Duch stołu
Transkrypt
Duch stołu
Duch stołu Wojciech Nowicki cieżka przez muzea, zrozumiałem to po latach, zawsze jest tylko moja własna. Nie wyznacza jej sznur czy gablota. Wyrąbuję przejście w gąszczu przedmiotów, nie zawsze z sobą powiązanych. Pochodzą z rozmaitych miejsc, przynależą do różnych kultur. To swego rodzaju gabinet kolekcjonera, któremu nie zależy na tym, żeby cokolwiek posiadać; przystaje tylko w różnych miejscach, i łączy, co nie jest połączone. Ścieżka, którą tu opisuję, prowadzi poprzez przedmioty, które są związane z kulturą stołu. Niektóre są skromne i pozbawione wyposażenia ideologicznego; inne – zaopatrzone w bogatą materialność i nadmiar idei. Komplet dwunastu łyżek z popiersiami Apostołów oraz herbami Szeliga i Przeginia Muzeum Narodowe w Krakowie Łyżki Ajnów Muzeum Etnograficzne w Krakowie Trzeba jeść rękoma, w krajach dość odległych, żeby zrozumieć, jak odległe od siebie bywają kultury. Z jednej strony: siedzenie w kucki, zwijanie placka zawsze tylko prawą ręką, albo ugniatanie ryżowej kulki z sosem; z drugiej: siedzenie przy stole, zagarnianie odmierzonej porcji, za każdym razem identycznej, narzędziem często zdobnym, starannie wyrzeźbionym albo wykutym i wypolerowanym. Oto przestrzeń, która nas dzieli – pomiędzy narzędziem a jego brakiem. W tej przestrzeni mieszczą się kultury nie znające zupy, bo czym ją jeść, jeśli do dyspozycji jest tylko ręka? Stąd kultury mierzące produkty sypkie miseczką, kubkiem, garncem. Dałbym sobie rękę uciąć, że Ajnowie stoją po stronie dłoni, w ostateczności noża. Skąd u nich łyżka? My (my, niezależnie którzy, zawsze o sobie tak myślimy), tylko my jesteśmy po stronie wyrafinowania. Bałwan solny „krakowski” Muzeum Żup Krakowskich w Wieliczce Sól, podstawa jedzenia. Z niej utworzona figura, godna Moore’a albo Brâncuși’ego, szary walec z materia prima, soli kopalnej z Wieliczki. Walec jak kolumna, jak półprodukt Greków albo Rzymian jeszcze przed kanelowaniem, zanim się stała podporą świątyni albo pałacu. Chropawe cielsko z soli, jak cukrzana głowa, każe myśleć o czasach, kiedy sól (tak jak potem cukier) była na wagę złota. Sól – przyprawa, konserwant, produkt konieczny do życia. Bez soli nas nie ma. Tu jej wielki bałwan, jeszcze nie wiadomo, czym się stanie: czy pozwoli zapeklować mięso, ukisić warzywa, czy osoli potrawy i pozwoli utrzymać płyny w ciele. Bałwan soli jest możliwością, zanim się wcieli w czyny. Każe też myśleć o przestrzeni, jaka nas dzieli między tamtym czasem, czasach ludzi z kagankiem w ciasnych korytarzach, w podziemnym upale, i czasach naszych, czasach soli w plastikowej torebce w supermarkecie, za cenę tak niską, że łatwo jej nie zauważyć. www.muzea.malopolska.pl Łyżnik Muzeum Tatrzańskie im. Dra Tytusa Chałubińskiego w Zakopanem Łyżnik: lubię to słowo. Dziś już obumarłe, pozostaje w użyciu tylko tam, gdzie się jeszcze widuje łyżniki – w muzeach i skansenach, trupiarniach kultur nieistniejących. Idea jest prosta: deszczułka przytwierdzona do ściany, trzymadło na sztućce, pewnie też najczęściej zrobione w domu i również drewniane. Ale tu inaczej: skomplikowana podhalańska robota, zdobiona we wzory geometryczne, w ażury, ptaszki, dzieło bardzo wielu godzin cierpliwości. Na zdjęciach amerykańskiej biedoty z lat 30. ubiegłego wieku (jest wśród nich jedna fotografia Walkera Evansa, która mi przychodzi do głowy) też widywałem łyżniki, po prostu deszczułki gwoździem przytwierdzone do ściany. Mieszkańcy nędzarskich bud Południa zatykali za nie swoje sztućce, swoją aluminiową łyżkę, jedyną na całe domostwo. Tu i tam bieda podobna, ale inna potrzeba piękna towarzyszącego jedzeniu. Nigdy nie dojdę, skąd różnica, ani nawet dochodzić nie mam zamiaru. Naczynie w kształcie głowy wojownika Muzeum Archeologicznie w Krakowie Pić z czyjejś głowy. Mózg wydłubać i spożywać z czerepu. A jeśli nie tak dosłownie pić z czaszki, to można tę głowę symbolicznie przedstawić, ukształtować z gliny i wypalić, wystrugać z drewna, wykuć z kamienia. Ten dzban, kielich, kubek mógłby mieć kształt dużo łagodniejszy, ale nie, jest głową wojownika o kwadratowej szczęce. Zewsząd bije tu siła. Ci, którzy pili z tej głowy, pragnęli jej mocy, żeby ich własne życie pozostało niezagrożone. Ludzie z Moche słynęli z ceramiki, stąd trafność przedstawienia, ale ja zastanawiam się raczej: czy ten pojemnik, ten konkretny, zawierał kiedyś płyn? Czy ktoś z niego pił dla ocalenia własnego życia albo dla radości? A jeśli tak, to co? Oto, czym jest ostatecznie piękna ceramika z kultury Moche: pięknym opakowaniem, ideą, ale dziś już pustą i nie do końca zrozumiałą. Zrozumieć można tylko to, co widoczne: zbyt wielkie uszy, bo to uszy służące za uchwyty; można zrozumieć twardą twarz, robotę wytrawnego portrecisty, obdarzoną niezbyt równymi ustami, które nadają naczyniu życia. Nie wiadomo jednak, jakie było życie tego naczynia. Naczynie z plastycznym przedstawieniem symplegmy Muzeum Archeologicznie w Krakowie Miejsce powstania łączy czerep wojownika z parą złączoną w stosunku płciowym: Moche, Peru. W obu przypadkach temat przedstawiono w sposób, który nie pozostawia miejsca na niedomówienia. Tam portret człowieka mężnego, tu stosunek heteroseksualny. Ona mu się oddaje i czerpie z tego przyjemność, on jest w niej i też przyjemność odczuwa. Oboje mają przymknięte oczy i rozchylone usta. To naczynie jest jak jedna z figur jakiejś nieistniejącej, ale możliwej Kamasutry z czerwonej gliny. Jak daleko odeszliśmy od takich przedstawień na naczyniach stołowych, widać już po nazwie: lepiej użyć niezbyt jasnego słowa, „symplegma”, które więcej zataja niż tłumaczy, niż któregoś ze słów z całkiem bogatego arsenału współczesności. Przedstawioną parę z trzecią osobą, człowiekiem pijącym z naczynia, łączy wymiana płynów, wieczna fala, pływy, podstawa życia. Nawet wierząc w seks bardziej niż w wyższe istoty, na swoich kubkach i talerzach wolimy kwiatki, abstrakcyjne motywy, nieskalaną biel. www.muzea.malopolska.pl Przyrząd - piecek do palenia kawy Muzeum im. Aleksandra Kłosińskiego w Kętach Niewiele tego, przedmiot jak jakiś przyrząd męki i gotowania w jedno połączony, jak narzędzie przerażające, samopowtarzające; jeden z tych przedmiotów z arsenału Kantorowskiej rzeczywistości, na wpół rzeczywisty, w drugiej połowie ze snu wywiedziony. Dwie pięknie obrobione rączki, metalowe pręty, na koniec pojemnik okrągły: metalowe obręcze i siatka też z metalu. Niby zabawka, niby narzędzie kata. W tym przyrządzie, dziele rzemieślnika, zawiera się pośredni etap historii kawy. Już nie jest palona na blasze, w domu (choć często jeszcze zapewne tak). Nadal trzeba ją kupić niepaloną i samemu na ogniu upalić. Po to ta maszynka. Paczkowana, palona i zmielona kawa jeszcze nie trafiła do sklepu; jest jeszcze sprawą na poły prywatną, z domu na dom kawa różni się tak bardzo, jak to tylko możliwe. Ten przyrząd, coś w rodzaju miksera do palenia ziaren, zapewniający równomierny kontakt z ogniem, jest tylko przedłużeniem poprzedniego stanu. Kawa z fabryki ma dopiero nadejść. Garnek Muzeum Ziemi Koszyckiej im. Stanisława Boducha Nie ma prostszego słowa, trudno o łatwiejszy kształt. Garnek lepiony ręcznie, jeszcze bez użycia koła. Trochę gliny. Jak na nasze garnki z nierdzewnej stali, dumę naszych dni, jak na nasze patelnie kryte teflonem i ceramiką będą patrzeć za niecałe trzy tysiące lat? Czy będą się zastanawiać, co w nich gotowano i jakim sposobem? Czy spróbują odtworzyć te dania, jak my dzisiaj tamte? I czy będą się krzywić tak jak ja dzisiaj, kiedy pomyślę o gęstej ciapie z na wpół dziko rosnącego zboża, która ten garnek być może wypełniała? Zlew („Nigdy tu już nie powrócę”, 1988 r.) Ośrodek Dokumentacji Sztuki Tadeusza Kantora Cricoteka Zlew to miejsce jasno określone: miejsce matki, służki, niższej istoty. Kuchenne miejsce podłe, przynależne tym, którzy sobie zasługują na nie, obleczone zwykle w płeć (to musi być kobieta). Zlew Kantora, miejsce, w którym zamyka się koło, w którym przygotowanie jedzenia pomyślane jest jako udręka: od samego początku, od zaczerpnięcia wody w studni, od zebrania ziemniaków, aż po umycie naczyń, wszystko jest dziełem jednej osoby. Tak można myśleć o zlewie, o osobie, która jest do niego przypisana jak chłop do gleby. Zlew to niewola z dzisiejszego punktu widzenia, ale też zwykła praca (co prawda połączona z wyzyskiem), kiedy popatrzeć z niewspółczesnej perspektywy. Pozostaje kształt. Połączenie szaflika z konewką, na platformie zaopatrzonej w kółka: oto idea losu, który spełnia się identycznie, niezależnie od czasu i miejsca. Stela syna Chajremona oraz Izydora Muzeum Archeologiczne w Krakowie Święto i śmierć, połączone. Na steli (której historia jest nie mniej piękna niż ona sama; ale to temat na inną opowieść) widać człowieka. Leży, tak jak powinien leżeć na sympozjonie; wsparty na swym lewym łokciu, wznosi puchar. Pije za zdrowie, ostrożnie, jak za życia, winem wymieszanym z wodą (często morską, o czym warto pamiętać, z ziołami, miodem, z wszystkim, co mogłoby poprawić jego smak). Gest jest elegancki, choć przedstawienie niezbyt realistyczne: to dość nieokreślony ktoś, osoba męska bez wieku, wypełnia tu miejsce po zmarłym, synu Chairemona. Ale patrzę na gest, zapominając nawet o orantce: ten człowiek naprawdę pije, rzeczywiście bawi się na własnym grobie. Takie połączenie z czym dziś porównać? Z Cyganami jedzącymi obficie, pijącymi na www.muzea.malopolska.pl zdrowie na grobach swoich zmarłych; z Meksykanami, z Rosjanami albo mieszkańcami Bałkanów, którym zdarza się robić to samo: świętować ucztą pamięć po tych, których nie ma. Ale tu jednak inaczej: świętuje ten, który umarł. W każdym razie jest jakaś nić, choć wątła, która łączy te dwa światy, odległe wtedy z naszym dziś. Łączy święto ze śmiercią, choć przywykliśmy uważać, że to niemożliwe. Pas kontuszowy Muzeum Narodowe w Krakowie Patrzę na pas, a myślę – jednak – nie o mistrzostwie jego wykonania. Choć te pasy, świetnej roboty, zaskakują precyzją i delikatnością. Trzymałem kilka w rękach; to było już dawno temu, i nadal pamiętam tę chwilę. A jednak patrząc na ten pas czterostronny, pochodzący ze słuckiej persjarni, myślę o opasłych brzuchach, o wąsach, o istocie mężczyzny, który sobie ubrdał, że jest Sarmatą. Myślę o ciele, cielsku, które ten pas niegdyś opinało, zawiązany z przodu i równo zwisający. O pustce myślę, której był zwornikiem i ozdobą. Pełnia znikłego ciała widoczna jest dziś tylko pod postacią ozdoby; pas kontuszowy jak butelki stopione w wybuchu bomby. Wyparowało ciało mężczyzny, wyparowała cała kultura, która go ukształtowała. Pozostało tylko wspomnienie ciała, któremu jego właściciel dawał kiedyś folgować. Wojciech Nowicki – (1968), eseista, krytyk kulinarny, kurator wystaw fotograficznych, fotograf. Opublikował m.in. Dno oka. Eseje o fotografii (Czarne 2010; książka znalazła się w finale Nagrody Nike 2011, otrzymała nagrodę Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek 2012), Stół, jaki jest. Wokół kuchni w Polsce (Muzeum Etnograficzne w Krakowie 2011) oraz Jerzy Lewczyński. Pamięć obrazu (Muzeum w Gliwicach 2012). Mieszka w Krakowie.t www.muzea.malopolska.pl