Pobierz tekst

Transkrypt

Pobierz tekst
O przedmiotach, które powstały z magii,
tajemnicy i ducha niezwykłego
Przemysław Wiśniewski
Amforka guzowa
Muzeum Ziemi Koszyckiej im. Stanisława Boducha
Dylematy archeologa, czyli pozwólmy rzeczom dziać się
Jest jakoś tak, że nie jesteśmy w stanie wytrzymać uderzeń tętna w skroniach, gdy nasza łopatka
archeologa uderzy o coś na głębokości 90 centymetrów w kwadracie siódmym w miejscu, gdzie
właśnie kopiemy. Ponieważ szukamy, żeby coś znaleźć, to znajdujemy, bowiem szukaliśmy
cierpliwie. I mamy oto amforkę guzowatą z epoki brązu. Jest wielkiej piękności i to już nas cieszy.
Bowiem o pewne quantum wzrośnie nasza wiedza. Wieczorem zrobimy sobie herbatę i w spokoju
ducha wszystko ładnie opiszemy. Potem amforka zostanie ustawiona w muzeum. Otrzyma
metryczkę wraz z informacją dla zwiedzających, że jest to właśnie amforka z epoki brązu, i nasz kraj,
sponiewierany przez historię bliską i dalszą, ma oto coś pokazać pięknego. A może powinno być
inaczej? Bardziej z wyobraźnią lub z sercem!? A może tej ślicznej amforki nie powinno w ogóle być
w muzeum, za szkłem, odseparowanej od obecnego wrogiego jej świata, który zabrał ją stamtąd,
wyrwał delikatnymi dłońmi archeologa z jej matecznika, domu i miejsca, w którym przebywała,
i tam, i wtedy była sobą. Wyrwał ją z jej własnego dobrego czasu i dał jej szklane więzienie, klatkę
bezpieczną i czystą. Claude Levi-Strauss, wielki antropolog i wielki strukturalista, powiedział
kiedyś, iż gdyby przedstawiciel obcej cywilizacji przybył na ziemię i zobaczył gmach kościoła, to nie
byłby w stanie odgadnąć, jak wygląda religia czy wiara tamże wyznawana przez wiernych. Rzecz
materialna, jak budynek kościoła czy też nasza mała, śliczna niczym młoda panienka, amforka
guzowata, nic nam nie może powiedzieć o świecie, w którym została stworzona przez ludzi, których
my nigdy nie poznamy. Nigdy. Może jednak oddajmy prześlicznej amforce wolność powrotu do
epoki brązu. Tam jest jej dom. A nam już nic do tego.
Gdy będziecie oglądali w Muzeum Ziemi Koszyckiej amforkę, popatrzcie na nią czule. Owińcie
ciepłym słowem i dobrą myślą. Ona tęskni za domem, za czasami, których nie poznamy, i za ludźmi,
którzy ją stworzyli. Nam już nic do tego.
Podpisano
Życzliwy archeolog, członek Grupy Wyzwolenia Archeologii od Niedobrych Nawyków
Radioodbiornik Marconi – model 4-LS/I (nr fabryczny 7163)
Muzeum Inżynierii Miejskiej
Pamięć dźwięku
Bodaj to ostatnia z ulotności zmysłowych, którą człowiek ujarzmił. Dotyk był pierwszy. Wzrok
chyba drugi, bo trudniejszy od dotyku. Węch być może trzeci. Dźwięk był ostatni. Muzykę
wyczarowywaliśmy z większych lub mniejszych pozytywek, bowiem świadomie pozostawiam
la place d’honneur perfekcyjnym i perwersyjnie pięknym instrumentom muzycznym. Mowa
pozostawała na bardziej odległym marginesie. Teraz znalazła sobie prawdziwą triolitową świątynię.
Wewnątrz niej, jako ołtarze Siły i Głosu, trwają baterie elektrolitowe. Nasza wszechpotęga tkwi
w tym, iż dwoma pokrętłami strojenia możemy się przemieszczać we wszechprzestrzeni. Niezłą
wyobraźnię ma autor reklamy radioodbiornika, który stworzył kowboja łapiącego świat na lasso.
Mamy w naszej skrzynce-świątyni szklano-metaliczne lampy oraz inne tajemnicze potrzebności.
Gromadzimy tedy wokół głośnika bliskich i znajomych, którzy wyznają naszą wiarę. Chciałbym
bardzo, żeby owo misterium działo się we Lwowie – mieście tak metafizycznym jak nasz
radioodbiornik, bowiem obecnym i nieobecnym w nas samych. Z wnętrza triolitowej świątyni
słyszymy już od 9.00 rano zapowiedzi dnia. W niedzielę o 10.00 Słowo Boże transmitowane aż
www.muzea.malopolska.pl
z Katowic! Później jest: godzina dla rolnika oraz pogadanka dla dzieci. Jest koncert śpiewaczy
i pogadanka aktualna. O 21.00 Na wesołej lwowskiej fali. Życie wszelakie zamierało, bowiem
występują Szczepcio i Tońcio! Pamięć dźwięku jest chyba trwalsza od pamięci obrazu. Ten ostatni
wymaga interpretacji i domysłów. Głos jest jednoznaczny i wielotonowy. Będzie nam dźwięczał
w uszach. Obraz się zatrze. Głos ma echo i to jest jego pamięć – pamięć o radioodbiorniku
Marconi i o Lwowie. Słyszymy jeszcze te głosy, ale pójść ich śladem nie możemy.
Kasa pancerna
Muzeum Żup Krakowskich w Wieliczce
Pieśń o lwowskim włamywaczu Wasińskim, który nie chciał obrobić kasy ogniotrwałej produkcji
firmy „C.K. Uprzywilejowana pierwsza krajowa Fabryka Kas Ogniotrwałych W. Kosiba & W.
Chudzikowski Lwów”.
Są na tym łez padole: klawisznicy, pajęczarze, doliniarze, grabarze, potokarze, lipkarze, farmazoni,
szopenfeldziarze, doktorzy, podchodziarze, szpryngowcy, koniki lub piechociarze, szczury, a także
pajęczarze. Kasiarze lub też kasoarzy zwani byli „wstydliwymi” albo „sobkami”, bo to zawsze była
robota na solo. Tak było wszędzie i od zawsze! Amen! Sławny był Szpicbródka, ale we Lwowie nikt
nie był lepszy od Wasińskiego!
Tekst we lwowskim przestępczym bałaku.
Wasiński to nie buł jakiś kindrak. Ruzbijał kasy i brał gieldasy i choć agent Liebich za nim wścielki
uganiał, to un wcionż naprawiał wszelkie możliwe zamki. Burszuwek nie robił! Nie chodził z gnypem.
Knajał tam, gdzie można było coś wielkiego grajfnąć. Ajnbruch to umiał zrobić i buł funiasty. Po
grajfnięciu choćby i dziesięć wojtków przesiedział na festunku, to nie bałaknął! Nu, ale kochliwy
to buł. Bałak trzymał i przy nim silna barówka zawsze buła. Ale nadszedł czas, że i boćków już
ni buło i chodak pusty! Cała barówa szła na te… Ta zajurowała Wasińskiego i dziadzy chatranke
zrobili i na festung wzięli. A ta ciemna sztuka tylko bryzgnęła halbe piwa i ot po Wasińskim. To
i pamientać trzeba, że Wasyl nigdy nie „naprawiał” kasy firmy „W. Kosiba & W. Chudzikowski”,
która produkowała kasy ogniotrwałe, a mieściła się Na Błonie pod 22. Bu inaczy jak tu bałaknąc
na cały świat, że we Lwowi: „to jak likier to od Mikolascha, czekolada od Zalewskiego, konserwy
od Ruckera, porcelana od Lewickiego, srebra od Buschka, instrumenty od Niewczyka, a kasa
ogniotrwała od Władysława Chudzikowskiego”. Nawet Wasiński jej nie mógł otworzyć!
(Komentarz: może i mógł, ale miastu Lwów takich rzeczy nie robi.)
Fotografia „Architektura Krakowa. Fotomontaż: biała płaszczyzna Rynku Głównego” Jana
Motyki
Muzeum Historii Fotografii im. Walerego Rzewuskiego w Krakowie
Raster
Gdy oglądamy świat przez siatkę, pończochę, brudny kawałek szkła, to ten świat jest wówczas
trochę inny? Albo zupełnie inny? Jeśli tak, to par la logique de choses staje się on obcy,
niezrozumiały, przez co wymagający nowego opisu, nowych bohaterów, których obecność wyostrza
nam nałożony na nasz świat raster. Jan Motyka nałożył na niewinną, pozaczasową, eklektyczną,
średniowieczno-XIX-wieczną przestrzeń Rynku raster z krakowskiej gazety. Niech będzie to „Gazeta
Krakowska” albo z „Dziennik Polski” z 1973 roku. A na miejscu, gdzie zwykle przy fotografii
portretowej znajduje się fizis bohatera dnia, jest kartka z kalendarza oznajmiająca urbi et orbi
o Wielkim Święcie Kobiet na Całym Świecie! Kartka kalendarza z piękną jak goździk datą 8 marca
przykryła swą wybujałą robotniczo-chłopską kobiecością cały romańsko-gotycko-renesansowy
kościółek. Bryła sukiennic pokryta jest programem radia i telewizji. Tymi programami żyliśmy
i chyba Sukiennice nie powinny mieć za złe, że służą jedynie jako tło. Widać, iż żaden najmniejszy
robaczek ze zdjęcia nie przeciśnie się miedzy szpaltami poczytnej popularnej gazety, służącej jako
gęsta firana oddzielająca przeszłość od świetlanej przyszłości.
Ten collage to groźne memento o tym, iż zawsze i wszędzie grozi nam jakiś raster. Ten z 1973 roku
rozpadł się i rozpłynął. Technika poszła naprzód. Musimy uważać. Technika jest nieśmiertelna, idee
są nieśmiertelne, ludzie są śmiertelni!
www.muzea.malopolska.pl
Maszyna do pisania FK mała („efka”)
Muzeum Inżynierii Miejskiej
Szybko piszące pianino, czyli maszyna do pisania FK (mała)
To jest wszystko jakoś pokręcone! I niezbadane. I dziwne jakieś. I odwrotne. Gdy w ludzkich
niespokojnych umysłach powstała idea połączenia dorożki z silnikiem spalinowym, to wymyślono
nazwę „samochód”, bowiem to coś samo chodzi. Gdy komuś wpadło do głowy zrobić coś z masą
plastyczną, którą właśnie miętosił w rękach, to zrobił tacki imitujące te kryształowe. Wiem, bo
takie cudo posiadam. Gdy na początku XIX wieku postanowiono połączyć klawisze z literkami,
wałkiem oraz papierem, co imitowało druk, pierwsze, co przyszło do głowy, to nazwać to coś
„szybko piszącym pianinem”. Byś może dlatego tak się stało, iż wynalazcą owym był Karl Drais von
Sauerbronn, niemiecki baron. Bo przecież wszyscy baronowie na świecie kiedyś, wczoraj, dzisiaj
i od zawsze i zawsze grali i będą grali na pianinie. I przecież w tym myśleniu mieści się nasza
plastikowa, kryształowa tacka i dorożka z silnikiem, która chodzi. W naszej ojczyźnie (piszę małą
literą, bowiem wielkich należy używać tylko od święta) produkcją maszyn do pisania nie zajęli
się muzycy, lub też ściślej pianiści, czy inni jacyś tam cywile. Była to domena wojskowych. To jest
zrozumiałe i w pełni logiczne. Oto reporterzy będą mogli możliwie najrychlej opisywać przewagi
militarne naszych dziarskich piechurów, kawalerzystów i towarzyszy pancernych. Ciekawą jest też
rzeczą, że nasi wyzwoliciele, gdy tylko coś od wroga wyzwolili, to prócz zegarków, ozdób i pierzyn
najchętniej użyczali sobie maszyn do pisania, mimo iż te miały czcionki łacińskie (wiem, co piszę,
bo mam maszynę do pisania z… kancelarii III Rzeszy – czerwonego rheinmetala – kupioną ongiś od
któregoś z bohaterów wojny ojczyźnianej, przebywającego akurat w mojej ojczyźnie).
Nasza maszyna, czyli szybko piszące pianino, nosi na wierzchniej swej części napis FK, czyli Fabryka
Karabinów, czyli Państwowe Wytwórnie Uzbrojenia w Warszawie. Po szwajcarsku solidna, aż do
doskonałości, bardziej pasująca do światłych działań inżyniera niźli wątłego literata, korespondenta
wojennego, poety czy też autora życzliwych donosów na bliskich, pozwoliła tworzyć wielkim
i żyć małym. I ma chyba tę cichą satysfakcję, gdy zasypia w cieplutkim pudle, które ma ją chronić
od skomplikowanego świata zewnętrznego, że laptop też jest i pozostanie szybko piszącym
pianinem… elektrycznym.
Kasa z urządzeniem liczącym
Muzeum Ziemi Bieckiej
Kasa licząca, karząca i cierpiąca
Kto słuchał Dark Side of the Moon Pink Floyd, ten zna ów wibrujący, spotęgowany,
charakterystyczny dźwięk kasy liczącej, gdy po naciśnięciu odpowiedniego przycisku wysuwa
się gwałtownie i bez jakiejkolwiek gracji metalowa szuflada z równo ułożonymi w przegródkach
banknotami i monetami wszelkiej wielkości i wartości. Owe drażniące ucho dzwonki towarzyszą
utworowi Rogera Watersa Money. Jest w nim mowa o ludzkiej zachłanności, łapczywości,
nienasyceniu pieniądzem. Prócz rażących zmysły dźwięków pracy urządzenia słychać chrapliwy
saksofon Dicka Parry’ego. Money ze swym infernalnym dźwiękiem otwieranej kasy jest szóstym
utworem na tej płycie, a to każe nam rozważyć kwestię w sposób zdecydowanie metafizyczny.
Szóstka to bowiem numer gwiazdozbioru Panny i o tym winniśmy pamiętać. Szóstkowa
infernalność kasy „National” model z 1902 roku polega na jej zmysłowej kobiecości. Jest
barokowo wybujała, rubensowska, pulchna, delikatna i wrażliwa w dotyku. Ta kasa jest pięknem
dręczącym, pilnującym jak pies nocnego stróża: uczciwości, pracowitości, doskonałości i precyzji
działań. Na archiwalnych zdjęciach hali montażowej kas „National” model z 1902 roku z setką
pochylonych kobiecych postaci młodych kobiet. Wąskimi palcami montują elementy tego cuda
techniki, piękna ujętego w brąz, mosiądz, w cienką, ale trwałą blachę. Infernalne piękno tej kasy
to widok setek, tysięcy, milionów dziewczyn uwięzionych, przywiązanych do kas, wystukujących
drobnymi, już opuchniętymi palcami kolumny liczb w tysiącach czy milionach supermarketów, stacji
benzynowych, butików, magazynów. Infernalność kasy „National” model z 1902 roku polega na
tym, że suma liczb tej daty to 12, i są to dwie szóstki.
www.muzea.malopolska.pl
Telewizor czarno-biały „Belweder” – model OT 1782
Muzeum Inżynierii Miejskiej
Monidło 2
Rzeczy się pamięta. A zwłaszcza takie rzeczy, gdy przywieźli nam telewizor. Graliśmy w pikuty.
Właśnie robiłem nos i czółko, gdy Stasiek, syn dozorcy, krzyknął: chłopaki, taksa jedzie!
Szara, pękata warszawa przetoczyła się aż pod naszą klatkę. Wysiadł z niej mój ojciec. Wespół
z taksiarzem powoli, z ostrożnością i wysiłkiem, wyjęli szare kartonowe pudło z napisem „Belweder”
i zniknęli w czeluściach klatki. Wiedziałem, że to do mnie! Pobiegłem do Włodka, bo jego ojciec
zna się na telewizorach. Przecież trzeba było wszystko podłączyć, wyregulować. To wszystko już
wiedziałem, bo miesiąc temu podobne szare pudło wnosiliśmy do środkowej klatki, gdzie mieszka
Jacek. Później cały czas ojciec chodził z anteną po pokoju, żeby złapać obraz. Na ekranie coś
śnieżyło, były paski, a potem pokazał się jakiś pan! Pod wieczór przyszli chłopaki z podwórka, Jacek,
bo już telewizor miał, Włodek, który później wyjechał do Izraela. Byli bliźniacy i ich ojciec, a potem
przyszła ich matka. Czekaliśmy na ósmą, bo wtedy miał być Dziennik Telewizyjny, a potem jakiś
film, ale dla dorosłych. Na stole pojawiła się butelka wódki. Mama pokroiła ogórki, z szafki spod
okna (bo chłodniej) wyjęła zwyczajną i musztardę. By uczcić telewizor, wyjęła też kostkę masła, bo
normalnie to była margaryna. Sąsiadka zalała kawę w szklankach. Po Dzienniku był film od 16 lat,
więc starsi wygnali nas z pokoju. Takie były początki telewizji. Wówczas też przez udaną nieuwagę
rodziców obejrzałem Kabaret Starszych Panów. I już nic nie było jak dawniej. Precz dobranocki,
Zorro, Bonanza, Jacek i Agatka, Kobry. Pozostał jeszcze poniedziałkowy teatr telewizji i Apollo
z Bellac czy jakoś tak. Później było Popołudnie z młodością i Zdzisław Nardelli recytujący wiersze.
Pamiętam dokładnie, bo ojciec spłacił w ORS ostatnią ratę za telewizor. Kupił wtedy taką ramkę
z plastikiem w kolorach tęczy. Zakładało się to na ekran i obraz był kolorowy. Na telewizorze mama
położyła serwetkę i postawiła szklaną wielobarwna rybę – prezent do babci. Dobrej pamięci Jan
Himilsbach („pamiętasz, Jasiu, jak pilim z Tobą i malarzem Niemirskim w takim barze na Tamce!?”)
nazwał ten plastik i rybę monidłem. I chyba miał rację.
Tak było. Teraz to czas umierać!
Weteran
Aparat fotograficzny Ecaxta Varex VX
Muzeum Niepołomickie – Zamek Królewski w Niepołomicach
Do Pana Włodzimierza Puchalskiego w niebie
Piszę do Pana, by zapytać o coś ważnego. Ktoś mógłby powiedzieć, że nie mogę przecież liczyć
na odpowiedź, ale to, co mnie interesuje, dotyczy i tak całej metafizyki relacji pomiędzy Panem
a zwierzętami – naszymi młodszymi braćmi, które Pan fotografuje. Używam wobec Pana czasu
teraźniejszego, ale chyba to jedyny czas dla ponadczasowości, czy też nieprzemijalności, ponieważ
istnieje on tylko w gramatyce.
Wiem, że by schwytać zwierzę w obiektyw Pańskiej Exacty Varex, naturalnie z obiektywem Karl
Zeiss Jena, wznosił Pan specjalne konstrukcje maskujące i zza takiego otóż decorum łowił rzadkiej
piękności ptaki czy zwierzynę leśną zawsze jakoś utytłaną igliwiem i z sierścią, powiem to szczerze,
brudną. Po całym misterium naświetlania i wywoływania było to jakby inne, lepsze i piękniejsze
zwierzę! Zaobserwowałem, iż gdy stoję naprzeciw jakiegokolwiek naszego młodszego brata, to
płochliwość poniekąd zanika. Źle się dzieje, gdy nasz młodszy brat widzi mnie czy Pana z aparatem
fotograficznym. Jest nerwowość, chęć ucieczki, no i panika! Dlaczego się boją? Dlaczego panicznie
uciekają? Czytałem kiedyś, że mieszkańcy odległych od nas krajów też podobnie reagują na
obecność aparatu fotograficznego. Mają wrażenie, i jest w tym coś z prawdy, że w każdym zdjęciu
jest zawarta mała kapsułka czasu, który wędruje od nich do nas, i poprzez zdjęcie gdzieś Tam,
gdzie Niebyt i Koniec. Może nasi młodsi bracia, nieuwikłani w cały dramat naszej cywilizacji, którą
kochamy, ale która nas uwiera jak ciepła wódka pita przy ognisku pod pieczony kartofel, nie chcą
zatrzymania czasu. To, co jest, to jest ich życie, i żadne pamiątki nie są nikomu potrzebne. Dla nas
jest to widoki bukoliczny, aż po granice landszaftu. Dla nich to kradzież lub zabór duszy. Na to nie
ma paragrafu. Ale myślę, że niepotrzebnie robił Pan te zdjęcia. Coś przez to traciły. Trochę życia.
www.muzea.malopolska.pl
A my nie możemy zabijać.
Pański oddany
PW, były leśniczy (obecnie przebywam na leczeniu, bo od tych zdjęć coś mi się porobiło w umyśle –
jakaś metafizyja, czy coś)
Zielnik Szymona Syreniusza
Muzeum Farmacji Collegium Medicum UJ w Krakowie
Zielnik Szymona Syreniusza przeznaczony dla „lekarzy, aptekarzy, cyrulików, balwierzy,
roztrucharzy, końskich lekarzy, masztalerzy, ogrodników, kucharzy, szynkarzy, gospodarzy,
mamek, pań i panien.
Nam, szynkarzom, chodzi o to, by piwo warzyć tęgie, aromatyczne i przystojne w wyglądzie. Stąd
i ważna dla nas jest to lektura. Weźmy takiego goździkowca korzennego, co po łacinie zwie się
Caryophyllus. Pachnie słodko. Dodawać go do gotującego się waru – to wtedy słodkość aromatu
udzieli się piwu. Szczególny aromat ma też woskownica (Myrica Gale). W kraju naszym znaleźć
ją można wzdłuż wybrzeża w Prusiech. Na złe moce dodaję bagno, by odstraszało choroby!
Absinthium używam przeciw gorączce. Dla zdrowia i smaku dodaję się piołunu, ale jeno jeden
łut! Miej też Mistrzu i tę wiedzę, iż są zioła, które w karczmach i zajazdach oszustwu jeno służą!
Nasienie bieluni kędzięrzawej (Datura strominium) ma moc odurzającą i sprawuje bezzmysłowość,
konwulsje, szaleństwo i śmierć niekiedy! Podobnie też i lulek czarny (Hyoscyamus Niger) powoduje
bóle i zawroty głowy, szaleństwo i śmierć. Ciemiężyca biała sprawuje w piwie womity, dyssenterią,
rżnięcie, zapalenie i gangrenę żołądka. A jak utrzymać piwo świeżem? Gdy się bekę napełni
piwem, wrzuca się doń chmielu i kładzie ją na ziemi. Wówczas chmiel spływa do góry, albo bierze
się tłuczonego popiołu z łozin na jeden czerpak piwa i zarabia się go na gąszcz jak breję. Wlej do
beczy, dobrze wymieszaj i zostaw w spokoju; używać też można i liści orzecha włoskiego. Pewne to,
że z najdalszych stron ludzie spragnieni piwa tak dobrego przybywać będą do szynku. Bo smaku
i aromatu takiego nigdzie nie znajdziesz!
Dziękować, dziękować Mistrzu Syreniuszu za tak wielkie dzieło, ale i te uwagi, co wyżej, można
dodać, jeśli nowe dzieło przygotowywać będziesz.
To pisał Przemko, szynkarz, co piwo, poezyję i białogłowy nad wyraz umiłował. Amen
Polifon
Muzeum Ziemi Bieckiej
Widzę dobrą knajpę. Taką stylową. W starej części miasta. Coś mieszczańskiego, ale z dobrym
smakiem. Sale są dwie albo nawet trzy. Obowiązkowo w amfiladzie. Dobre czasy gdzieś
w Krakowie, Przemyślu, we Lwowie. Starszy Pan na Hofburgu panuje od zawsze i bodaj na zawsze.
Gott erhalte, Gott beschutze Unsern Kaiser, Unser Land! Stół nakryty obrusem w kratkę wypełnia
się powoli jakoby w Kaanie Galilejskiej dobrami wszelakimi: śledzik na dobry początek pod
wódeczkę od Baczewskiego. Nóżki w galarecie, takie jakby Pan Jezus po gardle przeszedł. Znów
zimna wódeczka. Dobre piwo z Lwowa z pianą grubą jak dwa palce mistrza rzeźnickiego Jana
Glinki, co w cyrku konie dusił! Ktoś zauważa wybujałą w swych kształtach polifonię firmy J. Smeykal
z Linzu. Lakierowane, orzechowe bóstwo. Jest półka z trzydziestoma sześcioma różnymi melodiami!
Wrzucamr dwa halerze i rozlega się Marsz Radetzkiego. Ktoś był pod w czterdziestym ósmym pod
Custozzą, a w czterdziestym dziewiątym pod Novarą. Panie Ober, jeszcze dwa razy gicz cielęca
z kartoflami, dwa razy Wienerschnitzel, jeszcze raz karafeczka zimnego Baczewskiego i cztery
halby lwowskiego! Ale na jednej nóżce! Dwa halerze i jeszcze raz Radetzki. To jest muzyka. Panie
Janeczek. To jest polifon. To jest, panie, muzyka duszy. To jest cała nasza galicyjska dusza. I razem
zaśpiewali:
www.muzea.malopolska.pl
Przy Cesarzu mile włada
Cesarzowa pełna łask,
Cały lud Jej hołdy składa,
Podziwiając cnót Jej blask.
Franciszkowi Józefowi
I Elżbiecie, Boże szczęść,
Habsburskiemu szczęść Domowi;
Sława Jemu, chwała, cześć!
Tak właśnie działa polifon: głos najszczerszej galicyjskiej duszy. Przy Tobie, Najjaśniejszy Panie,
stoimy i stać chcemy!
Fonograf kieszonkowy Mikiphone
Muzeum Inżynierii Miejskiej
Chere Mimi!
Jurat, sobota 26 sierpnia 1939
Minęło już kilka bardzo pięknych dni. Papcio zarezerwował hotel Lido. Jest tu Toute Varsovie.
Jeszcze przez tydzień grać będzie orkiestra Golda. Ponoć we wrześniu ma tu grać sam
Petersburski. Pogoda przepiękna i ma trwać ponoć aż do połowy września. To cudowne. Jest
ze mną Żorż. Pokój ma innej części Lido. Ach, jaki on piękny. Wyobraź sobie, iż będąc jeszcze
w Warszawie, chciał kupić kilka letnich rzeczy na pobyt ze mną w Juracie. Wrzesień ma być
ciepły, ale blezerek i prochowiec z Old England przydadzą się na pewno. Jerzy przygotował mi
jeszcze jedną niespodziankę. Wczoraj po kolacji zamówił butelkę Veuve Clicot oraz kawior na
grzance i właśnie smakując szampana, zobaczyłam coś niesamowitego! Żorż wyjął z kieszeni swych
jasnych, sportowych spodni zgrabne, owalne pudełko. Myślałam, że to kawior, albo pomadki od
Fruzińskiego. A to był najprawdziwszy… gramofon! Nosi zabawną nazwę „Mikiphone”. W pudełku
jest wszystko, co trzeba. Żorż ustawił to cudo na stoliku. Coś nakręcił i talerzyk na płyty zaczął się
obracać. Żorż jest zapobiegliwy i kupił u Rudzkiego na Marszałkowskiej kilka płyt ze szlagierami.
Dziś wieczorem u mnie pierwsze przesłuchanie. Żorż jest jednak bardzo zaniepokojony tym,
co widział w Warszawie. Ma być jakaś wojna. Ale to chyba niemożliwe. Jutro plaża z muzyką
z „Mikiphone”. We wtorek mamy jechać do Zopott „zwiedzić” kasyna. Potem spacer po Gdańsku
i w środę do Warszawy. W piątek, 1 września, zaczynam pracę w biurze Żorża. Ach, jakie to
ekscytujące. Jak się spotkamy w przyszłą sobotę, to pokażę ci ów „Mikiphone”. Po prostu bomba.
Całusy
Twoja Marie
Pamiątkowe pudełko z monetami i banknotem z czasów powstania listopadowego 1831
roku
Muzeum Narodowe w Krakowie
„Res parvae crescunt, discordia maximae dilabuntur”
„W zgodzie małe rzeczy rosną, a w niezgodzie nawet największe upadają”, cytat z Wojny z Jugurtą
Salustiusza.
Widzę złotego florena bitego przez Bank Polski z darowanych przez tysiące ludzi,
najserdeczniejszych pamiątek rodzinnych. Za te floreny kupowano broń dla wojska polskiego.
Trwa wojna. Wojsko polskie przeciw wojsku rosyjskiemu. W kraju nie ma paniki. Drukarnia
Banku Polskiego drukuje odezwy Rządu Narodowego. Rząd polecił wybić serię nowych monet
obejmującą: 3 grosze miedziane, 10 groszy bilonowych, srebrną 2- i 5-złotówkę oraz owego
złotego florena. Na awersach czterech pierwszych nominałów znajduje się ukoronowany herb
polsko-litewski i napis „Królestwo Polskie”. Dodatkowo moneta 5-złotowa została zaopatrzona we
wbitą w rant legendę: „Boże zbaw Polskę”.
www.muzea.malopolska.pl
Pieniądz, dobry pieniądz to trzeźwość, racjonalność i porządek. Te monety to spadek po księciu
Ksawerym Druckim-Lubeckim. To pamiątka po solidnym państwie. Pierwsza pozytywna, solidna,
trzeźwa pamiątka. Panuje powszechna zgoda. Jest władza, wojsko, pieniądz. Jest społeczeństwo,
które wspiera i jest spokojne.
Gdy wojna jest przegrana, ci, którzy muszą emigrować, unoszą z sobą na pamiątkę kofrecik
z pięknymi monetami gospodarnego Królestwa Polskiego.
Trzydzieści lat później uchodźcy znad Wisły unoszą z sobą powstańcze krzyżyki z drzewa
cierniowego.
W bitwach 1831 roku walczyli równi, w styczniu 1863 roku w lasach odbywało się polowanie na
osaczoną zwierzynę. Nie było już złotego florena.
Szklany pieniądz zastępczy
Muzeum w Chrzanowie im. Ireny i Mieczysława Mazarakich Historia musi dawać od czasu do czasu oszołomionej z pychy i zadufania ludzkości znaki tajemne,
aluzje do czwartej potęgi. Podsuwa pomysły, jak gdyby nigdy nic. Ot takie sobie. Nikt z tych
kręcących się wokół wyłącznie własnych spraw ludzi nie orientuje się, o co chodzi. A tu znak jasny,
klarowny, piękny, czysty, zimny, ale i gorący zarazem. Oto Wielka Wojna i Wielka Rzeź i Wielkie do
Niemożliwości Spustoszenie. Wszystek zimny, niedobry, złowrogo połyskliwy metal został zużyty
na broń morderczą. A ten złoty i srebrny pochowany został w betonowych podziemiach banków.
A pieniądz musi być, bo inaczej być nie może! I oto mamy, o zaślepieni i zadufani, przecudnej
urody monety ceramiczne, a jeszcze też i szklane! Są niczym koraliki, łzy szczęścia zastygłe, kropelki
radości zamarznięte w szkło! I można na nich przeczytać, że należy nam się 1 kg mięsa wołowego
i inicjały Z oraz S. Nie ma brzydkich i nadętych gąb władców branych z profilu i ich bab otyłych
i brzydkich z nadmiaru władzy i z braku pokory! Mamy monetę czystą i przezroczystą, i przez to
uczciwą. Ale oto ci wszyscy bankierzy, premierzy, generały wszecharmii, ministry z tekami i bez
znajdują potrzebny metal i dostajemy do rąk ciężkie krążki z napisami i cyframi po jednej stronie
i wszelkimi ptakami i całą menażerią po drugiej. Po to tylko, żeby nas straszyć. Żeby nam ciążyły,
jak te kajdany albo kamienie, w kieszeniach i portmonetkach. Przez szkło, choćby najmniejsze,
widzisz życie, ludzi, świat, który jest kolorowy. Wystarczy jednak kilka miligramów srebra, by zamiast
szkła mieć lustro, w którym odbijasz się tylko Ty. To rodzi egoizm. I tak było, jest i pozostanie!
Szklana moneta pańszczyźniana
Muzeum Ziemi Bieckiej
Oto Mikołaj Koryciński – światły ziemianin, chętnie szukający towarzystwa ludzi pióra, kochający
kobiety i nad wyraz ceniący ich liczne zalety oraz kilka zaledwie wad. W uniesieniu poetyckim wydał
w Krakowie Threny na pogrzeb sławney pamięci Jmci Pani Barbary Korycińskiej. Pisał epigramy:
krótkie, dowcipne utwory poetyckie o zaskakującej poincie, które opierają się na paradoksalnym
koncepcie.
Oto więc autora tej opowieści epigramat na białogłowy i szklane monety wielmożnego
Korycińskiego, herbu Topór:
Tyś, coś dłonią muskał powabne kobiety
Pierwej ceniąc ich urok niż nieliczne wady
Takąż czułością darzysz swe szklane monety
W ręce ludu je kładąc, nie zaś do szuflady
Niechaj inni piszą, co chcą, ale nam się należy właściwa opowieść o szklanym pieniądzu imć
Korycińskiego. Trzeba albowiem zauważyć, iż na podobieństwo białogłowych szkło jest sumą
wszelakich możliwych paradoksów. Jest twarde, obłe, ślicznie zaokrąglone, wedle chęci przejrzyste,
ale i wielobarwne, niechętnie matowe. Gdy nadłamane – potrafi boleśnie skaleczyć. Może nawet
zabić. Jest też szkło, na podobieństwo kobiety, jeśli rozgrzane, to miękkie, pulchne, cudownie
krągłe. Gdy delikatnie dotkniesz powierzchni szkła opuszkiem palca wskazującego, to poczujesz
www.muzea.malopolska.pl
powierzchnię gładką, ale nie śliską jak jaki żabi skrzek. W szkle, jak w kobiecie, się przejrzysz
i zobaczysz niby siebie, ale zawsze kogoś innego. I jeśli poddani jaśnie oświeconego Mikołaja
Korycińskiego otrzymywali zapłatę w takiej monecie, to z pewnością byli szczęśliwi i, co zrozumiałe,
dbający, by takowa się nie stłukła.
Rzeźba „Studium portretowe” Henryka Hochmana
Muzeum Okręgowe w Tarnowie
Nie jesteśmy tym, czym byliśmy, nie jesteśmy tym, czym będziemy
Studium portretowe młodej kobiety. Nie, jeszcze nie kobiety. Raczej dziewczyny świadomej swej
rodzącej się kobiecości. Zajęta jest sobą, poznaje siebie samą. Miękko odchyla głowę, równie
miękko zgina wąską dłoń. Uśmiecha się do nikogo. Do odbicia w lustrze. To rodzaj radości
z danego jej piękna, młodości, świeżości, zapachu skóry podobnego do aromatów świeżo
upieczonego chleba. Oczy ma przymknięte po to, by jej nie widziano. Wokół niej ma się toczyć
świat. Dla niej wieje lekki, ciepły wiatr. Jest wielką miłością Petrarki, kocha się w niej Giambattista
Marino:
Fale złociste, włosy to fale,
Z kości słoniowej okręt na nich kruchy
I takaż nad nim dłoń: śród zawieruchy
Błądzi kunsztownie, drży i płynie dalej;
Jest gdzieś nad wodą, ale będzie za chwilę szła ku wielkiej górze i będzie wspinać się, żyć
z mężczyznami pozbawionymi poczucia smaku, zapisującymi na kartkach papieru bieżące wydatki
zamiast wierszy o miałkości egzystencji i potrzebie zerwania się do lotu, będą dzieci płaczące po
nocach, pieluchy gotowane w garnku w kuchni, przelotna miłość, bo dostrzegł ślady dawnego
wiatru w jej spiętych w kok włosach, bo wziął w swoje dłonie jej dłoń. Nie jest już tą, którą była,
i nie jest jeszcze tą, którą będzie. Tak naprawdę nie ma jej. Wejdzie na górę i zobaczy słońce.
Artysta, który ją stworzył, w ataku schizofrenii poszedł na pewną śmierć w getcie. Chciał być na tej
górze i ją zobaczyć.
Rzeźba została wykonana przez artystę rzeźbiarza Henryka Hochmana, absolwenta krakowskiej
Akademii Sztuk Pięknych, który dalszą naukę kontynuował w pracowni Augusta Rodnia w Paryżu.
Podczas wojny Hochman z powodu coraz dotkliwiej nękającej go depresji dobrowolnie zgłosił się
do getta w Bochni, gdzie w 1943 r. zginął z rąk nazistów.
Rzeźba „Portret Zofii Potockiej” Walerego Gadomskiego
Muzeum Narodowe w Krakowie
Zofia Potocka z Branickich (11.01.1790–6.01.1879 )
Święty Augustyn z Hippony
„…Gdyby nic nie mijało, nie byłoby czasu przeszłego;
gdyby nic się nie działo, nie byłoby czasu przyszłego,
a gdyby niczego nie było, nie byłoby czasu teraźniejszego”
Zamknięta w sobie, dostojna, oziębła. Polegała tylko na sobie. Opiekowała się innymi i udzielała
im swych wskazówek. Umierała, mając lat 89. Weszła na sam wierzchołek góry. Już się nie trzymała
kurczowo życia jak poły płaszcza Pana Boga. Zobaczyła słońce, ale nie miała już łez w oczach. Łzy
są emocją, zapałem, rozpaczą. To jest dobre na życie. Nie jest już tym, kim była, podróżnikiem
na pokrytej kurzem drodze ku wiecznej ludzkiej nieludzkiej górze. Spełniła się. Poetka Anka
Kowalska pisała, iż lęk młodości przed starością to lęk przed szczytem. Oczekuje się, będąc
młodym, wspaniałego widoku ze szczytu, a ten widok – to śmierć, a góra nazywa się starość.
www.muzea.malopolska.pl
A widok jest piękny, tylko nikt już te nie może opowiedzieć. Trzeba samemu zobaczyć. „I umrzeć.
Bo śmierć znaczy wolność/ Gdybyśmy wiedzieli, Że raz zasnąwszy, zakończym na zawsze Boleści
serca i owe tysiączne/ Właściwe naszej naturze wstrząśnienia,/ Kres taki byłby celem na tej ziemi/
Najpożądańszym. Umrzeć – zasnąć. – Zasnąć!/ Może śnić? – w tym sęk cały, jakie bowiem /W tym
śnie śmiertelnym marzenia przyjść mogą” (Wiliam Szekspir, monolog Hamleta, w przekładzie
J. Paszkowskiego).
Przemysław Wiśniewski – lat 60. Współorganizator i kurator Centrum Pieniądza NBP im.
Sławomira S. Skrzypka. Przez 20 lat budował public relations polskiego sektora bankowego.
Był: doradcą Zarządu Związku Banków Polskich, urzędnikiem państwowym, pracował w handlu
zagranicznym, był rolnikiem, tłumaczem z języka francuskiego. Zgłębia historię gastronomii
warszawskiej XIX wieku oraz dzieje piwa w Polsce. Przedszkole kończył w Kijowie. Z zawodu
jest geodetą i kartografem. Studiował archeologię i historię sztuki na Université de Paris 1
Pantheone-Sorbonne. Stworzył kolekcję pamiątek bankowych z XIX i XX wieku. Założył Fundację
Ulicy Bankowej. Organizował Wystawy Ulica Bankowa w Wilanowie w 2008 roku i w Muzeum
Historycznym Miasta Gdańska w roku 2010. Organizuje lekcje dla młodzieży gimnazjalnej
o kulturze bankowej. Lubi zimną wódkę, peklowaną golonkę, kobiety o piersi śmiałej i wysokiej
oraz kocha Kraków (nawet bardziej niż Paryż).
www.muzea.malopolska.pl