżący na mnie rolnik miał mi w tym pomóc, gdy tylko ja dam mu znać że „już czas”. Potem po prostu „ratuj się kto może”. Samochód zatrzymał się na dość dużej leśnej enklawie. Na naszym samochodzie siedziało czterech uzbrojonych w karabiny umundurowanych i cywilnych Niemców. Kierowcą był znany mi z widzenia tczewski szofer Blauscheck. On także zabijał Polaków. Dochodziły do nas głosy jakby Niemców z innego samochodu. Naradzali się chwilę, potem otworzyli tylną burtę i rozkaz: „Die ersten vier runter.” (pierwsza czwórka zejść) Raz jeszcze dokonali rabunku lepszej odzieży i obuwia, odprowadzili w głąb polany, salwa i pierwsza czwórka nie żyła. Do tego momentu Polacy z niedowierzaniem milczeli jak sparaliżowani. Teraz zaczęli protestować, bo nikomu żadnej krzywdy nie zrobili, mają małe dzieci, służyli w armii pruskiej 1914-18. Prosili o życie. Niemcy odprowadzili drugą czwórkę do grobu. Teraz my dwaj odliczaliśmy czas od chwili odprowadzenia od samochodu do momentu salwy. W ten sposób ustaliliśmy, kiedy odległość oprawców od samochodu może być największa i będą dla nas największe szanse ucieczki. Tymczasem w samochodzie zrobił się rozpaczliwy i bezskuteczny tumult. Ludzie modlili się, żegnali się, złorzeczyli Niemcom po polsku i po niemiecku. Kamiński podawał mi rękę mówiąc: „No to do zobaczenia na tamtym świecie” Małżeństwo Klein żegnali się przytuleni do siebie. Na samochodzie widziałem tylko jednego pilnującego nas żandarma. Nie wiem, czy było ich więcej. Do grobu prowadził także Blauscheck. Jak na nieszczęście ścierpła mi przyciśnięta ciałem rolnika noga. Natychmiast powiedziałem o tym rolnikowi, ale on odpowiedział, że zrobi to sam, jednak ja mam mu powiedzieć „kiedy”. Do grobu odeszła następna czwórka. Gdy odliczyłem odpowiedni moment, powiedziałem rolnikowi: „Teraz czas!”. Rolnik silnym zamachem wyrzucił Niemca za burtę samochodu. Równocześnie zawołałem: „UCIEKAJCIE”. Wszyscy rzucili się w wysoki las i prawdopodobnie gromadą uciekali w kierunku torów kolejowych. Ja nie widziałem dla siebie szans ocalenia, bowiem byłem przekonany, że zdrętwienie nogi jeszcze nie ustąpiło. Wyskoczyłem za żandarmem. Padł strzał. Zrobiło mi się gorąco. Myślałem, że to strzał w moje plecy. Upadłem,obejrzałem się. Kilka metrów za mną leżał na ziemi żandarm i szamotał się ze swoim hełmem, bo spadł mu na twarz. Przede mną niski młody lasek. Doskonała kryjówka. Natychmiast poderwałem się do biegu i z radością stwierdziłem, że zdrętwienie nogi całkowicie ustąpiło. W lasku zrzuciłem z siebie mój płaszcz. Obejrzałem się za siebie i zauważyłem, że Niemcy strzelają bezładnie po całej polanie (enklawie). Ci, których przed chwilą prowadzili do grobu, także uciekali. Wszystko to trwało sekundy. Myślę że uciekało nas jeszcze około 20 ludzi. W tym na pewno Fabian i Kamiński. Teraz już skupiłem się na tym, aby biec w ukryciu i możliwie szybko zorientować się w terenie. Pojedyncze strzały słychać było jeszcze po południu. Okrążyłem dużą enklawę leśną, mając po lewej ręce wieś CIECHOLEWY. Niestety nie mogłem tego rozpoznać ani domyśleć się, gdyż w detalach znałem tylko powiat tczewski. Doskwierało mi pragnienie, ale unikałem picia wody ze strumyków. Wyciskałem i piłem wodę ze znanych mi grzybów jadalnych. Pod wieczór podszedłem do domostwa leżącego z dala od wsi i w pobliżu lasu. Str. 43 Gdy nastał zmrok, wszedłem do domu i poprosiłem o coś do picia. Zapytałem o drogę do Starogardu. Zorientowałem się, że jestem w Ciecholewach, przed wsią Kokoszkowy. Z rozmowy na temat osadnictwa wynikało, że to polska rodzina. Doskonale wiedziałem, kiedy i jacy rolnicy osiedlali się na tych terenach. Podziękowałem za poczęstunek i wyszedłem, udając że idę do Starogardu Poszedłem za zabudowania i ukryłem się w stogu słomy, aby tam wypocząć. Tymczasem w domu gospodarzy odbyła się szybka rozmowa: „ ...Obserwujcie dokąd on idzie!!” „ ...On nie poszedł do Starogardu, on błądzi, albo się ukrył.” „ ...Tato, to jest nasz...” „ ...To może być prowokator” „...Tato, ale przypomnij sobie mój dzisiejszy sen o człowieku, co stanął w naszych drzwiach i powiedział: „Ludzie ratujcie mnie”. Na co gospodarz pan Wałaszewski i jego syn Leon wyszli na dwór i zaczęli cicho gwizdać. Usłyszałem nawołujące gwizdanie, wyszedłem ze stogu i podszedłem do Wałaszewskich. Gospodarz powiedział cicho: „Niech pan idzie z nami, my pana ukryjemy.” Zaprowadzili mnie do stodoły, gdzie bardzo głęboko pod słomą były przygotowane dla synów gospodarza ukryte legowiska wyścielone baranimi kożuchami. Podziękowałem Matce Boskiej za ocalenie i zobowiązałem się pościć we wszystkie święta. Na drugi dzień Wałaszewski usiadł za stodołą udając, że coś majstruje. To tak na wypadek, gdyby ktoś go widział. Faktycznie jednak przedstawiliśmy się sobie nawzajem. Okazało się, że miejsce kaźni znajduje się zaledwie 2 km od domostwa Walaszewskich, że ja wczoraj zrobiłem duże koło i idąc dalej, na pewno znalazłbym się w pobliżu grobów pomordowanych. Pan Wałaszewski zastrzegł sobie, że nie poinformuję żadnym słowem naszej rodziny o ocaleniu. Powiedział, że cała rodzina musi zachowywać się tak, jakby stracili ojca, syna, brata, męża. Oczywiście byłem tego samego zdania. „Wałaszewscy obserwowali dom Slawińskich w Starogardzie, a w Tczewie obserwowała was siostra Wałaszewskiego z ulicy Chopina. Wiedziałem że żyjecie i gdzie was widziano.” W grudniu nastały mrozy, więc budziłem się z białą, oszronioną brodą. Przed zimnem doskonale chroniły mnie kożuchy. Posiłki spuszczano mi na lince w koszyku. W nocy wychodziłem na dwór, aby się rozruszać i sobie „ulżyć”. Gdy zima robiła się sroga, urządzono mi w domu pod schodami maleńki schowek z pryczą. Schowek był do połowy wypełniony wiszącymi roboczymi ubraniami, kurtkami i kożuchami. Aby się dostać do mojej pryczy, trzeba było przedzierać się przez tę zaporę. Czułem się tam bezpiecznie, bo dobre ukrycie oraz ciepłe ściany od komina i od obory. Mogłem także przebywać w kuchni, pod warunkiem, że nie spuszczę oczu z podwórka, aby zdążyć się ukryć przed wizytą kogokolwiek. Gdy nie zdążyłem wbiec do schowka, ukryłem się w pokoju. Tam pomiędzy szafą a ścianą zawieszono zasłonę i wstawiono krzesło. Ja siadałem za zasłoną, a córka Wałaszewkich otwierała szafę i udawała, że robi w niej porządki.. Z nastaniem wiosny przeniosłem się na dzień do warsztatu i naprawiałem sprzęt gospodarski albo budowałem ule do pasieki Wałaszewskich. Musiałem być zawsze czujny i miałem tam niewidoczne drzwi na tył warsztatu w kierunku lasu. Jeszcze kilka wyjaśnień dla Egona: Dnia 1 września 1939 r. uciekliśmy naszym maleńkim samochodem z Tczewa do Świecia, aby przedostać się promem przez Wisłę. Bezskutecznie, bo Wojsko Polskie także usiłowało się przeprawić. Wycofaliśmy się do Przechówka i tam dnia 3 września doznaliśmy przejścia frontu i początku niemieckiej okupacji. Około 6 września wróciliśmy do Tczewa do naszego domu na Bałdowskiej. Ojciec zgłosił się w swoim biurze i dostał nakaz pracy jako tymczasowy zastępca budowniczego powiatowego. Przydzielono mu nawet ładnego citroena, aby mógł sprawnie poruszać się w powiecie i przywrócić służbę drogową oraz doprowadzić zniszczone szosy i mosty drogowe do należytego stanu. W tym samym czasie już aresztowano wielu urzędników oraz wypędzono całe rodziny z ich domów. Wiele takich rodzin umieszczano w zamku w Gniewie albo w Prabutach. Przyznaję, że zawsze było mi przykro, gdy ktoś znajomy pytał, czy naszego ojca już aresztowano. Wolałbym już być w obozie. Wstydziłem się citroena na naszym podwórku. Dnia 3 listopada po południu przyszedł do nas pan Leczkowski, opowiedział o ojcu, oddał matce 50 marek. Był wyraźnie zmartwiony. Ja wyszedłem na ulicę, aby pochwalić się aresztowaniem ojca. Na rogu ulicy Bałdowskiej i Sienkiewicza stanął samochód i wyszło z niego trzech gestapowców. Weszli do naszego domu, więc ja za nimi. Gestapowcy nie odezwali się ani jednym słowem. Bardzo powierzchownie przeszukali szuflady biurka i szafki. Nie odpowiadali na pytania matki. Po kilkunastu minutach bez słowa odjechali. Matka natychmiast poszła do sądu grodzkiego, ale nie dowiedziała się niczego. Dziadek i sąsiad inż. Micewicz układali prośbę o podanie miejsca pobytu ojca. Ale na drugi dzień aresztowali pana Micewicza i wszelki słuch o nim zaginął. Wszelkie zapytania o ojca w Sądzie Grodzkim, Policji i Gestapo pozostawały bez odpowiedzi. Matka udała się do znajomych Niemców z prośbą o wsparcie w policji. Nikt nie obiecywał, że cokolwiek zrobi. Stara Arendtowa była wyraźnie przestraszona, gdyż jej syn służył w Hilfspolizei i doskonale wiedział, że aresztantów czeka Las Szpęgawski, czyli egzekucja bez wyroku. Matce nawinął się jakiś Niemiec o nazwisku Herbert Mielke z propozycją, aby mu wynająć mieszkanie. Matka natychmiast się zgodziła i na drugi dzień wyjechaliśmy do naszej Babci w Starogardzie. Kilka dni później dostaliśmy wiadomość, że jutro mamy się stawić w naszym mieszkaniu w Tczewie, gdyż przyjdzie po nas GESTAPO czyli aresztowanie? Na drugi dzień o godzinie 9 tej przyszedł po nas średniego wzrostu młody o łagodnej twarzy oficer Gestapo. Na pytanie, dokąd on nas zaprowadzi i czy tam zobaczymy naszego ojca, oficer odpowiedział z czarującym uśmiechem: „Sie kommen in ein Ort wo auch Ihr Mann sich befindet.” ( Pani pojedzie tam, gdzie już pani mąż przebywa.) Matka:”Sagen Sie uns die Wahrheit? ( mówi pan prawdę?) Dziadek Seemann: ..Aber Erika! Du wirst doch einem detschen Ofizierswort glauben! (Ależ Eryko , chyba uwierzysz słowom niemieckiego oficera!) Gestapowiec: „Ja, Sie werden noch heute dort sein, wo Ihr Mann ist. Dafür kann ich mein Ofizierswort geben” ( Tak, pani będzie jeszcze dzisiaj tam, gdzie jest pani mąż. Na to daję moje słowo oficera) Pożegnaliśmy się z dziadkami i wyszliśmy z domu. Na podwórku spotkaliśmy naszego lokatora Mielke. Obaj z gestapowcem rozpoczęli bardzo ożywioną rozmowę, z której wynikało, że nasz dom zajmuje gestapo dla siebie. Szliśmy w kierunku starostwa, a ci dwaj nie przestawali się sprzeczać. Koło poczty gestapowiec powiedział matce, abyśmy pojechali koleją do Gniewa i tam zgłosili się w zamku. Obaj Niemcy wściekli poszli do miasta. Wieczorem dotarliśmy do Gniewa i udaliśmy się do domu wuja Mariana Jabłońskiego. Matka i wuj Marian poszli do zamku (teraz obóz przejściowy dla wypędzonych Kociewiaków). Tam stwierdzili, że gestapowiec łgał, bo naszego ojca nikt w zamku nie widział. Kilka dni spędziliśmy u Jabłońskich. Potem mnie umieścili u ciotki Krajnik w Szprudowie koło Gniewa, a matka z Andrzejem ukrywała się w Gdyni u kuzynki Okoniowej. Potem w grudniu wraz z Andrzejem umieścili nas obu w Malborku u ciotki Pelaśki Schulz. To była siostra naszej babci, ale jej rodzina była całkiem niemiecka. Tam przebywaliśmy około trzech tygodni, po czym umieścili mnie u babci w Starogardzie. Obawialiśmy się pokazywać w Tczewie. Wynajęliśmy pokój w Starogardzie na ul Gdańskiej i tam byliśmy zameldowani na stałe aż do roku 1942. Ale nigdy tam nie mieszkaliśmy. Hitlerowski terror zatrzymał się. Represje nadal trwały, ale już nie tak jak 1939 roku. Stopniowo i ostrożnie zamieszkaliśmy u naszych dziadków Seemann w Tczewie na ulicy Kołłątaja 3. Zameldowanie mieliśmy w Starogardzie. Pierwszą wiadomość o ocaleniu ojca dostała nasza babcia Sławińska na początku stycznia 1940 roku. Unikaliśmy słowa „tatuś, ojciec, Aloś”. Ojciec miał u nas w domu pseudonim „Trudchen”. W roku 1941 dowiedzieliśmy się, że szykuje się duża akcja wysiedleńcza polskich rolników. Udało się nam zdobyć sfałszowane niemieckie dokumenty dla ojca i wywieźć w porę do województwa poznańskiego. Tam pracował jako technik drogowy do stycznia 1945 roku. Podczas naszych opowiadań w roku 1940 ustaliliśmy z ojcem, że ten przystojny i elegancki młody gestapowiec, który dopilnował dwukrotnie, aby ojca zabrali na śmierć, to ten sam, który aresztował matkę, Andrzeja i mnie, zapewniając słowem oficera, że „jeszcze dzisiaj będziemy tam, gdzie jest nasz ojciec”....